Mój rok 1984 - Artur M. Golatowski - ebook + audiobook

Mój rok 1984 ebook i audiobook

Artur M. Golatowski

3,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

A gdyby tak cofnąć się wspomnieniami do lat osiemdziesiątych w Polsce, jaki obraz stanąłby nam przed oczami? Zwykłego życia, pierwszych miłości, rodzinnych wakacji czy walki z ustrojem, zakłamania i powszechnej siermięgi? A może te dwa obrazy są ze sobą nierozłączne i koegzystują w naszej pamięci? Odpowiedzi na to pytanie nie jest pewien Marcel, maturzysta 1985, który próbuje ocalić przed zapomnieniem najważniejsze osobiste wydarzenia swojej młodości, panującą wówczas atmosferę w kraju oraz… notowania Listy Przebojów Trójki.

Na Nowym Świecie byliśmy piętnaście po dziesiątej, a tam już ze czterysta osób, kolejka na sto pięćdziesiąt metrów, więc cóż, stanęliśmy na końcu i czekamy. Jednak tak przed dwunastą dopiero się zaczęło – porzuciliśmy nasze miejsca w kolejce i poszliśmy na sam przód, w ten tłok pod drzwiami.
I to dopiero było zgrubienie czołowe – chodnik był zajęty cały, na całej długości kolejki, a przy sklepie początek kolejki wchodził jeszcze na cały jeden pas jezdni. Samochody i autobusy trąbiły ze wszystkich stron, w ogóle zrobił się taki bałagan, że przyjechała milicja. Po drugiej stronie jezdni też oczywiście tłum gapiących się, w sumie to tam na pewno było ponad tysiąc osób. W międzyczasie poleciała szyba w sklepie, ale kiedy po dwunastej przyjechał Oddział, wydawało się, że to już niedługo.


Artur Golatowski – urodził się w 1967 roku w Warszawie. Zawodowo zajmuje się rekrutacją i pozyskiwaniem talentów, czyli (w języku potocznym) jest headhunterem.

Mój rok 1984” to jego debiut literacki. Powieść stanowi z jednej strony autobiograficzną, z drugiej zaś fikcyjną, historię osadzoną w Polsce, w latach osiemdziesiątych, których Artur Golatowski jest wielkim entuzjastą. Kolejną życiową pasją autora są podróże po całym świecie. Z upodobaniem i w miarę możliwości je realizuje. Australia jest jedynym kontynentem, do którego jeszcze nie dotarł – choć, jak zapewnia, i na nią też przyjdzie czas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 421

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 3 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
3,4 (7 ocen)
3
0
1
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czanij

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie rewelacja! Podróż do lat młodości.Wakacje w Bułgarii, sprzedaż papierosów Kent w Rumunii. Te same koncerty: Classix Nouveaux i Leonarda Cohena, tyle że we Wrocławiu. Pamiętny film "The Day After". No i LP3! Baaardzo fajna pozycja.
00
Kredka_73

Nie oderwiesz się od lektury

Moje dzieciństwo i wczesna młodość. Dziękuję
00

Popularność




CZĘŚĆ I(1983 /1984)

 

Stan wojenny

Dwudziestego drugiego lipca 1983 roku uroczyście rozwiązano Wojskową Radę Ocalenia Narodowego i zniesiono stan wojenny.

Marcel odetchnął z ulgą. Wreszcie koniec wojny partii z narodem, przynajmniej oficjalnie. Doskonale pamiętał, jak go wprowadzali.

– Marcelu, co z tego pamiętasz?

– To w gruncie rzeczy nie tak dawno, dwa lata bez pięciu miesięcy, więc pamiętam wszystko bardzo dobrze. Trzynasty grudnia to była niedziela, obudziłem się rano, niby wszystko normalnie, jak w każdą niedzielę. Ale wstałem i czułem, że jednak coś jest nie tak… Rodzice jacyś tacy mało weseli, a nawet dziwnie poważni, włączony telewizor, a w telewizorze zamiast, jak to o tej porze, poranka – generał Jaruzelski w galowym mundurze o czymś przemawia. Cholera, co się dzieje?

Przy śniadaniu słuchałem tego, co mówił generał. Okazało się, że dla przeciwdziałania antysocjalistycznym elementom, kierując się potrzebą zapewnienia wzmożonej ochrony interesów państwa, żeby chronić spokój, ład i porządek, i tak dalej, i tak dalej, Rada Państwa w nocy z wczoraj na dzisiaj wprowadziła stan wojenny. Generał mówił o ojczyźnie w niebezpieczeństwie i jakiejś Wojskowej Radzie Ocalenia Narodowego. Ale co to jest ten „stan wojenny”? Z filmów, gazet i książek wiadomo, że jak jest „stan wojenny”, to znaczy, że jest wojna, a jak jest wojna, to są działania wojenne, żołnierze strzelający do siebie, jeżdżą czołgi i działa, latają samoloty, czasem spadają bomby, więc wojnę dobrze widać i słychać. Popatrzyłem za okno – na termometrze i na szybach mróz, od cholery śniegu, jak to u nas w grudniu, ale cisza i spokój… W zasięgu wzroku tylko zamknięty, przysypany śniegiem bazar, pusta Polna w śniegu i na horyzoncie jeszcze bardziej puste, białe Pole Mokotowskie. Jaka wojna?

Chyba byłem za młody i za głupi, ponieważ w ogóle mnie to nie obeszło. Najfajniejsze w całej sytuacji było to, że, jak się zdawało, mieliśmy przed sobą całe trzy tygodnie ekstra ferii, od poniedziałku czternastego, aż do początku stycznia po Sylwestrze. „Zdawało się”, bo stuprocentowej pewności nie miałem – to było zbyt piękne, żeby było prawdziwe, ale może jednak…? Następnego dnia rano spotkaliśmy się z Waflem i razem poszliśmy do jego szkoły zobaczyć, czy są lekcje. Wafel to tak naprawdę Adrian, mój kolega jeszcze z osiemnastki, podstawówki, do której razem chodziliśmy. Teraz byliśmy w pierwszej klasie, każdy w swoim liceum, ale kolegowanie nam zostało, a nawet przerodziło się w przyjaźń. I w żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć, jak to się stało, że Adrian został Waflem…

Wychodząc z domu, na wszelki wypadek wziąłem torbę z poniedziałkową zawartością, bo mimo wszystko chciałem pojechać też do swojej szkoły, żeby to sprawdzić i mieć całkowitą pewność. Jeżeli lekcje u mnie by były, najwyżej trochę bym się spóźnił. Ulice już nie były takie puste, jak w niedzielę, ale chyba faktycznie coś było na rzeczy, ponieważ chwilę po wyjściu z domu zobaczyłem niecodzienny widok – SKOT-a stojącego przy „Rivierze” i paru żołnierzy z karabinami, grzejących się przy koksowniku. Jak są żołnierze, to może faktycznie jest i wojna?

– SKOT-a…?

– SKOT to skrót od „średni kołowy transporter opancerzony” w wersji po czesku, bo to czeska myśl militarna, stąd inna kolejność liter. Skoty to takie mniejsze czołgi bez lufy, które pojawiły się wtedy na ulicach Warszawy, i w innych miastach chyba także. Nie wiem, bo gdzie indziej nie byłem.

U Wafla w Czackim lekcji nie było, szkoła zamknięta na cztery spusty, nikogo w środku. Jeżeli w ogóle ktoś tam był, nawet się nie pofatygował, żeby otworzyć. Stamtąd do mojego liceum też pojechaliśmy razem, a u mnie dokładnie to samo – pusto i ciemno, a pan woźny z bardzo poważną miną przez uchylone drzwi oznajmił nam, że szkoła jest zamknięta i lekcji nie będzie aż do stycznia. Na koniec przykazał, żebyśmy jak najszybciej wracali prosto do domu. A więc to prawda: miałem przed sobą trzy tygodnie wolnego, życie było piękne! Tyle czasu, żeby nic nie musieć, poczytać sobie książki, słuchać muzyki i kręcić kostką! Po znalezieniu w jakiejś gazecie sposobu na jej ułożenie i intensywnym treningu doszedłem do całkiem niezłej wprawy, potrafiłem ułożyć kostkę w ciągu około półtorej minuty. Teraz pewnie byłoby już gorzej.

 

Chodzi oczywiście o kostkę Rubika, na punkcie której właśnie wtedy oszalał cały świat… Jeśli ktoś nie wie – kostka Rubika to sześciokolorowy sześcian (każdy jego bok to jeden pełen kolor), którego ściankami można dowolnie kręcić w pionach i poziomach. Cała zabawa polegała najpierw na dokładnym pomieszaniu kolorów (po którym każda ścianka kostki składała się z przypadkowej zbieraniny kwadracików w różnych kolorach), a następnie na poukładaniu ich z powrotem do jednokolorowych płaszczyzn. Brzmi prosto i niegroźnie, ale ułożenie kostki Rubika było zadaniem niewykonalnym i mogło doprowadzić do furii połączonej ze skrajną rozpaczą. Chyba że… znało się tzw. sposób. Sposób, w jaki należało układać poszczególne warstwy (nie – ścianki) kostki, tak aby na końcu osiągnąć ten zapierający dech w piersiach efekt ułożonej, pięknej kostki, z powrotem w sześciu pełnych kolorach.

Węgierski architekt Erno Rubik swoją kostką na zawsze zapisał się w historii najfajniejszych, nikomu do niczego niepotrzebnych wynalazków, a przy okazji zarobił na niej prawdziwą fortunę. Poddana profesjonalnej promocji i dystrybucji kostka od roku 1980 do dzisiaj sprzedała się w około trzystu pięćdziesięciu milionach egzemplarzy, a statystyczne szacunki mówią, że bawił się nią co siódmy mieszkaniec Ziemi. Gadżet Erno Rubika stał się jednym z najlepiej rozpoznawalnych i najradośniejszych symboli dekady lat osiemdziesiątych, a nawet poleciał na statku kosmicznym w przestrzeń pozaziemską.

 

Chodziliśmy z Waflem codziennie na miasto, popatrzeć, co się dzieje, i pobyć trochę na powietrzu. Jakoś tak w następnym tygodniu (więc to musiał być ostatni tydzień przed świętami) zerwałem ze słupa ogłoszeniowego (a w zasadzie nie słupa, tylko takiej betonowej ścianki, na której po obu stronach naklejano różne plakaty i ogłoszenia) „Obwieszczenie o wprowadzeniu stanu wojennego ze względu na bezpieczeństwo państwa”. Zerwałem, złożyłem i pod kurtką doniosłem do domu. W zasadzie nie bardzo wiem, po co to zrobiłem, po co mi było to „Obwieszczenie”? Może na pamiątkę… Ale pamiątkę czego…? Co tu upamiętniać?

 

Obwieszczenie zachowało się do dzisiaj. Mocno pożółkłe wisi oprawione w przeszkloną ramę jako jeden z najcenniejszych artefaktów w Marcelowej naściennej kolekcji, razem z różnymi imponującymi dyplomami i wybranymi zdjęciami z dalekich podróży, których miłośnikiem został w dorosłym życiu.

A więc jednak. Po trzydziestu z górą latach ta zadrukowana płachetka papieru stała się cenną, dzisiaj już bez-emocyjną pamiątką, czy raczej nostalgicznym kawałkiem tamtych trudnych czasów. Jak to dobrze jest wpaść też czasem na jakiś głupi pomysł…

Marcel skończył pierwszą klasę liceum, potem drugą, a teraz miał wakacje przed klasą trzecią.

No więc znieśli stan wojenny.

Był piątek, 22 lipca 1983 roku, właśnie parę dni temu wrócił z obozu wędrownego w górach, w pięknym Beskidzie Sądeckim i jeszcze piękniejszych Tatrach.

 

Obóz wędrowny

Marcel był tam z Waflem, obaj trochę na doczepkę do grupy z jednego z liceów na Żoliborzu. Dwadzieścia kilka osób. Znajoma Wafla, a raczej jego mamy, była organizatorką imprezy i licencjonowaną przewodniczką górską, więc przy okazji i oni się załapali. Chociaż na początku byli we dwóch trochę obcy – w końcu cała reszta znała się z jednej szkoły, niektórzy nawet z jednej klasy, a oni dołączyli z zewnątrz – to, jak to wśród młodzieży, lody szybko zostały przełamane. Wspólna, miejscami trudna trasa z plecakami po górach, wieczory z różnymi wspólnymi akcjami, wspólne obowiązki – mimo że obaj byli trochę młodsi, szybko poczuli się z tym towarzystwem dobrze i w miarę swobodnie. A towarzystwo z nimi.

Najgorszy, najtrudniejszy był pierwszy dzień obozu. Prosto po całej nocy w pociągu wszyscy mieli do przejścia żółty szlak ze Starego Sącza na Przehybę, gdzie w schronisku czekał już wcześniej zarezerwowany nocleg dla całej grupy. Piętnaście kilometrów trasy, mocno pod górę, tam jest do pokonania ponad osiemset metrów różnicy poziomów! Wymęczeni po pociągu, do tego to był przecież pierwszy dzień po przyjeździe z miasta, więc jeszcze nierozruszani, a nad nimi lipcowe, mocno grzejące słońce… Było ciężko. Na trasie grupa mocno się rozciągnęła, ci najlepiej sobie radzący szli z przodu i dotarli na miejsce pierwsi, trochę słabsi – w środku peletonu, a ostatni maruderzy przybyli do schroniska nawet dwie godziny później… Ale po Przehybie było już tylko łatwiej, a za to wejście wszyscy dostali do swoich GOT-owskich książeczek aż po dwadzieścia dwa punkty na dobry początek.

 

GOT to Górska Odznaka Turystyczna – i wtedy, i dziś ważne trofeum dla każdego „profesjonalnego” amatora chodzenia po górach. Odznaka była stopniowana, od podstawowej („Popularnej”), poprzez „małą” brązową, srebrną i złotą, „dużą” w tych samych kolorach, aż do super-odznaki „Za wytrwałość”. Każda trasa w górach była – stosownie do swojej trudności – wyceniona na odpowiednią liczbę punktów, a fakt jej przejścia uwidoczniony w książeczce GOT-u i potwierdzony przez upoważnioną do tego osobę (np. przewodnika górskiego). Dla pełnej jasności – dwadzieścia dwa punkty to jedna z najwyższych ówczesnych punktacji za pojedynczą trasę, a więc obozowa młodzież została od razu, pierwszego dnia rzucona na najgłębszą wodę. Przekraczanie wyznaczonych dla kolejnych odznak progów punktowych uprawniało do odbioru z PTTK – Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego – kolejnych odznak, a tym samym umacniania i demonstrowania swojego rosnącego statusu górskiego piechura.

 

Wspólne obozowe popołudniowo-wieczorne akcje to na przykład mecz w siatkówkę (czy coś, co ją miało przypominać), słuchanie w sobotę wieczorem Listy Przebojów Trójki albo mecz w piłkę z miejscowymi (to już tylko dla panów). Goście z Warszawy zagrali jeden taki w Krynicy na boisku szkoły, w której grupa nocowała. Miejscowi sami zgłosili się do nich z propozycją meczu, pewnie byli przekonani, że dokopią tym ze stolicy, ale… niestety, srodze się rozczarowali. Wynik dziesięć do dwóch dla stołecznych mówi sam za siebie. Warszawscy wirtuozi futbolu mieli świetną okazję, żeby pokonstruować fajne akcje i trochę popisać się przed dziewczynami, które w liczbie czterech (reszta niestety nie była zainteresowana) oglądały mecz i kibicowały im na przyboiskowych ławeczkach. Wafel nie grał, on się nigdy specjalnie do tego sportu nie garnął, Marcel natomiast i owszem, grać w piłkę lubił i umiał, więc z dużą chęcią sam pracował na swoją pozycję i popularność w grupie. Mecz nożnej to była bardzo dobra okazja. I świetnie mu szło – Marcel został autorem najładniejszej brameczki meczu (i jeszcze trzech innych), do tego wypracowywał kolegom sytuacje, w których aby wpisać się na listę strzelców, pozostało im tylko przystawić nogę do piłki. Strzelał Andrzej, strzelał Włodek…

Po pewnym czasie Marcel zauważył, że starsi koledzy zaczęli chwilami sprawiać wrażenie trochę zaskoczonych, że ten młodziak (szesnastolatek, przecież o dwa lata młodszy) tak dobrze gra i momentami robi na boisku fajniejsze rzeczy niż oni. Najładniejsza bramka meczu to strzał z prawego rogu boiska zewnętrzną częścią stopy, ładnie podkręcona piłka zawija w stronę bramki, przelatuje nad zbytnio oddalonym od bramki bramkarzem, który mimo że wyciągnięty jak struna, nie sięga jej, po czym piłka ląduje w prawym okienku bramki… Prawdziwy majstersztyk – stadiony, a co najmniej przyszkolne boiska świata. Odbierając gratulacje, Marcel mimochodem uświadomił sobie, że nie mniejszą (może nawet większą?) przyjemność niż uznanie kolegów sprawił mu aplauz kibicek z ławki. A konkretnie – oklaski i radość Eweliny.

To wtedy, zgodnie z zasadą wzajemności, zwróciła jego uwagę – przecież zawsze jest ta pierwsza chwila, chwila, kiedy TO się pojawia. Od tego momentu – oczywiście jak najdyskretniej – zaczął ją obserwować… „Obserwować” to nie najlepsze określenie, źle się kojarzy – raczej zwracać uwagę na jej obecność, patrzeć, czy jest w pobliżu. Jeśli była, było jakoś milej, niż jak jej nie było. Choć niezbyt natarczywie, to jednak zaczął szukać okazji, żeby „przypadkiem” znaleźć się tam, gdzie ona… Wiecie, o co chodzi, przecież każdy przynajmniej raz w życiu to przerabiał. Tak też Marcel sam przed sobą musiał przyznać, że niczego nieświadoma Ewelina coraz mocniej przyciąga jego uwagę.

Ewelina była jedną z tych starszych osób na obozie. Tak jakoś nie wiadomo jak, ogródką, skądś tam Marcel dowiedział się, że w styczniu skończyła osiemnaście lat (a może ona sama kiedyś to powiedziała…?), więc była z zupełnie innego mentalnego świata niż on. Była dla niego niedostępna, należała do swojego kręgu rówieśników, osiemnasto- i dziewiętnastolatków. Bo niby cóż takiego mógłby jej zaoferować? A nawet gdyby przyszło jej do głowy jakoś wyróżnić jego osobę, zwrócić na niego swoją uwagę, obiektywne uwarunkowania zamykały drogę do jakiegokolwiek rozwoju tej relacji.

No bo jakie by to wywołało komentarze w jej towarzystwie?

Ewelina. Już dorosła, w końcu od stycznia miała dowód osobisty, a za chwilę, po wakacjach – już maturzystka. Z mnóstwem znajomych dookoła była w swoim towarzystwie popularna, zwłaszcza wśród płci przeciwnej. Na obozie także. Nie gwiazdorząc, wyróżniała się i przyciągała uwagę otoczenia – w jakiś dziwny, niewymuszony i naturalny sposób to „działo się” samo. A może tak się tylko Marcelowi wydawało, od bramki na meczu w Krynicy? Nie, tak faktycznie było. Zgrabna blondynka o zielonych oczach. Atrakcyjna, miła i pociągająca.

Marcel. Dorastający nastolatek, młodszy, a w tym wieku dwa lata różnicy to prawie przepaść, do tego w nie swoim towarzystwie – a przez to lekko nieśmiały, nie całkiem pewny siebie. Jeszcze nieświadomy tego, że może być, że jest interesujący, że jednak ma to coś, co może zwracać i przyciągać uwagę.

Świat Marcela i świat Eweliny nie miały i nie mogły mieć ze sobą nic wspólnego, nie miały szansy w żaden sposób przeniknąć się na dłużej. Zetknęli się ze sobą przypadkiem, mieli pobyć w pobliżu siebie przez niecałe dwa tygodnie, a potem – każde wrócić do swojego świata, do życia sprzed obozu i zapomnieć na zawsze…

Mecz w Krynicy był dla Marcela pozytywnym impulsem. Przy każdej nadarzającej się okazji, wykorzystując to, czym mógł się pochwalić, od tego momentu Marcel w możliwie naturalny sposób zaczął wychodzić na pierwszy plan. Tak by dyskretnie i nienachalnie zwrócić na siebie uwagę… Mecz z miejscowymi – świetna i bardzo dobrze wykorzystana okazja, chociaż chyba jeszcze nie zamierzona… Każdy grał, jak umiał, i okazało się, że – czego nikt się nie spodziewał – Marcel świetnie gra w piłkę. Zresztą w siatkę też nie było źle.

Marcel bardzo interesował się muzyką, miał świetny muzyczny słuch i do zapamiętywania piosenek, i do ich śpiewania. W czasie wspólnego słuchania Listy Przebojów Trójki znał prawie wszystkie kolejne piosenki, wiedział, co już było, a co jeszcze miało szansę się pojawić w porównaniu z poprzednią sobotą. Jako wielki fan Listy miał wszystkie dotychczasowe notowania, które co tydzień własnoręcznie, piosenka po piosence, zapisywał w specjalnym, „listowym” zeszycie. Oczywiście bardzo dobrze też orientował się w tym, co ostatnio działo się na Liście. Co będzie na trzecim, na drugim, wreszcie na pierwszym miejscu… Nie mylił się. Nie było najmniejszych wątpliwości, że świetnie się na tym zna. Jednak demonstrując to przed grupą, tak naprawdę chciał to pokazać tylko jednej osobie…

Któregoś wieczora, w zasadzie już późną nocą, nie wiadomo skąd w sali gimnastycznej, gdzie spali obozowicze, pojawiły się duchy… To znaczy ktoś rzucił pomysł, żeby o nich pogadać. Najpierw utworzył się odpowiedni klimat – zgaszone światła, a w całkowitej ciemności tylko jedna, skierowana na sufit latarka – a zaraz potem nastąpiły opowiadania o duchach. W pewnej chwili Marcel zaproponował, że opowie swoją, gdzieś tam przeczytaną historię o duchach[1]. Jak się później okazało, najlepszą tego wieczora, niektóre z dziewcząt wyglądały po niej na autentycznie przestraszone.

Była to historia o płaszczu.

„Kiedyś, pod koniec dziewiętnastego wieku, jeden facet o imieniu François jechał na rowerze przez pola i lasy, wioski i miasteczka w środkowej Francji. Miał takie hobby i tak lubił spędzać czas – wymyślał sobie długie rowerowe trasy, które następnie w ciągu iluś tam zaplanowanych dni pokonywał. Spał w napotkanych przy drodze hotelikach, gospodach czy gościńcach, przy każdej okazji rozmawiał ze spotkanymi miejscowymi i w ten sposób poznawał swój kraj.

Tak też pewnego razu, późnym popołudniem przechodzącym we wczesny wieczór, gdy zaczynało się ściemniać, a François znajdował się gdzieś na pustkowiu między jedną wsią a drugą, nagle zerwał się wiatr, zaraz potem zaczął padać deszcz, a po dłuższej chwili przybierającej na sile ulewie zaczęły towarzyszyć grzmoty z błyskawicami. Nasz bohater znalazł się w środku burzy, która nie wiadomo skąd w ciągu kilku chwil rozpętała się wokół niego. Przeklinając na czym świat stoi, momentalnie przemoczony do suchej nitki François pedałował dalej, rozglądając się za jakimś schronieniem, kawałkiem daszku, drzewem, czymkolwiek, pod czym mógłby się schować i przeczekać. Po kilku minutach dalszej jazdy kilkadziesiąt metrów w bok od głównej drogi zamajaczył mu kształt jakiegoś budynku. Był to duży, parterowy dom ogrodzony solidnym parkanem z szeroką, ale teraz na oścież otwartą, bramą. Dom na pustkowiu – z tej odległości, w półmroku, który już zapadł, trudno było ocenić, czy ktoś tam mieszka, czy nie. Samotne, może nawet opuszczone domostwo…? W sytuacji, w której się znalazł, François nie tracił czasu na zastanawianie się nad tym. Był szczęśliwy, że wreszcie będzie mógł schować się przed deszczem, a przy odrobinie szczęścia może nawet podsuszyć ubranie, chwilę odpocząć, zebrać siły przed dalszą drogą. Może dom nie był opuszczony i spotka tam dobrych ludzi, którzy mu pomogą, dadzą coś do jedzenia i picia?

Raźno skręcił w kierunku domu, przejechał przez otwartą, jakby zapraszającą do środka bramę, oparł rower o ścianę na ganku i wszedł do środka. Drzwi wejściowe nie były zamknięte i ustąpiły pod naciśnięciem zdobionej klamki.

François znalazł się w obszernym hallu, z którego kilkoro drzwi prowadziło do kolejnych pomieszczeń. Pusto i cicho, nikogo nie ma. „Jest tu kto?! Halo!” – zawołał kilkakrotnie, ale bez żadnego odzewu. Zaczął otwierać następne drzwi i zaglądając do znajdujących się za nimi pomieszczeń, powoli orientować się w rozkładzie domu. Pokoje umeblowane, ale nikogo nie spotkał… Żywego ducha. Poczuł się trochę niepewnie, był w pustym, półciemnym domu, a na zewnątrz jak okiem sięgnąć żadnych sąsiadów…

Po dłuższej chwili zaczął dostrzegać coraz więcej szczegółów, a jego uwagę zwrócił fakt, że wszystko – podłogi, meble, ściany – pokrywała gruba warstwa kurzu. Nie miał już żadnych wątpliwości – dom był opuszczony i to od długiego czasu. Ale, ale… kurz na podłodze w hallu i w pokojach był przeorany biegnącymi chaotycznie we wszystkie strony, gdzieniegdzie krzyżującymi się, szerokimi śladami. Ślady wyglądały na świeże, jakby jeszcze całkiem niedawno ktoś chodził bez ładu i składu po domu, ciągnąc za sobą worek, płaszcz albo długą suknię. Kto chodził po domu? Jakiś chory psychicznie, który tu pobył i sobie poszedł, albo, co gorsza, może wciąż gdzieś się tu ukrywał? Kobieta w sukni? A może jeszcze ktoś inny? Może nie kto, tylko co?

François musiał ocenić sytuację, rozważyć to, co zobaczył, i podjąć decyzję, co dalej. Deszcz na zewnątrz nie ustawał, a nawet chyba trochę przybrał na sile. Tutaj z kolei dziwna, niezrozumiała historia ze śladami na zakurzonej podłodze… Sam przed sobą musiał przyznać, że czuł się mocno już nieswojo.

Okej, trudno, jak najszybciej rozpali ogień, ogrzeje się, podsuszy ubranie i czym prędzej opuści ten dom. Zabawi tu tylko tyle czasu, ile będzie absolutnie niezbędne.

W jednym z pokojów, przestronnym salonie, znalazł kominek z całym oprzyrządowaniem. Na specjalnym stojaku wisiał zestaw pogrzebaczy, obok szufelka, miotełka i niewielka siekierka, o dziwo, ku zadowoleniu François było też pudełko działających zapałek. Nigdzie niestety nie widział drewna do kominka, więc zaczął się rozglądać za czymś drewnianym, co mógłby przeznaczyć do spalenia, najlepiej jakimś meblem. Potrzebował też wieszaka albo stojaka, na którym rozwiesi przy ogniu swoją przemoczoną garderobę, która dzięki temu szybciej wyschnie.

W sąsiadującym z salonem pokoju znalazł szafę, w której na drążku wisiało kilka wieszaków. Były puste, z wyjątkiem jednego. Jednego, na którym tyłem do niego wisiał płaszcz.

Nie był to zwyczajny płaszcz, jaki nosicie jesienią, ale oficerski płaszcz wojskowy… A do tego na plecach, mniej więcej w okolicach prawej łopatki kogoś, kto go kiedyś nosił, miał niewielki, okrągły otwór. Dziwny, idealnie okrąglutki otwór… Przez głowę François przemknęła myśl, żeby może zdjąć ten płaszcz z wieszaka i opuszczając dom, założyć go w zastępstwie jego własnego, ciężkiego od wody okrycia. Jednak porzucił ten pomysł jeszcze szybciej, niż na niego wpadł. Uświadomił sobie, że nie chce tego płaszcza nawet dotykać, chce mieć jak najmniej wspólnego z przedmiotami, które znalazł w tym dziwnym miejscu. Jeżeli tylko uda mu się znaleźć jakiś opał, jego własny płaszcz za pół godziny będzie suchy. Płaszcza na wieszaku za nic w świecie nie ruszy. Zebrał puste wieszaki z drążka i ruszył z powrotem do salonu…

Czy mu się zdawało, czy naprawdę coś usłyszał…? W momencie, kiedy wychodził z pokoju, coś jakby cichutki chichot dobiegł go skądś z tyłu. Nie tuż zza pleców, ale gdzieś dalej, z głębi pokoju. Odwrócił się i… w jednej chwili sparaliżował go widok drążka, przy którym stał przed chwilą. Zobaczył tam pusty wieszak. Płaszcz, który przed chwilą tam wisiał, gdzieś zniknął!

Tego było już za wiele. François ruszył do salonu, żeby zebrać wszystkie swoje rzeczy i brać nogi za pas. W jednej chwili znalazł się przy kominku, właśnie zakładał przemoczony sweter, kiedy, tym razem tuż za sobą, usłyszał ten sam chichot, co wcześniej. Odwrócił się i… dwa metry przed sobą zobaczył wojskowy płaszcz z dziurką na plecach, który, kołysząc się i chybocząc, stał pionowo przed nim. Płaszcz był pusty, ale stał o własnych siłach, swoimi połami opierając się o podłogę! Do miejsca, w którym właśnie się znajdował, prowadził od drzwi ślad na zakurzonej podłodze, taki sam jak te, które przecinały podłogę w całym domu. Zastygły w przerażeniu François czuł, jak strach dusi go za gardło, serce wali młotem. Po chwili, która trwała wieczność, płaszcz… zaczął zbliżać się do niego, jednocześnie powoli podnosząc oba rękawy. Tak jakby tymi trzęsącymi się rękawami chciał za chwilę złapać go za gardło i udusić śmiertelnym uściskiem.

Jedynym, na co François było stać w takiej chwili, na co wpadł jego roztrzęsiony, sparaliżowany strachem umysł, był znak krzyża, który uczynił przed płaszczem wyciągniętą lewą ręką. Płaszcz na moment się zatrzymał, może nawet troszeczkę cofnął, tak jakby ten gest był dla niego czymś niemiłym, czymś, czego nie znosi. Jednocześnie prawą ręką François gorączkowo szukał czegoś za sobą i… nagle poczuł w dłoni chłód metalu, podłużnego, masywnego metalu. Pogrzebacze na stojaku! Po chwili zawahania płaszcz odzyskał pewność siebie, był już tylko o krok, a trzęsące się rękawy zbliżały się niebezpiecznie blisko do szyi François. Działając instynktownie, François chwycił wymacany przed chwilą pogrzebacz i z całej siły zamachnął się nim przed siebie. Zdzielony z potężną mocą płaszcz złożył się w miejscu uderzenia i na krótki moment upadł na podłogę jak bezwładny kawałek materiału. To wystarczyło, żeby François przeskoczył nad nim i biegiem rzucił się do drzwi wejściowych, byle na zewnątrz, byle jak najdalej stąd. Kątem oka zauważył jeszcze, jak płaszcz powoli się podnosi i z powrotem przybiera pionowy kształt wypełniony jakąś niewidoczną zawartością, jakimś okrywanym, ale nieistniejącym ciałem…

François wyskoczył na deszcz. Już nie dbał o zostawiony w środku sweter, o swój przemoczony płaszcz, o stojący przy ścianie rower, nie dbał o nic. Przerażony myślał tylko o tym, żeby jak najszybciej i jak najdalej zostawić za sobą ten dom z kominkiem w salonie. I z przedziurawionym na plecach, żywym płaszczem.

Po jakichś dwóch kilometrach biegu, w miarę oddalania się coraz spokojniejszego i przechodzącego w marsz, François dotarł do zabudowań i przydrożnej gospody. Wpadł do niej i bez tchu, z hałasem usiadł na pierwszej z brzegu ławie. W jednej chwili znalazł się przy nim właściciel karczmy, pytając, co się stało.

Kiedy François skończył swoją zdyszaną i siłą rzeczy chaotyczną relację, wśród zebranych wokół niego słuchaczy zapanowała wymowna cisza. Po chwili właściciel rozpoczął swoją opowieść o samotnym domu na pustkowiu i mieszkającym tam płaszczu…

W domu tym mieszkał kiedyś emerytowany, choć wcale nie stary, pułkownik wraz ze swoją żoną i córką. Pułkownik był złym człowiekiem i okrutnie, na różne sposoby znęcał się nad obiema kobietami. Okoliczni ludzie jednak nie mieli śmiałości ani odwagi mieszać się w sprawy tej rodziny – kilkukrotne próby interwencji spotykały się z agresywną reakcją pułkownika, który w swoim wojskowym płaszczu i z załadowanym karabinem w rękach przeganiał nieproszonych gości… Żona i córka były niestety pozostawione na pastwę okrutnika, nikt nie zaryzykował otwartego konfliktu w ich obronie.

Któregoś dnia, jakieś trzy lata temu, przejeżdżający drogą listonosz zauważył szeroko otwartą bramę i niezamknięte drzwi wejściowe do domu. Normalnie pułkownik odgradzał siebie i swoje kobiety od świata zewnętrznego wysokim, masywnym ogrodzeniem i starannie zamkniętą bramą i furtką wejściową. Więc… to było coś nienormalnego, z pewnością coś musiało się stać. Z duszą na ramieniu, ostrożnie listonosz zbliżył się, a następnie wszedł do domu, dokładnie w taki sam sposób, jak uczynił to François. Jednak dom był pusty, zarówno pułkownik, jak i obie kobiety, wszyscy zniknęli bez śladu… Wszystko stało na swoim miejscu, a najdziwniejsze było to, że w szafie na wieszaku pozostał przedziurawiony na plecach wojskowy płaszcz pułkownika.

Od tamtej pory nikt już więcej nie wchodził za bramę, nie mówiąc o wejściu do domu. Nikt nie chciał mieć z tą sprawą nic wspólnego, nikt nie próbował rozwiązywać tej zagadki, lęk przed tym miejscem i jego tajemnicą był zbyt silny. Od czasu do czasu, jadąc z wioski do wioski, ktoś tylko przejechał drogą…

Po okolicy zaczęły krążyć mrożące krew w żyłach opowieści o tym, co strasznego mogło zdarzyć się w domu na odludziu. Mówiono, że nie mogąc już dłużej znieść upokorzeń i okrutnego traktowania ze strony pułkownika, jego żona zabiła go strzałem w plecy. Później, po pozbyciu się ciała, obie niewiasty najbliższej nocy, po kryjomu wyjechały w nieznanym kierunku i słuch po nich na zawsze zaginął.

Mówiono, że w domu straszy niemogący zaznać spokoju duch pułkownika. Niektórzy dawali temu wiarę, niektórzy nie… Ale wszystko pozostało w sferze domysłów, bo nikt nie odważył się tam pójść i samemu, na miejscu sprawdzić, jak jest naprawdę.

Dopiero opowieść przejezdnego turysty o przypadkowym pobycie w strasznym domu i spotkaniu z żywym płaszczem dopełniła tę historię…

A François? Musiał sprawić sobie nowy rower. Stary najprawdopodobniej cały czas stoi i rdzewieje na ganku opuszczonego domu na pustkowiu, gdzieś w środkowej Francji…”.

W ciemności sali gimnastycznej rozległ się głos którejś z koleżanek:

– Cholera, teraz jest lipiec, ale za chwilę będzie jesień i będę musiała codziennie rano wyciągać z szafy swój płaszcz, żeby go założyć!

 

Zakupy

Wspólnym obozowym obowiązkiem uczestników było zaopatrzenie i przygotowywanie posiłków – reguła ta dotyczyła śniadań i kolacji, jeżeli akurat obóz chwilowo znajdował się w jakiejś miejscowości, a nie w schronisku w górach. Zgodnie z ustalonymi dyżurami za każdym razem inny, dwuosobowy zespół miał za zadanie wstać wcześniej niż reszta i iść do sklepu spożywczego, żeby kupić coś do jedzenia dla wszystkich. Jakieś pieczywo, coś na pieczywo, serek topiony albo pasztet, albo jakąś mielonkę czy biały ser… Co tam akurat udało się dostać. Dyżury były zaplanowane sprawiedliwie, tak aby było po równo tego wcześniejszego wstawania dla każdego, a pilnowała tego sama pani kierowniczka obozu.

Raz za razem kolejne tandemy wypełniały swoją powinność, aż wreszcie nadeszła kolej Marcela. Któregoś wieczora szefowa poinformowała go, że jutro to on idzie do sklepu i żeby znalazł sobie kogoś do towarzystwa. No tak, łatwo powiedzieć, trudniej wykonać… Niektórzy mieli swoją kolejkę za sobą, inni byli już poumawiani na wspólne wyjście, więc nie podejmowali tematu. Marcel zaczął rozglądać się po sali, wypatrując swojego potencjalnego partnera (albo partnerki) do jutrzejszego odpowiedzialnego zadania.

– Marcel, jak chcesz, to ja z tobą jutro pójdę do tego sklepu… – dobiegło do niego gdzieś z drugiego końca sali, przebijając się przez gwar rozmów po drodze. Marcel odwrócił się w tamtą stronę, żeby zlokalizować właściciela głosu, oznajmiającego tak radosną nowinę, właściciela, który okazał się… właścicielką. Jego twarz najwyraźniej była jednym wielkim zaskoczeniem i niedowierzaniem, bo Ewelina musiała z uśmiechem zawołać jeszcze raz:

– Tak, tak, jeżeli nie masz jeszcze nikogo, to ja mogę z tobą iść na te zakupy.

Czyżby niemożliwe właśnie stawało się możliwe?

Ewelina w ogóle nie wchodziła w krąg potencjalnych towarzyszy (towarzyszek?) w wyprawie do sklepu, w swoich poszukiwaniach Marcel ani przez chwilę nie brał jej pod uwagę. Pasowałby tutaj raczej któryś z kolegów, nawet trochę starszy, albo ktoś w jego wieku, na obozie było parę osób, tak jak on, przed trzecią klasą. Wafel nie wchodził w grę, bo on już wcześniej był na zakupach, zaproszony przez kogoś do pary. A ponieważ ten kolega nie lubił się przemęczać ani wysilać ponad to, co musiał czy był zobligowany, już na wstępie został przez Marcela wykreślony z zakupowej listy.

Marcel nawet nie odważył się pomyśleć o Ewelinie. Nie chodziło o jego niejasne wrażenie, że już wcześniej robiła zakupy, a więc miała to z głowy. Chodziło o całą resztę – ona z nim na zakupach? Ta niedostępna Ewelina, nieśmiało i dyskretnie obserwowana, z nadzieją na choćby cień zainteresowania z jej strony?

Ewelina miała już swój obowiązek za sobą, a mimo to sama, z własnej inicjatywy zaproponowała Marcelowi, że do niego dołączy. Tak jak on wstanie o wpół do siódmej rano, wezmą siatki i razem pójdą do spożywczego oddalonego o dobre piętnaście minut drogi. Czy to można było jakoś sensownie wytłumaczyć? – pytał siebie w duchu, nie do końca wierząc w jedyną sensowną odpowiedź. Oczywiście, że można.

Poranne wyjście do sklepu stwarzało jedyną, niepowtarzalną okazję, żeby całkowicie oficjalnie, z oczywistego i niebudzącego żadnych podejrzeń (?) powodu przez kilkadziesiąt minut pobyć tylko we dwoje. Żeby na chwilę wyjść z obozowej grupy, pobyć razem z pełną swobodą w rozmowie i w tym, co się będzie działo… A potem, niestety, wrócić do towarzystwa. To miał być ich czas, ni z tego, ni z owego Marcel miał tę nieprzystępną Ewelinę mieć tylko dla siebie. I to dlatego, że ona tego chciała!

Podziękowania dla przyszłej zakupowej partnerki i okazana radość były serdeczne, ale stonowane – Marcel ucieszył się z tego, że właśnie znalazł kogoś do pary. Wszystko więcej niż to, co wypadało okazać, zachował dla siebie, w końcu wokół tyle oczu i uszu…

– Ooo, to świetnie, bardzo się cieszę… Mam nadzieję, że uda nam się szybko sprawę załatwić.

Marcel miał oczywiście nadzieję, że będą sprawę załatwiać tak długo, jak to będzie możliwe, że w sklepie będzie kolejka, a może nawet, przy odrobinie szczęścia, czegoś tam nie dostaną i wtedy trzeba będzie podejść gdzieś dalej, do drugiego… A, jeszcze mieli wstąpić do warzywniaka po jakieś ogórki i pomidory.

 

W roku 1983, podobnie jak w latach kolejnych aż do końca dekady, zaopatrywanie się w podstawowe produkty spożywcze – chleb, mleko, sery, już nie mówiąc o kartkowanych, przydziałowych wędlinach – wyglądało zupełnie inaczej niż obecnie. Asortyment w spożywczym był z reguły dosyć ograniczony i zmniejszał się z każdą upływającą minutą, a szansa kupienia czegoś malała wraz z coraz późniejszą godziną dotarcia do sklepu. Stąd wymarsz o wpół do siódmej, tak aby w sklepie być przed siódmą. Stąd kolejka w sklepie o tak wczesnej porze, przecież wszyscy tę regułę znali i stosowali. Mówiąc krótko – wtedy jedzenie się zdobywało, nie tak jak teraz, kiedy to sklepy prześcigają się w przyciąganiu klienta i zachęcaniu go, żeby zechciał swoje pieniądze wydać właśnie w nich.

 

Wiadomość, że Ewelina idzie jutro z Marcelem rano do sklepu, szybko obiegła całe towarzystwo i stała się miniwydarzeniem wieczoru. Ewelina…? Z Marcelem? Do sklepu? I to ona zaproponowała…?

Potem gdzieś Marcel usłyszał niewystarczająco cicho zadane pytanie Gerarda do Eweliny: „czy ona naprawdę i na pewno idzie z nim jutro na te zakupy?”. No, idzie. „Naprawdę?” Naprawdę. Nie mógł uwierzyć. A może nawet zaczął coś podejrzewać.

Zainteresowanie, a potem konsternacja Gerarda były w pełni zrozumiałe. Nie bez powodów Ewelina i Gerard byli na obozie kojarzeni w parę. Jakoś tak dziwnie często byli razem, z każdym dniem coraz częściej, śmielej i z coraz mniejszym skrępowaniem. Tak jakby powoli dochodzili do wspólnego wniosku, że to może być, że już jest interesująca znajomość, która nie musi się urwać razem z końcem wyjazdu. I tak też byli postrzegani przez resztę, także przez Marcela. A tu Ewelina taki numer…? Na zakupy z tym Marcelem? O co chodzi?! Marcel miał swoje prawdziwe, mocne obozowe pięć minut.

Umówili się z Eweliną, że swoje spotkanie rozpoczną o szóstej dwadzieścia.

Do you remember me 0n a street of dreams?

Running through my memory 0n the street of dreams?

 

Pamiętasz mnie na ulicy marzeń?

Ulicy marzeń, którą mam ciągle w pamięci?

 

PiosenkaStreet of Dreams / Ulica marzeń zespołu Rainbow w tamtym czasie – październik/listopad ’83 – na Liście Trójki dotarła do ósmego miejsca.

 

Ulicą marzeń Ewelina i Marcel doszli do sklepu. Kolejka na pół godziny stania, udane zakupy (sklep był akurat świeżo po dostawie), potem jeszcze warzywniak nieopodal. Później tą samą ulicą marzeń wrócili do szkoły. Z siatkami pełnymi trofeów, które w miarę ich wykładania na stół wywoływały okrzyki zachwytu wśród już obudzonego, umytego, ubranego i zgłodniałego koleżeństwa. Kupili wszystko, co niezbędne do świetnego i obfitego śniadania. Spisali się na medal, i to złoty!

Spotkanie Marcela z Eweliną było wspaniałe. Przez te półtorej godziny rozmawiali o mnóstwie rzeczy, Ewelinę interesowało wszystko, co dotyczyło Marcela. Do jakiej szkoły chodzi? Jak znalazł się na tym obozie? Czym się interesuje (oprócz muzyki, rzecz jasna)? Dlaczego trzymają się z Adrianem z boku, chociaż nie powinni?

Marcel też chciał dowiedzieć się o Ewelinie jak najwięcej. Z kim z obecnych na obozie chodzi do jednej klasy? Skąd zna innych? Czy boi się matury? Co będzie pisać? Przed samym sobą musiał się przyznać, że chciał jak najwięcej się dowiedzieć o jej wcześniejszej, sprzed obozu, znajomości z Gerardem. Cała trudność polegała na tym, by nie zadając wprost związanych z tym pytań, uzyskać odpowiedzi. Jednak jako osoba inteligentna poradził sobie całkiem nieźle. Pytania były ogólne i pojemniejsze od tych właściwych, odpowiedzi też, ale, zsumowane, pozwalały na narysowanie sobie w głowie chociaż przybliżonego obrazu całości.

Ewelina poznała bliżej Gerarda dopiero tu, na obozie, był kolegą jednego z jej klasowych kolegów, który wkręcił go w ten obóz w taki sam sposób, jak Adrian wkręcił Marcela. A wcześniej znali się trochę z widzenia…

Marcel doskonale zdawał sobie sprawę, że to była pierwsza i może ostatnia okazja do takich zwierzeń, to działo się tu i teraz. Po obozie – to już była wielka niewiadoma, niczego przecież nie mógł być pewien. Zresztą mniejsza o Gerarda, nie o niego chodziło. Teraz Ewelina stała tuż obok niego w kolejce przy ladzie, przypadkiem się dotykali, patrzyli sobie w oczy, śmiali się… Czuli się jak starzy znajomi i było im ze sobą nieoczekiwanie dobrze i swobodnie. Jak starzy znajomi…?

Czas zakupów jednak nieubłaganie dobiegał końca.

Czy w ogóle będzie jeszcze okazja, żeby się zobaczyć? A jeżeli, to kiedy? W jakich okolicznościach?

Bardzo intrygowała go odpowiedź na jeszcze jedno, najważniejsze pytanie… Ostatnie pytanie, które zadał sto metrów przed wejściem do szkoły.

– Jak to się stało, że poszłaś ze mną na te zakupy? Przecież ty już wcześniej byłaś, a w końcu to jednak trochę męcząca sprawa…? – spytał.

– No wiesz, widziałam, że masz kłopot ze znalezieniem kogoś, a ponieważ mam dobre serce (uśmiech)… A poza tym pomyślałam sobie, że to będzie dobra okazja, żeby cię trochę lepiej poznać, bo tam (wskazała przed siebie, na już nieopodal widoczną szkołę) to wiadomo… Nie można sobie pogadać. – Ewelina sprawiała wrażenie, jakby właśnie doczekała się pytania, na które miała już przygotowaną odpowiedź.

– No i co? Udało się?

– Udało, było bardzo fajnie. Miałam bardzo dobry pomysł.

Wchodzili już do szkoły, kiedy Ewelina dodała jeszcze:

– A tak całkiem poza wszystkim… Możesz o tym nie wiedzieć, ba, na pewno nie wiesz, ale mam wbudowane takie niewidoczne, małe radarki i dzięki nim widzę i słyszę więcej, niż komukolwiek mogłoby się wydawać.

Marcel już nie miał szansy cokolwiek odpowiedzieć, bo w tej samej chwili Ewelina otworzyła drzwi do sali, gdzie już czekało na nich obudzone, umyte, ubrane i wygłodniałe koleżeństwo…

 

Rozstanie

Podczas kolejnych dni obozowicze wytrwale przemierzali beskidzkie szlaki, zdobywając coraz więcej punktów do swoich odznak. Relacja Marcela z Eweliną wróciła do tej sprzed sklepu, tak jakby wspólne wyjście miało być tylko jej dziwnym, niewyjaśnionym i mało zrozumiałym kaprysem. Chociaż byli w jednym towarzystwie, to jednak ona wśród swoich, w nieformalnym „związku” z Gerardem, a on wśród swoich. Na szlaku raczej się nie spotykali, ich kontakty ograniczały się do wspólnych posiłków, rozmawiali ze sobą jak ze wszystkimi innymi, coś tam wszyscy czasami wspólnie robili wieczorem, jak to na obozie… Mówiąc krótko – dla wszystkich wokół relacja Eweliny i Marcela niczym nie różniła się od tej sprzed zakupów.

Po sklepowym szoku Gerard także szybko odzyskał pewność siebie. Nawet jeśli przez chwilę mógł zobaczyć w Marcelu rywala, to kolejne dni, zwłaszcza zachowanie Eweliny, nie dawały mu już żadnych powodów do takich obaw. Ewelina była z nim. Marcel też wrócił na swoje miejsce, ich dwa światy znowu fruwały po swoich orbitach. Ale… chociaż nie zdradzili tego żadnym wzajemnym gestem czy słowem, podczas wyjścia do sklepu zawiązała się między nimi niewidzialna, cieniutka jeszcze nić porozumienia. Wzajemnego już teraz zainteresowania…? Po ostatnich słowach Eweliny Marcel czuł, był pewien, wiedział, że brak zainteresowania jego osobą ze strony Eweliny jest tylko pozorny, i doskonale dostosował się do tej konwencji. On też traktował Ewelinę tak samo, jak wszystkich innych wokół siebie… Chociaż sporo go to kosztowało. Ale… w obozowej grupie nie mogło być inaczej.

Marcel wiedział, że do końca obozu już nic szczególnego się nie wydarzy, a właściwy ciąg dalszy ma szansę nastąpić dopiero po powrocie do Warszawy…

Obóz zbliżał się ku końcowi. Ostatnim akordem były trzy dni w Zakopanem, skąd przewidziany był już powrót pociągiem do domu. Po dziesiątkach przewędrowanych w ciągu tych kilkunastu dni kilometrów i dziesiątkach zdobytych GOT-owskich punktów Tatry… potraktowano najpoważniej z całego obozu.

Plan na zakopiański dzień pierwszy przewidywał wjazd kolejką na Kasprowy Wierch, stąd drogą w wariancie na zachód przejście przez Goryczkową Czubę do Czerwonych Wierchów. Następnie, po pokonaniu całych Czerwonych Wierchów (a to są cztery oddzielne, wielkie góry, na każdą po kolei trzeba się wdrapać i z niej zejść), zejście do Doliny Kościeliskiej, skąd wszyscy, ledwie żywi, ale na szczęście już po równym, dotarli do Kir i autobusu powrotnego do Zakopca. Mieli za sobą jedyne dziewięć godzin bitego marszu.

Zakopiański dzień drugi. PKS-em do Morskiego Oka, po pewnym czasie spędzonym nad tym pięknym górskim jeziorem wspinaczka żółtym szlakiem na Szpiglasową Przełęcz i zejście w dół do Doliny Pięciu Stawów, a stąd dalej piękną Doliną Roztoki z powrotem do drogi nad Morskie Oko i autobusu powrotnego.

I wreszcie ostatni, trzeci dzień zakopiański, najmniej wymagający i najbardziej relaksujący – ponownie kolejka na Kasprowy, z Kasprowego tym razem na wschód, zejście do Doliny Gąsienicowej i… powrót do Kuźnic.

To były trzy dni poważnego, intensywnego chodzenia po najwyższych polskich górach. Prawdziwe ukoronowanie całego obozu.

Przedostatniego dnia obozowicze zorganizowali integracyjno-pożegnalne (po dwóch tygodniach wspólnej doli i niedoli mniej integracyjne, a zdecydowanie bardziej pożegnalne) wyjście na dyskotekę do lokalu. Trochę szaleństwa na zakończenie – dysko w „Morskim Oku” na Krupówkach, jakieś białe wino, impreza do bardzo późna w nocy…

 

Więc gaz do dechy i wypuszczam czad

Z aparatury, co ma 1000 wat,

Pulsują światła – pulsuje krew,

A ja po prostu robię głębszy wdech.

I gaz do dechy i wypuszczam czad,

Z aparatury, co ma 1000 wat.

 

Dysk dżokej, Franek Kimono, czyli tak naprawdę Piotr Fronczewski w swoim muzycznym wcieleniu. Piosenka nie była grana w Trójce, więc nie mogło jej być na Liście. Z płyty Franek Kimono z 1984 roku, znakomitego pastiszu muzycznego kpiącego z przaśnej kultury polskiego disco wczesnych lat osiemdziesiątych, do pierwszej dwudziestki Listy załapały się tylko King Bruce Lee Karate Mistrz i Pola Monola + Coca Cola. Obie piosenki zrobiły na Liście niewielką, kilkutygodniową karierę – King Bruce… w czerwcu ’83 szybko dochodząc (i jeszcze szybciej spadając) do piątego miejsca, Pola… w styczniu ’84 – do siódmego. Sformułowania-perełki w rodzaju „po dobrej wódzie lepszy jestem w dżudzie” czy „na bramce stoję, nikogo się nie boję” nie wymagały już ani słowa więcej, trafiały w sedno i tylko można pozazdrościć autorowi tekstów[2] umiejętności tak lapidarnego i zarazem celnego formułowania socjologicznych obserwacji.

 

I „Morskie Oko” tak właśnie w gruncie rzeczy wyglądało. Gaz do dechy, łomot na całego, pulsujące światła, towarzystwo na parkiecie albo z różnymi napojami w swojej loży. Chociaż wszyscy byli zasadniczo razem, to jednak dało się zauważyć kilka mniejszych podgrup. Ewelina bawiła się z kim innym niż Marcel, pozostawała wśród swoich, cały czas oddalona i niedostępna…

Następny dzień był już ostatnim, tym najluźniejszym dniem w Tatrach, a wieczorem rzeźnia do Warszawy.

 

Urocze miano rzeźni nosiły wtedy pociągi relacji Warszawa–Zakopane i z powrotem w sezonie letnim oraz zimowym. Stolica Tatr swoją ogromną popularność zawdzięczała ograniczonemu, zwłaszcza w zimie, wyborowi alternatywnych kierunków turystycznych. Latem nie było jeszcze najgorzej – oprócz Tatr ciężar przyjęcia wszystkich kochających góry turystów rozkładał się też na inne, nie mniej atrakcyjne turystycznie masywy. Beskid Sądecki, Żywiecki, Śląski, Pieniny, Gorce – żeby wymienić tylko te najbliższe Tatrom – Bieszczady, Sudety to z kolei te dalsze. Zima – to była już zupełnie inna historia. Miejsc oferujących jakie takie warunki do jeżdżenia na nartach było w Polsce jak na lekarstwo – Kasprowy Wierch, Nosal i Gubałówka pod tym względem nie miały sobie równych. Wobec faktu, że stoki austriackie, niemieckie, już nie mówiąc o włoskich czy francuskich, były dla ówczesnego przeciętnego narciarza-amatora tylko marzeniem, w sezonie zimowym cała narciarska Warszawa chciała dostać się do Zakopanego i pojeździć tam na nartach. Efekt – dantejskie sceny przed odjazdem każdego sezonowego pociągu z Dworca Centralnego. Tłumy na peronie, walka o dostanie się do środka, przepychanie z walizami i nartami, wsiadanie nie drzwiami, ale przez okna, wszystko urągające ludzkiej godności. Jazda w pękającym w szwach pociągu, z ludźmi nie tylko w przedziałach, ale i na szczelnie zapełnionych korytarzach, w łącznikach między wagonami, w toaletach. To faktycznie była prawdziwa ludzka rzeźnia.

 

Przed ostatecznym rozstaniem, jeszcze w pociągu, nastąpiła ogólna wymiana adresów i numerów telefonów, oczywiście numery dawali tylko ci, którzy aparaty telefoniczne w swoich mieszkaniach posiadali. Telefon do Eweliny był jednym z kilku, jakie Marcel zapisał sobie na kartce, ale… te pozostałe tylko dla niepoznaki. Ten numer był inny niż wszystkie. Na pozostałe prawie na sto procent nie zamierzał dzwonić, na ten – na sto procent tak.

Ten numer coś oznaczał, coś zapowiadał, chociaż Marcel jeszcze nie wiedział co… Dawał nadzieję. Był mostkiem, furtką do przyszłości. Otwierał nowy rozdział? Coś nowego w jego życiu?

 

Something’s come over me, And I don’t know what to feel,

Maybe this fantasy is real,

Now I’m gonna see what I want to be,

But it’s still a mystery

 

Coś się ze mną stało, nie wiem co,

Czy to sen, czy jawa,

Co dalej ze mną będzie,

To wciąż tajemnica…

(Street of Dreams, Rainbow)

 

Wśród innych Marcel zapisał sobie też adres Melity. Nie miała w domu telefonu, więc tylko adres.

A potem pociąg wjechał na Centralny, wszyscy się pożegnali, każdy wziął swój plecak i poszedł w swoją stronę.

 

Morze Czarne

Wakacje były dopiero na półmetku, a Marcel razem z Adrianem mieli przed sobą jeszcze jeden, bardzo atrakcyjny i wyczekiwany wyjazd. Nad Morze Czarne do Bułgarii! Mieli – bo chociaż wyjazd był Marcelowy, w sensie to Marcel jechał do Bułgarii z rodzicami i ich znajomymi, to z dużą chęcią zaprosił na wyprawę swojego przyjaciela, a ten z nie mniejszą chęcią z tego zaproszenia skorzystał. Zatem jechali razem do Bułgarii, na czarnomorskie wybrzeże, trzydzieści kilometrów na południe od Warny. To miało jednak nastąpić dopiero za niecałe dwa tygodnie.

Kilka dni po powrocie z gór Marcel zadzwonił do Eweliny. Jak się później miało okazać, zapoczątkowując w ten sposób wielomiesięczną serię swoich telefonów do niej.

Ewelina ucieszyła się, że go słyszy, choć nie miała niestety dużo czasu na rozmowę, bo gdzieś tam musiała zaraz wychodzić. Marcel miał cichą nadzieję, że może przed jego wyjazdem do Bułgarii uda im się powtórzyć wspólne wyjście do sklepu… Oczywiście bez wstawania wcześnie rano, bez zakupów i bez sklepu. Nawet nie zdążył do tego dotrzeć, bo w toku rozmowy o tym, co u kogo słychać, dowiedział się, że Ewelina pojutrze wyjeżdża. Na Mazury, do jakiejś rodziny czy znajomych, gdzieś w okolice Susza. A więc nic z tego…

Ale obiecała, że przyśle mu pocztówkę. No i bardzo zazdrościła tego wyjazdu nad Morze Czarne, jak stwierdziła, „Marcel, no wiesz, jak to nic takiego, też bym bardzo chciała tak sobie pojechać samochodem nad Morze Czarne…”. Trochę tym Marcela zaskoczyła, bo nie wiedzieć czemu, w ogóle nie uświadamiał sobie, że taki wyjazd to faktycznie duża sprawa i że „każdy by tak chciał”. Szukając jeszcze jakiegoś mostku do przyszłości, Marcel zapytał, czy nie byłoby dla Eweliny kłopotem zanotować mu listy Trójki z dwóch sobót, kiedy go nie będzie – notowania sześćdziesiątego dziewiątego i siedemdziesiątego. Marcel był wielkim fanem Listy, miał wszystkie dotychczasowe notowania, więc absolutnie nie mógł sobie pozwolić na przerwę i utratę czegokolwiek… Ewelina warunkowo się zgodziła („postaram się, jeśli tylko będę słuchać, to na pewno zanotuję”). Na koniec pożyczyli sobie nawzajem udanych wyjazdów, umówili się na kontakt po powrocie Marcela i… rozłączyli.

 

Faktycznie, w tamtym czasie tak sobie pojechać samochodem na wczasy do Bułgarii to było coś, co jednak robiło wrażenie. Tysiąc sześćset kilometrów w jedną stronę. Inne, gorsze niż dzisiaj drogi, inne – wolniejsze i dużo mniej komfortowe samochody. W tym przypadku był to polski Fiat 125p, a więc duży fiat, w odróżnieniu od Fiata 126p potocznie nazywanego maluchem. A po drodze do przekroczenia cztery granice i nic to, że były to granice przyjaznych, bratnich ludowych demokracji. Granica to granica, wszystko może się zdarzyć.

Przed wyjazdem, żeby w ogóle doszedł do skutku, trzeba było złożyć do odnośnych władz podania o paszporty (w wersji na kraje socjalistyczne, w odróżnieniu od tych kapitalistycznych) i, co ważniejsze, otrzymać pozytywne decyzje o ich wydaniu. Następnie, na podstawie książeczek walutowych, zrealizować zakup walut na kolejne mijane kraje. Władze odgórnie określały, ile pieniędzy polski obywatel powinien mieć do dyspozycji w obcym kraju. Przysługujące kwoty – koron na Czechosłowację, forintów na Węgry, lei na Rumunię i wreszcie bułgarskich lewów na pobyt na miejscu – kupowało się w banku za złotówki po obowiązującym państwowym kursie. Fakt wykupienia walut był odnotowywany w książeczce, a przy przekraczaniu granicy należało okazać celnikowi waluty obce w ilościach zgadzających się z uwidocznionymi w książeczce. Ponieważ oficjalne limity mogły nie wystarczyć na przewidziane na wczasach przyjemności, co zaradniejsi i odważniejsi rodacy wieźli ze sobą, sprytnie gdzieś tam w bagażach czy samochodzie ukryte, żelazne rezerwy w postaci nigdzie niewykazanej, zabronionej w takiej podróży twardej waluty, z reguły amerykańskich dolarów (albo niemieckich marek, chociaż te trafiały się dużo rzadziej). Dolar był pożądany wszędzie i mógł wszystko, a więc bardzo dobrze było mieć parę zielonych na podróż, na wszelki wypadek. Oraz do wymiany po czarnorynkowym, dobrym kursie już na miejscu, co zapewniało pełną swobodę i niezależność finansową podczas pobytu. Obok pieniędzy drugą mocną, choć już nie tak płynną, walutą były dobre (najlepiej oryginalne amerykańskie) papierosy, te do kupienia u nas tylko w Pewexie. Płacąc papierosami, można było się odwdzięczyć albo coś załatwić, ale już trudniej było wymienić je po czarnorynkowym kursie na lokalne pieniądze. Chociaż zainteresowani tubylcy, gotowi zapłacić żądaną, wysoką cenę za karton papierosów, też się trafiali, to jednak z dolarami sprawa była dużo prostsza…

Dolary, papierosy – to, co zachodnie, najlepiej amerykańskie, a do tego najbardziej chodliwe, było w cenie, ułatwiało, pomagało, umożliwiało… A czasami wręcz ratowało z opresji.

Wreszcie ostatnie wyjazdowe wyzwanie – organizacja i logistyka przejazdu. Szczegółowe opracowanie trasy na podstawie mapy (o nawigacji nikomu się wtedy nawet nie śniło) i jej zaplanowanie w czasie. Paliwo na drogę – zapewniały je wykupywane w upoważnionej państwowej instytucji specjalne benzynowe talony, którymi później płaciło się na węgierskich, rumuńskich czy bułgarskich stacjach benzynowych. Noclegi – najprostszym i najpewniejszym rozwiązaniem był własny namiot, do którego należało dodać znalezione na trasie spokojne i bezpieczne miejsce do przenocowania. Ale akurat na tym wyjeździe wycieczka miała nocleg zapewniony – w ramach wykupionej w Funduszu Wczasów Pracowniczych imprezy czekał hotel w Bukareszcie. Jedzenie – a więc konserwy czy jakieś gotowe dania w słoikach, butla gazowa z palnikiem, żeby je podgrzać, zastawa, sztućce…

Aby objąć ogrom wyzwania, jakim był ten wyjazd, trzeba jeszcze wyobrazić sobie, że nie istnieją przydrożne hotele czy motele, a bar albo grill z jakąkolwiek ofertą dań i napojów będzie na trasie wyjątkową rzadkością. Mało tego – trzeba sobie jeszcze wyobrazić, że zwyczajne kupienie po drodze czegoś do jedzenia to też niewiadoma i sprawa nie tak wcale oczywista…

Pokonanie ponad trzech tysięcy kilometrów w nieznane i z powrotem było powodem do satysfakcji i prawdziwej dumy, porównywalnym tylko z dwutygodniowym pobytem na czarnomorskim wybrzeżu.

Marcel i pozostali mieli przed sobą pasjonującą (cztery obce kraje!), dwudniową podróż, a następnie wspaniałe dwa tygodnie nad wymarzonym, ciepłym morzem. A sam Marcel towarzyszącą temu wszystkiemu, leciutko ekscytującą perspektywę umówionego z Eweliną kontaktu po powrocie…

Według informacji o ośrodku był to rozległy, z rzadka porośnięty drzewami kemping przy samej plaży. Zakwaterowanie przewidziane było w przyczepach kempingowych, charakterystycznych białych domkach na kółkach z naszego polskiego Niewiadowa. Marcel z Waflem zamiast na przyczepę zdecydowali się jednak na rozstawiony nieopodal namiot. Pomijając fakt, że kawałek trawnika pod namiot kosztował wyraźnie mniej niż wynajęcie dla nich drugiej przyczepy, namiot był rozwiązaniem swobodniejszym, luźniejszym i w ich ocenie fajniejszym niż sztywniacka przyczepa.

Zgodnie z opracowaną trasą wyjazd z Warszawy nastąpił piątkowym wieczorem, tak aby następnego dnia o świcie być na granicy. Piwniczna, potem szybki skok przez słowacką część Czechosłowacji, Węgry i wreszcie budząca największy respekt część trasy – pięćset kilometrów przez rumuńskie pola i lasy, aż do noclegu czekającego w hotelu w rumuńskiej stolicy. Następny dzień to było już tylko trzysta kilometrów, niemalże relaksacyjny dojazd na miejsce, z jedną tylko, rumuńsko-bułgarską, granicą po drodze.

Na polsko-czechosłowacką granicę podróżni dotarli o piątej rano. Po około godzinnym oczekiwaniu, a następnie wszystkich formalnościach paszportowo-walutowo-celnych opuścili Polskę i rozpoczęli zagraniczną część podróży. Czechosłowacja, następnie Węgry, które miały w Polsce opinię demoludu nieco lepszego, bogatszego, z trochę lepiej zaopatrzonymi sklepami, gdzie tak ogólnie żyło się trochę lepiej. Może Marcelowi tylko się zdawało, ale faktycznie na Węgrzech było jakoś inaczej, czyściej, schludniej, a ludzie bardziej uśmiechnięci…

Do rumuńskiej granicy dotarli około południa i, jak dotąd, jazda upłynęła bez żadnych niespodzianek. Niestety, plan podróży legł w gruzach po około dwóch godzinach jazdy przez Rumunię.

Jechali akurat swoim fiatem przez osiedlowe przedmieście Cluj-Napoca, mało ciekawego miasta położonego sto kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Węgrami, gdy w pewnym momencie, ni z tego, ni z owego… samochód przestał jechać. Po prostu wszystko ucichło, silnik przestał pracować, jeszcze rozpędem przejechali kilkaset metrów, wtoczyli się na chodnik i koniec jazdy… Sytuacja przedstawiała się zatem następująco: znaleźli się na szerokiej ulicy, czy raczej na chodniku przy niej, w środku jakiegoś ponurego osiedla-blokowiska, otoczeni przez dziwnie wyglądających ludzi, z którymi nijak nie można się dogadać i po których tak naprawdę trudno poznać, jakie mogą mieć wobec nich zamiary. Samochód z niewiadomych powodów rozkraczony (wielokrotne próby uruchomienia silnika nic nie dały), a co gorsza, ten widok dosyć szybko zaczął wzbudzać widoczne zainteresowanie przechodniów. Po prostu czarna rozpacz. Pora na szczęście była jeszcze niezbyt późna, to była ta część dnia, kiedy wczesne popołudnie z wolna przechodzi w popołudnie. Co robić?

Po krótkiej naradzie ekipa postanowiła rozdzielić się na dwie dwuosobowe grupki. Tata Marcela z Adrianem pozostali w samochodzie, na straży dobytku, gotowi odeprzeć każdy atak, a Marcel z mamą wyruszyli na poszukiwanie ratunku. Ratunkiem miało być dotarcie (gdzie, jak?!) do lokalnego fachowca, jakkolwiek znającego się na samochodach (motorach, maszynach rolniczych, czymkolwiek, co jeździ), który zechciałby zajrzeć pod maskę unieruchomionego wehikułu i w magiczny sposób wskazać: „o, to jest zepsute, zaraz to naprawię i pojedziecie dalej”.

Marcel z mamą nie mieli wątpliwości, że rzucają się w oczy i wyróżniają w otaczającym ich tłumie. Wszyscy wokół przyglądali się im jakoś tak szczególnie (dziwnie…?), jakby zobaczyli spacerujących po swoim osiedlu pasażerów latającego spodka, który właśnie wylądował na peryferiach miasta. Idąc przed siebie i rozglądając się wokół, Marcel wpadł na genialny pomysł, żeby poszukać jakiegoś najbliższego otwartego lokalu rozrywkowego, baru, restauracji czy choćby sklepu, zakładając, że pracownicy lub stali bywalcy, dobrze znający lokalne realia, wskażą im właściwy kierunek. A może nawet zaprowadzą do upragnionego celu… Jedynym ich orężem było głośno deklarowane i artykułowane w rozmowie geograficzne pochodzenie. Przybysze z Polski, przedstawiciele narodu, z którym po całkiem jeszcze świeżym solidarnościowym karnawale i właśnie zniesionym stanie wojennym większość Rumunów szczerze sympatyzowała, mogli oczekiwać czegoś więcej i właśnie na to „więcej” liczyli, to była ich cała nadzieja.

Postanowili w wyraźny sposób dać otoczeniu do zrozumienia, że są Polakami w dramatycznej potrzebie.

„Polonia, Polonia!” z jednoczesnym wskazaniem na siebie i od razu klimat do rozmowy oraz przedstawienia zasadniczego problemu robił się lepszy, zaczepiani rozmówcy bardziej nimi zainteresowani i pomocni. Po kilkunastu minutach dotarli do pierwszego pośredniego celu – osiedlowej speluny, w której wczesnym, sobotnim popołudniem miejscowi pili wódkę. Stojąc przed mało zachęcającą do wejścia, obskurną i brudną czeluścią, w głębi której widać i słychać było toczącą się na całego zabawę, Marcel z mamą w jednej chwili musieli rozstrzygnąć iście hamletowski dylemat – wchodzić czy nie wchodzić? Z jednej strony – trudna i nieciekawa sytuacja, w jakiej cała czwórka w nieprzewidziany, traumatyczny sposób się znalazła. A oni wyszli przecież w poszukiwaniu ratunku i głupio byłoby zawieść drugi zespół, który pełen nadziei czekał w samochodzie. Z drugiej jednak – niejasna obawa, przeczucie powstrzymujące ich przed wejściem, mówiące, że po przekroczeniu tego progu będzie już za późno i staną w obliczu nieodwracalnego… Widoczna przez otwarte na oścież drzwi klientela w zasadniczej części składała się z mężczyzn, chociaż niektórzy z nich byli tam w towarzystwie swoich kobiet i dzieci. Chwytając się w tym trudnym położeniu każdej pozytywnej myśli, Marcel uznał tę ostatnią okoliczność za dodatkowy argument na tak, mocno wspierający argument kluczowy, czyli ich polskie pochodzenie. W końcu obecność kobiet zawsze jakoś łagodzi obyczaje, już nie mówiąc o obecności małych i to własnych dzieci…

Dłuższa chwila zastanowienia, popatrzyli na siebie i podjęli dramatyczną decyzję, że… wchodzą. Rzut oka naokoło i szybka ocena szans ucieczki, gdyby sytuacja miała się rozwinąć w złym kierunku. Co oczywiście było czystym bezsensem, bo niby dokąd mieliby uciec? Do samochodu rozkraczonego kilka ulic dalej, którym i tak nigdzie by nie odjechali?

Lewa i prawa strona lokalu były zastawione stolikami, przy których bawili się goście, a środek pomiędzy nimi był wolny i stanowił przejście do znajdującego się na końcu baru. Oczywiście po wejściu i przejściu kilku kroków Marcel i mama momentalnie znaleźli się w centrum uwagi wszystkich obecnych, a więc… stało się. Już nie było odwrotu.

Teraz ich celem był zarządzający barem, a jak im się po chwili wydało, także całym lokalem, barman. Barman urzędował na tle zwykłych, prostych półek z ustawionymi w równych szeregach butelkami z wódką, przed sobą zaś miał ladę, na której stała otwarta butelka i gotowe do walki niewielkie szklaneczki. O dziwo, ujrzawszy zbliżających się niecodziennych klientów, kierownik bardzo się rozpromienił, uśmiechnął i skoncentrował tylko na nich. Ponieważ odnieśli wrażenie, że szef lokalu jest osobą mającą posłuch u klienteli, poczuli się jakoś tak raźniej, pewniej i już śmielej rozpoczęli swój temat.

Oczywiście hasło „Polonia” na początek, zainteresowanie wokół jeszcze wzrosło, następnie oboje wykonali małe przedstawienie pod tytułem „bardzo się cieszymy, że możemy tutaj być i was poznać, ale mamy daleką drogę przed sobą i chociaż bardzo nam się tutaj podoba, to jednak musimy jechać dalej, ale niestety zepsuł się nam samochód, który stoi parę ulic stąd, i nie wiemy, co mu jest, więc może znacie kogoś, kto mógłby nam pomóc i go zreperować…? Będziemy bardzo zobowiązani”. Wszystko to przekazali, mając do dyspozycji tylko własne ręce, słowa „auto” i „kaput” oraz zupełnie niepasujące do sytuacji radosne uśmiechy na twarzy. Jednak jakoś przecież musieli wzbudzić zaufanie i przyjazne uczucia. I udało się! Tłumaczone na żywo i trafiające do wszystkich obecnych wystąpienie dosyć szybko przyniosło efekt w postaci konkretnej informacji od kogoś, że gdzieś w niedalekiej okolicy podobno mieszka specjalista znający się na samochodach, który prowadzi coś na kształt warsztatu samochodowego, chociaż nie wiadomo, czy akurat jest w domu, bo podobno gdzieś wyjechał. Po serdecznych podziękowaniach dla wszystkich Marcel z mamą, prowadzeni przez wysłanego z nimi dla pewności trochę starszego synka, rozpoczęli drugą część swojej misji.

Fachowiec na szczęście był w domu, okazał się miłym i uczynnym człowiekiem i akurat nie miał nic lepszego do roboty, niż zająć się problemem, z którym do niego przyszli. Od tej chwili sprawy zaczęły się toczyć w lepszym tempie i zdecydowanie we właściwym kierunku – wybawca uruchomił parkującą pod blokiem pyrkoczącą škodę, którą w trójkę wrócili do samochodu. Po krótkiej wymianie uprzejmości i zapoznaniu z resztą wycieczki fiat został wzięty na hol i doprowadzony do warsztatu, w którym Florian, bo tak miał na imię, raźno i radośnie wziął się do pracy.

Minęło kilka długich godzin. Florian pojawiał się i znikał pod otwartą maską, co jakiś czas, na bieżąco relacjonując efekty swoich działań i eliminując kolejne potencjalne przyczyny awarii (benzin pompa is good, benzin pompa is ok). Był już dobry wieczór, na zewnątrz niepostrzeżenie zapadł zmrok, kiedy silnik przy kolejnej próbie zapalił, mało tego, pracował rytmicznie i bez zakłóceń, po prostu nastąpił cud! Wszystko wskazywało na to, że mogą jechać dalej, prosto do Bukaresztu!

Pozostała jeszcze