Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 9,99 zł miesięcznie
Porywająca opowieść o mściwej pogoni człowieka za legendarnym wielorybem.Kiedy Izmael w towarzystwie nowo poznanego kompana Queequega zaciąga się na statek wielorybniczy, nie podejrzewa, na co się pisze. Okazuje się, ze statkiem dowodzi tajemniczy kapitan Ahab, który stracił nogę w walce z białym kaszalotem. Jest szaleńczo opętany żądzą zemsty. Jego cel jest jasny - dopaść tytułowego wieloryba. Pogoń za Mobym Dickiem jest pełna niebezpieczeństw i naraża na szwank całą załogę. Czy kapitan powinien odpuścić?Powieść Henry'ego Melville'a uznaje się za jedno z arcydzieł literatury amerykańskiej i klasykę literatury światowej. Powstała na kanwie prawdziwych doświadczeń autora zdobytych podczas wieloletnich podróży statkiem wielorybniczym po morzu. Nie możesz przegapić tej historii!Powieściowy Moby Dick został wielokrotnie zekranizowany, a w 2015 roku filmowej adaptacji doczekała się także historia, która zainspirowała Melville'a do powstania książki. Główne role w filmie "W samym sercu morza" w reżyserii Rona Howarda zagrali: Tom Holland, Cillian Murphy, Christ Hemsworth, a w rolę Henry'ego Mellville'a wcielił się Ben Whishaw. -
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 256
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Herman Melville
Tłumaczenie Anonymous
Saga
Moby Dick
Tłumaczenie Anonymous
Tytuł oryginału Moby Dick
Język oryginału angielski
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.
W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.
Copyright © 1851, 2022 SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788728451403
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Kilka lat temu — mniejsza z tym, ile — nie mając grosza w kieszeni i nic takiego, co by mnie przytrzymywało na lądzie, postanowiłem puścić się na wędrówkę po wodnych rozłogach świata. Zawsze tak czynię — ilekroć zacznie mnie dręczyć spleen — dla odpędzenia tej zmory i uregulowania obiegu krwi. Kiedy usta zacinają mi się w gorzką linię, kiedy w duszy zapanowuje wilgotny, dżdżysty listopad, kiedy mimo woli zatrzymuję się przed składami trumien i przyłączam do każdego spotkanego pogrzebu, a zwłaszcza kiedy bierze mnie nieprzezwyciężona ochota wyjść na ulicę i strącać ludziom z głów kapelusze — wtedy najwyższy czas na mnie wyruszać na morza. Zastępuje mi to kulę i pistolet.
Katon nadziewa się filozoficznie na ostrze miecza; ja najspokojniej w świecie wsiadam na okręt. Nic w tym dziwnego. Prawie wszyscy ludzie w mniejszym lub większym stopniu, wcześniej lub później zaczynają doznawać tych samych uczuć względem oceanów, co i ja.
Oto nasze wyspiarskie miasto Manhattan, opasane naokoło bulwarami jak indyjska wyspa przez koralowe rafy. Biją w nie fale handlu. Wszystkie ulice prowadzą ku wodzie. Piękną kamienną tamę na skraju miasta obmywają fale i chłodzą wiatry, które jeszcze przed niewielu godzinami hulały po dalekich oceanach. Popatrzmy na tłumy ludzi, zapatrzonych hipnotycznie w wodę!
Obejdźmy miasto w spokojne niedzielne popołudnie. Cóż zobaczymy? Oto że wszystkie bulwary obsadzone są milczącymi strażami tysięcy śmiertelników, pogrążonych w marzeniach o morzu. Jedni dumają, oparci plecami o słupy; inni siedzą nieruchomo na groblach; niektórzy obserwują okręty, przybyłe z Chin, albo przykuwają wzrok do masztów, jak gdyby w nadziei, że powiedzą im one coś o cudzie morza. Wszystko to są szczury lądowe, przykute w dzień powszedni do kopyta czy kielni, przywiązane do kontuarów, ławek lub biurek. Jakaż jest przyczyna tego zjawiska? Czy zginęły zielone pola? Czego ci ludzie tutaj chcą?
Patrzcie no tylko? Idą nowe tłumy, zmierzając prosto ku wodzie, jakby chciały nurkować. Dziwne, dziwne! Żaden z tych pielgrzymów nie pozostanie w cieniu tamtych magazynów, by popatrzeć z daleka na wodę. Nie. Musi podejść tak blisko, jak tylko można, nie narażając się na upadnięcie. I tak stoją — szeregami, szeregami, szeregami. Wszyscy pochodzą z głębi lądu i zamieszkują ulice, uliczki, place i aleje, na wschód, na zachód, na północ i na południe. Jednakże tutaj stają się jednością. Powiedzcie mi, co ich tutaj przyciąga? Może magnetyczna siła igieł kompasów wszystkich okrętów, które kołyszą się na wodach przystani?
Jeszcze jedno. Wyobraźmy sobie, że znajdujemy się w jakimś wyżynnym kraju jezior. Pierwsza lepsza ścieżka w dziewięciu wypadkach na dziesięć powiedzie nas w dolinę nad brzeg wody. W wodzie tkwi magia. Jeżeli najbardziej roztargniony, zamyślony i rozmarzony człowiek wyruszy w drogę, nie uświadamiając sobie, że idzie i dokąd idzie, kroki jego skierują się niechybnie ku wodzie. Naturalnie, o ile w okolicy będzie woda.
Jeżeli kiedy losy rzucą którego z was, czytelnicy, na wielką amerykańską pustynię i skażą na tortury pragnienia, spróbujcie tego eksperymentu. Może znajdzie się w waszej karawanie jaki profesor metafizyki. Jego użyjcie za narzędzie. Tak. Któż nie wie, że rozmyślania i woda splatają się po prostu nierozłącznie.
A teraz dajmy głos artyście, który pragnąłby wymalować najcichszy, najpoetyczniejszy i najbardziej marzycielski zakątek krajobrazu w dolinie Saco. Jaki będzie zasadniczy element jego koncepcji? Zielenią się drzewa z wypróchniałymi pniami, nasuwając myśli o pustelnikach i krucyfiksach, zieleni się łąka, śpią sielskie stada, a z komina tamtej chaty wzbija się leniwie smuga dymu. Daleko, daleko przez zalesione obszary wije się kręta dróżka, dążąc ku zboczom błękitno-szarych gór. Ale chociaż obraz ten stoi przed nami jak wyczarowany, chociaż nad głową pasterza szumi sosna, nie byłoby w nim żadnego uroku, gdyby oko tegoż pasterza nie szło za biegiem magicznego strumienia.
Czerwcowe łąki, jaśniejące na przestrzeni wielu mil haftem jasnego kwiecia, rażą widza niedoskonałą pięknością, bo brak im wody. Nigdzie ani kropli wody! Gdyby Niagara była kataraktą piasku, nikomu by się nie chciało odbywać dalekich podróży, aby ją zobaczyć. Dlaczego biedny poeta z Tennessee, otrzymawszy niespodziewanie dwie garście srebra, namyślał się, czy kupić sobie bardzo potrzebny płaszcz, czy obrócić pieniądze na pieszą wycieczkę do Rockaway Beach?
Dlaczego prawie każdy silny i zdrowy chłopiec wyrywa się na morze? Dlaczego w czasie pierwszej podróży okrętem doznaje się tajemniczego wstrząśnienia z chwilą, gdy ląd zasunie się za linię horyzontu? Dlaczego starożytni Persowie uważali morze za święte? Dlaczego Grecy ustanowili nad nim oddzielne bóstwo, brata Zeusa? Z pewnością nie jest to bez znaczenia. Głębsze jeszcze znaczenie posiada mit o Narcyzie, który, nie mogąc pochwycić odbitego w wodzie uroczego obrazu, wpadł w nią i utonął. Ale ten sam obraz oglądamy sami we wszystkich rzekach i oceanach. Jest to obraz niepojętego koszmaru życia, którego nie potrafimy zgłębić.
Mówiąc, że wybieram się na morze za każdym razem, kiedy zaczyna mi się mroczyć w oczach, a płucom brakować powietrza, nie chcę przez to powiedzieć, że jadę jako pasażer. Pasażer musi mieć pełną kabzę, a ja jestem biedny. Nadto pasażerowie doświadczają choroby morskiej, stają się zgryźliwi, nie sypiają po nocach i na ogół nie umieją cieszyć się morzem.
Nie jadę też nigdy w charakterze kapitana lub kucharza, pozostawiając blask i chwałę takich stanowisk tym, którzy je lubią. Co do mnie bowiem nie znoszę żadnych honorowych ciężarów, odpowiedzialności i strapień. Ledwie że potrafię zaopiekować się swoją osobą, a co tu dopiero mówić o fregatach, barkach, brygach, szkunerach i innych diabłach.
Co się zaś tyczy godności kucharza — przyznaję, że jest ona zaszczytna, ale mnie nie uśmiechało się nigdy przyprawianie drobiu, chociaż z przepisowym dodatkiem masła, soli i pieprzu jest to potrawa, jakiej równej nie ma na świecie. Łatwo zrozumieć bałwochwalstwo Egipcjan względem pieczonych ibisów i smażonych hipopotamów, którzy mumie tych stworzeń zakonserwowali w swoich kolosalnych piekarniach — piramidach.
Zawsze tedy wyprawiam się na morza jako prosty majtek, który pełni służbę jak wszyscy inni. Prawda, że czasami nie dają mi chwili spokoju, każąc skakać po masztach niby konikowi polnemu po łące w maju. Początkowo daje się to człowiekowi we znaki. Reaguje się też honorem, zwłaszcza gdy człowiek pochodzi z jakiego starego rodu Van Rensselaerów, Randolphów czy Hardicanute’ów. Najbardziej zaś odczuwa tę morską dyscyplinę osobnik, który bezpośrednio przedtem panował w wiejskiej szkółce jako nauczyciel, budząc trwogę i respekt wśród najroślejszych łobuzów. Zapewniam was, że przejście od nauczyciela do majtka jest bardzo ciężką próbą i zniesienie jej z uśmiechniętą twarzą wymaga niezłomności Seneki z silną przyprawą stoicyzmu. Ale i to przechodzi czasem.
I cóż z tego, jeżeli jakiś stary zrzęda, kapitan, każe mi wziąć miotłę i zamieść pokłady? Cóż znaczy takie poniżenie, zważone na szalach Nowego Testamentu? Czy sądzicie, że Archanioł Gabriel nabierze o mnie gorszego wyobrażenia dlatego, że szybko i sprawnie wykonam rozkaz starego nudziarza? Któż nie jest niewolnikiem? Powiedzcie mi, proszę. A więc cokolwiek by wyprawiali ze mną arbitralni kapitanowie, jakkolwiekby mnie prześladowali, mam to zadowolenie, iż wiem, że wszystko jest w porządku. Wiem, że każdy człowiek znajduje się mniej więcej w tym samym położeniu z fizycznego albo z metafizycznego punktu widzenia i że wszystkim dostaje się ich cząstka. Niech więc podadzą sobie ręce i siedzą cicho.
Z drugiej strony podróżuję po morzach jako majtek, bo mi za to płacą, a nigdy nie słyszałem, żeby jaki pasażer otrzymał złamany szeląg. Przeciwnie — oni sami muszą płacić za to, że ich wiozą. Wielka to różnica płacić i otrzymywać zapłatę. Akt płacenia jest może najprzykrzejszą rzeczą, jaką ściągnęła na nasze głowy para złodziei z raju. Za to trudno o coś rozkoszniejszego jak zapłata.
Dziwne, jak ochoczo człowiek przyjmuje pieniądze, zważywszy na to, że są one źródłem wszystkiego złego na ziemi i że żaden bogacz nie wejdzie do królestwa niebieskiego. Z radością piszemy się wszyscy na wieczne zatracenie!
Wreszcie zaciągam się na okręty jako majtek ze względu na zdrowy ruch i świeże powietrze forkasztelu. Na tym świecie górne wichry są zawsze bardziej przemożne niż te od dołu, tak że po większej części komendant na pomoście dostaje atmosferę z drugiej ręki od majtków na forkasztelu. Zdaje mu się, że on oddycha nią pierwej, ale tak nie jest.
Ale dlaczegóż to, zasmakowawszy nieraz morza jako marynarz na statku handlowym, zaangażowałem się tym razem do połowu wielorybów?
Przede wszystkim opętała mnie myśl o wielorybie, który to złowieszczy i tajemniczy potwór rozniecił w moim umyśle niepohamowaną ciekawość. Wabiły mnie morza, dalekie, dzikie morza, unoszące na swych falach te żywe wyspy. Wabiły nieopisane niebezpieczeństwa połowu wielorybów. Wabiły cuda nieznanych dźwięków i widoków.
Może dla innych ludzi taki powód nie byłby wystarczający, ale mnie dręczy wieczysty głód dalekich, nieznanych rzeczy. Lubię żeglować po niezmierzonych morzach i lądować na barbarzyńskich pobrzeżach. Nie ignorując tego, co jest dobre, mam oko na rzeczy złe i straszne i gdybym mógł, chętnie bym się z nimi zbliżył, gdyż dobrze jest być na przyjacielskiej stopie ze wszystkimi mieszkańcami naszego ziemskiego miejsca pobytu.
Zważywszy na to wszystko, wyprawa na wieloryby była mi bardzo na rękę. Otworzyły się przede mną wrota na świat dziwów i wśród skłębionych, dzikich fantasmagorii zaczęła mi wpływać do duszy nieskończona procesja wielorybów, otaczających jednego zakapturzonego widmowego potwora, podobnego do góry śniegu.
Opuściwszy stary Manhattan, udałem się do Nowego Bedfordu, gdzie musiałem czekać na statek do Nantucket. Nie pozostawało mi tymczasem nic innego, jak znaleźć miejsce w zajeździe i rozejrzeć się po mieście, istnej stolicy poławiaczy wielorybów. Wśród rzeczy godnych widzenia pociągnęła mnie ich kaplica. Mało jest żeglarzy, którzy wybierając się na Ocean Indyjski lub Spokojny nie przekroczą w niedzielę jej poświęcanych progów. Ja należałem do większości.
Wszedłem tam w drodze powrotnej z przechadzki, w trakcie której przyłapała mnie burza, i zastałem małą kongregację, złożoną z żeglarzy, ich żon i wdów. Panowała głęboka cisza, przerywana od czasu do czasu dzikimi poświstami burzy. Pobożni siedzieli z dala jedni od drugich, tak jakby każdy indywidualny bél był wyspą, odosobnioną od innych. Kapelan jeszcze nie przybył. Milczące wyspy ludzkie trwały w modlitwie z oczami wlepionymi w marmurowe tablice o czarnych brzegach, wmurowane w ściany po obu stronach ambony. Na trzech z nich, o ile sobie przypominam, widniały następujące napisy:
Ś. † P.
JANOWI TALBOTOWI,
który w wieku lat osiemnastu
utonął w morzu w pobliżu
wyspy Desolation koło
Patagonii 1 listopada
1836 roku, ufundowała tę tablicę
Jego Siostra.
Ś. † P.
ROBERTOWI LONGOWI, WILLISOWI
ELLERY‘EMU, NATANOWI COLEMANOWI,
WALTEROWI CANNY‘EMU, SETHOWI
MACY‘EMU I SAMUELOWI GLEIGOWI,
którzy jako załoga jednej z łodzi okrętu
Eliza zostali zaholowani na głębie
przez wieloryba na Oceanie Spokojnym 31 grudnia 1839 roku, poświęcają tę marmurową pamiątkę
Towarzysze,
którzy ich przeżyli.
Ś. † P.
Kapitanowi EZECHIELOWI HARDY‘EMU,
zabitemu w swej łodzi przez Kaszalota
3 sierpnia 1833 r., ufundowała tę tablicę Jego
Owdowiała Żona.
Otrząsnąwszy szron z kapelusza, usiadłem tuż koło wejścia. Nie wiedziałem, czy wśród zebranych znajdują się krewni uwiecznionych na ścianach żeglarzy, ale zawód ten pociąga za sobą tyle ofiar i niektóre z obecnych kobiet zdradzały, jeżeli nie szatami, to przynajmniej wyrazem twarzy, tak głęboką żalobę, iż jasnym było, że gromadzą się tutaj ci, w których sercach widok tych smutnych tablic rozkrwawia stare rany.
O, wy, których umarli leżą pod zieloną murawą, którzy, stając między kwiatami, możecie powiedzieć — tutaj leżą nasi ukochani — wy nie wiecie, jaka rozpacz wstrząsa osieroconymi w taki sposób ludźmi. Jakże beznadziejne są te marmury, które nie kryją żadnych popiołów! Jak śmiertelnie bezmowne owe napisy, zdające się urągać wszelkiej wierze i odmawiać zmartwychwstania istotom, które pomarły bez grobów!
Gdzie podziewają się umarli? Dlaczego przysłowie mówi, że nie mają nic do powiedzenia, chociaż mają więcej tajemnic niż Sahara ziarnek piasku? Dlaczego nie przywiązujemy żadnej wagi do podróży człowieka w zaświaty, a interesujemy się wyprawami w najdalsze zakątki ziemi? Dlaczego towarzystwa asekuracyjne ubezpieczają nieśmiertelnych? W jakim wieczystym paraliżu i śmiertelnym, beznadziejnym transie spoczywa starożytny Adam, który zmarł przed tylu, tylu wiekami? Dlaczego pozostajemy niepocieszeni po stracie tych, którzy, jak sami utrzymujemy, cieszą się niewysłowioną szczęśliwością? Dlaczego żywi boją się umarłych? Wiadomość, że w którymś grobie usłyszano pukanie, zdolna jest rzucić trwogę na całe miasto. Wszystko to nie jest bez znaczenia.
Ale wiara niby szakal żeruje między grobami i nawet z najcięższych wątpliwości czerpie żywą nadzieję.
Nie potrzebuję zaznaczać, z jakim uczuciem w przededniu niebezpiecznej podróży spoglądałem na pośmiertne tablice tych, którzy mnie poprzedzili. Może i mnie czeka taki sam los.
Otrząsnąłem się z przywidzeń.
Cóż, jeżeli zginę? Zdaje mi się, że osądzając po naszemu zagadkę Życia i Śmierci, popełniamy grubą omyłkę. Zdaje mi się, że to, co na ziemi nazywają moim cieniem, jest moją prawdziwą istotą. Zdaje mi się, że w poglądach na rzeczy ducha podobni jesteśmy do ostryg, które patrzą na słońce przez wodę i myślą, że nie ma subtelniejszej atmosfery od wody. Zdaje mi się, że ciało moje jest tylko skorupą mojej lepszej istoty. Bierzcie sobie moje ciało, jak wam się podoba, bo to nie jestem ja. A więc niech żyje Nantucket! Niech tonie łódź, której powierzę swoje losy, i niech ja z nią utonę, gdyż sam nawet Jowisz nie potrafi zatopić mojej duszy.
Niedługo czekałem. Wkrótce otworzyły się drzwi kaplicy i wszedł ojciec Mapple, ukochany kapelan wielorybników. Za młodych lat był harpunnikiem, ale później poświęcił się służbie Bożej. W czasach, o których piszę, wisiała już nad nim ostra zima późnej starości, ale takiej starości, co to zdaje się przechodzić w drugą kwitnącą młodość i między głębokimi zmarszczkami jaśnieje rumieńcem niby wiosenna zieleń, kiełkująca pod śniegami lutego. W postaci jego splatały się cechy dwóch zawodów długiego życia. Przyszedł bez parasola, ociekając formalnie wodą. Zdjął w kącie przemoczone okrycie i zbliżył się do kazalnicy.
Jak większość staroświeckich kazalnic była ona bardzo wysoka. Ponieważ zwyczajne schody zajęłyby dużą część posadzki i tak szczupłej kaplicy, przeto architekt, jak się zdaje, za wskazówkami ojca Mapple, zaopatrzył ją w pionową drabinkę, taką, jakich się używa przy dostawaniu się z łodzi na okręty. Żona kapitana statku łowieckiego dodała do tego parę ładnych czerwonych sznurów. Sama drabina była koloru mahoniu. Całe to urządzenie, zważywszy na charakter kaplicy, było w bardzo dobrym stylu.
Ojciec Mapple zatrzymał się na chwilę u stóp kazalnicy, po czym uchwyciwszy się obiema rękami ozdobnych gałek sznurów, spojrzał w górę i z prawdziwie żeglarską, choć pełną godności zwinnością wdrapał się po drabince, tak jakby wchodził na bocianie gniazdo.
Pomysł z drabiną, zapożyczony z morskich wspomnień kapelana, nie był jedyną charakterystyczną cechą kaplicy. Na ścianie między marmurowymi cenotafami 1 ) widniało wielkie malowidło, przedstawiające okręt w śmiałych zapasach ze straszną burzą, pędzącą go na czarne skały i białą ścianę bałwanów. Wysoko, ponad gejzerami piany i groźnymi chmurami, unosiła się mała wysepka słonecznej światłości, z której promieniała twarz anioła. Twarz ta odbijała się na pokładzie miotanego burzą okrętu w postaci jasnego krążka, podobnego do srebrnego koła, wprawionego w deskę Wiktorii w miejscu, gdzie padł Nelson. Anioł zdawał się wołać:
„Odwagi, odwagi, szlachetna załogo! Nie puszczać steru! Hej!!! Słońce wyłania się zza chmur, pierzcha burza i maluczko, a ujrzycie pogodny lazur nieba!“
Kazalnica pomyślana była w tym samym stylu, co drabina i obraz. Przednia jej część przypominała dziób okrętu, zaś biblia oparta była o występ, podobny kształtem do rękojeści, czyli rumpla steru.
Cóż mogło być wymowniejszego? Wszak kazalnica jest przednią częścią ziemi. Wszystko inne znajduje się poza nią. Kazalnica prowadzi świat. Z jej wysokości dostrzegają najpierw ludzie nadciągającą burzę boskiego gniewu, ona zderza się pierwsza ze wzburzonymi falami klęski. Stąd błagają Boga o dobre wiatry. Tak, świat jest okrętem w podróży, któremu daleko do portu, a kazalnica jest jego dziobem!
Znalazłszy się na ambonie, ojciec Mapple łagodnym, lecz stanowczym głosem rozkazał rozproszonej po kaplicy kongregacji, aby zbiła się w gromadę.
— Na pokład! Wszyscy na pokład! Wszystkie wachty na pokład! Hallo! Sterbort! Bakbort!
Rozległo się szuranie ciężkich butów marynarzy i rybaków oraz delikatny stukot obuwia kobiecego. Zapadła głęboka cisza. Oczy wszystkich obecnych przywarły do twarzy kaznodziei.
Starzec milczał chwilę, po czym, padłszy na kolana, złożył na piersiach brunatne wielkie ręce, zamknął oczy i zaczął się modlić z taką żarliwością, jakby klęczał na dnie morza.
Po skończonej modlitwie odczytał hymn głosem uroczystym i przeciągłym jak monotonny dźwięk dzwonu na okręcie, który tonie na morzu wśród gęstej mgły. Ostatnie strofy odśpiewał w entuzjastycznym, radosnym uniesieniu:
Pochłonęła mnie, grzesznika,
Groźna paszcza Lewiatana
I poniosła na głębiny —
Za wyrokiem mego Pana.
Rzekłem sobie: nędzny człeku,
Smutna ci się dola znaczy:
Piekło... męki... Któż zgruntuje
Potępieńczej nurt rozpaczy?
Przyciśnięty do ostatka
Padłem w duszy na kolana
I, nie pomnąc na swe grzechy,
Zawołałem mego Pana.
Zstąpił z niebios mój Wybawca
Jak gromowa błyskawica
I, wydarłszy mnie z otchłani,
Dał w Swe jasne spojrzeć lica.
Odtąd wielbię Go śpiewaniem,
Pokutnicze czyniąc dzięki,
Że nie umknął ginącemu
Miłosiernej Swojej ręki.
Prawie cała kongregacja podjęła hymn, który zahuczał donośnie i zagłuszył szalejącą na zewnątrz burzę.
Znów nastała krótka pauza.
Kaznodzieja odwracał wolno kartki biblii. W końcu położył rękę na szukanej stronicy i rezkł:
— Kochani żeglarze, zarzućcie kotwicę na ostatnim wierszu pierwszego rozdziału Jonasza — „I nagotował Pan rybę wielką, żeby połknęła Jonasza“.
Chłopcy, rozważcie sobie, jaka głęboka nauka kryje się dla nas w losach tego proroka! Jak przemawia do duszy pieśń, którą nucił w brzuchu wielkiej ryby! Czujemy, jak nas z nim razem zalewają fale, szukamy stopą twardej ziemi, grzęźniemy w mule i oplątujemy się w wodorosty! Ale jaką to naukę wieści nam księga Jonasza!? Wielką naukę dla nas wszystkich nędznych grzeszników i dla mnie, sternika żywego Boga, bo to historia grzechu zatwardziałości, prędkiego strachu, prędkiej kary, skruchy i modlitwy, a w końcu oswobodzenia i radości Jonasza.
Hardy syn Amathi zbuntował się przeciwko woli Bożej. Zapamiętajcie sobie, że cokolwiek Bóg nam każe uczynić, ciężkie jest dla nas do spełnienia, i słuchając Boga, musimy wypowiadać posłuszeństwo swojej naturze. Ciężka to sprawa, oj, ciężka, słuchać Boga, a nie słuchać siebie!
Nie posłuchawszy Boga, Jonasz chce uciec przed Jego gniewem na okręcie, uczynionym przez ludzi, do krajów, gdzie nie sięga władza Pana nad Pany. Tak sobie obmyślił.
Ukrywa się w przystani w Joppen i czeka na okręt do Tharsysu. Tharsys to z pewnością nic innego, jak dzisiejszy Kadyks. Taka jest opinia uczonych ludzi. A gdzie leży Kadyks, towarzysze? Kadyks leży w Hiszpanii. Jakże daleko z Joppen, dzisiejszej Jaffy, do Kadyksu na owe czasy, kiedy to Atlantyk był jeszcze nieznanym morzem! Jaffa leży w Syrii na krańcach Morza Śródziemnego, a Kadyks, czyli Tharsys więcej niż trzy tysiące kilometrów dalej na zachód za Gibraltarem. Czy rozuniecie, najmilsi, że Jonasz chciał uciec przed Bogiem na całą szerokość ówczesnego świata?
O, nędzny grzesznik! Skrada się chyłkiem do okrętów z tak podejrzaną miną, że gdyby wtedy istniała policja, to by go aresztowała jako ciemną figurę, zanimby zdążył dotknąć nogą pokładu.
Każdy by poznał, że to uciekinier. Kapelusz wsunięty na oczy, żadnych bagaży; nikogo, kto by go żegnał na daleką drogę.
Dostaje się ukradkiem na okręt, odpływający do Tharsysu. Kapitan i załoga mierzą go okiem, bo nie po myśli im ten pasażer. Choć się uśmiecha a przypochlebia, wietrzą, że mają przed sobą złego człowieka. Zagadują po cichu jeden do drugiego:
— Jack, to jakiści nic dobrego; okradł wdowę albo co.
A drugi powiada:
— Uważasz, Joe, to chyba bigamista.
A trzeci:
— Harry, przyjacielu, to jakiś rozpustnik, co uciekł z ciemnicy w starej Gomorze, albo może który z brakujących morderców ze Sodomy.
A czwarty, który przeczytał na słupie w przystani rysopis ojcobójcy, za którego głowę naznaczono pięćset sztuk złota, patrzy na Jonasza, czy to nie ten. Ale nie. Jakiś inny. Rysopis nie zgadza się.
Jonasz wchodzi do kabiny.
— Kto? — krzyczy kapitan, przygotowujący papiery dla komory celnej.
Jonasz drży. Chce uciekać, ale zawraca.
— Chcę jechać tym okrętem do Tharsysu, wielmożny panie. Kiedy rozpinacie żagle?
Głos ma głuchy, jakby siedział pod podłogą. Kapitan podnosi oczy.
— Z pierwszym odpływem — odpowiada powoli, świdrując wzrokiem grzesznego Jonasza.
— Nie wcześniej?
— Dla uczciwego człowieka, który jedzie jako pasażer, zawsze jest dosyć wcześnie.
Ha! Jonaszu, znów ci dojechali!
— Pożegluję z wami — powiada, żeby kapitana zbić z tropu — ile się należy za przejazd? Płacę od razu.
Bo jest napisane, najmilsi, zapamiętajcie to sobie, że „dał najem jego“, zanim wyruszyli w drogę. Szczegół ten jest pełen znaczenia.
Kapitan Jonasza czuł, że stoi przed nim człowiek występny, ale chciwość przeważyła. Bo na tym świecie, towarzysze, Grzech, który zapłaci za przejazd, może podróżować swobodnie bez paszportu, podczas gdy ubogą Cnotę zatrzymają na każdej granicy.
Kapitan Jonasza czyni próbę i każe mu zapłacić potrójną cenę. Jonasz płaci. Kapitan nie ma już wątpliwości, że to uciekinier. Pomimo to użycza mu za złoto pomocnej ręki.
— Gdzie moja kabina, wielmożny panie? — pyta Jonasz. — Znużony jestem podróżą i sen mnie morzy.
Pokazują mu kabinę. Wchodzi i chce się zamknąć od środka, a kapitan mruczy coś do siebie, że to niby cele zbrodniarzy nie zamykają się od środka. Jonasz rzuca się w ubraniu na swoje legowisko. Kabina jest mała, powietrze duszne. Jonasz ma przeczucie tego, co będzie się z nim działo we wnętrznościach wieloryba. Sumienie krwawi mu jak rana, której nie zatamuje żadna siła. Udręczony tonie w odmętach ciężkiego snu grzesznika.
Przychodzi chwila odpływu. Okręt podnosi kotwicę i wyrusza w daleką podróż. Ten okręt, moi najdrożsi, był to jeden z pierwszych znanych szmuglerów, a kontrabandą był Jonasz. Ale morze zbuntowało się, nie chcąc nieść na swych falach grzesznego cielska Jonasza. Wybuchła okropna burza. Aby ulżyć okrętowi, zaczęto wyrzucać za burtę skrzynie, paki i inne ciężary. Wiatr wył jak potępieniec, ludzie wrzeszczeli, dudniąc nogami po deskach pokładu, a Jonasz spał jak zabity. Nie widział czarnego nieba, nie widział wzburzonego morza, nie czuł kołysania okrętu, nie słyszał, że z oddali nadpływa już olbrzymi wiełoryb, aby go połknąć. Przyleciał do niego wystraszony majtek i powiada:
— Oszalałeś, śpiochu? Wstawaj, a chyżo!
Wytrzeźwiony ze swego letargu Jonasz wyłazi na pokład zobaczyć, co się dzieje. A tu, jak nie skoczy fala niczym pantera — zalała cały pokład i o mało nie potopiła ludzi. Przerażony Jonasz widzi, że bukszpryt to pokazuje wysoko na niebo, to znów jedzie na dół ku wodzie.
Załoga zmiarkowała się teraz, że słusznie podejrzewala Jonasza, i chcąc dowiedzieć się całej prawdy, postanowiła uciec się do wysokiego Nieba i rzucać losy, kto sprowadził tę burzę. Padł los na Jonasza. Wzięła ich tedy wielka złość, że przez niego znaleźli się w takim niebezpieczeństwie, i nuż go wypytywać:
— Czym się trudnisz? Skąd pochodzisz? Z jakiego kraju? Z jakiego narodu?
Nieszczęśliwy Jonasz odpowiada im na wszystko, nawet na to, o co go nie pytają, bo czuje, że zaciążyła nad nim ręka Pana.
— Jestem Hebrajczyk — powiada i dodaje: — Boję się Pana na Niebiosach, który stworzył z niczego morze i suche lądy.
Boisz się Go, Jonaszu? Pewnie, pewnie. Musiało do tego przyjść.
Spowiada się nieszczęśnik przed przerażoną, choć litościwą załogą, ale nie prosi Boga o miłosierdzie, bo wie, że ma, na co zasłużył. Błaga majtków, żeby go rzucili do morza dla ratowania okrętu. Ci wzdragają się i robią, co mogą, chcąc się uratować innymi sposobami. Na próżno. Zagniewana wichura wyje coraz głośniej. Wznoszą więc po jednej ręce ku Niebu, a drugimi chwytają Jonasza i wyrzucają za burtę.
I co się dzieje? Wzburzone morze wygładza się migiem, jakby kto je polał oliwą, a Jonasza porywa wiatr i unosi. Ani się spostrzegł, jak został wrzucony w paszczę wieloryba i zamknęły się za nim białe zęby potwora niby rygle więzienia. Teraz Jonasz, schowany w brzuchu ryby, zaczyna się modlić do Pana. Zauważcie to sobie, najmilsi, bo kryje się w tym wielka nauka dla nas, grzeszników. Grzeszny Jonasz nie płacze, nie błaga o wyzwolenie, bo wie, że spotkała go słuszna kara. Poleca się Bogu i jest zadowolony. Tu, moi kochani, macie obraz prawdziwego i szczerego żalu za grzechy. Jonasz nie domaga się miłosierdzia, tylko dziękuje za sprawiedliwą karę. I jak się to Bogu podobało, macie dowód w tym, iż wyratował go niebawem z paszczy wieloryba i głębin morza. Najmilsi, nie stawiam wam przed oczy Jonasza, abyście go naśladowali w grzechu, ale w pokucie i żalu za grzechy. Nie grzeszcie, ale jeśli zgrzeszycie, to pokutujcie jak Jonasz.
W trakcie tych słów kaznodziei szalejąca na zewnątrz burza zdawała się użyczać nowej potęgi jego gwałtownej wymowie. Opisując burzę, która porwała Jonasza, wyglądał tak, jakby nim samym miotała nawałnica. Głęboka pierś falowała jak wody oceanu, podniesione ręce wyzywały wszystkie żywioly; z ciemnego czoła biły pioruny, oczy miotały błyskawice. Prostoduszni słuchacze spoglądali ku kazalnicy z cichym, tajemniczym przerażeniem.
Nagle przyszło nań uciszenie. Przewracał przez chwilę kartki świętej księgi, po czym zamknął oczy i stanął, nieruchomy jak posąg, zdając się rozmawiać z Bogiem i ze swoją duszą.
Znów zwrócił twarz ku wiernym i pochyliwszy głowę z głęboką, lecz męską pokorą, przemówił w te słowa:
— Towarzysze, Bóg położył na was jedną rękę, na mnie zaciążyły obydwie. Większy ze mnie grzesznik niż wy. Z jakąż radością zstąpiłbym z tego masztu i zasiadłbym z wami na lukach, słuchając, jak kto inny głosi na moją intencję tę drugą straszną naukę, jaką daje Jonasz. Jak to namaszczony przez Boga na pilota-proroka, aby głosił słowo Boże przewrotnej Niniwie, uląkł się tej misji i uciekł okrętem na morze. Ale Bóg jest wszędzie. Nie dał mu odbić do Tharsysu, lecz zstąpił nań w postaci wieloryba, połknął jak nędznego robaka i porwał „w głębokości w serce morza“, jak jest napisane, i „morze okryło głowę jego“, i wyły nad nim wodne otchłanie. Ale nawet z tych niesondowanych głębin — z samego „brzucha piekła“ — usłyszał Pan wołanie żałującego proroka. Wezwał tedy rybę, aby wypłynęła na powietrze, i tak się stało. Wieloryb „wyrzucił Jonasza na suchą“ i Jonasz uczynił, co mu nakazał Przedwieczny. A wiecie, co mu nakazał? Aby nauczał Prawdy wśród kłamców i obłudników!
To druga nauka, jaką nam daje Jonasz, moi najmilsi.
I biada temu pilotowi żywego Boga, który jej nie słucha!
Biada temu, kto porzuca Ewangelię i idzie służyć mamonie!
Biada temu, kto wylewa oliwę na fale, kiedy Bóg zsyła wichurę!
Biada temu, kto pochlebia, a nie przeraża!
Biada temu, kto dobre imię przenosi nad dobroć!
Biada temu, kto nie szuka poniżenia!
Biada temu, kto wedle słów wielkiego Pilota Pawła naucza innych, będąc sam zatraceńcem!
Kaznodzieja umilkł ponownie, jakby zmożony wzruszeniem, po czym ciągnął dalej z wyrazem niebiańskiej radości na pooranej twarzy:
— Ale, o, najmilsi, na sztymborku każdej niedoli kryje się pewna radość i im wyższy szczyt tej radości, tym głębsze otchłanie niedoli.
Szczęśliwy ten, kto wszystkim dumnym bogom i możnym tego świata przeciwstawia nieugiętą moc duszy!
Szczęśliwy ten, kto ufa swoim silnym ramionom, kiedy tonie pod nim zdradziecki okręt tego świata.
Szczęśliwy ten, kto walczy o prawdę z wszystkimi potęgami świata!
Szczęśliwy ten — stokroć szczęśliwy — kto nie uznaje nad sobą żadnego prawa i żadnej władzy oprócz boskiej!
I na wieki szczęśliwy ten, kto, oddając duszę Bogu, powie w ostatnim tchnieniu:
— Ojcze, którego poznałem głównie z karzącej ręki — oto umieram, czym śmiertelny, czy nieśmiertelny! Pragnąłem być Twój bardziej niż świata lub swój własny. Wszystko mi jedno: oddaję Wieczność w Twoje ręce, bo czymże jest człowiek, aby się miał równać ze swym Stwórcą?
Skończył, udzielił wolno błogosławieństwa, zakrył twarz rękami i tak pozostał, klęcząc, dopóki cała kongregacja nie opuściła kaplicy i nie zostawiła go samego.
Nantucket!
Weź mapę, czytelniku, i zauważ, że wyspa owa kryje się naprawdę w kącie świata i że leży z dala od lądu, bardziej samotna niż latarnia morska Eddystone’u. Składa się cała z pagórka i wybrzeży i odznacza się taką obfitością piasku, że starczyłoby ci go na więcej niż dwadzieścia lat zamiast bibuły.
Żartownisie opowiadają, że żadne rośliny nie rosną tu same przez się, że osty są tu importowane z Kanady, że po zatyczkę do dziurawej beczki z olejem trzeba posyłać za morza; że mieszkańcy Nantucket noszą przy sobie kawałki drzewa niby szczątki krzyża Chrystusowego; że ludzie hodują przed domami grzyby, aby w lecie zażyć trochę cienia; że jedno źdźbło trawy stanowi oazę, a trzy, oddalone od siebie o dzień drogi — murawę; że tak są opasani, otoczeni i napierani zewsząd przez morze, że do ich krzeseł i stołów przyklejają się ślimaki jak do pancerzy morskich żółwi. Jednakże wszystkie te ekstrawagancje wskazują tylko na to, że Nantucket to nie Illinois.
Cóż tedy dziwnego, że mieszkańcy Nantucket, urodzeni na plaży, poszukali na morzu środków do życia? Początkowo łapali w piasku kraby i meduzy. Ośmieliwszy się, zaczęli się wyprawiać z sieciami na makrele. Jeszcze większa doza doświadczenia pozwoliła im wypływać łodziami na połów stokfiszów. W końcu zbudowali flotyllę wielkich statków i wyruszyli na podbój wodnych obszarów świata. Objechali świat naokoło, zajrzeli do cieśniny Behringa i na wszystkich morzach wypowiedzieli wieczystą wojnę największej, najpotężniejszej i najpotworniejszej bestii, jaka przeżyła potop. Zaiste to prawdziwe, żywe Himalaje, ten mastodont słonych otchłani, obdarzony tak przeogromną a nieświadomą siłą, że sam jego strach jest niebezpieczniejszy niż najzłośliwsze ataki.
I tak ci nadzy synowie Nantucket, ci pustelnicy morza, wychynąwszy ze swego mrowiska na oceanie, podbili wodne obszary ziemi, niby armia Aleksandrów, i podzielili między siebie oceany: Atlantycki, Spokojny i Indyjski, jak trzej koronowani piraci — Polskę.
Niech sobie Ameryka przyłącza Meksyk do Teksasu i dorzuca Kubę do Kanady; niech Anglicy zalewają Indie, niech nawet na słońcu zatkną jaśniejącą banderę — fakt pozostanie faktem, że dwie trzecie ziemskiego globu pozostaje we władaniu Nantucketańczyka.
Jego są morza, włada nad nimi jak cesarze nad swymi państwami. Inni żeglarze mają przez nie tylko prawo przejazdu. Statki handlowe to dla nich wydłużone mosty, wojenne — to pływające fortece; nawet piraci rozbijają po morzach jak rozbójnicy po drogach i łupią inne statki, przedstawiające jak oni sami okruchy lądu. Ani im w głowie szukać środków do życia w głębi samego morza. Sam tylko Nantucketańczyk mieszka i awanturuje się na morzu. Przeoruje je statkami jak urodzajne łany. To jego ojczyzna i jego zawód, niezniszczalny nawet dla potopu. Żyje na morzu jak cietrzew na prerii; kryje się między falami i wspina się po nich jak łowcy kozic w Alpach.
Przez całe lata nie ogląda lądu, tak że po powrocie do portu wydaje mu się, że spadł na inną planetę. Nie znająca zapachów ziemi mewa zwija skrzydła o zachodzie słońca i usypia na wodzie, kołysana falami. Tak samo Nantucketańczyk z dala od lądu zwija żagle, gdy noc zapada, i układa się na spoczynek, podczas gdy pod jego poduszką przepływają stada morsów i wielorybów.
Po wielu trudach dowiedziałem się, że na trzyletnią podróż wyruszają trzy okręty: „Diabelska Grobla“, „Pieszczoch“ i „Pequod“. Nie wiem, jakie jest pochodzenie pierwszej nazwy, druga tłumaczy się sama przez się, trzecia jest nazwą sławnego plemienia indyjskiego z Massachusetts, teraz już wygasłego jak starożytni Medowie.
Obejrzawszy wszystkie trzy okręty, zdecydowałem, że najlepiej mi odpowiada Pequod.
Widzieliście z pewnością niejedną dziwaczną arkę, ale ręczę, że oczy wasze nigdy nie spoczęły na takiej osobliwości, jaką był stary Pequod. Był to okręt starego typu, dosyć małych roźmiarów, który przez całe życie włóczył się po czterech oceanach, i od wichrów, i niepogody dostał ciemnej cery niby francuski grenadier, który walczył na śnieżnych równinach Rosji i wśród gorących piasków Egiptu. Czynił wrażenie czcigodnego brodatego starca. Maszty, zdobyte gdzieś na brzegach Japonii — na miejsce tych, które zniosła wichura — wyglądały jak szpice trzech króli w Kolonii. Sędziwe pokłady były wydeptane i wytarte, niby czczona przez pielgrzymów kamienna płyta w katedrze w Canterbury, na którą spłynęła krew Tomasza Becketa.
Ale to nie wszystko. Więcej niż pólwieczna wędrówka po wszystkich morzach świata pozostawiła na Pequodzie niezatarte ślady. Wybudował go stary kapitan Peleg, który długo pełnił na nim funkcje pierwszego oficera, zanim został samodzielnym dowódcą innego okrętu. Teraz był już emerytem i jednym z właścicieli Pequoda.
Cóż to był za cudowny okręt! Strojny, niby cesarz Abisynii, którego szyja uginała się pod ciężarem ozdób z kości słoniowej, bogaty w trofea, niby kanibal, obwieszony kośćmi zabitych nieprzyjaciół. Jego burty ugarnirowane były na kształt nieskończenie długiej szczęki ogromnymi ostrymi kłami olbrzymich kaszalotów. Służyły one zamiast nagli do uwiązywania lin i sznurów. Owe liny nie biegły przez drewniane bloki, lecz zahaczały się zręcznie o kości wielorybów.
Rękojeść steru wyrzeźbiona była z długiej wąskiej dolnej szczęki dziedzicznego wroga okrętu. Sternik, który operował nią w czasie burzy, musiał się czuć jak Tatar, który powstrzymuje swego ognistego rumaka, chwytając go za pysk.
Szlachetna to była łupina, choć trochę melancholijna, ale taki jest los wszystkich szlachetnych rzeczy tego świata.
Zacząłem się rozglądać po pokładzie w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby mnie wcielić do załogi, ale początkowo nie zauważyłem żywej duszy. Rzucił mi się za to w oczy jakiś dziwny namiot, a raczej wigwam, ustawiony za grot-masztem. Miał on jakieś dziesięć stóp wysokości, formę stożka i zbudowany był ze szczękowych kości wieloryba.
Wewnątrz siedział osobnik, który zrobił na mnie wrażenie odpowiedzialnej figury, zażywającej o południu wytchnienia po trudach rozkazywania. Siedział na staroświeckim dębowym krześle, przyozdobionym ciekawymi rzeźbami.
W wyglądzie jego niemłodej postaci nie uderzyło mnie nic szczególnego. Był muskularny i opalony jak większość starych żeglarzy i miał na sobie granatowe marynarkowe ubranie, uszyte na modę kwakrów. Naokoło jego oczu można było zauważyć siatkę drobniutkich zmarszczek, wywołanych ciągłym patrzeniem pod wiatr. Tego rodzaju zmarszczki nadają oczom niezmiernie groźny wyraz.
— Czy mam przyjemność z kapitanem Pequoda? — zapytałem, kierując się w stronę namiotu.
— Przypuśćmy, że masz go przed sobą, to i co z tego? — zapytał stary.
— Chciałbym się zaciągnąć na ten okręt.
— Rozumiesz się na sztuce łapania wielorybów?
— Nie, panie.
— Nie potrafisz łapać wielorybów, hę?
— Nie, panie, ale prędko się nauczę. Odbyłem kilka podróży na statkach handlowych i myślę, że...
— Do diabła z marynarką handlową. Nie chcę o niej słyszeć. Spojrzyj na swoją nogę. Przetrącę ci ją jak nic, jeżeli mi kiedy wspomnisz o marynarce handlowej. Ciężka cholera! Myśli, że mi zaimponuje. Powiedz no, ptaszku, dlaczego ci się zachciało wielorybów? Wydajesz mi się podejrzany. Czyś aby przypadkiem nie był piratem, hę? Może obrabowałeś swego kapitana, co? A nie myślisz czasami o wymordowaniu oficerów, jak wypłyniemy na morze?
Zakląłem się, że jestem niewinny. Zrozumiałem od razu, że na pół żartobliwe uwagi starego żeglarza wypływały z jego ciasnych uprzedzeń do wszystkich obcych, nie mogących się wylegitymować z przylądka Cod albo Vineyard.
— Ale co cię skłoniło do zgłoszenia się na statek wielorybniczy? Muszę wiedzieć, coś ty za jeden, jeżeli mam cię przyjąć.
— Chciałem zobaczyć, jak się łowi wieloryby, i ciekaw jestem świata.
— Chce zobaczyć, jak się łowi wieloryby!?! A widziałeś kapitana Ahaba?
— Kapitana Ahaba? Któż to jest, panie?
— Ano właśnie. Od razu mi się tak zdawało. Kapitan Ahab jest kapitanem tego oto statku.
— Tak? A ja myślałem, że rozmawiam z kapitanem.
— Rozmawiasz z kapitanem Pelegiem, młody człowieku. Ja i kapitan Bildad pilnujemy tylko, żeby Pequod został wyszykowany na podróż, jak należy, zaopatrzony w załogę, zapasy i narzędzia. Jesteśmy częściowo właścicielami i w pewnej mierze agentami. Ale co to ja chciałem powiedzieć? Jeżeli ci tak pilno zapoznać się z wielorybami, to muszę ci wpierw dać przykład, co to znaczy zadawać się z nimi, zanim zrobisz głupstwo. Trzeba ci wiedzieć, że kapitan Ahab ma tylko jedną nogę.
— Jak ja mam to rozumieć, panie? Czy drugą stracił przez wieloryba?
— Przez wieloryba! Podejdź no tu bliżej, młodzieńcze! Noga kapitana Ahaba została pożarta, zmiażdżona, zżuta przez najokropniejszego kaszalota, jaki kiedykolwiek spotkał się z łodzią, rozumiesz?
Gwałtowność wymowy starego przejęła mnie chwilowym dreszczem trwogi. Jednocześnie wzruszył mnie serdeczny żal, drgający w jego głosie. Odpowiedziałem wszakże tak spokojnie, jak tylko mogłem:
— To, co wielmożny pan mówi, jest niewątpliwie prawdą, ale skądże ja miałem wiedzieć, że ten poszczególny wieloryb był tak niebezpieczny i złośliwy?
— Słuchaj, chłopcze, widzi mi się, żeś ty nie żaden fuks. Z pewnością musiałeś się już włóczyć po morzu, he?
— Zdaje mi się, że już o tym mówiłem. Odbyłem cztery podróże na statkach handlowych...
— Ani słowa więcej! Niech diabli biorą marynarkę handlową! Nie wspominaj mi o niej. Ale trzeba się nam porozumieć. Ostrzegłem cię, co to znaczy zadawać się z wielorybami. Czy trwasz jeszcze przy swoim zamiarze?
— Jak mur, panie.
— Dobra! A potrafisz wrzucić harpun w paszczę żywego wieloryba i potem skoczyć za nim? Odpowiadaj, a prędko!
— Potrafię, panie, jeżeli się bez tego nie obejdzie, ale mam nadzieję, że to będzie niepotrzebne.
— Dobra! Ale ty nie tylko chcesz wyprawić się na wieloryby i poznać przez doświadczenie, jak się odbywa połów tych potworów, ale i rozejrzeć się po świecie! Tak mówiłeś? Więc dobrze, przystąp tu bliżej, wyjrzyj za burtę i powiedz mi, co tam widzisz!
Przez chwilę stałem, niezdecydowany, nie wiedząc, czy żartuje ze mnie, czy mówi poważnie, dopiero groźny wzrok dziwaka wyrwał mnie z osłupienia.
Uczyniwszy, co mi nakazał, zauważyłem, że statek kołysze się na kotwicy i że odpływ wykręca go ukośnie dziobem w kierunku morza. Krajobraz był rozległy, ale niesłychanie monotonny i przygnębiający, i nie przedstawiał dla oka żadnego punktu oparcia.
— Gadaj teraz — rzekł Peleg, gdym znalazł się ponownie u jego boku. — Coś tam zobaczył?
— Niewiele — odpowiedziałem. — Właściwie nic oprócz wody. Horyzont jest bardzo rozległy i zanosi się na burzę.
— Dobra. Więc, jak ty sobie wyobrażasz rozejrzenie się po świecie? Czy chcesz objechać przylądek Horn po to tylko, żeby zobaczyć to samo, co i tutaj? Czy stąd nie widzisz świata?
Trochę mnie to zaskoczyło. Pomyślałem jednak, że muszę jechać na tę wyprawę pomimo wszystko. Wieloryby ciągnęły mnie nieodparcie, a Pequod przypadł do serca, jak żaden inny okręt. Powiedziałem to Pelegowi. Widząc mnie tak zdeterminowanego, zgodził się w końcu na moją prośbę.
— Może podpiszesz od razu papiery — zakończył — Chodź ze mną na dół.
Mówiąc te słowa, ruszył w kierunku kabiny, a ja za nim.
Na belce poprzecznej siedziała zdumiewająca figura, jak się okazało, kapitan Bildad, który razem z kapitanem Pelegiem był jednym z najbogatszych współwłaścicieli okrętu. Reszta udziałów, jak to czasem bywa w portach, należała do całej chmary dawnych rentierów: wdów, sierot i morskich inwalidów. Do jednego należała deska, do drugiego gwóźdź, do innego jeszcze łokieć liny. Mieszkańcy Nantucket lokują swoje kapitały w statkach wielorybniczych, tak jak gdzie indziej umieszcza się je w papierach państwowych, przynoszących dobry procent.
Bildad i Peleg, jak w ogóle wielu Nantucketańczyków, byli kwakrami, gdyż początkowo sekta owa skolonizowała wyspę. Do dziś dnia zachowało się wśród ludności miejscowej wiele właściwości kwakierskich, rozmaicie zmodyfikowanych przez wpływy z zewnątrz. Niektórzy z tych kwakrów zaliczają się do najlepszych żeglarzy i najzaciętszych poławiaczy wielorybów. Płynie w nich prawdziwie wojownicza krew.
Na wyspie panuje zwyczaj nadawania dzieciom imion z Pisma Świętego i wszyscy, starzy i młodzi, zwracają się do siebie przez dramatyczne kwakierskie „ty“. Wszystkie te właściwości w połączeniu z rodzajem życia, jakie prowadzą, awanturując się śmiało po niezmierzonych oceanach, wyrabiają w nich cechy charakteru, godne skandynawskich Wikingów lub poetycznych Rzymian.
Kapitan Bildad, tak samo jak i Peleg, był zamożnym, że się tak wyrażę, emerytowanym poławiaczem wielorybów. Ale podczas gdy ten ostatni nie dbał wcale o poważną stronę życia, a cieszył się tą niepoważną, kapitan Bildad, wychowany według surowych zasad kwakrów z Nantucket, pozostał niewrażliwy na piękno życia, jakie odsłoniły przed nim dalekie podróże, i nie zboczył ani na jotę z raz wytkniętej drogi.
Jednakże pomimo tej niewzruszoności godny Bildad nie we wszystkim był konsekwentny. Z jednej strony uchylał się od obowiązku walczenia z wrogami kraju na lądzie, z drugiej — sam grasował po Oceanie Spokojnym i Atlantyckim. Z jednej strony opowiadał się przeciwko rozlewowi krwi ludzkiej, z drugiej — czerwienił wszystkie morza posoką lewiatanów. Jakim sposobem dożywający już dni swoich kapitan Bildad godził te rzeczy we wspomnieniach, nie jestem w stanie powiedzieć. Prawdopodobnie wcale się tym nie przejmował, doszedłszy do przekonania, że świat i religia są to dwie rzeczy, nie mające z sobą nic wspólnego. Dywidendy płaci świat.
Z nędznie odzianego chłopca kabinowego został harpunnikiem; z harpunnika — kierowcą łodzi; następnie pierwszym oficerem, kapitanem i wreszcie właścicielem okrętu. Jak już wyżej wspomniałem, awanturniczą swą karierę zakończył w ten sposób, że w wieku lat sześćdziesięciu wycofał się z czynnego życia i poświęcił starość spokojnemu gromadzeniu dochodów.