Mój Michael - Amos Oz - ebook + książka

Mój Michael ebook

Amos Oz

4,1

Opis

Ponadczasowa opowieść o miłości i stracie.

Studentka literatury hebrajskiej Hannah poznaje studenta geologii Michaela. Pobierają się, dość szybko jednak – mimo udanego małżeństwa i macierzyństwa – Hannah zaczyna odczuwać pustkę, ucieka w marzenia senne. Pojawiają się w nich bliźniacy, jej towarzysze zabaw z dzieciństwa, raz jako wybawcy, innym razem – oprawcy. Oz mistrzowsko maluje postępujący rozpad małżeństwa, wyrafinowanie delikatną kreską, z wyczuciem, ukazując zarazem panoramę Jerozolimy lat pięćdziesiątych XX wieku. Powieść (uznaną przez krytykę za izraelską Panią Bovary) przetłumaczono na kilkadziesiąt języków, na jej podstawie powstał amerykańsko-izraelski film Michael Sheli.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (12 ocen)
5
5
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kto28

Nie oderwiesz się od lektury

Straszne. "Wiwisekcja" ukrytych pragnień i namiętności pokryta maską znudzenia i codzienności. Narratorka budzi bardzo sprzeczne uczucia, jednak we mnie jest to przede wszystkim przerażenie. W tle Jerozolima z pierwszych lat po powstaniu państwa Izrael. W narratorce, trochę tak jak jej ojczyźnie, buzują ciemne moce, potrafiące jedynie burzyć. A jedyne, co pozostaje po zburzonych relacjach i tłumionych uczuciach, to samotność.
10
chochowska

Nie oderwiesz się od lektury

Niełateo coś napisać o tej książce. Jest niezwykła i trudna. Napisana po mistrzowsku. Ale trudna i momentami nużąca (opisy marzeń/snów).
00

Popularność




I

Jero­zo­lima, sty­czeń 1960

Piszę, ponie­waż ci, któ­rych kocha­łam, umarli. Piszę, bo będąc dziec­kiem, mia­łam w sobie ogromną moc kocha­nia, a teraz ta moc umiera. Ja nie chcę umrzeć.

Jestem zamężną trzy­dzie­sto­let­nią kobietą. Moim mężem jest dok­tor Michael Gonen, geo­log, zgodny czło­wiek. Kocha­łam go. Pozna­li­śmy się dzie­sięć lat temu w budynku Terra Santa. Byłam wol­nym słu­cha­czem na Uni­wer­sy­te­cie Hebraj­skim w cza­sach, kiedy wykłady odby­wały się jesz­cze w tym budynku.

Oto jak się pozna­li­śmy:

W zimowy dzień o dzie­wią­tej rano potknę­łam się na scho­dach. Nie­zna­jomy chło­pak chwy­cił mnie za łokieć. Rękę miał silną i pewną. Zauwa­ży­łam krót­kie, blade palce o pła­skich paznok­ciach, poro­śnięte czar­nym mesz­kiem. Rzu­cił się, by uprze­dzić mój upa­dek. Wsparta na jego ramie­niu cze­ka­łam, aż minie ból. Byłam zmie­szana, ponie­waż to upo­ka­rza­jące – potknąć się nagle na oczach obcych ludzi: te badaw­cze, wścib­skie spoj­rze­nia i nie­szczere uśmie­chy. Byłam zmie­szana rów­nież dla­tego, że jego dłoń była sze­roka i cie­pła. Gdy mnie pod­trzy­mał, przez rękaw nie­bie­skiej weł­nia­nej sukienki, którą zro­biła dla mnie na dru­tach matka, poczu­łam cie­pło jego pal­ców. W Jero­zo­li­mie była zima.

Spy­tał, czy nic mi nie jest.

Odpo­wie­dzia­łam, że chyba zwich­nę­łam kostkę.

Stwier­dził, że podoba mu się słowo „kostka”. Uśmiech­nął się. Był to uśmiech wsty­dliwy i zawsty­dza­jący. Poczer­wie­nia­łam. Nie odmó­wi­łam, gdy spy­tał, czy może mnie odpro­wa­dzić do miesz­czą­cego się na par­te­rze bufetu. Noga bolała. Budy­nek Terra Santa to klasz­tor chrze­ści­jań­ski uży­czony uni­wer­sy­te­towi po odcię­ciu drogi do zabu­do­wań na Górze Sko­pus. Jest zimny: ma wyso­kie, sze­ro­kie kory­ta­rze. Pod­trzy­my­wana przez nie­zna­jo­mego szłam w roz­tar­gnie­niu. Pod­da­wa­łam mu się z przy­jem­no­ścią. Nie wypa­dało mi przy­glą­dać się jego twa­rzy. Wyobra­ża­łam sobie, że jest pocią­gła, śniada i szczu­pła. Powie­dział:

– A teraz usiądźmy.

Sie­dzie­li­śmy, nie patrząc na sie­bie. Nie spy­tał, czego sobie życzę, tylko sam zamó­wił dwie fili­żanki kawy. Swo­jego zmar­łego ojca kocha­łam jak nikogo w świe­cie. Kiedy mój nowy zna­jomy odwró­cił głowę, zauwa­ży­łam, że włosy ma ostrzy­żone po żoł­nier­sku i jest nie­równo ogo­lony. Zwłasz­cza pod brodą widoczny był ciemny zarost. Nie wiem, dla­czego ten szcze­gół wydał mi się istotny, świad­czący na jego korzyść. Podo­bał mi się uśmiech i palce, które bawiły się łyżeczką, jak gdyby, nie­za­leżne od niego, żyły wła­snym życiem. Łyżeczce miły był ich dotyk. Mój palec nie­śmiało pra­gnął dotknąć nie­do­go­lo­nego miej­sca pod jego pod­bród­kiem, gdzie kieł­ko­wał zarost.

Nazywa się Michael Gonen.

Stu­diuje geo­lo­gię na trze­cim roku. Uro­dził się i mieszka w Holo­nie.

– Zimno w tej pani Jero­zo­li­mie.

– W mojej Jero­zo­li­mie? Skąd pan wie, że nie jestem z innego mia­sta?

Och, jeśli tym razem się omy­lił, to bar­dzo prze­pra­sza, cho­ciaż nie przy­pusz­cza, by tak było. Nauczył się już roz­po­zna­wać jero­zo­lim­czy­ków na pierw­szy rzut oka. I w tym momen­cie pierw­szy raz spoj­rzał mi w oczy. Jego były szare. Widzia­łam w nich iskrę roz­ba­wie­nia, ale nie była to wesoła iskra. Potwier­dzi­łam, że odgadł traf­nie. Rze­czy­wi­ście jestem jero­zo­limką.

– Odga­dłem? Och, nie.

Uda­wał obra­żo­nego, uśmie­cha­jąc się jed­no­cze­śnie kąci­kami ust: nie, wcale nie zga­dy­wał. Zoba­czył to we mnie. Zoba­czył? Tego też uczą w zakła­dzie geo­lo­gii? Natu­ral­nie, że nie. Nauczył się tego od kotów. Od kotów?! Tak. Lubi je obser­wo­wać. Kot ni­gdy nie zaprzy­jaźni się z kimś, kto nie mógłby go poko­chać. Koty nie mylą się co do ludzi.

– Weso­łek z pana – stwier­dzi­łam wesoło i roze­śmia­łam się.

Ten śmiech mnie zdra­dził.

Potem Michael Gonen zapro­po­no­wał, żebym wraz z nim udała się na trze­cie pię­tro budynku Terra Santa, gdzie odbę­dzie się pokaz fil­mów dydak­tycz­nych o Morzu Mar­twym i doli­nie Arawa.

Kiedy wcho­dząc po scho­dach, mija­li­śmy miej­sce, w któ­rym się wcze­śniej potknę­łam, Michael znów cie­płą dło­nią ujął mnie za łokieć. Jakby ten scho­dek spro­wa­dzał wypadki. Przez nie­bie­ską wełnę czu­łam każdy z pię­ciu pal­ców. Zaniósł się suchym kasz­lem i wtedy na niego spoj­rza­łam. Zauwa­żył mój wzrok i zaczer­wie­nił się aż po uszy. Deszcz siekł w okna. Michael rzu­cił:

– Co za ulewa.

– Ulewa – przy­tak­nę­łam rado­śnie, jak­bym się wła­śnie od niego dowie­działa, że jeste­śmy rodziną.

Zawa­hał się. Potem dodał:

– Już wcze­śnie rano widzia­łem, że jest mgła i wieje silny wiatr.

– W mojej Jero­zo­li­mie jak zima, to zima – odpo­wie­dzia­łam wesoło, akcen­tu­jąc wyraz „mojej”, by mu przy­po­mnieć jego pierw­sze słowa. Chcia­łam, żeby mówił dalej. Ale on nie zna­lazł odpo­wie­dzi, bo nie jest bły­sko­tliwy. Dla­tego uśmiech­nął się znowu. W desz­czowy dzień w Jero­zo­li­mie w budynku Terra Santa na scho­dach mię­dzy dru­gim a trze­cim pię­trem. Nie zapo­mnia­łam.

Na fil­mie poka­zano, jak odpa­ro­wuje się wodę, dopóki nie ukaże się czy­sta sól: lśniące krysz­tały bieli wśród sza­rego mułu. Mine­rały w krysz­ta­łach wyglą­dają jak deli­katne, drobne i bar­dzo kru­che naczy­nia krwio­no­śne.

Szary muł roz­pę­kał się dosłow­nie na naszych oczach, bo był to film dydak­tyczny i natu­ralne pro­cesy przed­sta­wiono w nim w przy­spie­szo­nym tem­pie. Obrazy były nieme. Okna poza­wie­szano czar­nymi role­tami, aby zatrzy­mać świa­tło dzienne, które i tak było szare i mętne. Stary pro­fe­sor co pewien czas wygła­szał jakieś uwagi i udzie­lał nie­zro­zu­mia­łych obja­śnień. Głos uczo­nego był chro­pawy, zmę­czony. Pamię­ta­łam pełen dobroci głos dok­tora Rosen­thala, który leczył mnie na dyfte­ryt, gdy mia­łam dzie­więć lat. Pro­fe­sor kil­ka­krot­nie wska­zy­wał cien­kim kij­kiem to, co naj­waż­niej­sze na poszcze­gól­nych kadrach, by ich istota nie uszła uwagi stu­den­tów. Ja jedna mogłam swo­bod­nie sku­piać się na szcze­gó­łach pozba­wio­nych war­to­ści dydak­tycz­nej, na przy­kład na asce­tycz­nych, upar­tych rośli­nach pustyn­nych, widocz­nych co chwila na płót­nie u stóp maszyn pozy­sku­ją­cych potas. W nikłym świe­tle rzut­nika mogłam się także do woli przy­glą­dać wskaź­ni­kowi, ręce i rysom twa­rzy pro­fe­sora, jak z drze­wo­rytu w sta­rej książce. Lubi­łam stare książki. Mia­łam w pamięci mroczne drze­wo­ryty z Moby Dicka.

Na zewnątrz prze­to­czyło się kilka chra­pli­wych, cięż­kich grzmo­tów. Deszcz wście­kle tłukł o zaciem­nione okna, jakby miał do prze­ka­za­nia pilne wia­do­mo­ści i żądał, byśmy go trwoż­nie wysłu­chali.

II

Mój zmarły ojciec Josef mawiał przy róż­nych oka­zjach: ludzie silni mogą uczy­nić nie­mal wszystko, czego zapra­gną, lecz nawet naj­sil­niej­szym nie wolno pra­gnąć tego, czego chcą. Ja nie należę do naj­sil­niej­szych.

Jesz­cze tego wie­czoru umó­wi­li­śmy się z Micha­elem w kawiarni Atara przy ulicy Ben Jehuda. Na dwo­rze roz­pę­tała się praw­dziwa burza, sza­lała wście­kle, wysta­wia­jąc na próbę kamienne mury Jero­zo­limy.

Na­dal obo­wią­zy­wała poli­tyka oszczęd­no­ści. Podano nam namiastkę kawy i cukier w maleń­kich saszet­kach: Michael opo­wie­dział w związku z tym jakiś żart. Nie był śmieszny, bo Michael nie jest bły­sko­tliwy. A może nie potra­fił zabaw­nie go opo­wie­dzieć. Jego wysiłki były ujmu­jące, cie­szy­łam się w duchu, że wywo­łuję w nim napię­cie. Że dla mnie wycho­dzi z sie­bie, stara się być wesoły i roz­we­se­lać. Jako dzie­wię­cio­latka mia­łam jesz­cze nadzieję, że gdy doro­snę, będę męż­czy­zną, a nie kobietą. W dzie­ciń­stwie nie mia­łam przy­ja­ció­łek. Lubi­łam chłop­ców i książki dla chłop­ców. Biłam się, kopa­łam, wspi­na­łam na drzewa. Miesz­ka­li­śmy w Kiriat Szmuel, na gra­nicy dziel­nicy Kata­mon. Na zbo­czu wzgó­rza była opusz­czona pose­sja, nic, tylko skały, złom i cier­nie. W dole stał dom bliź­nia­ków. Bliź­niacy, Halil i Aziz, byli Ara­bami, synami Raszida Sza­hady. Ja byłam księż­niczką, a oni moją strażą. Ja zdo­bywcą, oni ofi­ce­rami. Ja bada­czem przy­rody, oni myśli­wymi. Ja kapi­ta­nem, oni załogą. Ja szpie­giem, oni zwia­dow­cami. Błą­ka­li­śmy się po odle­głych uli­cach, wędro­wa­li­śmy po zagaj­ni­kach, wygłod­niali, zdy­szani, drę­czy­li­śmy dzieci orto­dok­sów, zakra­da­li­śmy się pod mona­styr Świę­tego Syme­ona, woła­jąc po imie­niu angiel­skich poli­cjan­tów. Ucie­ka­li­śmy i goni­li­śmy. Cho­wa­li­śmy się, by wychy­nąć znie­nacka. Rzą­dzi­łam bliź­nia­kami. To była zimna roz­kosz. Jakże daleka. Michael powie­dział:

– Nie­śmiała z pani dziew­czyna.

Gdy wypi­li­śmy kawę, wyjął z kie­szeni płasz­cza fajkę i poło­żył ją mię­dzy nami na sto­liku. Byłam ubrana w brą­zowe sztruk­sowe spodnie i nie­zgrabny czer­wony swe­ter. Jero­zo­lim­skie stu­dentki nosiły w tam­tych latach takie swe­try, by uzy­skać efekt swo­body i natu­ral­no­ści. Michael zauwa­żył nie­śmiało, że rano, w nie­bie­skiej sukience, wyglą­da­łam bar­dziej kobieco. Jego zda­niem oczy­wi­ście. Odpo­wie­dzia­łam:

– Pan też rano wyglą­dał ina­czej.

Michael miał na sobie szary płaszcz prze­ciw­desz­czowy. Nie zdjął go ani na chwilę. Przej­ście z zimna do cie­płej kawiarni spra­wiło, że pło­nęły mu policzki. Syl­wetkę miał szczu­płą, kan­cia­stą. Pod­niósł zga­szoną fajkę i ryso­wał nią wzory na obru­sie. Uspo­koił mnie widok jego bawią­cych się fajką pal­ców. Może poża­ło­wał uwagi na temat mojego stroju: żeby napra­wić błąd, dodał, że jego zda­niem jestem piękną kobietą. Gdy to powie­dział, zaczął się upo­rczy­wie przy­glą­dać fajce. Nie należę do naj­sil­niej­szych, ale jestem sil­niej­sza niż ten chło­pak.

– Niech pan opo­wie o sobie – popro­si­łam.

– Nie wal­czy­łem w sze­re­gach Pal­ma­chu, tylko w woj­skach łącz­no­ści – zaczął. – Słu­ży­łem w bry­ga­dzie Kar­meli. Byłem radio­te­le­gra­fi­stą.

Potem opo­wie­dział mi o swoim ojcu. Jest wdow­cem, pra­cuje w urzę­dzie miej­skim w Holo­nie, w wydziale wodo­cią­gów.

Raszid Sza­hada, ojciec bliź­nia­ków, był w cza­sach man­datu urzęd­ni­kiem w wydziale tech­nicz­nym magi­stratu Jero­zo­limy. Ten wykształ­cony Arab wobec obcych ludzi zacho­wy­wał się uni­że­nie jak kel­ner.

Michael powie­dział mi, że ojciec więk­szość zarob­ków wydaje na jego stu­dia: jest jedy­na­kiem, a ojciec pokłada w nim wiel­kie nadzieje. Nie przyj­muje do wia­do­mo­ści, że jego syn jest prze­ciętny. Czyta na przy­kład z respek­tem prace, które Michael pisze na ćwi­cze­nia, i chwali zawsze tak samo: „To bar­dzo skru­pu­latna praca naukowa”. Ojciec marzy, że Michael zosta­nie pro­fe­so­rem w Jero­zo­li­mie, bo jego zmarły dzia­dek po mie­czu uczył przy­rody w hebraj­skim semi­na­rium nauczy­ciel­skim w Grod­nie. Był bar­dzo znany. Ojciec Micha­ela sądzi, że warto kon­ty­nu­ować tra­dy­cję w kolej­nych poko­le­niach.

Powie­dzia­łam:

– Rodzina to nie szta­feta olim­pij­ska, a zawód to nie pochod­nia.

Michael odpo­wie­dział:

– Ale nie mogę tego powie­dzieć ojcu, bo jest sen­ty­men­talny i słowa hebraj­skie trak­tuje jak cenny ser­wis z kru­chej por­ce­lany. A teraz niech pani opo­wie coś o swo­jej rodzi­nie.

Powie­dzia­łam mu, że mój ojciec zmarł w roku czter­dzie­stym trze­cim. Był zgod­nym czło­wie­kiem. Do ludzi zwra­cał się tak, jakby sądził, że musi ich udo­bru­chać, kupić sym­pa­tię, na którą nie zasłu­guje. Miał sklep z radiami i sprzę­tem elek­trycz­nym, wyko­ny­wał też pro­ste naprawy. Po jego śmierci matka zamiesz­kała w kibucu Nof Harim, u mojego star­szego brata. Pod wie­czór sia­duje w pokoju Imma­nu­ela i jego żony Riny, popija her­batę i usi­łuje nauczyć Josiego, mojego bra­tanka, dobrych manier, bo jego rodzice należą do poko­le­nia, które je lek­ce­waży. Całe dnie spę­dza zamknięta w nie­wiel­kim poko­iku na obrze­żach kibucu, czy­ta­jąc po rosyj­sku Gor­kiego czy Tur­gie­niewa, pisząc do mnie listy łamaną hebrajsz­czy­zną, słu­cha­jąc radia, robiąc na dru­tach.

– Tę nie­bie­ską sukienkę, w któ­rej się panu rano tak spodo­ba­łam, też zro­biła dla mnie matka, Malka – doda­łam.

Michael uśmiech­nął się.

– Może warto by było, aby pani matka spo­tkała się z moim ojcem. Na pewno zna­leź­liby wiele wspól­nych tema­tów. Nie tak jak my, Chano. Sie­dzimy tu i roz­ma­wiamy o rodzi­cach. Nie nudzisz się? – spy­tał z lękiem i w tym momen­cie jego oczy się zwę­ziły, jakby sam sobie zadał ból tym pyta­niem.

– Nie – odpo­wie­dzia­łam. – Dobrze mi tu.

Michael spy­tał, czy przy­pad­kiem nie mówię tego, by mu oszczę­dzić przy­kro­ści. Zaprze­czy­łam. Nale­ga­łam nawet, by opo­wie­dział mi wię­cej o swoim ojcu. Przy­jem­nie się go słu­cha.

Ojciec Micha­ela to czło­wiek surowy i skromny. Wie­czo­rami pro­wa­dzi spo­łecz­nie klub robot­ni­czy w Holo­nie. Pro­wa­dzi? Tasz­czy ławki, nakleja ogło­sze­nia, powiela hasła, a po zebra­niach zbiera nie­do­pałki. Może warto by było, żeby nasi rodzice się poznali. Już to mówił, prze­pra­sza, że się powta­rza i mnie męczy. Co stu­diuję na uni­wer­sy­te­cie? Arche­olo­gię?

Wynaj­muję pokój u orto­dok­syj­nej rodziny w dziel­nicy Achwa. Przed­po­łu­dniami pra­cuję w przed­szkolu Sary Zeldin w Kerem Awra­ham. Popo­łu­dniami cho­dzę na wykłady ze sta­ro­żyt­nej i współ­cze­snej lite­ra­tury hebraj­skiej. Ale nie jestem peł­no­prawną stu­dentką.

„Peł­no­prawna” rymuje się z „nie­po­prawna”. Michael despe­racko sta­rał się odwlec chwilę, w któ­rej zapad­nie mil­cze­nie, stąd ta w zamy­śle zabawna gra słów. Żart nie był zro­zu­miały, więc go powtó­rzył raz jesz­cze. Nagle zamilkł i pod­jął kolejną nie­cier­pliwą próbę roz­pa­le­nia opor­nej fajki. Cie­szyło mnie jego zmie­sza­nie. Wtedy odstrę­czał mnie jesz­cze typ twar­dego męż­czy­zny, uwiel­biany przez moje kole­żanki: wszel­kiego rodzaju niedź­wie­dzie z Pal­ma­chu, zale­wa­jący kobietę kaskadą kpiar­skiej dobro­dusz­no­ści, trak­to­rzy­ści o gru­bych ramio­nach, cali w kurzu, któ­rzy zjeż­dżali z Negewu jak gra­bieżcy, co po zdo­by­ciu mia­sta rzu­cają się na bez­bronne kobiety. Podo­bało mi się zmie­sza­nie stu­denta Micha­ela Gonena w kawiarni Atara w zimowy wie­czór.

Do kawiarni wszedł słynny badacz w towa­rzy­stwie dwóch kobiet. Michael nachy­lił się do mnie, by szep­nąć mi na ucho nazwi­sko naukowca. Dotknął war­gami moich wło­sów i pomy­śla­łam: teraz wdy­cha mój zapach. Czuje na swo­jej skó­rze moje włosy. Ta myśl była przy­jemna. Powie­dzia­łam:

– Potra­fię cię przej­rzeć. Czy­tam w two­ich myślach. Wła­śnie zada­jesz sobie pyta­nie, co będzie dalej. Co teraz zro­bić. Mam rację?

Poczer­wie­niał gwał­tow­nie, jak dziecko przy­ła­pane na pod­kra­da­niu sło­dy­czy.

– Ni­gdy wcze­śniej nie mia­łem dziew­czyny na stałe.

– Wcze­śniej?

Ostroż­nie prze­su­nął pustą fili­żankę. Spoj­rzał na mnie. Na dnie jego spoj­rze­nia, pod ule­gło­ścią, cza­iła się stłu­miona drwina.

– Aż do teraz.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tytuł ory­gi­nału hebraj­skiego: Michael szeli

MY MICHAEL

Copy­ri­ght © 1968, Amos Oz

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2020

Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Agnieszka Jawor-Polak, 2007

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor poprzed­niego wyda­nia: Anna Men­cwel

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne serii i okładki: Zbi­gniew Miel­nik

Foto­gra­fia na okładce

© Ineke Kamps/Getty Ima­ges Poland

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Mój Michael, wyd. III w tym prze­kła­dzie, popra­wione, Poznań 2020)

ISBN 978-83-8188-802-8

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer