MOB! Człowiek za burtą - Tomasz Cichocki - ebook

MOB! Człowiek za burtą ebook

Tomasz Cichocki

5,0

Opis

Oto żeglarska opowieść niczym sama woda – może zdawać się na pierwszy rzut oka złudnie niepozorna, ale wystarczy moment, by spokornieć przed mocą żywiołu. W rytm przypływów i odpływów, dostrajając się do nagłych zmian pogody, odpierając wiatry i deszcze, przeczekując flauty, niesie czytelnika historia snuta na dwa głosy: pędzącego za pragnieniem serca wilka morskiego i enigmatycznego lekarza rezydującego gdzieś na krańcu świata. Ile wody musi upłynąć i w jak dramatycznych okolicznościach, by losy tych dwóch mężczyzn się splotły?

Tomasz Cichocki, żeglarz, autor bestsellerowej i nagradzanej książki “Zew oceanu”, ponownie wciąga nas w zapierającą dech w piersiach opowieść o przygodach, jakich doświadcza człowiek żyjący niemal cały czas na morzu.

MOB! Człowiek za burtą! to opowieść o życiu. O walce. O determinacji w podążaniu własną ścieżką. Czasem wręcz o rozpychaniu się łokciami w nieprzychylnej rzeczywistości, by po raz kolejny i kolejny, i kolejny, pomimo wszystko, znów poczuć wiatr w żaglach i wrócić na kurs.

_

REKOMENDACJA:

Opisane tu wydarzenia przyprawiają o zawrót głowy. Jakbym czytała wysokogórskie zmagania: ze sobą, z żywiołem, z niepokorną naturą. Ale i tak myślę, że o odwagę tu chodzi. Odwagę podejmowania wyzwań, stawiania sobie kolejnych celów, nie poddawanie się i wytrwałość.

 

Polecam,

Kinga Baranowska

himalaistka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Captain_Lewy

Nie oderwiesz się od lektury

Cichy - uwielbiam jego książki!
00

Popularność




Co­py­ri­ght © by To­masz Ci­choc­ki, 2022

Wspó­łpra­ca wy­daw­ni­cza: Li­te­rac­ka Sp. z o.o.

Re­dak­cja: Ja­ro­sław Se­ku­lar

Ko­rek­ta: Ja­ro­sław Se­ku­lar, Ur­szu­la Wit­kow­ska

Pro­jekt okład­ki: Je­rzy Kon­stan­ty­no­wicz

Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i skład: This Way De­sign Mar­cin Ga­jo­si­ński

Druk i opra­wa: Gut­graf

All ri­ghts re­se­rved. Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Ksi­ążka ani żad­na jej część nie może być prze­dru­ko­wa­na ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób re­pro­du­ko­wa­na, prze­twa­rza­na me­cha­nicz­nie, fo­to­op­tycz­nie, za­pi­sy­wa­na elek­tro­nicz­nie lub ma­gne­tycz­nie, ani od­czy­ty­wa­na w środ­kach pu­blicz­ne­go prze­ka­zu bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy.

Wy­da­nie I

Olsz­tyn, 2022

ISBN 978-83-964505-3-1

Dys­try­bu­cja: For Bo­oks | kon­takt@for­bo­oks.pl

Spis tre­ści

Sa­mu­el

Po co pchać się w to zno­wu

Ven­dée Glo­be

Przed star­tem

Dzie­si­ęć dni do pre­star­tu

Trzy dni do pre­star­tu

Brest

Sa­mu­el

Pierw­sze mile

Sa­mu­el

Po­czątek ko­ńca

Burz­li­wa je­sień

I na­stał ko­niec!

Sa­mu­el

Rok pó­źniej

Smit Aman­dla

Sa­mu­el

Cape Town

Sa­mu­el

Do­mek na wo­dzie

Dzień pierw­szy

Dzień trze­ci

Dzień szó­sty

Dzień siód­my

Dzień dzie­wi­ąty

Dzień czter­na­sty

Dzień osiem­na­sty

Dzień dwu­dzie­sty pierw­szy

Dzień dwu­dzie­sty trze­ci

Dzień ostat­ni

Sa­mu­el

Pa­pie­ros Tho­ra

Sa­mu­el

Po­sło­wie

Suc­cess con­si­sts of go­ing from fa­ilu­re to fa­ilu­re wi­tho­ut loss of en­thu­siasm.

Suk­ces po­le­ga na prze­cho­dze­niu od po­ra­żki do po­ra­żki bez utra­ty en­tu­zja­zmu.

Win­ston Chur­chill

Sa­mu­el

Na­zy­wam się Sa­mu­el Fon­ti. Wła­śnie tak. Tak i nie ina­czej. Sa­mu­el Fon­ti. I sie­dzę na zglisz­czach. Nie mam tu by­naj­mniej na my­śli oto­cze­nia. Ten roz­sy­pu­jący się dom, te odra­pa­ne ścia­ny i za­schni­ęte od ty­go­dni brud­ne na­czy­nia to nic. Na­praw­dę nic. Zu­pe­łnie nic. Moją Ad­ra­ste­ją jest nio­sąca mnie fala. To moje prze­zna­cze­nie. Cho­ciaż bez­sprzecz­nie to fala spły­wa­jąca do rynsz­to­ka, brud­na, ciem­na i śmier­dząca woda, to jed­nak pły­nę na niej po­go­dzo­ny z lo­sem i nie pra­gnę już ni­cze­go w za­mian. Moje ży­cie upły­wa na la­wi­ro­wa­niu po­mi­ędzy lu­dźmi, któ­rzy mnie ota­cza­ją. Jest ich wie­lu. Zbyt wie­lu.

Po co pchać się w to zno­wu

Czter­dzie­ści sze­ść, czter­dzie­ści sie­dem, czter­dzie­ści osiem… Czter­dzie­ści osiem cze­go? Co to zna­czy? Ni­cze­go nie wi­dzia­łem. Ni­cze­go nie sły­sza­łem. Ni­cze­go nie czu­łem. Pust­ka. Nie taka zwy­kła jed­nak. Ra­czej pu­sta jak dia­bli!

Po pro­stu by­łem za­gu­bio­ny. Bez­wied­nie wy­ko­ny­wa­łem wy­uczo­ne ru­chy. Od­dy­cha­łem, na­wet o tym nie wie­dząc. Po­dob­no w okre­ślo­nych wa­run­kach na­zy­wa się to pa­mi­ęcią mi­ęśnio­wą. Nie wiem nic o tym, cho­ciaż wa­run­ki były jak naj­bar­dziej okre­ślo­ne…

Pi­ęćdzie­si­ąt trzy… Już le­piej. Od­zy­ski­wa­łem po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści. Za­wsze w ta­kiej sy­tu­acji co ja­kiś czas mózg mi się wy­łącza. To coś na kszta­łt re­se­tu dys­ku twar­de­go. To dla­te­go, że wszyst­ko ro­bi­łem nie­mal au­to­ma­tycz­nie. Po­wo­li jed­nak wra­ca­łem do ota­cza­jące­go świa­ta. Po­wo­li. Jed­nak wra­ca­łem…

Pi­ęćdzie­si­ąt dzie­wi­ęć… Nic z tego nie będzie! Plan za­kła­dał sto dłu­go­ści. Już mi się to parę razy uda­ło, ale ostat­nio szło jak po gru­dzie. Jesz­cze dwie, może trzy i ko­niec. Ko­niec! Za­mia­ry są wia­trem, jak za­pi­sa­no w „Mak­be­cie”. I to by się zga­dza­ło.

Wy­sze­dłem z ba­se­nu. Nie by­łem na­wet wy­ko­ńczo­ny, a je­dy­nie znu­dzo­ny i sfru­stro­wa­ny. Prze­cho­dząc do in­nej części kom­plek­su pły­wal­ni, obej­rza­łem swo­je od­bi­cie w szy­bie. Sta­ry, zmęczo­ny i do tego gru­by, okla­pły fa­cet. To ja? Na­wet z wci­ągni­ętym brzu­chem? To na­praw­dę ja? Gdy­bym miał w so­bie choć odro­bi­nę po­czu­cia pi­ęk­na i sza­cun­ku do ota­cza­jących mnie lu­dzi oraz na­miast­kę, do­słow­nie szczyp­tę sa­mo­dy­scy­pli­ny, wla­złbym z po­wro­tem do ba­se­nu. I nie wy­ła­zi­łbym z nie­go przed upły­wem mi­ni­mum trzech ty­go­dni. Ta­pla­łbym się w tej wo­dzie do cza­su, aż waga spa­dła­by nie­co, a sfla­cza­łe mi­ęśnie stward­nia­ły­by.

Za­miast tego po­czła­pa­łem do ja­cuz­zi. Jak­by na prze­kór so­bie sa­me­mu. Gdzieś w szaf­ce w szat­ni cze­ka­ła na mnie ko­lej­na po­wie­ść. Ode­rwa­nie od rze­czy­wi­sto­ści. Dla­cze­go za­bra­łem lek­tu­rę na ba­sen? Czy na­praw­dę sądzi­łem, że będę ją tu­taj czy­tał? A może chcia­łem ją uto­pić? Ta­kie sym­bo­licz­ne mor­der­stwo tego, co było na­dzie­ją na za­nu­rze­nie się w to, co będzie. Ale ksi­ążka le­ża­ła so­bie wy­god­nie w szaf­ce. Ja­cuz­zi to chy­ba nie­zbyt od­po­wied­nie miej­sce na „48 go­dzin” Mac­Le­ana czy w ogó­le co­kol­wiek in­ne­go.

A mia­ło być tak pi­ęk­nie. Kie­dy w maju 2012 roku wró­ci­łem ze swo­je­go ko­lej­ne­go rej­su, wszyst­ko wy­da­wa­ło się pro­ste. Opły­nąłem sa­mot­nie świat do­oko­ła naj­trud­niej­szą mo­żli­wą tra­są. Schu­dłem po­nad trzy­dzie­ści kilo i nie­mal uto­nąłem. By­łem na oce­anie prze­szło 300 dni i albo się od­ko­ro­wa­łem, albo zmia­ny na lądzie na­stępo­wa­ły zbyt szyb­ko.

Po pu­bli­ka­cjach w me­diach, udzie­le­niu wie­lu, nie naj­lep­szych zresz­tą, wy­wia­dów, a w ko­ńcu na­pi­sa­niu ksi­ążki zda­wa­ło mi się, że po­zy­ska­nie pie­ni­ędzy na ko­lej­ną wy­pra­wę będzie czy­stą for­mal­no­ścią. Nie prze­wi­dzia­łem tyl­ko jed­ne­go.

To, że zo­sta­łem bo­ha­te­rem kil­ku­na­stu ar­ty­ku­łów w ga­ze­tach i za­pro­szo­no mnie do nie­zli­czo­nej ilo­ści mniej lub bar­dziej głu­pa­wych, przy­naj­mniej w wi­ęk­szo­ści, pro­gra­mów, nic de fac­to nie ozna­cza­ło. Moi byli spon­so­rzy, poza nie­licz­ny­mi, nie mie­li w zwy­cza­ju śle­dze­nia lo­sów uczest­ni­ków za­mkni­ętych już pro­jek­tów. Dla nich te­mat był po pro­stu sko­ńczo­ny i za­po­mnia­ny. Ci, do któ­rych się zwra­ca­łem po raz pierw­szy, naj­częściej nic nie sły­sze­li ani o mnie, ani o że­glar­stwie. Co praw­da w trak­cie roz­mów coś im tam w gło­wach za­częło świ­tać, ale to zde­cy­do­wa­nie nie wy­star­cza­ło do uzy­ska­nia pie­ni­ędzy na nowe po­my­sły. I jesz­cze to nie­śmier­tel­ne py­ta­nie:

— Sko­ro już raz pan opły­nął świat, to po co pchać się w to zno­wu?

Ręce opa­da­ły! Dla­cze­go pcham się w to zno­wu?! Bo wy­czyn, bo po­przed­nio za­wi­nąłem do jed­ne­go por­tu, a to dys­kwa­li­fi­ku­je rejs, bo wresz­cie na­le­ży z kla­są do­ko­ńczyć raz roz­po­czętą pra­cę. Po ich mi­nach wi­dzia­łem jed­nak, że tra­cę czas. Rów­nież mój wy­raz twa­rzy mu­siał da­wać im wie­le do my­śle­nia. Tak czy ina­czej, bi­lans wy­sze­dł na zero. Po­zo­sta­ły tyl­ko sło­wa, sło­wa, sło­wa… Zwy­kle pu­ste.

Nie po­ma­ga­ły na­wet jaz­dy po ban­dzie. Ka­żdy z po­ten­cjal­nych part­ne­rów sły­szał ode mnie, że na­tu­ral­nie mam już kil­ka umów, ale to wła­śnie ich fir­ma z ta­kich czy in­nych po­wo­dów po­win­na wzi­ąć udział w pro­jek­cie. Ot, ta­kie do­pe­łnie­nie port­fe­la. Tyle że port­fel był na ra­zie kom­plet­nie pu­sty.

Szcze­gó­ło­wo opi­sy­wa­łem nowy jacht w na­dziei, że do­strze­gą wiel­ko­ść idei i szan­se po­wo­dze­nia przed­si­ęw­zi­ęcia: to będzie rejs bez­piecz­niej­szy, bo dru­gi raz nie będę ba­zo­wał je­dy­nie na szczęściu.

— Bez­piecz­niej­szy jacht to nud­niej­szy rejs, a więc słab­szy me­dial­nie, nie­praw­daż? — upew­nia­li się moi roz­mów­cy.

W ta­kich mo­men­tach z ka­mien­ną twa­rzą od­po­wia­da­łem, że go­tów je­stem pó­jść na dno dwie mile przed metą, by­le­by tyl­ko byli usa­tys­fak­cjo­no­wa­ni. Opo­no­wa­li bez prze­ko­na­nia. Bez­re­flek­syj­ne, cho­dzące kal­ku­la­to­ry! Czy w tej sy­tu­acji war­to roz­ma­wiać? O czym? O że­glar­stwie? W za­sa­dzie o czym­kol­wiek?

Ma­szy­ny i kom­pu­te­ry wy­ko­nu­ją już za nas wie­le prac. Mówi się, że wy­ręcza­ją lu­dzi w oko­ło czter­dzie­stu pi­ęciu pro­cen­tach czyn­no­ści. Pi­szą za nas tek­sty, kom­po­nu­ją, uczą nas, o pra­cach fi­zycz­nych nie wspo­mi­na­jąc. Sta­ra­my się więc im do­rów­nać, chłod­no ana­li­zu­jąc ka­żdą na­pły­wa­jącą in­for­ma­cję. Nie ma tu miej­sca na ro­man­tyzm i odro­bi­nę sza­le­ństwa. Po pro­stu nie ma! I bez zna­cze­nia jest fakt, że to ja jako je­den z nie­wie­lu po­tra­fię po­słu­gi­wać się su­wa­kiem lo­ga­ryt­micz­nym. Od­cho­dzę w prze­szło­ść. Wła­śnie te­raz. Tak na wszel­ki wy­pa­dek. Bo wie­my, czym je­ste­śmy, lecz nie wie­my, czym mo­że­my być. To też Szek­spir. Choć to może nie­co pom­pa­tycz­ne.

Na­tu­ral­nie nie za­bra­kło też cie­ka­wych lub wręcz za­baw­nych spo­tkań. Nie­dłu­go po po­wro­cie do kra­ju kil­ku zna­jo­mych z bra­nży za­pro­si­ło mnie na drin­ka.

— Wpad­nij, „Ci­chy”. Po­ga­da­my, opo­wiesz coś o rej­sie — za­pro­po­no­wa­li. — Może do­wie­my się cze­goś no­we­go.

Cze­mu nie, po­my­śla­łem.

Zna­łem chło­pa­ków, więc wie­czór prze­bie­gał na­praw­dę faj­nie. Po ka­żdym pi­wie fale były co­raz wy­ższe, sy­tu­acje – co­raz gro­źniej­sze, a oce­an – co­raz bar­dziej burz­li­wy. Do­da­jąc do tego fakt, że mam zwy­czaj moc­no ge­sty­ku­lo­wać, kie­dy mó­wię, opo­wie­ść na­bra­ła tem­pa i dra­ma­ty­zmu. Gdy sko­ńczy­łem, wszy­scy byli pod ogrom­nym wra­że­niem. Wszy­scy poza Jac­kiem. Od­chy­lił się w fo­te­lu, po­pa­trzył gro­źnie na wspó­łbie­siad­ni­ków i wy­po­wie­dział sło­wa, któ­re na dłu­go za­pa­mi­ęta­łem:

— „Ci­chy”, to wszyst­ko gów­no! Pa­no­wie, nie ma­cie po­jęcia, co to praw­dzi­we nie­bez­pie­cze­ństwo. Otóż ja kie­dyś na Be­łda­nach…

Kie­dy już zna­jo­mi po­zbie­ra­li szczęki z podło­gi, za­czął opo­wia­dać o tym, jak to kil­ka lat wcze­śniej na je­zio­rze zła­pa­ła go bu­rza i znio­sło jego ka­jak w trzci­ny, z któ­rych nie mógł się wy­do­stać przez bite dwie go­dzi­ny. Fak­tycz­nie, pły­wa­nie ka­ja­kiem na Ma­zu­rach to spo­re wy­zwa­nie… Od tam­tej pory, za­miast snuć ga­wędy wil­ka mor­skie­go, po­sta­no­wi­łem na wszyst­kich tego typu spo­tka­niach roz­da­wać uczest­ni­kom ksi­ążki, a roz­ma­wiać je­dy­nie na neu­tral­ne te­ma­ty. Nie że­bym był bar­dzo wście­kły na Jac­ka. To w grun­cie rze­czy do­bry chło­pak. Po­dob­nie jak jego imien­nik, z któ­rym zda­rza­ło mi się pły­wać, cho­cia­żby w re­ga­tach Po­lo­nez Cup na tra­sie Świ­no­ujście – Chri­stian­sø – Świ­no­ujście.

Je­śli już je­stem przy Chri­stian­sø, to pod­kre­ślę, że uwiel­biam tę uro­czą wy­spę, a w za­sa­dzie ar­chi­pe­lag du­ńskich wy­se­pek, le­żący ja­kieś 20 ki­lo­me­trów na pó­łnoc od Born­hol­mu i po­nad 140 ki­lo­me­trów od na­sze­go Ko­ło­brze­gu. Jej na­zwa, tłu­ma­cząc na pol­ski, to po pro­stu Wy­spa Chri­stia­na. Kto zacz? To był du­ński król Chry­stian V. Z jego roz­ka­zu wznie­sio­no tu w 1684 roku twier­dzę, czy­li bez wąt­pie­nia miał mi­li­tar­ne za­pędy. Jesz­cze dziś mo­żna tam po­dzi­wiać im­po­nu­jącą Dużą Wie­żę z wy­bu­do­wa­ną po­nad 100 lat pó­źniej la­tar­nią mor­ską (pierw­szą w Da­nii la­tar­nią zwier­cia­dło­wą). Chri­stian­sø ma wy­mia­ry śred­niej wiel­ko­ści za­jezd­ni płu­go­pia­ska­rek, ja­kieś 750 me­trów dłu­go­ści. Nie ma tam wła­ści­wie sa­mo­cho­dów, bo kto będzie je­ździł po rze­czo­nym han­ga­rze płu­go­pia­ska­rek (wła­ści­wie je­dy­na praw­dzi­wa uli­ca to wi­szący most łączący Chri­stian­sø z sąsied­nią Fre­de­rik­sø). Miesz­ka­ńcy na­zy­wa­ją ją Øen, czy­li po pro­stu „wy­spa”. Owa wy­spa jest usia­na za­bu­do­wa­nia­mi w skan­dy­naw­skim (no bo w ja­kim?) sty­lu. Przy oka­zji cie­ka­wost­ka: nie ma tu pry­wat­nych dzia­łek, pry­wat­nej zie­mi. Wszyst­ko na­le­ży do du­ńskie­go mi­ni­ster­stwa obro­ny. Za­le­ta tego jest taka, że miesz­ka­ńcy nie mu­szą pła­cić wi­ęk­szo­ści po­dat­ków obo­wi­ązu­jących w Da­nii. Cie­ka­we, co Skan­dy­na­wo­wie po­wie­dzie­li­by na na­sze wy­gi­ba­sy po­dat­ko­we, przy­po­mi­na­jące bar­dziej za­ta­cza­nie się osła­bio­ne­go czło­wie­ka po wie­lu głęb­szych niż po­wa­żny sys­tem fi­skal­ny? Nic dziw­ne­go, że moi kra­ja­nie na­dal mu­szą kie­ro­wać się mak­sy­mą Ti­sze je­diesz, dal­sze bu­diesz. Wra­ca­jąc jed­nak do Chri­stian­sø, na­zy­wa­na jest ta­kże często mniej­szą sio­strzycz­ką Born­hol­mu. Życz­li­wi lu­dzie (miesz­ka ich tam na sta­łe tyl­ko 100) i bez­na­dziej­nie dro­gie je­dze­nie do­pe­łnia­ją sie­lan­ko­we­go kli­ma­tu tego miej­sca. No i jesz­cze te mewy, któ­rych skrze­cze­nie sły­chać z ka­żdej stro­ny. Po­dob­no na wy­spie jest aż kil­ka ty­si­ęcy tych pta­ków.

Jest tyl­ko jed­no „Ale” i to przez duże, ogrom­nia­ste, mon­stru­al­ne wręcz „A”. Ni­g­dy nie po­sta­wi­łem tam mo­jej że­glar­skiej sto­py. Jed­nak mam sen­ty­ment do Chri­stian­sø z po­wo­du wspo­mnia­nych już co­rocz­nych re­gat Po­lo­nez Cup. Wzi­ąłem w nich zresz­tą udział tyl­ko raz, ale o przy­czy­nie kie­dy in­dziej. Te hi­sto­rycz­ne, bo wy­gra­ne, wspo­mi­nam z łez­ką w oku. A było to tak.

2013 to był pierw­szy rok, kie­dy wpro­wa­dzo­no sys­tem do­uble-han­ded, ozna­cza­jący dwóch lu­dzi na po­kła­dzie. Mo­żna też było ści­gać się sa­mot­nie. Na star­cie po­ja­wi­ło się kil­ka­dzie­si­ąt na­praw­dę do­brych za­łóg w obu ka­te­go­riach. W tam­tym okre­sie mia­łem po ko­kar­dę sa­mot­no­ści na mo­rzu, więc po­pły­nąłem wła­śnie z Jac­kiem, któ­ry ty­tu­łem awan­su mia­no­wa­ny zo­stał tak­ty­kiem. Co­kol­wiek by to zna­czy­ło. Nie mie­li­śmy na­dziei na suk­ces, po­dob­nie jak nasz przy­ja­ciel, że­glarz i pod­po­ra jed­nej z roz­gło­śni ra­dio­wych – Kuba. Pły­nął na ta­kim sa­mym jak nasz jach­cie jako sin­giel. Po­zo­sta­ło nam więc mi­ędzy sobą sto­czyć wal­kę do ostat­niej kro­pli krwi, a ra­czej do ostat­nie­go znisz­czo­ne­go ża­gla. Ku­buś miał do­dat­ko­wo prze­sra­ne, bo w jego seg­men­cie na jach­cie typu Imo­ca star­to­wał ma­estro „Gu­tek” (o nim jesz­cze wspom­nę) i nie było dla ni­ko­go ta­jem­ni­cą, że okrop­nie sko­pie wszyst­kim ty­łki. Tak też się sta­ło.

Po­nad 200-mi­lo­wy wy­ścig to w za­sa­dzie nuda, je­śli nie li­czyć szkie­rów wła­śnie przy wzmian­ko­wa­nej po­wy­żej Chri­stian­sø. Po­ko­nu­je się je nocą, co jest do­dat­ko­wym utrud­nie­niem. Na tym wir­tu­al­nym pó­łmet­ku Kuba, ku wła­sne­mu i na­sze­mu zdzi­wie­niu, był pierw­szy. Źle to wy­gląda­ło, mu­sie­li­śmy więc si­ęgnąć z Jac­kiem po pusz­ko­wa­ne do­pa­la­cze z li­ter­ką „Ż”. Kuba chy­ba też z nich sko­rzy­stał, bo wal­czył dziel­nie pra­wie do mety. Tak wzmoc­nie­ni da­wa­li­śmy z sie­bie wszyst­ko. Był pot, łzy i… Na­pi­sa­łbym, że piach, ale w tej sy­tu­acji nie ma to sen­su. W ka­żdym ra­zie wy­gra­li­śmy z Kubą (i całą kla­sę zresz­tą) o go­dzi­nę, co na tym dy­stan­sie ozna­cza­ło pra­wie re­mis. No, pra­wie. Mimo to Ku­buś dum­nie ob­ra­żo­ny nie od­zy­wał się do nas po przy­pły­ni­ęciu i zmie­ni­ły to do­pie­ro na­le­ga­nia w por­to­wej ta­wer­nie.

I jak tu nie ko­chać Chri­stian­sø?

Ven­dée Glo­be

By­łem już nie­co zmęczo­ny i zre­zy­gno­wa­ny. Od mie­si­ęcy uga­nia­łem się za spon­so­ra­mi i pró­bo­wa­łem do­pi­ąć pro­jekt. Po­trze­bo­wa­łem ma­łej od­mia­ny. Wy­bra­łem się więc na po­cząt­ku li­sto­pa­da sa­mo­cho­dem do Les Sa­bles-d’Olon­ne nad Za­to­ką Bi­skaj­ską we Fran­cji. To nie­wiel­kie mia­stecz­ko i ku­rort za­ra­zem. Poza kil­ko­ma lo­kal­ny­mi im­pre­za­mi trwa uśpio­ne i oży­wa raz na czte­ry lata pó­źną je­sie­nią za spra­wą naj­wi­ęk­szych na świe­cie re­gat wo­kó­łziem­skich sa­mot­nych że­gla­rzy, czy­li osła­wio­ne­go Ven­dée Glo­be. Po­nie­waż w tam­tej edy­cji po raz pierw­szy w hi­sto­rii miał wzi­ąć udział Po­lak – „Gu­tek”, o któ­rym już wspo­mnia­łem, ko­niecz­nie chcia­łem tam być wła­śnie wte­dy.

Za­mie­sza­nie wo­kół re­gat było ogrom­ne. Na star­cie zgro­ma­dzi­ło się po­nad 300 ty­si­ęcy wi­dzów. Do tego me­dia, pa­ne­le dys­ku­syj­ne, sto­iska, wy­sta­wy i Bóg wie, co jesz­cze, a może na­wet i On tego nie ogar­niał. Nic dziw­ne­go, że pol­ski czar­ny koń za­wo­dów nie miał cza­su na nic i dla ni­ko­go. Po­zo­sta­ło mi więc ogląda­nie jed­no­stek in­nych za­wod­ni­ków. Przy­znam jed­nak, że często i dłu­go prze­by­wa­łem przy jach­cie ko­le­gi, roz­ma­wia­jąc ze zna­jo­my­mi lu­dźmi z jego te­amu. Dru­gie­go dnia pod­sze­dł do mnie nie­po­zor­ny gość.

— Le­szek Wa­li­gó­ra je­stem.

— To­mek Ci­choc­ki, miło mi. — Nie po­zo­sta­łem dłu­żny, bo prze­cież cha­mem żad­nym nie je­stem i mus się przed­sta­wić.

Pa­mi­ętam, że przy­jem­nie się z nim ga­wędzi­ło. Od sło­wa do sło­wa do­wie­dzia­łem się, że sły­szał o moim ostat­nim rej­sie. Po­gra­tu­lo­wał mi, a że sam miał fir­mę że­glar­ską, więc do­sko­na­le wie­dział, o czym mówi. Nie prze­ci­ąga­jąc, stwier­dzę, że przy­pa­dli­śmy so­bie do gu­stu. Prze­ga­da­li­śmy jesz­cze kwa­drans albo dłu­żej, po czym ka­żdy po­sze­dł w swo­ją stro­nę. Nie, to nie był je­den z tych bez­sen­sow­nych opi­sów spo­tkań, któ­re ni­cze­mu nie słu­żą i ni­cze­go nie wno­szą do opo­wie­ści, bo… Do­bra, nie będę uprze­dzał fak­tów.

Na­stęp­ne­go dnia zno­wu szwen­da­łem się przy jach­cie bez spe­cjal­ne­go po­my­słu na dal­szy ciąg dnia. W pew­nej chwi­li usły­sza­łem za ple­ca­mi głos Lesz­ka:

— Cze­ść, To­mek! Je­śli nie masz nic lep­sze­go do ro­bo­ty, to za­pra­szam na spa­cer. Po­znam cię z kimś nie­sa­mo­wi­tym.

Po dro­dze opo­wie­dział mi o cie­ka­wej tra­dy­cji. Otóż za­wsze przed star­tem re­gat od­by­wa się pa­ra­da jach­tów. To z re­gu­ły jed­nost­ki, któ­re za­słu­ży­ły się w hi­sto­rii że­glar­stwa. Z ra­cji miej­sca naj­częściej fran­cu­skie, ale nie tyl­ko. Tak mia­ło być i tam­tym ra­zem. Roz­ma­wia­jąc, prze­szli­śmy do mniej uczęsz­cza­nej części por­tu. Przy nie­zbyt wi­do­wi­sko­wym po­mo­ście stał naj­słyn­niej­szy bo­daj jacht świa­ta – „Su­ahi­li”. Po­de­szli­śmy i Le­szek de­li­kat­nie za­stu­kał w bur­tę. Po chwi­li w ze­jściów­ce po­ja­wił się nie kto inny tyl­ko sir Ro­bin Knox-John­ston! Wiel­ki Ro­bin Knox-John­ston! Czło­wiek, któ­ry jako pierw­szy w hi­sto­rii sa­mot­nie opły­nął świat do­oko­ła non stop. Był in­spi­ra­cją wie­lu, za­pew­ne nie tyl­ko mo­ich, po­czy­nań że­glar­skich. Za­bra­kło mi języ­ka w gębie, co przy moim dra­ma­tycz­nie kiep­skim an­giel­skim nie było zresz­tą zna­czącą stra­tą. Na szczęście mój kom­pan wy­ręczył mnie, opo­wia­da­jąc, kim je­stem. Sir Ro­bin dy­plo­ma­tycz­nie za­ko­mu­ni­ko­wał, że sły­szał o ja­ki­mś Po­la­ku, któ­ry po­pły­nął ostat­nio do­oko­ła świa­ta. Zmy­śle­nie, ale miłe. Za­pro­sił mnie też na po­kład do wspól­ne­go zdjęcia. By­łem w siód­mym nie­bie! To tak, jak­bym po­ta­jem­nie wdra­pał się na ogro­dze­nie, prze­sko­czył je i zu­pe­łnie nie­spo­dzie­wa­nie zna­la­zł się w raj­skim ogro­dzie, pod­pa­tru­jąc zza drze­wa, jak Ewa na­py­cha bu­zię ja­błkiem od tego skur­czy­by­ka węża! Sta­nąłem za­tem u źró­dła! To wła­śnie sir Ro­bin na­tchnął mnie do zma­ga­nia się w sa­mot­no­ści z fa­la­mi mor­ski­mi i wia­tra­mi! Ży­czę ka­żde­mu, by spo­tkał swo­je­go ido­la, któ­ry zmie­nił jego ży­cie. Tam­te­go dnia spe­łni­ło się jed­no z mo­ich ma­rzeń!

Nie chcąc nad­mier­nie eks­plo­ato­wać go­spo­da­rza, po chwi­li za­ko­ńczy­li­śmy roz­mo­wę, ja dy­gnąłem na po­że­gna­nie w an­giel­skim sty­lu i uda­li­śmy się z Lesz­kiem na obiad, któ­ry po pro­stu by­łem mu wi­nien w tej sy­tu­acji. Przy po­si­łku z na­tu­ry rze­czy opo­wia­da­li­śmy so­bie na­wza­jem swo­je ży­cio­ry­sy i co pi­kant­niej­sze ich szcze­gó­ły. Le­szek, któ­ry wie­le lat temu ucie­kł z Pol­ski na swo­im jach­cie, dłu­go tu­łał się w oko­li­cach Afry­ki Wschod­niej, aż w ko­ńcu wy­lądo­wał na Mo­rzu Śró­dziem­nym i da­lej – we Fran­cji, gdzie miesz­ka do dziś. Jest zna­ko­mi­tym mów­cą i ga­wędzia­rzem. Naj­bar­dziej utkwi­ła mi w pa­mi­ęci jego opo­wie­ść o nie­ja­kim An­drze­ju. Masz chwi­lę? To po­słu­chaj!

Otóż An­drzej to sta­rej daty że­glarz i uro­dzo­ny jaj­carz z Po­mo­rza. Jesz­cze przed dru­gą woj­ną świa­to­wą re­gu­lar­nie star­to­wał w jed­nych z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych ba­łtyc­kich re­gat, czy­li w Kie­ler Wo­che. Zje­żdża­li na tę im­pre­zę za­wod­ni­cy z wie­lu kra­jów eu­ro­pej­skich i nie tyl­ko. Jed­nak dla An­drze­ja nie było wa­żne, kto wy­gra, ale to, czy on prze­go­ni Niem­ców. Z re­gu­ły prze­ga­niał. Jed­nak ostat­nie re­ga­ty przed wy­bu­chem woj­ny na­le­ża­ły bez­a­pe­la­cyj­nie do go­spo­da­rzy. Wy­wo­ła­ło to świ­ęte obu­rze­nie na­sze­go bo­ha­te­ra i nie­mal gra­ni­czące z ob­se­sją pra­gnie­nie ze­msty.

Po­tem, wia­do­mo, Niem­cy na­pa­dli na Pol­skę. Był tra­gicz­ny wrze­sień, w cza­sie któ­re­go po­le­gli­śmy na ca­łej li­nii, cho­ciaż mie­li­śmy się dziel­nie bro­nić, jak wci­ska­ła to ów­cze­sna pro­pa­gan­da rządo­wa (cza­sy się zmie­nia­ją, a pro­pa­gan­da zo­sta­je). Gdy za­tem eli­ta po­li­ty­ków ucie­kła, aż się ku­rzy­ło, przez Ru­mu­nię na Za­chód, An­drzej prze­do­stał się do An­glii i zo­stał ce­low­ni­czym w eska­drze bom­bo­wej lan­ca­ste­rów czy może li­be­ra­to­rów. Mo­gły to być rów­nież inne la­ta­jące for­te­ce. W ka­żdym ra­zie nad­sze­dł rok 1944. An­drzej mógł w ko­ńcu po­mścić znie­wa­gę sprzed lat. To był okres na­lo­tów dy­wa­no­wych na nie­miec­kie mia­sta. W ra­mach jed­nej z mi­sji le­cie­li nad Dre­zno. W pew­nym mo­men­cie atak od­wo­ła­no i ma­szy­ny za­wró­ci­ły w kie­run­ku An­glii. Mia­ły jed­nak po dro­dze zrzu­cić nad mo­rzem ła­dun­ki, po­nie­waż lądo­wa­nie z bom­ba­mi było zbyt nie­bez­piecz­ne. I tu nasz mło­dy ce­low­ni­czy do­strze­gł swo­ją szan­sę. Ja­ki­mś cu­dem ubła­gał pi­lo­tów, aby nie­co zmie­ni­li kurs i prze­le­cie­li nad Ki­lo­nią. Przy­mie­rzył sta­ran­nie i zwa­lił cały za­pas bomb bu­rzących na drew­nia­ne za­bu­do­wa­nia ki­lo­ńskie­go jacht­klu­bu. Oczy­wi­ście ta­kże na drew­nia­ne pło­ty, stró­żów­ki i na­tu­ral­nie na drew­nia­ne jach­ty oraz po­mo­sty, przy któ­rych cu­mo­wa­ły. Nie ostał się ka­mień na ka­mie­niu, a do­kład­nie – de­ska na de­sce.

Woj­na się sko­ńczy­ła. Los za­gnał An­drze­ja do Fran­cji. Istot­ne jest to, że nasz bo­ha­ter po­zo­stał że­gla­rzem. I tu prze­cho­dzę do me­ri­tum, czy­li do po­in­ty. Na pierw­sze po 1945 roku Kie­ler Wo­che zgło­si­ło się kil­ka­dzie­si­ąt jach­tów. Wśród nich nie­po­zor­ny slup pod fran­cu­ską ban­de­rą, a na jego po­kła­dzie rów­nie nie­po­zor­ny były ce­low­ni­czy lan­ca­ste­rów czy może li­be­ra­to­rów albo in­nych la­ta­jących for­tec. Co praw­da An­drzej nie wy­grał re­gat, ale Niem­ców po­ko­nał. Sta­ło się tak, bo – jak mu opo­wia­da­li przy pi­wie ki­lo­ńscy że­gla­rze – ja­kaś łaj­za zbom­bar­do­wa­ła w cza­sie woj­ny ich ko­cha­ny, Bogu du­cha win­ny klub. Te­raz – mó­wi­li – nie mają ani jed­ne­go jach­tu do udzia­łu w re­ga­tach, ale wi­dzą po mi­nie swo­je­go no­we­go przy­ja­cie­la, An­dre­asa, jak im wspó­łczu­je, i chęt­nie po­sta­wią mu jesz­cze jed­no piwo.

Mo­żna po­wie­dzieć: bom­bo­we cza­sy!

Przed star­tem

Po­czątek kwiet­nia 2014 roku. Teo­re­tycz­nie w tym mie­si­ącu nowy jacht miał spły­nąć na wodę. Teo­re­tycz­nie… Stocz­nia do­ma­ga­ła się pie­ni­ędzy, choć mu­sia­łem przy­znać, że wła­ści­cie­le – bra­cia Ko­to­wie – i tak wy­ka­zy­wa­li nad­ludz­ką cier­pli­wo­ść. Za­sta­na­wia­łem się, czy to ja by­łem do­brym ak­to­rem, czy to oni tak świet­nie uda­wa­li, że wie­rzą w moje sło­wa. Czy­li też ak­tor­stwo. Obie­cy­wa­łem im zło­te góry, a tym­cza­sem…

Tym­cza­sem fak­ty nie prze­ma­wia­ły na moją ko­rzy­ść. W ci­ągu ostat­nich pi­ęt­na­stu mie­si­ęcy prze­je­cha­łem bli­sko 120 ty­si­ęcy ki­lo­me­trów. Ci­ągle szu­ka­łem spon­so­rów i ci­ągle za­my­ka­no przede mną drzwi. Wła­że­nie oknem czy ko­mi­nem też nie po­ma­ga­ło. Uświa­do­mi­łem so­bie, że w su­mie trzy­krot­nie okrąży­łem au­tem rów­nik, aby zdo­być pie­ni­ądze na jego nie­co wi­ęcej niż jed­no­krot­ne opły­ni­ęcie. Nie że­bym uża­lał się nad sobą. Moja sy­tu­acja i tak była o nie­bo lep­sza od tego, co prze­ży­wa­ła Mar­ta.

Mar­ta to mój opie­kun z ra­mie­nia pro­du­cen­ta sa­mo­cho­dów mar­ki ds. To ona mo­ni­to­ro­wa­ła prze­bie­gi po­wie­rzo­ne­go mi auta. Omdle­wa­ła ze zdu­mie­nia na zmia­nę z wpa­da­niem w stan skraj­ne­go wkur­wie­nia, kie­dy wi­dzia­ła od 10 do 15 ty­si­ęcy ki­lo­me­trów prze­je­cha­nych mie­si­ęcz­nie. No i te pa­pie­ro­sy! Nie że­bym kop­cił jak smok i kie­po­wał o pod­su­fit­kę, ale zda­rza­ło mi się w ner­wach za­pa­lić. A ner­wo­wych sy­tu­acji co­raz wi­ęcej! Za­tem od cza­su do cza­su si­ęga­łem po pa­pie­ro­sa, ale przy otwar­tym oknie i bez uży­cia po­piel­nicz­ki. Kie­dy mój ele­ganc­ki sa­mo­chód tra­fiał do ser­wi­su, a in­for­ma­cja ser­wi­san­tów o tym, że śmier­dzi w nim ty­to­niem, do­cie­ra­ła do Mar­ty, za­czy­na­ło się pie­kło. Ma­ile, w któ­rych epi­te­ty „by­dło”, „kosz­ty”, „za­bi­ję cię” oraz roz­licz­nie rzu­ca­ne kur­wy na­le­ża­ły do tych ła­god­niej­szych, nie­mal za­py­cha­ły mi skrzyn­kę. Do­szło do tego, że blu­zgi do­cho­dzi­ły do mnie, za­nim jesz­cze auto wje­cha­ło na ka­nał warsz­ta­tu. Cóż, siła na­ło­gu.

Sy­tu­acji za­pew­ne nie po­pra­wił fakt, że ja­kiś nie­ży­cio­wy po­li­cjant z Olec­ka uka­rał mnie dzie­si­ęcio­ma punk­ta­mi za nie­wiel­kie prze­kro­cze­nie szyb­ko­ści, i to nie­mal w bra­mie stocz­ni. A to zna­czy­ło, że mia­łem już dwa­dzie­ścia osiem punk­tów kar­nych i w świe­tle prze­pi­sów nie mo­głem już pro­wa­dzić. Prze­mknę się do rej­su czy nie prze­mknę? Nie wie­dzia­łem – tyl­ko tego by­łem pew­ny. So­kra­tes by­łby ze mnie dum­ny.

Od­po­wia­da­jąc na dy­le­ma­ty, któ­re po­ja­wi­ły się w po­przed­nim frag­men­cie roz­wa­żań nad moim skrom­nym ży­ciem, in­for­mu­ję: otóż nie prze­mknąłem się! Moje kon­tak­ty w ko­mu­ni­ka­cji do­nio­sły mi, że wpły­nął wnio­sek o cof­ni­ęcie mi pra­wa jaz­dy. Wście­kły i świa­do­my bra­ku cza­su mimo wszyst­ko pod­sze­dłem do eg­za­mi­nów po­praw­ko­wych (tak, w tam­tych cza­sach było to mo­żli­we!). Nie­ste­ty, ner­wy to sła­by do­rad­ca, dla­te­go do­pie­ro za trze­cim ra­zem zda­łem teo­rię, a za dru­gim – prak­tycz­ny eg­za­min. Na dwa ty­go­dnie przed star­tem otrzy­ma­łem z po­wro­tem praw­ko. Na prze­kór wszyst­kim tym zło­śli­wym pa­nom w nie­bie­skich mun­du­rach ster­czącym przy dro­gach i nu­dzącym się!

À pro­pos smut­nych pa­nów w mun­du­rach przy dro­gach: do wy­pły­ni­ęcia zdąży­łem jesz­cze zła­pać ko­lej­nych szes­na­ście punk­tów kar­nych. Na szczęście mia­ło mnie nie być przez rok w Pol­sce i li­czy­łem na to, że przez ten czas zo­sta­ną anu­lo­wa­ne. Przy­naj­mniej taką mia­łem na­dzie­ję…

Dzie­si­ęć dni do pre­star­tu

14 lip­ca 2014 roku. Wczo­raj po­je­cha­łem do stocz­ni zo­ba­czyć, co z jach­tem. Stał roz­be­be­szo­ny na środ­ku hali. Sam przy­zwy­cza­iłem się już do ta­kich wi­do­ków, ale mina mo­jej żony Ewy, któ­ra przy­je­cha­ła ze mną, była bez­cen­na. Wiem, co po­my­śla­ła. Nie było szan­sy, żeby zło­żyć go na czas. Na mo­jej twa­rzy też nie było ra­do­ści, ale z in­ne­go po­wo­du. Wi­dzia­łem już nie ta­kie cuda i wie­dzia­łem, że chło­pa­ki mogą uwi­nąć się w ty­dzień. Nie o to cho­dzi­ło. Mia­łem do­stać jacht trzy mie­si­ące wcze­śniej, a do­sta­nę go na dzień przed star­tem. Ma­sa­kra! To ry­zy­ko i bez­sens! Praw­dę mó­wi­ąc, nie wie­dzia­łem, co ro­bić. Czy pły­nąć kom­plet­nie nie­spraw­dzo­nym jach­tem, li­cząc na to, że ro­bo­ta zo­sta­ła rze­tel­nie wy­ko­na­na, czy po pro­stu po­za­bi­jać wszyst­kich? Na­tu­ral­nie za­czy­na­jąc od sie­bie…

W tam­tym cza­sie uda­ło się do­pi­ąć kil­ka umów spon­sor­skich, więc przy­naj­mniej od tej stro­ny za­świe­ci­ło sło­ńce. Na­praw­dę przy­jem­nie było po­czuć jego pro­mie­nie. Na­wet cza­sem do­la­ty­wał lek­ki za­pach wy­szar­pa­nych bank­no­tów.

Trzy dni do pre­star­tu

Dru­ga po­ło­wa lip­ca. Od rana trwa­ła na­ra­da u sze­fa pro­jek­tu. My dwaj i Ewa. Spra­wy umów, re­zer­wa­cja ma­ri­ny w Bre­ście i inne for­mal­no­ści. Punk­tu­al­nie o dzie­si­ątej te­le­fon. Za­dzwo­ni­li bra­cia Woj­tek i Piotr Ko­to­wie. Włączy­li­śmy tryb gło­śno­mó­wi­ący, a ja po­czu­łem, że co­raz bar­dziej ści­ska mnie w żo­łąd­ku. Czy­żbym za­raz mu­siał szu­kać ubi­ka­cji?

— Pa­no­wie, trze­ba odło­żyć pro­jekt o rok — roz­po­czął kon­wer­sa­cję Woj­tek.

Nie mia­łem wy­jścia. Ze­bra­łem się w so­bie i zi­gno­ro­wa­łem sen­sa­cje żo­łąd­ko­we. Trze­ba było prze­cież prze­rwać szyb­ko mil­cze­nie, któ­re na­gle opa­dło na wszyst­kich i przy­du­si­ło swo­imi bez­dźwi­ęcz­ny­mi łap­ska­mi. Rzu­ci­łem więc niby od nie­chce­nia:

— Chy­ba bez­piecz­ni­ki wam się prze­pa­li­ły z go­rąca!

Po­tem zro­bi­łem to, co ka­żdy fa­cet zro­bi­łby na moim miej­scu: wy­sze­dłem na ze­wnątrz, żeby za­pa­lić. Wie­dzia­łem już, co się świ­ęci.

Zo­sta­wi­łem ich sa­mych. Po pro­stu nie mia­łem siły tłu­ma­czyć, że umo­wy spon­sor­skie to nie na­pi­sy na drop­sach, że to ja pły­nę, nad­sta­wiam kar­ku i po­dej­mu­ję de­cy­zję. Nie mia­łem siły wy­ja­śniać, że za­mkni­ęcie pro­jek­tu te­raz to za­mkni­ęcie go praw­do­po­dob­nie na za­wsze. Ale spo­koj­nie. Za­raz sami do tego doj­dą. Już wi­dzia­łem te try­by ob­ra­ca­jące się w ich gło­wach. Nie­mal sły­sza­łem bu­rzę ich my­śli.

Tym­cza­sem pod moją nie­obec­no­ść w po­ko­ju to­czy­ła się oży­wio­na dys­ku­sja.

Piotr:

— Chcę go­ścio­wi po­móc, ale co będzie, je­śli jacht nie wy­trzy­ma. Prze­cież do­sta­je zu­pe­łnie nie­spraw­dzo­ną jed­nost­kę. A temu upar­te­mu osło­wi ni­cze­go się nie wy­tłu­ma­czy. Je­śli nie łód­ka z Del­phi, to kupi ja­kąś ru­inę i po­pły­nie. Przy oka­zji, a to nie­mal pew­ne, uto­pi się, co jest w su­mie nie­złym, choć sła­bym mar­ke­tin­go­wo roz­wi­ąza­niem.

Woj­tek:

— Ry­zy­ku­je­my do­bre imię stocz­ni. Z dru­giej stro­ny „Ci­chy” po­przed­nio po­ka­zał, na co go stać, i to nie­je­den raz. Sam nie wiem...

Mój ko­or­dy­na­tor (jak zresz­tą za­wsze):

— Ja pier­do­lę, w co się tym ra­zem wpa­ko­wa­łem?!

Ewa:

— O Boże!

Kur­ty­na.

Sło­wa, sło­wa, sło­wa.

Gdy nie­dłu­go po­tem wró­ci­łem, emo­cje nie­co już opa­dły, ar­gu­men­ty wy­czer­pa­ły się i po kil­ku go­dzi­nach „In­dyk­pol”, bo taką na­zwę mu nada­łem zgod­nie z su­ge­stią spon­so­ra, ru­szył w swo­ją pierw­szą wy­pra­wę. Lądem. Do Gó­rek Za­chod­nich. Tam go w eks­pre­so­wym tem­pie zwo­do­wa­no, uzbro­jo­no i po­sta­wio­no maszt. Na­stęp­ne­go dnia w Gór­kach Za­chod­nich od­był się uro­czy­sty fe­styn zwa­ny pre­star­tem. Wszy­scy z ogrom­nym za­in­te­re­so­wa­niem ogląda­li jed­nost­kę, słu­cha­jąc mo­ich opo­wie­ści o tym, jaka to nie­sa­mo­wi­ta kon­struk­cja. Wcho­dzi­li do wnętrza i gła­dzi­li nie­mal z czu­ło­ścią po­szcze­gól­ne ele­men­ty. Po­dob­nie jak ja. W ko­ńcu do­ty­ka­łem ich po raz pierw­szy. Dal­szy ko­men­tarz zbęd­ny.

Brest

Pro­jekt Brest roz­po­czął się w Gór­kach Za­chod­nich. Po­zwól­cie, że za­trzy­mam się przy nich na chwi­lę. Na wscho­dzie wy­spy Sto­gi, jed­no­cze­śnie dziel­ni­cy Gda­ńska, leżą wła­śnie owe Gór­ki Za­chod­nie. Trze­ba być nie­spe­łna ro­zu­mu, żeby tak na­zwać ten kom­plet­nie pła­ski, na­wet nie ni­zin­ny, a ra­czej de­pre­syj­ny te­ren. Mogę to po­wie­dzieć bez­kar­nie, po­nie­waż na­zwa ta upra­wo­moc­ni­ła się w pierw­szej po­ło­wie xx