Moja wielka miłość - Izabella Czajka-Stachowicz - ebook

Moja wielka miłość ebook

Izabella Czajka-Stachowicz

3,8
19,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Izabela Czajka-Stachowicz po raz kolejny sięga pamięcią do lat międzywojennych, tym razem by opisać swój najtrwalszy związek z mężczyzną – filozofem i lekkoduchem Franciszkiem „Franzem” Fiszerem.

Jest rok 1930. Młodziutka Bella wraz z mężem, architektem Jerzym Gelbardem, wraca do Warszawy po kilkuletnim pobycie w Paryżu. Częsta nieobecność Jerzyka sprawia, że dziewczyna spędza czas w towarzystwie bywalców kultowej kawiarni Ziemiańska. Kiedy spotyka tam Fiszera, myśliciel ma już siedemdziesiąt lat. Szybko nawiązuje się między nimi nić sympatii i „Franuś” zaczyna regularnie bywać w domu Gelbardów.

W czułych i barwnych anegdotach Czajki Fiszer daje się poznać jako wielki oryginał: dziedzic fortuny, który przejadł cały majątek, filozof, który nie napisał ani jednej książki, wierny przyjaciel poetów, który Lesmana uczynił Leśmianem. Pamięć o Fiszerze, lwie salonowym, przetrwała we wspomnieniach niemal wszystkich ważnych przedstawicieli bohemy artystycznej dwudziestolecia międzywojennego, ale to z opowieści Czajki wyłania się najpełniejszy i najbardziej fascynujący obraz genialnego Franza.

 

Weronka wniosła na półmisku pieczoną kaczkę. Kaczka, wiadomo, ptak nieduży – dla Jerzyka i mnie starczyłoby, ale…

– Co za wspaniale pachnąca kaczuszka! – Twarz Franciszka poczerwieniała. Trzymając duży widelec do nakładania drobiu, Franciszek utkwił oczy w półmisku. – Hm, nieporęcznie poćwiartowane – mruknął, odebrał z rąk Weronki półmisek i postawił przed sobą.

– Ależ prosimy, prosimy, niech się pan nie krępuje, ja, ja jestem niedysponowany, a Belusia, zdaje się, w ogóle nie lubi kaczki…– ratował sytuację Jerzy.

– Cóż za naiwne i niemądre stworzenie! Nie lubić kaczki? Można nie lubić pewnych teorii, można nie lubić pewnych znajomych, można, cholera, nie lubić kobiet! Ale kaczki!? Od początku zaobserwowałem u niej niedorozwój umysłowy.

fragment

 

z recenzji wcześniejszych książek:

 

Pal sześć dokładność historyczną, nie martwię się tym, że Czajka zamiast Schwitters pisze Stiffers i ma ironiczny stosunek do sztuki abstrakcyjnej. Ważne, że obraz tego świata jest przekonujący, że nigdzie indziej nie zobaczę Hansa Richtera całego w pierzu po groteskowym erotycznym epizodzie z Czajką.

Dorota Jarecka, „Gazeta Wyborcza”

 

Czajka życiorysem mogłaby obdzielić ze cztery stateczne kobiety, a i dla piątej zostałoby trochę ekscesów.

Agnieszka Skórska-Jarmusz, „Kurier Warszawski”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 120

Oceny
3,8 (19 ocen)
5
8
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Iza­be­la Czaj­ka-Sta­cho­wicz

MOJA WIEL­KA MI­ŁOŚĆ

Wy­da­nie II

War­sza­wa 2013

Jesień jest po­god­na, sło­necz­na i cie­pła. Sie­dzę na schod­kach wio­dą­cych do mo­je­go ma­łe­go ogród­ka. Na szta­mo­wych drzew­kach roz­kwi­tły bla­do­ró­żo­we róże, a wo­ko­ło, na krza­cza­stych, czer­wo­ne ja­rzą się szkar­ła­tem. Mi­nę­ło wie­le lat od tam­tych cza­sów, któ­re pra­gnę wskrze­sić w tej książ­ce. Jak za­kląć prze­szłe, jak oży­wić umar­łe? Jak od­na­leźć ko­lor i za­pach dni, któ­re te­raz już mało kto pa­mię­ta? Jak w tej no­wej, dzi­siej­szej War­sza­wie, po­wsta­łej z gru­zów po apo­ka­lip­tycz­nej za­gła­dzie, wy­cza­ro­wać tam­tą nie­ist­nie­ją­cą już sto­li­cę?

– Me­ta­fi­zy­ka! – usły­sza­łam na­gle grzmią­cy głos. – Cha, cha, me­ta­fi­zy­ka!

Z prze­stra­chu omal nie spa­dłam ze schod­ków. Jego głos!

– Prze­stań się śli­ma­czyć! Idź do kuch­ni, sprawdź, czy sztu­fa­da jest już go­to­wa!...

Ze­rwa­łam się i po­bie­głam do kuch­ni.

– Niech We­ron­cia na­kry­wa do sto­łu! Głod­ny je­stem, sły­szysz?! – go­nił mnie dud­nią­cy bas.

Pod­nio­słam po­kryw­kę ron­dla. Boże mój! Nie było sztu­fa­dy. W ron­dlu du­si­ły się wo­ło­we zra­zy. Wra­cam po­wo­li na swo­je miej­sce, mru­cząc:

– I cze­go tak krzy­czysz? Prze­cież cię wca­le nie ma, prze­cież daw­no, daw­no temu umar­łeś...

Ła­god­ny wiatr roz­wie­wa moje bia­łe wło­sy. Pod­no­szę gło­wę, czu­ję na czo­le pro­mień słoń­ca. Róże pach­ną... a li­ście na drzew­kach bzu są jak małe zie­lo­ne ser­dusz­ka.

I te­raz zo­ba­czy­łam go wy­raź­nie: Jego Kró­lew­ska Mość Gru­bas Wspa­nia­ły, mój mistrz nie­za­po­mnia­ny, nie­po­rów­na­ny... – ol­brzym, wspa­nia­ła kula brzu­cha, jo­wi­szo­wa gło­wa, bi­no­kle i ol­brzy­mia bro­da, w ręku dy­mią­ca faj­ka.

Kto? Py­ta­cie się, kto?

Franc Fi­szer, naj­go­ręt­szy wy­znaw­ca me­ta­fi­zy­ki – abs­trak­cja za­klę­ta w po­stać naj­wspa­nial­sze­go z żar­ło­ków.

Rok 1930. Wraz z mę­żem Je­rzym Gel­bar­dem wró­ci­łam wła­śnie z Pa­ry­ża do War­sza­wy. Sześć lat spę­dzo­nych we Fran­cji – sześć lat to bar­dzo dłu­gi okres jak na tam­te cza­sy mło­do­ści – wy­war­ło na mnie ol­brzy­mi wpływ – na wskroś prze­sią­kłam du­chem i kli­ma­tem Mont­par­nas­se’u, ocza­ro­wa­ło mnie fran­cu­skie ma­lar­stwo, li­te­ra­tu­ra, go­rą­cy rytm ży­cia. Tym bar­dziej w pierw­szych mie­sią­cach po po­wro­cie czu­łam się osa­mot­nio­na i za­gu­bio­na. Od­na­wia­łam sta­re zna­jo­mo­ści, szu­ka­łam daw­nych ko­le­ża­nek jesz­cze z pen­sji, z uni­wer­sy­te­tu. Wte­dy wszyst­kich moż­na było od­na­leźć w jed­nym miej­scu w War­sza­wie. Tym miej­scem była Zie­miań­ska. Tu był punkt zbor­ny li­te­ra­tów, ma­la­rzy, mu­zy­ków, ca­łe­go ar­ty­stycz­ne­go i in­te­lek­tu­al­ne­go świa­ta War­sza­wy.

Zie­miań­ska. Sto­li­ki roz­sta­wio­ne bli­sko sie­bie, z tru­dem tyl­ko prze­ci­snąć się moż­na przez sie­dzą­cy tłum lu­dzi. Od wej­ścia na pra­wo dłu­gi, bo zaj­mu­ją­cy aż dwie ścia­ny, bu­fet. Za­pach cia­stek, wa­ni­lii, och, jak­że roz­kosz­ny, jak­że upa­ja­ją­cy za­pach (tak pach­nia­ła „Schla­raf­fen­land”1 w mo­ich dzie­cin­nych ma­rze­niach), zmie­sza­ny ze wspa­nia­łym aro­ma­tem czar­nej kawy. W oczy rzu­ca się przede wszyst­kim ol­brzy­mia pi­ra­mi­da pącz­ków, brą­zo­wo­zło­ci­stych, po­kry­tych ły­skli­wą sre­brzy­stą otocz­ką. Pącz­ki jemy roz­waż­nie i po­wo­li, bo na­sza ży­cio­daj­na De­me­ter, wła­ści­ciel Zie­miań­skiej Al­brecht, aże­by „za­in­te­re­so­wać” sma­ko­szów, usta­no­wił pre­mię w po­sta­ci pię­ciu srebr­nych zło­tych (z wi­ze­run­kiem mar­szał­ka Pił­sud­skie­go). Nie za­po­mnę nig­dy, jak mój przy­ja­ciel, Baj­bus (ma­larz, gra­fik Gra­bow­ski), kie­dyś przy ka­wie na­gle za­czął się krztu­sić, moc­no po­czer­wie­niał na twa­rzy i... kh-kh-kh. Trza­snę­łam go pię­ścią w ple­cy i oto Baj­bus zro­bił: ału-ału­łu i wy­jął z ust pięć zło­tych. Ra­dość, krzyk! Baj­bus wszyst­kich obec­nych przy sto­li­ku za­pro­sił na kie­li­szek do naj­bliż­sze­go są­sia­da – re­stau­ra­cji Wró­bla. Prócz pącz­ków Zie­miań­ska mia­ła jesz­cze jed­ną spe­cjal­ność – kra­ja­ny pla­cek ze śliw­ka­mi, na któ­re­go czer­wie­ni ster­cza­ła bia­ła wy­sep­ka kre­mu. Stwier­dzam wszem i wo­bec, że ta­kie­go plac­ka nig­dzie na świe­cie nie było i nig­dy już nie bę­dzie.

No, do­syć, do­syć o żar­ciu. Te­raz lu­dzie. Przede wszyst­kim ko­bie­ty. Mło­de ko­bie­ty, pan­ny, mę­żat­ki, roz­wód­ki i wdo­wy, jako stan cy­wil­ny, ale wła­ści­wie, w szcze­gól­no­ści dla oka – nim­fy. Tak, słusz­ne i je­dy­ne okre­śle­nie – nim­fy, nim­fy ubra­ne dla ka­wa­łu w mod­ne su­kien­ki, ko­stiu­my, płasz­czy­ki. Nig­dzie na świe­cie, ani wte­dy, ani póź­niej, nie wi­dzia­łam w ka­wiar­niach tyle tak pięk­nych nie­wiast. Z ra­do­ścią przy­glą­dam się te­raz na­szym dziew­czę­tom, któ­re od­na­la­zły wdzięk, le­gen­dar­ny wdzięk pol­skiej ko­bie­ty, mi­tycz­ny urok, nie do po­ję­cia czar, nie­ma­ją­cy nic wspól­ne­go ani z in­te­lek­tem, ani z doj­rza­ło­ścią psy­chicz­ną. A męż­czyź­ni?! Pa­no­wie?! Dżen­tel­me­ni?! – naj­czyst­szej wody in­te­lek­tu­ali­ści, my­śli­cie­le; wraż­li­wi, a jed­no­cze­śnie mę­scy. Ach! Jacy mę­scy! Ro­man­tycz­ni i cy­nicz­ni, skom­pli­ko­wa­ni i cier­pią­cy, roz­wiąź­li i asce­tycz­ni – ach, cóż za męż­czyź­ni! Chodź­cie, wejdź­my raz jesz­cze do Zie­miań­skiej! Ot, tuż przy wej­ściu na lewo przy sto­li­ku pod lu­strem sie­dzi Wie­nia­wa – puł­kow­nik Bo­le­sław Wie­nia­wa-Dłu­go­szow­ski. Pol­ski ge­ne­rał La­sal­le, uro­czy, pięk­ny – je­dy­ny, praw­dzi­wy spad­ko­bier­ca księ­cia Jó­ze­fa Po­nia­tow­skie­go; fan­ta­zja, po­lot, wdzięk, oczy mi za­szły łza­mi i jak przez mgłę wi­dzę jego wspa­nia­łą po­stać – kształt­ną gło­wę o wspa­nia­łym, or­lim ry­sun­ku nosa. Da­lej, w przej­ściu do dru­giej sali, sto­lik praw­ni­ków. Oto me­ce­nas Be­ren­son, słyn­ny ze swo­ich mów obroń­czych w pro­ce­sach ko­mu­ni­stów. Obok siwy, o pro­fi­lu Cy­ra­na de Ber­ge­rac, ad­wo­kat Okręt, a mło­dy, czar­ny Ma­ślan­ko ner­wo­wo pali pa­pie­ro­sa.

A tam, w dru­giej ni­szy na­prze­ciw okna? Ach, to Ko­gut (tak na­zy­wa­li ko­le­dzy ma­la­rza Alek­san­dra Ra­fa­łow­skie­go), przy nim ma­lut­ki, w oku­la­rach, Adaś Wa­żyk – o ile się nie mylę, zno­wu gra­ją w sza­chy.

Na pół­pię­trze w bar­dzo płyt­kiej wnę­ce – ska­man­dry­ci. Ka­nap­ka, sto­lik, z obu stron głę­bo­kie fo­te­le, a w mia­rę po­trze­by, je­śli licz­ba uczest­ni­ków po­więk­sza­ła się, zno­szo­no krze­sła. Ele­ganc­ki, o za­cię­ciu an­giel­skie­go „dan­dy”, To­lek Sło­nim­ski roz­ma­wia z Jul­kiem Tu­wi­mem. Obaj za­śmie­wa­ją się. Wia­do­mo, naj­do­wcip­niej­szy z dow­cip­nych An­to­ni zno­wu coś wy­my­ślił. A któż tam przy nich? Bo­kiem na fo­te­lu, smut­ny i jak­by czymś sza­le­nie za­ab­sor­bo­wa­ny. Czasz­ka przy­po­mi­na bu­do­wą co­kol­wiek go­ry­la, ale wej­rze­nie tych smut­nych oczu świad­czy o ro­zu­mie, o wraż­li­wo­ści – o, tak, to prze­cież Boy!

Dwa wiel­kie czar­no-brą­zo­we, pod­pa­la­ne te­rie­ry (Figa i Fos). Uwa­ga! Re­dak­tor Gry­dzew­ski ze swo­imi ulu­bień­ca­mi. Pa­trz­cie! prze­cież za ple­ca­mi Boya, za fo­te­lem Sło­nim­skie­go, coś się po­ru­szy­ło. Ach, to nasz Bo­lek, wiel­ki po­eta, Bo­lek Le­śmian. Przy­je­chał ran­nym po­cią­giem z Za­mo­ścia i tak go w przy­tul­nym, cie­płym ką­ci­ku ro­ze­bra­ło, że za­snął.

Scho­da­mi do wiel­kiej sali na pierw­szym pię­trze wcho­dzi pu­blicz­ność. Idąc po dy­wa­nie za­ście­la­ją­cym scho­dy, wszy­scy bez wy­jąt­ku rzu­ca­ją cie­ka­we spoj­rze­nia na Olimp, bo ska­man­dry­ci dla sza­rej rze­szy to Olimp. A te dwie prze­ślicz­ne ko­biet­ki peł­ne wdzię­ku, uro­dy i wy­twor­no­ści? Kto by ich w War­sza­wie nie znał i nie po­dzi­wiał – Lil­ka Paw­li­kow­ska-Ja­sno­rzew­ska i jej sio­stra Mag­da­le­na Sa­mo­zwa­niec.

A któż to sa­mot­nie zmie­rza tuż koło po­rę­czy? Ma krok ci­chy i skra­da­ją­cy się, zu­peł­nie jak kot. Ach, Jan Ne­po­mu­cen Mil­ler! Uwa­ga, pa­nie – Jan Ne­po­mu­cen Mil­ler Za­ra­za w Gre­na­dzie. Uwa­ga! – je­den z tych nie­bez­piecz­nych męż­czyzn, co to nie po­wie ani sło­wa za dużo, nie uczy­ni żad­ne­go zbęd­ne­go ge­stu, a don­ny Anny ser­ce na wie­ki zła­ma­ne.

Ko­ta­ra przed wej­ścio­wy­mi drzwia­mi, roz­su­nię­ta nie­cier­pli­wą ręką, wpusz­cza na salę chłod­ny po­wiew je­sie­ni. Któż to tak sze­ro­ko otwo­rzył drzwi? Dwóch męż­czyzn wcho­dzi ra­zem na pół­pię­tro. Obaj świet­ni, a ten po pra­wej stro­nie na­praw­dę olśnie­wa­ją­co pięk­ny. Co za po­sta­wa! Ja­kiż to nie­od­par­ty czar! Ach! Ja­nek Tar­now­ski z To­niem So­bań­skim zmie­rza­ją ku pię­ter­ku.

– Gdzie Ka­rol?! Czy nie było tu Ka­ro­la? – woła ku gó­rze wy­so­ki, smu­kły mło­dzie­niec. Jest sma­gły, ciem­ny i na­praw­dę prze­ślicz­ny – ma zie­lo­ne oczy, a w gło­sie jego dźwię­czy ak­cent kre­so­wy. Ka­rol? Wia­do­mo... Ka­rol Szy­ma­now­ski.

– Ja­ro­sław, Ja­ro­sław! – woła Ju­lek Tu­wim. – Chodź do nas, chodź, bar­dzo waż­na spra­wa!

Tę „waż­ną spra­wę” roz­trzą­sać będą wie­czo­rem u Si­mo­na i Stec­kie­go na Kra­kow­skim. Tę „waż­ną spra­wę” trze­ba bę­dzie suto pod­lać, ta „waż­na spra­wa” wy­ma­gać bę­dzie prze­nie­sie­nia się to­wa­rzy­stwa do Ad­rii i ta „waż­na spra­wa” prze­cią­gnie noc do sza­re­go świ­tu i do­pie­ro nad ra­nem u Jo­ska na Gnoj­nej, gdzie urzę­du­je o tej po­rze Wie­nia­wa nad gę­sim pip­kiem, osta­tecz­nie albo i nie­osta­tecz­nie znaj­dzie swo­je roz­wią­za­nie.

A tam przy bu­fe­cie? Kto są ci dwaj chłop­cy w gra­na­to­wych be­re­tach? Ach, to Kon­stan­ty Il­de­fons Gał­czyń­ski i Zby­szek Uni­łow­ski, na pew­no byli już U Wró­bla. A ten sub­tel­ny o de­li­kat­nych ry­sach blon­dy­nek? Po­zna­ję, to Wi­tek – Wi­told Gom­bro­wicz.

W Zie­miań­skiej czas spę­dza­łam prze­waż­nie w gro­nie ma­la­rzy, ar­chi­tek­tów, któ­rzy za­sia­da­li przy sto­li­ku „sta­le za­ję­tym”, jak gło­sił wi­szą­cy nad nim, zro­bio­ny w du­chu owe­go cza­su, pla­ka­cik, kar­ne­cik, zwa­ny „col­la­ge”, z wkom­po­no­wa­nym pu­deł­kiem od za­pa­łek. Była to kom­po­zy­cja o nie­po­rów­na­nym wdzię­ku mło­de­go gra­fi­ka Ta­de­usza Gro­now­skie­go.

Ile­kroć spo­ty­ka­my się te­raz z Ta­de­uszem w No­wym Świe­cie – parę chwil z uwa­gą przy­glą­da­my się so­bie, po czym Ta­de­usz mówi:

– Co się z tobą sta­ło? Ta bia­ła pe­ru­ka!? Je­steś zu­peł­nie po­dob­na do ca­ry­cy Ka­ta­rzy­ny.

– A ty!? Upu­dro­wa­łeś so­bie wło­sy!? Prze­cież je­steś żywą ko­pią Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta!

Po­tem już zgod­nie po­pi­ja­my kawę.

Otóż któ­re­goś dnia, w ty­dzień, a może dwa ty­go­dnie po po­wro­cie z Pa­ry­ża, przy na­szym sto­li­ku uj­rza­łam zu­peł­nie no­we­go, nig­dy przed­tem nie­wi­dzia­ne­go go­ścia. Sie­dział na ka­nap­ce sam. Nikt by się zresz­tą nie zmie­ścił już tam wię­cej; wy­ci­snął na­wet z ką­ci­ka rzeź­bia­rza Ja­ku­bow­skie­go, a wia­do­mo było, że to jego wy­łącz­ne i nie­ty­kal­ne miej­sce.

Sie­dzi­my więc na krze­słach, ści­śnię­ci, a kel­ner na­wet nie ma gdzie „pół czar­nej” po­sta­wić, bo ster­czą­cy ol­brzy­mi brzuch nie­zna­jo­me­go unie­moż­li­wia przy­su­nię­cie sto­li­ka.

– Kto to? – py­tam ci­chut­ko Gro­now­skie­go. – Kto to jest ten pan z czar­ną bro­dą i tym ol­brzy­mim brzu­chem.

– Nie znasz? Na­praw­dę nie znasz? Cze­kaj, za­raz was za­pre­zen­tu­ję.

– Pa­nie Fran­cisz­ku, to jest żona mo­je­go przy­ja­cie­la, ar­chi­tek­ta Je­rze­go Gel­bar­da, to pan Fran­ci­szek Fi­szer.

Po­wie­dzia­łam coś w ro­dza­ju:

– Bar­dzo się cie­szę, je­stem nie­zmier­nie szczę­śli­wa, bo...

Wte­dy usły­sza­łam po raz pierw­szy jego głos:

– No i cóż, sza­now­na pani! – za­grzmiał ol­brzym. – Sły­sza­łem już, żeś po­wró­ci­ła z Pa­ry­ża? Ro­zu­miem, cha, cha, cha! Ro­zu­miem!

Śmiech jego ry­kiem lwa obił się o lu­stra, na­tych­miast wszy­scy ści­szy­li gło­sy.

– Ro­zu­miem! Ucie­kła, po pro­stu baba ucie­kła!...

Tu zwró­cił się do sie­dzą­cych tuż obok Sko­czy­la­sa i Szczę­sne­go Rut­kow­skie­go:

– Nie chce się przy­znać, że ucie­kła, cha, cha, cha! O, ja to znam, by­łem tam i nikt mnie nie zmu­si, abym tam raz jesz­cze w ży­ciu po­je­chał. Cha, cha, cha!...

Bro­da, wi­ją­ca się i opa­da­ją­ca na pier­si fa­lo­wa­ła, wiel­ki brzuch nad brzu­cha­mi drgał kon­wul­syj­nie, ol­brzym grzmo­cił na prze­mian to Sko­czy­la­sa, to Rut­kow­skie­go po ra­mie­niu, za­śmie­wał się ser­decz­nie i chust­ką do nosa raz po raz wy­cie­rał oczy i bi­no­kle.

– Kon­ne tram­wa­je, ro­zu­mie­cie, kon­ne tram­wa­je! Prze­cież oni jesz­cze elek­trycz­no­ści nie wy­my­śli­li! La­tar­nie, sły­szy­cie? Po­wia­dam wam, ga­zo­we la­tar­nie! Cha, cha, cha! Ucie­kła... bied­na ko­bie­ci­na ucie­kła, aż się ku­rzy­ło!

Osłu­pia­łam. Drżąc z za­chwy­tu, wpa­try­wa­łam się w jego ob­li­cze. Tyle lat spę­dzi­łam na Mont­par­nas­sie – tym je­dy­nym miej­scu na zie­mi, gdzie spo­tkać moż­na dzi­wa­ków z ca­łe­go świa­ta – ma­la­rzy, po­etów, wa­ria­tów, ory­gi­na­łów, po­my­leń­ców! Nie! Przy­się­gam! Ta­kie­go tam nie było! A te­raz tu, w Zie­miań­skiej, w War­sza­wie – sie­dział na­prze­ciw mnie w ma­łym ka­pe­lu­si­ku co­kol­wiek od­chy­lo­nym na tył gło­wy – w ustach trzy­mał fa­jecz­kę. Głos jego wstrzą­snął moją wy­obraź­nią. Je­śli to nie był głos sa­me­go Je­ho­wy, prze­ma­wia­ją­ce­go w krza­ku go­re­ją­cym do Moj­że­sza, to co naj­mniej głos pro­ro­ków: Elia­sza, Hil­le­la, Je­re­mia­sza. A bro­da?! Czar­no-zie­lo­na, o wszyst­kich od­cie­niach rdza­wej czer­wie­ni, miej­sca­mi prze­cho­dzą­ca w lek­ki se­le­dyn. Mały no­sek, nad któ­rym lśni­ły szkła bi­no­kli, wiel­ka ostrzy­żo­na kula gło­wy i kłę­by nie­bie­skie­go dymu, roz­snu­wa­ją­ce się wo­kół jego twa­rzy. Mo­nu­men­tal­ny tors god­ny dłu­ta Mi­cha­ła Anio­ła.

Nie mo­głam ode­rwać od nie­go oczu.

– Ooo, pro­szę pana! Co też pan mówi? W Pa­ry­żu kon­ne tram­wa­je? Ga­zo­we la­tar­nie? Kie­dy, kie­dy pan był w Pa­ry­żu?

– Kie­dy? Cze­kaj­cie, kie­dy to było? Za­raz, niech so­bie przy­po­mnę...

Roz­ło­żył sze­ro­ko ręce, zda­wa­ło mi się, że obej­mu­je ra­mio­na­mi wiek cza­su.

– No tak, tak, chy­ba ty­siąc osiem­set osiem­dzie­sią­ty szó­sty czy dzie­wią­ty... Co? Może się mylę? Ale co to, psia­krew, ma do rze­czy!? – Spoj­rzał na mnie spo­za szkieł bi­no­kli. – Co to ma do rze­czy, py­tam?!

Wszy­scy w ka­wiar­ni zwró­ci­li twa­rze w stro­nę na­sze­go sto­li­ka.

– Prze­pra­szam, ja nie chcia­łam, ja tyl­ko tak...

– Jak tyl­ko tak, to niech bę­dzie tak. – Roz­ch­mu­rzył mar­sa na czo­le.

Oko­ło go­dzi­ny trze­ciej po po­łu­dniu Zie­miań­ska pu­sto­sza­ła. Nic dziw­ne­go, była to pora obia­do­wa. Pierw­szy po­że­gnał się Sko­czy­las, po­tem Gro­now­ski, naj­dłu­żej sie­dział Staś Woź­nic­ki (pod­czas oku­pa­cji je­den z pierw­szych, któ­re­go za­mę­czy­li Niem­cy w Oświę­ci­miu), wresz­cie przy sto­le zo­sta­li­śmy sami – Fran­ci­szek Fi­szer i ja.

– Czy mo­gła­bym pana od­wieźć – za­czę­łam nie­śmia­ło – bo, bo mąż przy­słał po mnie auto i by­ło­by mi bar­dzo przy­jem­nie pana od­wieźć.

– Co? – otwo­rzył przy­mknię­te po­wie­ki – a do­ką­dże to pani chce mnie od­wo­zić? Zresz­tą, nie cier­pię aut, dia­bli nada­li te drzwicz­ki, przez któ­re nie spo­sób się prze­ci­snąć. Dryn­da! – krzyk­nął – dryn­da to je­dy­ny śro­dek lo­ko­mo­cji!

– No, to... to nie­ko­niecz­nie mu­si­my au­tem, na rogu Trau­gut­ta na pew­no znaj­dzie­my do­roż­kę. A gdzie pan bę­dzie jadł obiad?

Fran­ci­szek pod­niósł gło­wę i pierw­szy chy­ba raz bacz­nie mi się przyj­rzał.

– Psia­krew! Niech to dia­bli, dzi­siaj nig­dzie mnie nie za­pro­si­li i wczo­raj też nie!

Wy­cią­gnął z bocz­nej kie­sze­ni ma­ry­nar­ki duży znisz­czo­ny czar­ny no­tes, zaj­rzał do środ­ka, prze­wra­cał kart­ki.

– Do­pie­ro po­ju­trze, do­pie­ro po­ju­trze. Tak jest, w śro­dę je­stem za­pro­szo­ny do Fi­li­pa En­del­ma­na...

– Pro­szę pana, by­ła­bym sza­le­nie szczę­śli­wa, gdy­by pan ze­chciał u nas zjeść obiad. Mo­gli­by­śmy wła­śnie te­raz po­je­chać do domu. Mój mąż Je­rzy jest ar­chi­tek­tem, ale ma­lu­je też i... i... i bar­dzo, bar­dzo do­brze ma­lu­je, i na pew­no sza­le­nie się ucie­szy.

Franc Fi­szer po­pra­wił na no­sie bi­no­kle, oży­wił się.

– A co pani ma dzi­siaj na obiad, je­śli wol­no za­py­tać?

Ze wsty­dem wy­znam te­raz, że, że w tam­tych cza­sach nie in­te­re­so­wa­ły mnie wca­le spra­wy ku­li­nar­ne. W kuch­ni pa­no­wa­ła do­świad­czo­na i wy­kwa­li­fi­ko­wa­na Jó­ze­fo­wa – w po­ko­jach uko­cha­na We­ron­cia.

Jó­ze­fo­wa spo­rzą­dza­ła „menu”, Jó­ze­fo­wa szła rano na ry­nek, a póź­niej go­to­wa­ła. O trze­ciej sia­da­li­śmy z mę­żem do sto­łu, czę­sto się zda­rza­ło, że na­wet nie zda­wa­łam so­bie spra­wy z tego, co jem, a po czar­nej ka­wie, któ­rą za­wsze po obie­dzie pi­li­śmy, prze­waż­nie nie po­tra­fi­łam od­po­wie­dzieć, co było na obiad. Za­sko­czo­na i za­afe­ro­wa­na py­ta­niem Fi­sze­ra, spu­ści­łam oczy.

– Ppro­szę ppa-na, jja mmo­gę zate-le-fo-fo­no­wać, za­py­tać się...

– Nie po­trze­ba! – huk­nął na­gle, wsta­jąc. – Szko­da cza­su, idzie­my!

Przed Zie­miań­ską sta­ła sza­ra ta­tra, po­de­szłam i go­rącz­ko­wo ob­ja­śni­łam szo­fe­ra, że spo­tka­ło nas nie­ocze­ki­wa­ne szczę­ście i ho­nor – Fran­ci­szek Fi­szer bę­dzie u nas na obie­dzie.

– Adam, bła­gam, niech mnie Adam ra­tu­je, pan Fi­szer nie lubi jeź­dzić au­tem, więc po­je­dzie­my do­roż­ką. Adam sam niech je­dzie pręd­ko, ale niech Adam wstą­pi do Hirsz­fel­da, niech Adam kupi ćwierć kilo wę­dzo­ne­go ło­so­sia, wę­go­rza też... i, i na de­ser parę ro­dza­jów se­rów, no i może bę­dzie za mało po­ma­rań­czy. Niech Adam zresz­tą kupi, co uwa­ża za sto­sow­ne, i pręd­ko je­dzie do domu, i po­wie Jó­ze­fo­wej, że mamy go­ścia, i żeby We­ron­ka jesz­cze jed­no na­kry­cie...

– Do­syć już tego ga­da­nia! – prze­rwał sto­ją­cy za mną Fran­ci­szek Fi­szer. Prze­chod­nie na uli­cy Ma­zo­wiec­kiej przy­sta­nę­li. – Je­dzie­my na obiad! – Echo jego gło­su od­bi­ło się od sze­ścio­pię­tro­wych ka­mie­nic i uci­chło do­pie­ro hen, gdzieś pod ko­pu­łą ewan­ge­lic­ko-au­gs­bur­skie­go zbo­ru.

Je­rzyk był ocza­ro­wa­ny moim no­wym przy­ja­cie­lem.

Franc Fi­szer sie­dział przy sto­le w klu­bo­wym fo­te­lu, któ­ry We­ron­ka przy­su­nę­ła spod okna, i po­dzi­wiał twór­czość Je­rze­go.

– Świet­ny ma­larz, do­sko­na­łe wnę­trze, zo­sta­nie­cie mo­imi przy­ja­ciół­mi! – za­grzmiał wresz­cie Fran­ci­szek. – Ale psów to ma­cie do dia­bła i tro­chę!

Bul­do­ży­ca Kla­ra i czar­na ra­tler­ka Mu­cha ob­ska­ki­wa­ły go­ścia żar­li­wie. (Ach, i po co przy koń­cu ży­cia te sno­bi­stycz­ne za­kła­ma­nia, Mu­cha nig­dy nie była ra­tler­ką, Mu­cha była zwy­kłym kun­dlem, może jej bab­ka se­zo­no­wo zna­ła ja­kie­goś ra­tle­ra, ale Mu­cha była kun­dlem, ba, Mu­cha była wspa­nia­łą bo­ha­ter­ką – zgi­nę­ła po wie­lu la­tach w get­cie od kuli hi­tle­row­ca, bro­niąc wej­ścia do mo­je­go po­ko­ju. Ale wte­dy ani Mu­cha, ani ja, ani nikt na świe­cie nie prze­czu­wał jesz­cze ka­ta­stro­fy, pie­kiel­ne­go ognia znisz­cze­nia, Apo­ka­lip­sy i dna na­sze­go upad­ku).

Je­rzy, któ­ry na rów­ni ze mną ko­chał Kla­rę i Mu­chę, po­czął tłu­ma­czyć, że psy te są nie­zwy­kle mą­dre, ale Fran­ci­szek uciął krót­ko:

– Do­syć! Do­syć sztu­ki i do­syć psów! Sia­da­my do obia­du!

I zno­wu głos jego jak dźwię­ki naj­do­sko­nal­szej fis­har­mo­nii prze­nik­nął moje ser­ce. We­ron­cia ob­słu­gi­wa­ła Fran­cisz­ka jak gdy­by sa­me­go pa­dy­sza­cha, zmie­nia­ła ta­le­rze, pod­su­wa­ła pół­mi­ski, nie od­cho­dzi­ła od jego fo­te­la. Je­rzyk, któ­ry nie po­tra­fił jeść obia­du bez fran­cu­skie­go wina (prze­cież to były pierw­sze na­sze ty­go­dnie w Pol­sce po po­wro­cie z Pa­ry­ża), wy­cią­gnął naj­lep­szy swój sau­ter­nes.

– Zupa była wy­śmie­ni­ta – orzekł Fran­ci­szek, ocie­ra­jąc usta ser­we­tą, któ­rą po­przed­nio był so­bie za­ło­żył za koł­nierz. – Wy-śmie-ni-ta! Bra­wo, pan­no We­ron­ciu, pro­szę w kuch­ni prze­ka­zać mi­strzy­ni moje kom­ple­men­ty.

Je­rzy, za­do­wo­lo­ny, roz­le­wał wino do kie­lisz­ków.

– Jem, ale obec­nie już nie pi­jam. Jem, tyl­ko jem – roz­brzmiał zno­wu głos Fran­ka.

Kla­ra i Mu­cha sie­dzia­ły u mo­ich nóg, śle­dząc uważ­nie każ­dy ruch je­dzą­cych. Za­dzie­ra­ły gło­wy, aby nic nie uro­nić z tak mi­łej ich ser­cu sce­ny ro­dza­jo­wej pod ty­tu­łem: „uro­czy­ste spo­ży­wa­nie obia­du”.

We­ron­ka wnio­sła na pół­mi­sku pie­czo­ną kacz­kę. Kacz­ka, wia­do­mo, ptak nie­du­ży – dla Je­rzy­ka i dla mnie star­czy­ło­by, ale...

– Co za wspa­nia­le pach­ną­ca ka­czusz­ka! – Twarz Fran­cisz­ka po­czer­wie­nia­ła. Trzy­ma­jąc duży wi­de­lec do na­kła­da­nia dro­biu, Fran­ci­szek utkwił oczy w pół­mi­sku. – Hm, nie­po­ręcz­nie po­ćwiar­to­wa­ne – mruk­nął, ode­brał z rąk We­ron­ki pół­mi­sek i po­sta­wił przed sobą.

– Ależ pro­si­my, pro­si­my, niech pan się nie krę­pu­je, ja, ja je­stem nie­dy­spo­no­wa­ny, a Be­lu­sia, zda­je się, w ogó­le nie lubi kacz­ki... – ra­to­wał sy­tu­ację Je­rzy.