Moienzi Nzadi. U wrót Konga - Tadeusz Dębicki - ebook

Moienzi Nzadi. U wrót Konga ebook

Tadeusz Dębicki

4,7

Opis

W 1928 r. na belgijski parowiec Mateba zaciąga się polski marynarz, Tadeusz Dębicki. Spełnia w ten sposób swoje marzenie o podróży do Afryki Środkowej, a czytelnikom przywozi imponujący, skrzący się detalami reportaż.

Dębicki jest zachwycony przyrodą, ale nie szczędzi realistycznych szczegółów: ścinający z nóg upał, smród spalonej oliwy, wyziewy węgla, mordercza praca Kongijczyków przy rozładunku cementu – obserwujemy z bliska kolonialne realia.

Autor „U wrót Konga” zadziwia przede wszystkim otwartością. Jako jeden z nielicznych świadków swojej epoki współczuje czarnoskórym Kongijczykom: 12-letnim chłopcom pracującym w gorącej jak piec ładowni parowca, dźwigającym nieskończoną liczbę skrzyń dynamitu i worków cementu, karanym chłostą za upuszczenie baryłki gwoździ.

Dębicki opisuje wyzysk, rabunek, niewolniczą pracę, rasizm i pychę – zjawiska, które Europa dostrzeże dopiero za kilkadziesiąt lat.

 

Jeśli każda cywilizacja ma tendencje do narcyzmu – pisał za Kapuścińskim Mariusz Szczygieł w „Antologii polskiego reportażu” – to Dębicki reporter i Dębicki gość zachowywał się w Afryce jak ktoś, kto nie ma zamiaru być narcyzem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 150

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (3 oceny)
2
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




MARYNARZ ANTYKOLONIALISTA

Przede wszystkim – jest bardzo młody. Tadeusz Dębicki ma dwadzieścia pięć lat, gdy w roku 1927 wyrusza z Antwerpii ku brzegom Afryki. Przygoda zapowiada się niezwykle – oto płynie do Konga w służbie belgijskiej kompanii handlowej, jak niemal czterdzieści lat wcześniej Joseph Conrad.

Świat, który otwiera się przed nim, Dębicki chłonie wszystkimi zmysłami. Obdarzony rzadkim talentem obserwacji, z pasją kładzie na papier poetyckie opisy pełne barw i zapachów. Nawet kiedy wpisuje się w powszechne tropy obfitej literatury podróżniczej swej epoki, ujmuje niespotykaną energią. Jego ambicją pozostaje rzetelnie i precyzyjnie oddać rzeczywistość. Poruszany niezwykle silną potrzebą społecznej sprawiedliwości, nie waha się jednak przy tym formułować własnych ocen.

To, co uczyni jego relację wyjątkową na tle współczesnych mu czasów, to właśnie zadziwiająca wyrazistość poglądów Dębickiego – jego bezwarunkowy antykolonializm.

W tym samym niemal czasie zjawiają się nad rzeką Kongo dwaj sławni ludzie kultury francuskiej – wpierw pisarz André Gide, a po nim reporter Albert Londres. Do głębi wstrząśnięty Gide opisze w swej książce bezwzględne metody, jakimi posługują się wobec Kongijczyków europejskie kompanie handlowe i kolonialni administratorzy. Londres, który za swe zadanie uważa zagłębianie pióra tam, gdzie jest rana, napisze o afrykańskich robotnikach przymusowych umierających masowo przy budowie linii kolejowej Congo–Océan łączącej Porte–Noire z Brazzaville. Plan zakładał straty w wysokości około sześciu tysięcy ludzi – przypomina Londres – tymczasem zginęło już siedemnaście tysięcy robotników, a do pociągnięcia jest jeszcze trzysta kilometrów torów. Belgowie – zauważa z zawiścią – zbudowali po drugiej stronie rzeki swą kolej, nie przekraczając liczby trzech tysięcy ofiar. „Czynimy cywilizację po omacku” – ubolewa Londres.

Obie książki – Voyage au Congo Gide’a i Terre d'ébène Londresa – należą dziś do francuskiej klasyki. Obie w latach dwudziestych XX wieku wywołały bardzo ostre spory – ich autorom zarzucano godzenie w narodowe interesy. Tymczasem ani Gide, ani Londres nawet przez moment nie podważają idei kolonialnej. Nie kwestionują „misji cywilizacyjnej” Francji, niosącej, jak zapewnia kolonialna propaganda, postęp ludom pogrążonym w mrokach zacofania. Nie negują też potrzeby utrzymania posłuszeństwa pośród miejscowej ludności. Krytykują jedynie okrutne środki stosowane do osiągnięcia tego celu.

W 1931 roku francuscy surrealiści, którzy zaprotestują przeciwko Międzynarodowej Wystawie Kolonialnej w Paryżu, domagając się „natychmiastowej ewakuacji kolonii”, pozostaną boleśnie osamotnieni. Do końca drugiej wojny światowej idee antykolonialne nie wyjdą w Europie poza wąski krąg komunistów i grupkę surrealistów właśnie.

Na takim tle poglądy Dębickiego są zaskakująco współczesne. Od początku nie ma wątpliwości – cywilizuje się świat nie dla idei, lecz dla zysku. „To, co biali nazywają niesieniem cywilizacji – pisze Dębicki – jest w koloniach afrykańskich, z niewielkimi może wyjątkami, rabunkową eksploatacją”. Według niego bezzwględne traktowanie Afrykanów nie stanowi jakiegoś wypaczenia, któremu by można zaradzić – wyzysk jest podstawą kolonializmu.

Dębicki nie szczędzi słów potępienia dla okrucieństw, których jest świadkiem. Znaczące miejsce w jego relacji zajmuje jednak także opowieść o nalocie bombowym, jakiego kilka lat wcześniej siły brytyjskie dokonały na wsie jednej ze swoich kolonii, gdy pojawił się tam nikły zalążek buntu. „Oto jest walka równa i sprawiedliwa – pisze Dębicki. – Przeciw oszczepom – bomby lotnicze”.

Po latach Hannah Arendt, badając korzenie totalitaryzmu, nazwie ten złowieszczy wynalazek kolonializmu „masakrą administracyjną”. Dzięki ideom „naukowego rasizmu” pewna kategoria ludzi postawiona została na marginesie człowieczeństwa – odtąd zabijać ich można bez wyrzutów sumienia. Więcej – dzięki rozwojowi biurokracji nikt już za ich śmierć nie ponosi osobistej odpowiedzialności.

To właśnie doświadczenie kolonialne, zdaniem Arendt, umocniło w świadomości europejskiej ideę stałej ekspansji jako celu samego w sobie i położyło podwaliny pod kolejne katastrofy XX wieku. Dębicki pisze o „zachłannym pająku cywilizacji”, który wciąż oplata siecią nowe kraje. Doprowadziwszy do tragedii takiej jak pierwsza wojna światowa, cywilizacja straciła tymczasem całkowicie wiarygodność. Pobrzmiewa w tych akapitach rozczarowanie „straconego pokolenia”. I głęboka ironia, jak wtedy, gdy Dębicki pisze o „zawrotnym pędzie postępu, bez którego żyć byśmy już dzisiaj nie mogli”.

Gide ubolewa, że mało zmieniło się od czasów Conrada, choć korzyści, jakie przynosi belgijska kolej, pozwalają nakreślić jej obraz w jaśniejszych barwach. Korzyści te są wyłącznie udziałem Europejczyków – zauważa tymczasem Dębicki. Afrykanom kolej niesie tylko nowe trudy, afrykańskiej przyrodzie zaś – destrukcję.

Niezwykle współczesna jest ekologiczna świadomość Dębickiego, gdy pisze o zabetonowanych dżunglach i brzegach rzek. Kto z nas zarazem nie podziela jego bolesnej świadomości, że na swój sposób także i my – jak on sam – przyczyniamy się do tego…?

Kongijscy robotnicy są idealnym materiałem do wyzysku – spostrzega Dębicki. Niezorganizowani, nie mają komu się skarżyć. Nie wiedzą też, że „cywilizacja dąży do równości praw obywatelskich”. Czy tego samego nie można powiedzieć dziś? Czy i my nie odwołujemy się do taniej odległej siły roboczej, która nie ma innego wyjścia? Czy nie czerpiemy z surowców globalnego Południa na zasadach korzystnych tylko dla nas?

Analiza Dębickiego wciąż rezonuje w otaczającej nas rzeczywistości.

Polska nie brała bezpośrednio udziału w zamorskich podbojach – może dlatego Dębickiemu łatwiej było krytykować kolonializm niż Gide’owi. Nie zapominajmy jednak, że i na naszym gruncie jego poglądy były wyjątkowe. Czy wraz z całą kulturą europejską nie wchłanialiśmy idei kolonialnych? Liga Morska i Kolonialna, która domagała się kolonii dla Polski, liczyła przed drugą wojną milion członków.

I nasze własne cienie powracają nagle, gdy Dębicki, chcąc oddać swoją niechęć do języka Flamandów, jako najoczywistsze odniesienie przywołuje „najgorszy szwargot żydowski”.

Trudno zresztą, by pod wieloma względami Dębicki nie pozostawał dzieckiem swego czasu. Chwilami jego naiwne opozycje wzruszają. Oto w mieszkańcach wsi nad Atlantykiem chciałby widzieć idealnych „dobrych dzikusów”, wolnych od wpływów cywilizacji – a zatem i od wszelkich wad. Czy mamy się domyślać jakichś doznanych ran, gdy chwilę później czytamy, że w Europie są tylko źli ludzie? Ran miłosnych może…? A jednak trudno zaakceptować mizoginię Dębickiego, gdy ze zgrozą opowiada o chwili, kiedy Kongijki: „małe, czarne, gorące mami, zbudowane jak spiżowe posążki, o bajecznych kształtach i twardych piersiach”, staną się fałszywe i wyrafinowane niczym białe kobiety. W powieściach kolonialnych piękno czarnych kobiet opisywane jest niemal wyłącznie w takich właśnie kategoriach – serii identycznie doskonałych ciał. Czy fantazmaty te nie kryją w istocie marzenia o kobiecie bez twarzy? Bez indywidualności, bez podmiotowości?

W wyjątkowo poruszający sposób Dębicki potrafi wczuć się w los kongijskich robotników portowych. Jednak również on daje się ponieść stereotypom, gdy pisze, że przypominają mu „duże poczciwe dzieci”. Powraca jednocześnie częsty motyw – małego, bezgranicznie oddanego podróżnikowi z Europy afrykańskiego chłopca. A może to dorosły zredukowany do pozycji wiecznego niedorostka…? Każdy podróżny potrzebuje wszak swego Piętaszka, który mógłby obrazować jego dobroć i zarazem potwierdzać jego wyższość. Dębicki o swoim Piętaszku pisze: „Mój mały, czarny przyjaciel Antoine”. Niczego więcej o nim jednak się nie dowiemy, prócz tego, że podskakuje komicznie i szczerzy białe zęby w podzięce za dobroć pana, który dał mu kawałek mydła.

Wieczne dzieci – to właśnie stereotyp, który po zakończeniu kolonialnych podbojów zastąpił w Europie wcześniejszy obraz krwiożerczego kanibala. Dzicy zostali oto oswojeni i okazali się uśmiechniętymi, wdzięcznymi dziećmi.

To niejedyna zmiana, jaka zaszła od czasów Conrada. Picasso i inni artyści odkryli geniusz afrykańskich twórców. W pierwszej wojnie tysiącami walczyli i ginęli żołnierze z kolonii, a wielu weteranów zostało w Europie. Pojawili się też afrykańscy studenci. Jak mogli nie czuć się obrażeni stereotypem „dużego dziecka” – niedokończonej istoty ludzkiej?

Gdy Dębicki pisze swą książkę, w Paryżu studiuje Léopold Sédar Senghor, przyszły poeta i prezydent Senegalu. Wściekłość wzbudza w nim wszechobecna reklama napoju Banania. Napój zachwalany jest w łamanej francuszczyźnie przez poczciwego afrykańskiego żołnierza z uśmiechem od ucha do ucha. Rzec można – nieszkodliwy, zabawny obrazek. Jakże jednak tak postrzegani Afrykanie mogliby chcieć rządzić sobą sami…?

„Pozdzieram z murów Francji śmiechy Banania” – napisze Senghor u progu drugiej wojny, w której sam chwyci za broń jako francuski żołnierz.

Dębicki wyśmiewa przeświadczenie, że czarni to zwierzęta, małpy umiejące mówić. Podobnie jak większość jego współczesnych, wierzy jednak w istnienie odrębnych ludzkich „ras”.

Naukowcy, warto sprecyzować, odrzucili od tamtej pory to pojęcie. Ludzkości nie da się podzielić według sensownych biologicznych kategorii. Za różnicami w zawartości melaniny w skórze nie stoi żadna inna rzeczywistość. Termin „rasa” nie opisuje empirycznego faktu, lecz tylko ukuty w określonym momencie historii konstrukt myślowy.

Jak Dębicki widzi harmonię świata? Za wiarą w odrębność ras idzie przekonanie, że lepiej, by każdy pozostał na swoim miejscu – Europejczycy w Europie, Bantu w chacie pod palmą. Jego marzenie, by zamieszkać w kongijskiej wiosce, wydaje mu się z zasady utopią. Czy potrafiłby sobie wyobrazić Kongijczyka w Antwerpii? W Gdańsku? W Warszawie?

Już w końcu lat dwudziestych było tymczasem jasne, że europejska ekspansja nieodwracalnie przeorała oblicze świata. Od spotkań, tarć, wzajemnych zapożyczeń, przemieszczeń i migracji nie ma ucieczki – świat zresztą był zawsze w dużej mierze systemem naczyń połączonych.

To właśnie kolejna korzyść – prócz czystej przyjemności lektury – z czytania Dębickiego. Przypomina nam, wbrew wszystkiemu, jak głęboko i od jak dawna zazębiają się nasze wspólne losy. I nieuchronnie zadaje nam także kluczowe pytanie: na jakich podstawach pragniemy budować nasze wzajemne relacje?

Olga Stanisławska

1.

Szeroki ocean oddycha pełną piersią. Pulsuje i drga życiem. Odwieczny, przetrwał dziesiątki nieznanych cywilizacji, przetrwał tworzenie się i zanikanie wysp i kontynentów, trwa dzisiaj i trwać będzie lat jeszcze miliony taki sam jak przed milionami lat.

Niby jedwab błękitny, srebrem haftowany, mieni się pod zwrotnikowym niebem jego powierzchnia. Młode, cieszące się życiem i śmiejące się do złotego słońca fale baraszkują radośnie, srebrnymi świecąc grzywami. Złotobłękitne delfiny królewskie kąpią się z rozkoszą w orzeźwiającej kryształowej wodzie. Śmigłe i zwinne, wielkie delfiny czarne ścigają się nawzajem, ukazując co chwila nad niebieską tonią swoje lśniące grzbiety, uzbrojone w ostrą, potężną płetwę. Stada ryb latających, jak mieniące się w słońcu krople wody, uniesione wiatrem ze złotej fontanny, przelatują zwinnie z fali na falę. Leniwie kołujące w powietrzu białe mewy przyglądają się z zachwytem swemu odbiciu w zwierciadle z turkusów. Świeży pasat niesie zapach morskiego powietrza. Wysoko w górze zawisły na lazurowym niebie drobniutkie białe chmurki i patrzą z uśmiechem w dół, na orgię błękitu, srebra, złota i radości.

Dziób białego okrętu rozcina ostrą stewą1 kryształową toń. Pienią się i kolorami tęczy błyskają odkosy2 śnieżnej piany. Za statkiem, na lazurowych karkach fal, szmaragdowe i seledynowe tworzą się kręgi. Ciągnie się za statkiem szlak z pawich piór…

Na horyzoncie ukazują się niewyraźne kontury niebosiężnych wysp… Tajemnicze wybrzeża nieznanych lądów… Strome zbocza dzikich gór… I znikają znowu, rozpływając się wolno w perłowej mgle podzwrotnikowego południa.

A dziób białego okrętu rozcina ostrą stewą kryształową toń.

Jakże szczęśliwi są ludzie, którzy żeglują przez te morza urocze! Jakże ja jestem szczęśliwy, że z kurzu i brudu cywilizacji europejskiej zdołałem się wyrwać! Że czystym oddycham powietrzem. Że widzę horyzont dymami niezasnuty. Że na szerokim, wolnym jestem oceanie!

2.

Od dwóch lat mieszkałem w mieście „pobielanych grobów”. Właściwie tak nazwał Conrad Korzeniowski3 Brukselę, ale nazwa ta w każdym calu odpowiada szarej Antwerpii.

Antwerpia to obecnie jeden z największych portów świata. Miasto ponure, pełne kurzu, dymu i interesów. Business city, światowa giełda diamentów i centrum handlu żywym towarem.

I nagle udało mi się stąd wyrwać w kraje słoneczne i jasne. W kraje niedawno jeszcze zupełnie dziewicze, a w których dzisiaj już, niestety, pracuje zachłanny pająk cywilizacji, aby je oplątać swą siecią kolei i telegrafu i najeżyć kominami fabryk. Aby zeszpecić piękno natury tam, gdzie jeszcze pozostało ono nietknięte. Aby szczęśliwym dotychczas krajowcom pozwolić zaznać dobrodziejstw postępu, którego wcale nie pragną.

Lecz i ja sam przecież przyczyniam się do tego…

Bo na dnie okrętu prującego fale Atlantyku ułożone są szyny do budowy kolei, która przetnie lasy dziewicze, przeniknie góry, przeskoczy strumienie i rzeki. Leżą części żelaznych pontonów, które kopcący holownik będzie ciągnął po bezbrzeżnych rzekach Afryki. Na pokładzie stłoczone są beczki benzyny dla samochodów, które dotrą aż do Wielkich Jezior Afrykańskich.

Wkrótce świst lokomotywy przerazi władców puszczy: lwa, słonia i panterę, a płochliwe antylopy będą uciekały w szalonym pędzie na odgłos motoru automobilowego.

Dynamit rozsadzi góry i wedrze się w łono ziemi. Ludzie zaczną ryć i grzebać w poszukiwaniu złota.

Ale i o krajowcach nie zapomnieli kupcy z Europy. Biały okręt wiezie dziesiątki skrzyń whisky. I czarni będą błogosławili cywilizację.

3.

Jedno z państw europejskich buduje na zachodnim wybrzeżu Czarnego Lądu wielki port morski. Port, miasto i linię kolejową. Bardzo powoli powstaje to dzieło pod samym równikiem rozpoczęte. Biali nie mogą tam pracować z powodu nieznośnego klimatu. Sprowadza się więc do roboty czarnych. I to nie tylko z okolicy, ale przywozi się ich nawet ze środka Afryki. Oczywiście nikt ich nie pyta o to, czy chcą tam pracować. Dostają za to codziennie trochę rozgotowanego ryżu, parę franków na miesiąc i… na pięćdziesięciu jedną kobietę. Karmieni niedostatecznie, zarażani chorobami przywleczonymi z Europy lub zapadający masowo na śpiączkę4 i beri-beri5 padają jak muchy. Miesięcznie umiera ich około czterdziestu procent. A na ich miejsce przybywają nowi i nowi. Czarnych przecież jeszcze przez długi czas w Afryce nie zbraknie. Wyginie może w ten sposób kilka plemion, ale inne będą za to mogły korzystać z dobrodziejstw portu.

4.

Niedawno, bo dwa lub trzy lata temu zaledwie, w którejś z kolonii angielskich w Afryce jedno z plemion murzyńskich ośmieliło się podnieść bunt. Zdaje mi się, że nieszczęśni czarni posunęli się nawet tak daleko, że odważyli się zamordować kilku białych.

Ministrowie z Londynu potępili tę ohydną zbrodnię i wysłali natychmiast na miejsce przestępstwa samoloty, które bombami doszczętnie zniszczyły okoliczne osady. Oto jest walka równa i sprawiedliwa. Przeciw łukom i oszczepom – bomby lotnicze. A czyż ci sami ludzie nie oburzali się w czasie wojny, gdy samoloty nieprzyjacielskie atakowały ich miasta mające do swej obrony zenitową artylerię6 i własnych lotników?

Tak to powoli i z trudem cywilizuje się dziki Czarny Ląd.

5.

Z zenitu patrzy na mnie upalne słońce. Tak samo jasno i pogodnie świeciło ono tutaj, gdy dwa tygodnie temu, nie spodziewając się niczego, w pochmurny i dżdżysty dzień robiłem jakiś spis czy wykaz w konsulacie polskim w Antwerpii. W dzień taki szary jak wszystkie inne dni w tym szarym mieście.

Zadźwięczał dzwonek telefonu. Nie zwracam na to uwagi. Pewnie ktoś pyta, czy wiza gotowa.

Mój przyjaciel Antoni dźwiga się z fotela i podchodzi do aparatu.

– Hallo! Oui, Consulat de Pologne ici…7

Jakiś głos brzęczy w mikrofonie. Antoni odwraca się ku mnie i woła:

– Admirale, chodź! To do ciebie!

Admirał – to moje przezwisko w Antwerpii.

Zaciekawiony, przykładam starożytną tubę do ucha. Kto może dzwonić do mnie?

Głos brzęczy znowu.

– Słucham – odpowiadam.

– Parfaitement, monsieur!8 – Rozłączam telefon.

Za pół godziny mam się zjawić w biurze Compagnie Belge Maritime du Congo9. Serce bije mi żywiej. Od pół roku różnymi drogami i w różnych towarzystwach starałem się o miejsce na statku. Odpowiedzi były zawsze odmowne. Czasem nawet wcale ich nie było. Tym razem… Nie powinienem przypuszczać, że tym razem coś z tego będzie. A jednak przeczucie mi mówi, że tak…

Chwytam szybko kapelusz, palto i zapomniawszy się pożegnać, biegnę do drzwi. Zdumieni koledzy pytają mnie, gdzie tak się śpieszę. Nie należy właściwie uprzedzać faktów, ale czuję, że jednak tak będzie. Odpowiadam spokojnie:

– Nic takiego, wyjeżdżam nagle do Konga.

6.

Tramwaj wlecze się niemożliwie. U zbiegu ulic policjant wstrzymuje ruch na całą minutę. Dalej auto ciężarowe zatarasowało drogę. Na przystankach, jak na złość, mnóstwo osób wsiada i wysiada. Niecierpliwie spoglądam na zegarek. Wreszcie jestem na miejscu. Szary, jednopiętrowy dom na Longue Rue Neuve, tymczasowa siedziba Kompanii.

Wchodzę z bijącym sercem. Wnętrze na pierwszy rzut oka przypomina bank. Sale i ponumerowane okienka. Ale napisy nad nimi inne niż zwykle. Zamiast nudnych visa lubcomptes chèques czytam tajemniczo brzmiące: BAS-CONGOi HAUT-CONGO, KATANGA i CONGO-KASAI, UGANDA i RUANDA-URUNDI.

Kraj osiemdziesiąt razy większy od Belgii, cała niemal środkowa Afryka, podzielony tu został na kilkanaście okienek. Co się kryje pod tymi nazwami? Jak wyglądają te prowincje, z których każda jest większa od swej metropolii10?

Czy są to sawanny ze stadami zebr i antylop? Czy lasy wilgotne, zamieszkane przez karły? Czy góry złotodajne, czy piaszczyste pustynie? Tutaj to wszystko jest tylko pod postacią papierów. Akcje i rachunki, teczki i akta, które dla kupca przedstawiają całą Afrykę i jej bogactwa w suchych cyfrach. Ten arkusz – to kopalnie miedzi. Tamten – to eksploatacja odwiecznych lasów. Inny jeszcze – plantacje kakao lub bawełny. Afryka wydaje się tu zupełnie podobna do szarej Europy.

Pochyleni nad pulpitami urzędnicy, w szarych fartuchach, z palcami powalanymi atramentem, wpisują do ksiąg, jednakowych na całym świecie i na takie same rubryki wszędzie podzielonych, dźwięczne nazwy miejscowości, których nigdy w życiu nie ujrzą i o których nic więcej prócz nazwy się nie dowiedzą. Prócz tej nazwy, tak tajemniczo i egzotycznie brzmiącej.

A tymczasem tam, pod zwrotnikami…

I mimo woli przypominają mi się słowa Kellermanna11: „O, tak! Wy zostańcie sobie spokojnie w domach, w swych miękkich fotelach, bełkoczcie mądre, subtelne słowa o życiu i chorujcie na suchoty. Mnie zaś pozostawcie życie. Głupie i proste życie!”.

7.

W sali, zdaje mi się, przeznaczonej na posiedzenia, czekam na capitaine d’armement12, z którym mam się zobaczyć. Rozglądam się dokoła. Widać tu bogactwo Kompanii. Dokoła lustra, dywany i kosztowne meble. Przede wszystkim jednak rzuca się w oczy pięć wielkich świeczników, antyków z weneckiego kryształu, które postęp kazał przerobić na elektryczne żyrandole. Jeden tylko podobny okaz, aczkolwiek znacznie mniejszy, widziałem na honorowym miejscu w tutejszym muzeum.

Te zostały zapewne nabyte kosztem życia kilku wspaniałych słoni, których cenne kły wymieniono potem na złoto.

Moje rozmyślania przerywa wejście do pokoju wysokiego i tęgiego mężczyzny, wygolonego, o zdrowej cerze, uśmiechem przypominającego typ amerykański.

Podchodzi wprost do mnie, ściska mi dłoń i bez wstępu pyta:

– Vous avez navigué déjà, monsieur?13

Pokazuję mu moje papiery. Ogląda je dość pobieżnie i zwraca się do mnie:

– Angażujemy pana na jeden z naszych statków. Potrzebuje pan zapewne trochę czasu na załatwienie swych spraw. Dzisiaj mamy piątek – obejmie pan służbę od poniedziałku.

Zdumiony, wypełniam jakiś formularz, podczas gdy capitaine pisze coś na maszynie.

Po chwili, podając mi kopertę, mówi:

– Proszę, oto jest list do pańskiego komendanta. Do widzenia. Szczęśliwej podróży.

Znowu uścisk dłoni… i znika.

Sprawa jest załatwiona po amerykańsku. Sam nie wiem, jak znalazłem się nagle na ulicy z listem adresowanym: Commandant de SS „Mateba”, Anvers (Antwerpia), w ręku.

Od chwili mego wejścia do biura upłynęło zaledwie dwadzieścia minut.

8.

Jestem więc zapisany w księgach komisarza morskiego w Antwerpii pod nr. T.M. 50619 i nazywam się De Bicki. Jestem oficerem na statku SS „Mateba” należącym do Compagnie Africaine de Navigation14. Wszystko stało się tak nagle, że uwierzyć jeszcze nie mogę, iż jest to rzeczywistość. A jednak od tygodnia jestem już na moim statku, a dwa dni temu skończył się strajk robotników portowych i ładujemy pośpiesznie. Wielkie hydrauliczne żurawie bezszelestnie przenoszą z brzegu na pokład najróżnorodniejsze towary, które czarne, otwarte luki pochłaniają, zda się, bez końca.

Stoimy