Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Młode ciemności są kontynuacją znanej już Czytelnikom dylogii: Syberiada polska i Czas kukułczych gniazd. Tak więc to kolejny, już trzeci z kolei tom powieściowej sagi rodu Dolinów. Sagi o niezwykle dramatycznych, kresowo-syberyjskich losach czasów wojny i tuż powojennych dziejach tej rodziny.
Cykl powieściowy Zbigniewa Domino to „epicki obraz” masowej deportacji Polaków przez Rosję Sowiecką na Syberię i do Kazachstanu. To znakomite, literackie ujęcie polskiej tematyki zesłańczej w okresie II wojny światowej (Syberada polska, tom I). Zaś Czas kukułczych gniazd (tom II) to wyraziste, przenikliwe zobrazowanie procesu wtapiania się powracających po wojnie Polaków z Sybiru do tuż powojennej Polski, głównie na Ziemie Zachodnie. Z wielką, pisarską szczerością i odwagą ukazuje Autor tragedię ludności niemieckiej przymusowo wysiedlonej z ziem, które weszły w granice powojennej Polski. Wg zgodniej opinii krytyki Syberiada polska i Czas kukułczych gniazd to świetna pisarska robota.
Ogromne powodzenie obu książek, a także liczne listy i spotkania Sybirakami, z dawnymi towarzyszami niedoli, sprawiły, że Zbigniew Domino powrócił raz jeszcze do tematyki zesłańczej i napisał książkę Tajga. Tamtego lata w Kajenie po raz kolejny opisując gehennę przeżyć łagrowych zesłańców na tle pięknej i potężnej przyrody. Tajga jest swego rodzaju uzupełnieniem, swoistym suplementem pierwszych części „Syberiady”.
W Młodych ciemnościach (tom III) autor stara się wiernie podążać za jednym z głównych bohaterów tej trylogii, Staszkiem Doliną. Towarzyszy mu w latach jego chłopięcego dojrzewania, burzliwej, często niepokornej, młodości „durnej i chmurnej”. W chwilach jego neofickiego społecznego zaangażowania i entuzjazmu, ale też w momentach miłosnych zauroczeń i doznań. Słowem, we wszystkich młodzieńczych wzlotach i upadkach. Tak więc Czytelnik Młodych ciemności ma okazję sporo dowiedzieć się nie tylko o Staszku Dolinie, ale i o tak dawno minionych czasach i o ludziach w nie uwikłanych.
Na podstawie powieści Zbigniewa Domino „Syberiada Polska” powstaje film fabularny, pod tym samym tytułem, w reżyserii Janusza Zaorskiego, którego premiera kinowa planowana jest na 10 lutego 2013 r.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 801
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt okładki: Jacek Woźniak
Redakcja: Jolanta Karbowska
Redaktor techniczny: Paweł Żuk
Foto:Zbigniew Grzyś
Copyright © Zbigniew Domino
© Wydawnictwo Studio EMKA
Warszawa 2012
Wszelkie prawa, włącznie z prawem do reprodukcji tekstów w całości lub w części, w jakiekolwiek formie – zastrzeżone.
Informacji udziela:
Wydawnictwo Studio EMKA
ul. Królowej Aldony 6, 03-928 Warszawa
E-mail:wydawnictwo@studioemka.com.pl
Internet: www.studioemka.com.pl
ISBN 978-83-62304-87-5
Skład i łamanie: www.anter.waw.pl
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Pamięci Rodziców moich,
Antoniny i Stanisława Dominów,
zesłańców syberyjskich –
tę książkę poświęcam
Autor
„Dobro – rodzi się w tajnikach mojego serca,
Prawda – wśród młodych ciemności mojego pojmowania”.
Jean Paul Sartre, Słowa
Ojciec się żeni!
Kiedy Staszek Dolina pierwszy raz o tym od ojca usłyszał, zaniemówił, nie wiedział, co o tym myśleć. Jak to, ojciec się żeni? Z kim, kiedy, dlaczego? To znaczy, że do ich domu sprowadzi sobie jakąś obcą kobietę i będzie chciał, żeby taka jemu, Staszkowi i młodszym braciom, Tadkowi i Jaśkowi matkowała. Co prawda, już raz tak w ich rodzinie było z Bronią Barską, po śmierci Staszkowej mamy, na Sybirze. Ale Bronia, to była Bronia! Niemal od pierwszego dnia z Tadkiem uznali ją za swoją, bo sybiraczka jak oni, nawet w tym samym baraku mieszkała. Niestety, zmarło się Broni wczesną wiosną tego roku, już tutaj, w Zielonym Polu. Nie zdążyła się Polską i pierworodnym synkiem nacieszyć… Ojciec się żeni!
Ojciec to ojciec, skoro tak sobie postanowił, to na swoim postawi i co oni mają tu do gadania. Ale powiedziałby im przynajmniej, z kim się żeni. Kto ma być tą macochą? Ale o tym ojciec ani mru-mru. Zaskoczony Staszek nie śmiał go o to pytać, a Tadek, co tam Tadek, nie mówiąc już o Jaśku niemowlaku.
Ojciec się żeni! Ojciec się żeni! A to ci dopiero historia. Staszkowi nie pozostało więc nic innego, tylko trwać w tym niemym zdumieniu i czekać.
*
Jesień czterdziestego siódmego roku zawitała do Zielonego Pola w samą porę. Badylowymi dymami włóczyła się po kartofliskach, coraz krótsze dni znaczyła wieczornymi mgłami, rześkie poranki srebrzyła delikatnym szronem. Ale pogoda wciąż jeszcze stała słoneczna i ciepła. Żniwa skończone, snopy zwiezione do stodół czekają na omłoty. Pozostało jeszcze pośpieszyć się z wykopkami, bo jesień, jak to jesień, lada dzień z pogodnej może się zmienić w zimną i słotną. A kopać w tym roku było co, bo nie tylko ziemniaki, ale i buraki cukrowe wyjątkowo obrodziły. Toteż zielonopolanie krzątali się przy ich zbiorze od świtu do zmierzchu.
W gospodarstwie Dolinów było podobnie. Przy wykopkach ziemniaków sąsiedzi pomagali sobie nawzajem, ale już ze zwózką z pola i kopcowaniem Jan Dolina radził sobie ze swoimi synami, Staszkiem i Tadkiem. Staszek, wiadomo, osiemnastolatek prawie, ale Tadek, chłopczyna zaledwie dziesięcioletni, same dobre chęci nie wystarczą, jaka siła, taka z nich i pomoc.
Zmierzchało się, kiedy z ostatnim wozem ziemniaków zjeżdżali z pola. Tadek w ostatniej chwili zdążył jeszcze kilka pieczonych ziemniaków z ogniska wygrzebać i jednego bratu podrzucił. Gorący, spalony, bez soli, tfu! Co tam jakiś kartofel, sobota dzisiaj! Staszek po cichu przemyśliwał, jakby tu dziś wieczorem zmylić ojcowskie tropy i choć na chwilkę do Kryśki się wyrwać. Cały tydzień się nie widzieli. Zjechali do obejścia, a tu jeszcze trzeba ziemniaki skopcować.
Ojciec dyrygował przy kopcu, co i jak, pokrzykiwał. Cały dzień był wyraźnie nie w sosie. Albo milczał ponuro, to znów denerwował się z byle powodu, nic mu nie pasowało. Nawet merdający ogonem Fryc oberwał kopniaka, kiedy zaplątał się mu pod nogami. Chłopcy wiedzieli, że w takich chwilach nie ma co filozofować, tylko milczeć i robić, co każe. Podgarnęli ziemniaki, przykryli słomą. Tadek pobiegł po krowy przywiązane na koniczysku. Staszek odjechał wozem pod przypust, wyprzągł konie, napoił i założył im na noc obroku. Ojciec ładował świniom do koryt karmę z parownika, wściekał się, bo głodne się rozpychały i kwiczały wniebogłosy. A jeszcze trzeba było dwie krowy wydoić, a w tym ojca żaden z chłopaków raczej nie umiał wyręczyć. Tadek był za mały, a Staszek, choć „stary pastuch”, jeszcze z Sybiru, też się za bardzo do dojenia nie palił. Co innego tam, w tajdze, u przyłaszonej krowy ze dwa łyki mleka do kociołka wycisnąć, a co innego tutaj dwie krowy porządnie wydoić.
Siedzieli przy kolacji. Od niepamiętnych czasów, ściślej, od śmierci Broni, na kolację prawie zawsze jedli to samo: chleb z masłem i świeżo dojone mleko. W lecie, kto chciał odmiany, mógł się kwaśnego mleka napić, a kiedy ojciec robił masło, to maślanki. Czasami serwował im ser, rozdrobniony z zielonymi cybuchami i śmietaną. Rano, też prawie codziennie, ojciec sobie i Tadkowi smażył jajecznicę na słoninie. Staszek na taką ucztę miał okazję tylko przy niedzieli, bo w ciągu tygodnia, śpiesząc się na rychły pociąg do Miasteczka, łapał co mu tam pod rękę wpadło, najczęściej pajdę chleba, łapczywie mlekiem popijaną. Z obiadami też u nich różnie bywało. W ciągu tygodnia, ale nie zawsze, ojciec wieczorem gotował zupę. Najczęściej był to krupnik z kawałkiem zasolonej, pożółkłej słoniny, którą ojciec zachwalał i z rzeszowska nazywał „szpyrką”. Starczało im tego jadła na dzień, dwa, dopóki nie skisło. No i nieśmiertelne tłuczone ziemniaki „omaszczone skwarkami”, z kwaśnym mlekiem albo z maślanką. Tylko w niedzielę ojciec obowiązkowo i niezmiennie gotował wielki garnek rosołu. I tylko z kury. Zresztą, skąd niby miał wziąć wołowinę? Co sobota wieczorem, kiedy kury usadowiły się na grzędzie, ojciec wyławiał upatrzoną… i ciup jej łeb siekierą na pniaczku. Potem trzeba było kurę sparzyć, oskubać, do czego najczęściej naganiał synów. Pewnie dlatego kur w ich obejściu nigdy nie brakowało, a ojciec o ich rozmnażanie dbał jak rzadko, bo na wiosnę za kurczętami aż do Sycowa potrafił pojechać. Narzekał tylko, że makaronu, klusek do rosołu nie umie zrobić, dlatego rosół wcinali zawsze z ziemniakami.
Tak więc rzeczonej soboty po wykopkach siedzieli we trójkę przy kolacji. Jedli w milczeniu. Staszkowi aż się paliło, żeby jak najprędzej wstać od stołu, ale ojcu się nie śpieszyło, a Tadek, jak na złość, chyba już trzeci raz wyciągał garnuszek po dolewkę. Staszek nie wytrzymał i syknął mu do ucha: „Pękniesz, kurcze, albo się w nocy zlejesz”. Tadek pokazał mu język. Stojąca na komodzie naftowa lampa smętnie zamrugała. „Pewnie nafty zaczyna brakować. Po ciemku wytrzymamy, a jutro się doleje”. Ojciec podał Tadkowi posmarowaną kromkę, a sobie dolał mleka. „Chcesz?” – spytał Staszka. Ten przecząco pokręcił głową i siedział jak na szpilkach. Lampa dotliła się i zgasła. Ciemno i cicho. Ojciec siorbnął ostatni łyk mleka i głośno stuknął garnuszkiem o stół. Już wstawał, ale jakby się rozmyślił, bo przysiadł znowu. Chwilę trwało, nim się odezwał. Ciężko westchnął:
– Posłuchajcie mnie chłopaki uważnie, bo muszę wam coś ważnego powiedzieć… Chyba sami widzicie, że tak, jak my teraz żyjemy, żyć się dłużej nie da. Od kiedy w tym domu Broni, prawdziwej gospodyni, zabrakło, wszystko coraz bardziej schodzi na psy… Wstyd mi się przed wami przyznać, ale ja już naprawdę z tym wszystkim sobie nie radzę. Dom, gospodarstwo, chudoba, wszystko na mojej głowie. A i wy zresztą też. No, może ty, Stasiu, boś starszy, w życiu byś sobie już jakoś poradził, ale Tadziu? A co dopiero o małym Jaśku powiedzieć? Nawet go razem z nami nie ma i biedak po obcych kątach musi się tułać. Niby u Barskich jest, u babki swojej i u ciotek, ale przecież nie z nami, nie w rodzinnym domu.
Ojciec energicznie wstał od stołu, podszedł do okna i dłuższą chwilę gapił się w ciemność. Staszek z Tadkiem siedzieli jak trusie. Ojciec odwrócił się, podszedł położył im ręce na ramionach.
– Więc, tak, chłopaki, powiem wam tyle, że w naszej sytuacji nie ma innego wyjścia, tylko muszę się ożenić… Potrzebna jest wam matka, a mnie prawdziwa gospodyni, a nie jakaś tam służąca czy inne fiu bździu. Żenię się! To właśnie chciałem wam dzisiaj powiedzieć. A ożenić się muszę, bo dalej tak żyć się nie da.
Ojciec się żeni! Nic dziwnego, że po takiej wiadomości, która spadła na niego jak grom z jasnego nieba, Staszkowi tego wieczoru nawet spotkania z Kryśką się odechciało. Zamyślony wyniósł miednicę na ganek, zaczerpnął wody ze studni i zabrał się do mycia. A potem nagonił Tadka do tego samego, choć ten jak zwykle kombinował, żeby się od tych wieczornych pomywek uchylić. „Bierz mydło i nogi dobrze wyszoruj, bo masz na nich ziemi grubiej niż podeszwa”. „Czyste mam, co dopiero za stodołą po rosie latałem, to mi się wymyły”. „Szoruj, szoruj, nie marudź, bo ci zaraz szczotką ryżową pomogę”. Bracia od zawsze spali w jednym pokoju. Tadek zasypiał prawie natychmiast i sen miał kamienny. Nie budził się, nawet kiedy Staszek wczesnym świtem zrywał się i śpieszył na pociąg, którym codziennie dojeżdżał do gimnazjum w Miasteczku. Rzadko też słyszał, kiedy Staszek, wracając z wieczornych wypadów na wieś, do Kryśki, wdrapywał się do pokoju przez zapobiegliwie nieprzymknięte okno. W tajemnicy przed ojcem, była to jedyna droga powrotu, bo na noc ojciec osobiście spuszczał Fryca spod budy na drut i zamykał drzwi do domu na klucz.
Ale tamtego wieczoru Tadkowi też się nie spało. Wiercił się na swoim posłaniu, coś tam pomrukiwał i ciężko wzdychał.
– Śpij ty wreszcie! Rzuca się, jakby go malaria tłukła.
– Ciebie by też tłukła… Przez to twoje głupie mycie nogi mnie tak pieką, jakbym się pokrzywami sparzył.
– Pośliń palce i potrzyj, to ci ulży. Śpij, nie marudź. – Tadek przysiadł i ślinił nogi.
– Staszek, śpisz?
– Przy tobie się wyśpisz. Co tam znowu?
– Tatuś nam dzisiaj powiedział, że się żeni. No to niby jak?
– Jeśli powiedział, to pewnie tak zrobi, ożeni się i już. Co my tu mamy do gadania.
– Ale ja nie o tym, tylko…
– A o czym?
– Bo, co to znaczy, że tatuś się ożeni? To co wtedy, jak to będzie wyglądało, co z nami będzie? – Tym razem Staszek aż przysiadł.
– Wiesz ty co, nie myślałem żeś ty jeszcze taki głupi! Nie wiesz, co to znaczy się ożenić? Wesela w Zielonym Polu nie widziałeś? Jak by ci tu jeszcze wytłumaczyć… Najpierw dogaduje się chłop z babą, że się pożenią. A jak się dogadają, to jadą do kościoła i ksiądz daje im ślub i mówi im, że od tej chwili są ożenieni; on jest jej mężem a ona jego żoną. To się nazywa ożenek. I tyle.
– To co, jak tatuś będzie się żenił, to też zrobi takie wesele?
– Nie wiem, jak tatuś się będzie żenił, zrobi wesele czy nie, ale najpierw musi sobie jeszcze tę żonę znaleźć. Jakąś kobietę. Baby do żeniaczki trzeba.
– A jak taką znajdzie i się ożenią, to co potem?
– Co potem, co potem… Przyprowadzi tatuś tę kobietę do naszego domu, powie nam, że to jest jego żona i każe nam, żebyśmy na nią „mamusiu” wołali.
– Jak to? Na obcą kobietę mamy wołać „mamusiu”? Nigdy!
– A na Bronię to nie wołałeś? Od samego początku tylko „mamo, mamusiu”…
– Mama Bronia… Mama Bronia to co innego. To była nasza mama prawdziwa, a ta obca, to najwyżej może być macocha. Jak u Fredka Dudka, co ze mną do szkoły chodzi. Też ma macochę.
– Takiś mądry? To co, będziesz wołał na nią „macocho”, czy jak? A zresztą, zobaczymy, jak będzie. A może jeszcze się ojciec rozmyśli i wcale się nie ożeni…
– Ja bym też wolał, żeby się tatuś nie żenił…
– Wolał nie wolał, co my tu z tobą mamy do gadania. Trudno, jak będzie, tak będzie. Śpijmy. Ale jeszcze ci tylko powiem, że nasza rodzona, prawdziwa mama miała na imię Antonina i umarła w Kaluczem, na Sybirze. Pamiętasz ty naszą mamę choć trochę?
– Jak przez mgłę, widzę, nie widzę… Albo nawet wcale…
– Pędrak jeszcze, kiedy umarła, byłeś. Spuchnięty z głodu, brzuch miałeś jak bęben, nogi jak patyki. Nosić cię trzeba było. Mama cały czas cię na rękach dźwigała, a samą byle wiatr z nóg zwalał.
– Nie pamiętam mamy, nic nie pamiętam. A z Sybiru to dopiero trochę pamiętam, jak my w tym Tułunie byli, coś wtedy tego karego konia w przerębli utopił. No, a potem, już jakeśmy w tym sowchozie, w Borowince, byli… Mama Bronia już wtedy z nami była, a tatuś na wojnę poszedł. Pamiętam nawet, jak się ten wilk do ciebie przyplątał.
– …Dingo! Tak jakbym teraz go widział. Odjeżdżamy na zawsze z Borowinki, wagony w Tułunie do Polski czekają. Nagle, patrzę, a mój Dingo siedzi na tylnych łapach na skale wysokiej i na mnie patrzy. Pewnie pożegnać się chciał. „Dingo! Dingo!” – wołam, a on uniósł się wolno, popatrzył na mnie, ale nie podszedł, tylko odwrócił się i zniknął w tajdze. Potęga, nie wilk! Jak teraz go widzę. Ciekawe, co się z nim po naszym wyjeździe stało. Najpewniej wrócił do tajgi i zdziczał. Ale teraz to już naprawdę śpimy. Dobranoc.
– Dobranoc… Staszek, ale obiecaj mi, że o naszej prawdziwej mamie to mi jeszcze kiedyś opowiesz. Dobrze? Bo ja naprawdę mamy nie pamiętam. Nic, ale to nic…
– Opowiem ci, opowiem. A może kiedyś sama ci się przyśni, bo mi czasem się śni.
Przynaglał Tadka do spania, ale kiedy tamten od dawna pochrapywał, a może pochlipywał przez sen, Staszek wciąż nie mógł usnąć. Myśli fruwały mu po głowie, jakieś chaotyczne, niezborne i raczej niewesołe. I wszystkie, od Podola przez Sybir po Zielone Pole, od kiedyś tam do dziś, wszystkie wracały, skupiały się na tym, co dzisiaj przy kolacji usłyszał: „Ojciec się żeni!”.
Pierwszą żoną ojca była Antonina, Tosia, Staszkowa i Tadkowa mama, która zmarła w Kaluczem na Sybirze. Drugą była Bronia, Podolanka spod Zaleszczyk i sybiraczka. Zmarła już tutaj, w Zielonym Polu, przy porodzie Jaśka. Jakże niedawno temu, tej wiosny, to nieszczęście z Bronią im się przytrafiło. A teraz ojciec ma sobie trzecią żonę do ich domu przyprowadzić. I znowu zacznie się wszystko od nowa, tak jak to z Bronią było, kiedy ojciec ją pierwszy raz do baraku przyprowadził i nazwał swoją żoną. A Staszek, zbuntowany, mający w świeżej pamięci mamę, jej śmierć i grób nad Pojmą, z trudem powstrzymując szloch, wybiegł, zanurzył w tajgę i długo nie wracał.
A potem chyba ze dwa lata musiało minąć, ojciec wtedy na wojnie już był, żeby Staszek z własnej nieprzymuszonej woli nazwał Bronię mamą. Pamięta, jak Bronia, tą „mamą” wyraźnie zaskoczona, rozczuliła się, rozpłakała. I tak już potem między nimi zostało. Ciekawe, jak z tym „matkowaniem” będzie, jeśli naprawdę ta trzecia żona u boku ojca w ich domu się pojawi. Ojciec się żeni! A może tylko tak mu się powiedziało? Wymęczony robotą, zdenerwowany, mógł mieć dzisiejszego wieczoru wszystkiego dość. Choć z drugiej strony, ojciec nie z tych, co słowa na wiatr rzucają, jak już coś powie, a tym bardziej postanowi, to tego twardo się trzyma. Jak powiedział, że się ożeni, to się ożeni. Ale z kim? Gdzie znajdzie taką, która za wdowca z trojgiem dzieciaków wyjdzie, do tego dom i takie gospodarstwo na głowę sobie zwali? A może ojciec już kogoś sobie na tę żonę upatrzył? Tylko, kto to może być! Z Zielonego Pola, z Międzygórza? A może to któraś z sybiraczek? Mało to wśród nich bab, wdów, jeszcze całkiem niczego, choćby taka pani Ziemniakowa. O, to, kurcze, by było fajnie, ze Zdziśką i Edkiem Ziemniakami bym się pobratał. Albo, zaraz, zaraz, a może któraś z Barskich? Hela za młoda, ale Stefa? Mały Jasiek byłby w rodzinie, bo to jego ciotka przecież. A zresztą, co się będę nad tym głowił, swatką ojcu nie będę, z kim zechce, z tą się ożeni. Ojciec się ożeni, no, no…
Nazajutrz, ani jeszcze długo potem, ojciec do sprawy zapowiedzianego ożenku nie wracał. Krzątał się na gospodarstwie, dokończył zimowego kopcowania ziemniaków i zabrał się do jesiennych podorywek. Tadek chodził do szkoły w Zielonym Polu i szło mu tam coraz lepiej, nie „nukał” już tak z ruska, jak zaraz po powrocie z Sybiru. Do jego codziennych obowiązków przypisane było pasienie krów i z tego, chciał nie chciał, musiał się wywiązywać. Specjalnie się tym nie zamartwiał, bo krowy łaziły po łące samopas, a on i jego nieodłączny koleżka, Jasiek Michalewski, odbijali palanta albo ganiali za piłką. Natomiast Staszek codziennie skoro świt gonił na pociąg, którym dojeżdżał do gimnazjum w Miasteczku. Jesienne dni krótkie, więc wracał do domu późnym popołudniem albo i całkiem o zmroku. Toteż w gospodarstwie za wiele pożytku z niego nie było, tyle że czasami konie do kieratu zaprzęgnął i pomógł ojcu sieczki nasiekać. A zwiezione na zimę z ojcem z lasu kloce popiłował, porąbał i polana pod przypustem ułożył. Furda to dla niego po „szkole”, jaką na Sybirze przy wyrębie tajgi przeszedł. I choć było sto okazji, żeby przy tym z ojcem spokojnie pogadać, to gadali o wszystkim, tylko nie o ożenku. Ojciec do tego tematu nie wracał, a Staszek wciąż nie śmiał go pytać. To wcale nie znaczy, że myśl o zapowiedzianym ojcowskim ożenku wywietrzała Staszkowi z głowy. Mało tego, zaczął się pod tym kątem ojcu przyglądać, sięgając myślami wstecz i przypominając sobie zainteresowanie ojca kobietami. Bo dopóki Bronia żyła, żadna inna kobieta dla ojca nie istniała.
Bronia Barska, druga żona Jana Doliny, zmarła wczesną wiosną tegoż, 1947 roku, zakażona gorączką połogową, na trzeci dzień po wydaniu na świat swojego pierworodnego syna. Dolina, a zwłaszcza wszystkowiedzące kumy z Zielonego Pola, głowę by dały, że poród u Broni zbabrała przywołana z pobliskiego Międzygórza położna, Niemka. To właśnie, że położna Niemką była, stało się powodem dodatkowych podejrzeń, zwłaszcza wśród plotkujących bab, że to ona specjalnie mogła się do śmierci Broni, przyczynić. Inne baby oponowały: „Gdzie by tam specjalnie, służebnica Boża, zakonnica przecież”. „No i co z tego, że zakonnica? Niemra, mściwa Niemra i tyle. A zresztą, w zakonnice też czasami szatan może wstąpić. Dobrze, że już ją wysiedlili do tego jej «rajchu», bo jakbym ją gdzieś w ciemnym kącie spotkała, to bym jej chyba ślipia wydrapała” – nie ustępowała Honorka, sybiraczka. Dolina też na tę zakonnicę tak się zawziął, że dopóki ta do Niemiec nie wyjechała, do kościoła w Międzygórzu nie chodził. „Dziwisz mu się? Bo też on w Bronię jak w obrazek patrzył, a teraz znów wdowcem i sam z trójką dzieciaków na takim wielkim gospodarstwie się ostał”. „A do tego jeszcze to maleństwo po nieboszczce. Z takim to dopiero kłopot! Dzieciaczyna matczynej opieki potrzebuje. Chłop sobie z tym nie poradzi”. „Michalewska mi opowiadała, bo ona tam po sąsiedzku, no i z Bronią najbliżej była, że jak Broni matka i jej siostry, no te, Barskie, przyjechały na pogrzeb, to niedługo potem tego małego do siebie, aż gdzieś tam pod Wrocław czy Opole, na wychowanie zabrały. Że też Dolina się zgodził”. „A co chłop miał zrobić? Odchowa się dzieciak u babki, to potem weźmie go z powrotem”. „Ano, niby tak, niby tak. A może się trzeci raz ożeni? Sierotom macocha potrzebna, a i na gospodarce, jak same wiecie, bez baby jak bez ręki”. „Całkiem być może, bo choć latami starszawy, to jeszcze z Doliny chłop zdatny. Do tego gospodarny, nie pijak. Mówię wam, baby, że na Dolinę, to jeszcze niejedna młódka nawet by poleciała!”. „A ty pewnie pierwsza. Nie paplaj, Honorka, jeszcze nieboszczka dobrze nie wystygła, a ty już za swaszczenie się bierzesz”.
Nowo narodzonym synkiem Bronia nie zdążyła się nacieszyć i tylko jeden jedyny raz własną piersią przytomnie go pokarmiła. Niedługo potem, nieprzytomna, umierała w bólach. A w takich chwilach nikt do niemowlaka głowy nie miał. Tylko Staszek z Tadkiem próbowali niemowlaka niańczyć i karmili, jak potrafili. Tyle że malec nie dał się ocyganić i wpychaną mu osłodzoną szmatkę ze wstrętem wypluwał i skrzeczał płaczliwie. Dobrze, że w trakcie tych karmicielskich zabiegów zajrzała do nich sąsiadka, pani Michalewska, i jęknąwszy ze zgrozy, sprowadziła do małego inną sąsiadkę, Ewę, żeby ta synkowi Broni pomamkowała i własną piersią go nakarmiła. Szczęśliwy traf chciał, że Ewa akurat karmiącą matką była, a i pokarmu, jak potem sama mówiła, jej nie brakowało. Dzięki Ewie sytuacja z karmieniem noworodka została opanowana, nie tylko w tych pierwszych godzinach, ale i na dłużej. Tym razem miejscowe baby nie mogły się Ewy nachwalić i jej poświęceniu nadziwić. I w odróżnieniu od znienawidzonej zakonnicy – położnej – wcale im nie przeszkadzało, że Ewa też była tutejszą rdzenną Niemką. „Ewa, to co innego. Za naszego przecież, za Władka Piegzę, wyszła, dziecko mu urodziła, po polsku się nauczyła, a teraz jeszcze tej Broninej sierotce własnego mleka nie poskąpiła. No i co z tego, że Niemka? Dobra kobiecina, niech ją tam Pan Bóg za to wynagrodzi…”. Niemieckich autochtonów w dawnym Grünfeldzie, a dzisiejszym Zielonym Polu, na palcach jednej ręki policzysz. Prawie wszyscy zostali już za Odrę, do Niemiec, przesiedleni. W Zielonym Polu pozostało kilka młodych Niemek, które, podobnie jak Ewa Bunda czy Hilda Grudel, za Polaków za mąż wyszły i dzieci im porodziły.
Pogrzeb Broni. Lichym, brązowym pokostem pociągnięta, uboga trumna na wozie. Do wozu tylko Gniady w pojedynkę zaprzęgnięty, bo kulawa kobyłka, Skarpetka, na taką okazję do pary nie pasowała. Z domu na cmentarz droga dobra i niedaleka. Staszek nie bardzo widzi, co się tam z tyłu, w kondukcie dzieje. Powozi Gniadym. Na pogrzeb Broni zeszło się chyba całe Zielone Pole i sporo ludzi z okolicy. Od żałobnych śpiewów i babskich zawodzeń głowa mu pęka. A może nie tylko od tego, bo do łez żal mu Broni, tak się szczerze do niej przez te ostatnie lata przywiązał. Cmentarz. Czarne, żałobne chorągwie. Ksiądz intonuje Wieczne odpoczywanie i rzuca symboliczną grudkę ziemi na trumnę. „Z prochu powstałaś i w proch się obrócisz…”. Dobrze, że Staszek pilnuje Gniadego na uboczu, bo chyba nikt nie widzi, jak łyka łzy i szoruje rękawem po oczach.
Prosto z cmentarza szli sproszeni żałobnicy na zwyczajową stypę, zawczasu przez ojca zamówioną w gospodzie u Wapniaka. Podszedł ojciec. Dopiero tutaj, na pogrzebie, Staszek zauważył, że ojca jakby w połowie ubyło, nieogolony, czerwone z niedospania oczy.
– Babkę Barską z dziewczynami zabieram na stypę. Tadzia też. Jedź do domu, wyprzęgnij Gniadego, koniom obroku, krów doglądnij, no i w ogóle, co tam trzeba, to zrób.
– A z Małym, co?
– Ewa Piegzowa go na ten czas do siebie wzięła, to niech tam u niej pobędzie, dopóki nie wrócimy. Jak się uwiniesz, do gospody przychodź. Stypa. Wspominki. Tak się, synu, każdemu zmarłemu należy…
Przez całą drogę z cmentarza do domu Staszek na wozie nie przysiadł. Nie chciał, nie miał śmiałości usiąść na miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą trumna Broni leżała. Podeszła Kryśka i milcząc szła obok niego. Raz tylko nieśmiało spojrzała mu w oczy i musnęła go dłonią po policzku. Odwrócił głowę, bez potrzeby trzepnął lejcami Gniadego, bo czuł, że po tej jej czułości chyba się znowu rozpłacze. „Oj, Krysia, Krysia, żebyś ty wiedziała…”. Na krzyżówce przystanęli. Poczuł jej ciepłe, małe dłonie na swoich. Wpatrywali się w siebie, a ich wzrok wyrażał chyba więcej, niż mogliby sobie w tej chwili powiedzieć. Kryśka odważyła się pierwsza:
– Stasiu, jeśli będziesz mógł, wpadnij choć na chwilkę. Tak dawno… Proszę.
– A myślisz, że ja nie chciałem? Dziś też chyba nie da rady.
– To może jutro? Na chwilkę. Sobota. Wcześniej wracam z Ostrowa.
– Już nie pamiętam, kiedy ja w szkole byłem… Przyjdę. Przyjdę na pewno! Gdybym się spóźniał, to czekaj.
– Do oporu! Tylko przyjdź.
Wspięła się na palce i pocałowała go w policzek.
Na stypę Staszek nie poszedł. Ani nie miał za wielkiej ochoty, ai sporo czasu zeszło, nim uporał się z robotą. Fryc poszczekiwał przy budzie, wyraźnie czegoś się dopominał. „Co, głodny jesteś?”. Potarmosił psa za uszami. Ten ocierał mu się o nogi i przymilnie merdał ogonem. „Poczekaj, zaraz coś skombinujemy”. W kuchni pozaglądał do garnków, do resztek rosołu dokruszył kromkę chleba. Pies chłeptał zachłannie. „Głodny jesteś. Kto tam miał głowę, żeby jeszcze o tobie pamiętać”. Nagle Staszkowi też jeść się zachciało. Wrócił do kuchni i z kromką chleba przysiadł na ganku. Znów Bronia mu się przypomniała. Ona też lubiła właśnie na tym ganku, na tej ławce odpocząć. I ta jabłonka, na którą Staszek teraz patrzy, a z której nienaturalnego, późnojesiennego kwitnienia Bronia rychłą śmierć sobie wróżyła. I wywróżyła, przepowiedziała! Jak teraz będzie im bez Broni? Chleb ugrzązł w gardle. Niedojedzoną kromkę rzucił Frycowi. Wyciągnął ze studni wiadro wody, pił łapczywie i długo. „A może jednak podejdę na tę stypę? Ojciec mówił, że trzeba, żeby na stypie wszyscy z rodziny byli? Idę!”.
Już przy furtce omal nie wpadł na Helę Barską i Tadka.
– O, Staszek! Wychodzisz gdzieś? – zdziwiła się Hela.
– Chciałem na stypę podejść, ale skoro wy wracacie…
– Jak chcesz. Mama ze Stefą i twój ojciec tam jeszcze zostali. Ale ja nie miałam tam co dłużej siedzieć. Sami dorośli, chłopom we łbach zaczyna się kurzyć. Tadziu też już chciał do domu wracać.
– Bo z Jaśkiem Michalewskim się umówiłem. Obiecał dać mi zadanie na jutro do szkoły odpisać. To ja już sobie polecę.
Pobiegł i tyle go widzieli.
– To co, idziesz na stypę?
– Chyba już nie.
– No to prowadź do domu, Małego chciałam zobaczyć. Jak on tam, śpi, nie grymasi?
– Nie ma go w domu. U Ewy jest, u naszej sąsiadki. No wiesz, u tej Niemki, co go piersią od urodzenia dokarmia.
– A ja myślałam, że ona jest tutaj, u was w domu, na czas pogrzebu małego dogląda.
– Mogłaby i u nas. Ale swojego dzieciaka też ma przy piersi.
Przysiedli na ganku. Milczeli. To przerzucali się jakimś nagłym wspomnieniem o Broni. Ciekawili się sobą nawzajem, jak im się żyje, co porabiają. Staszek spod oka Heli się przypatrywał i porównywał ją w pamięci z tą Helą z Kaluczego i Kajenu, podlotkiem wysokim, chuderlawym i wiotkim jak nadrzeczna łoza. I nawet już z tą Helą zaledwie sprzed paru miesięcy, kiedy to na zeszłoroczne Boże Narodzenie z babką Barską do nich, do Zielonego Pola, przyjechała. A Bronia, jaka ona szczęśliwa wtedy była! Już w tamte święta Hela nikłego podlotka z Sybiru nie przypominała, nabrała ciała, urody i dziewczyna z niej była całą gębą.
– Ciemno się robi – Hela się zaniepokoiła. – Małego pewnie trzeba kłaść spać, a naszych nie widać.
– A Mały i tak niczego innego nie robi, tylko poje sobie i śpi.
– Ta Ewa go pewnie niedługo odniesie? Daleko stąd mieszka?
– Trzy domy. Odniesie, odniesie. Ale jak chcesz, to możemy po małego podejść.
– Idziemy.
Otworzyła im matka Ewy, starszawa już Niemka, frau Bunda. Zerknęła nieufnie na Helę, bo Staszka znała.
– Bitte, bitte, prosza. – Frau Bunda słabo mówiła po polsku. Ewa prała pieluchy. Wytarła ręce w zapaskę.
– A, Stasiu! Pewnie po Małego? – Staszek przytaknął.
– A to jest Hela. Mamy Broni siostra.
– Słyszałam, że panie przyjechały. Biedna Bronia, taka młoda, taka dobra, a tu takie nieszczęście. Dużo ludzi na pogrzebie było?
– Cała wieś, chyba.
– Nie mogłam, dzieciom musiałam matkować. Małego miałam niedługo odnosić, ale skoro już przyszliście. Jeszcze chwilę, tylko go jeszcze na noc nakarmię.
Ewa z Helą podeszły do szerokiego łóżka, gdzie opakowane w powijaki leżały obok siebie dwa bobasy.
– Jeden mój, drugi wasz, to znaczy Broni. Pozna pani, który, bo Staszek to wie?
– Boże! Chyba nie… Przecież ja go jeszcze dobrze nie widziałam. Ledwie zdążyłyśmy na pogrzeb.
– Przepraszam… To ten. I nie śpi akurat. Ti, ti, malutki, ti ti. – Mały zmarszczył się jeszcze bardziej.
– Proszę, niech go pani weźmie i chwileczkę potrzyma, a ja się do karmienia przygotuję. Śmiało, śmiało, nich się pani nie boi. O, tak.
Hela trzymała Małego na sztywno wyciągniętych rękach, a mimowolne łzy spełzały jej po policzkach. Ewa usiadła na łóżku, przejęła dziecko i ułożywszy je poręcznie, wyłuskała nabrzmiałą pierś i zaczęła karmić.
– Niech pani siądzie przy mnie, coś pani pokażę. O, widzi pani, tu obok mam przygotowaną buteleczkę ze smoczkiem. Przyzwyczajam go pomału. Jeszcze nie zawsze, ale już czasem udaje mi się go oszukać. Zobaczymy, czy teraz… – Ewa umknęła z piersią i wsunęła małemu smoczek. – Udało się, jak na zawołanie. Tak musi go pani najpierw własną piersią oszukiwać, a potem pierś mu odebrać i od razu dać smoczek. O tak.
– Ale ja, ale ja… proszę pani, ale ja przecież nie mam…
– Wiem, wiem, nie ma pani pokarmu. Nie szkodzi. Bez tego małego oszustwa się nie obejdzie. Dziecko żywą pierś musi poczuć, choćby niemleczną nawet. Jak długo tu pani z Małym zostanie?
– Ja tutaj z nim? Nie wiem, może tylko parę dni.
– No to, jakby coś nie tak, to niech mnie pani zawoła. Idź już malutki do cioci, idź. Mówię pani, że jak do swojego się przyzwyczaiłam. A obydwaj żarłoki, że hej…
Ewa na pożegnanie cmoknęła przysypiającego, sytego Jaśka w pomarszczone czoło.
Wracali. Hela niosła Małego. Małego, Mały, tak o nim wszyscy mówili, tak na niego wołali, co najwyżej zdrobniale, jak kto chciał, bo niechrzczony jeszcze był, własnego imienia nie miał.
– Mamy w domu jakąś flaszeczkę, smoczek? A mleko to chyba gotowane być musi – martwiła się Hela.
– Pewnie, że nie prosto od krowy. Smoczek też jest. Jak się tylko urodził, sam próbowałem go karmić, ale gdzie tam, wypluwał wszystko i tyle. Dopóki Ewa piersi mu nie dała.
– No, ale dzisiaj, sam widziałeś, że smoczka nie wypluł. Zaraz sama spróbuję, tak jak ta Ewa.
– No to spróbuj. Widziałaś, jak robiła to Ewa? Najpierw musisz swoją pierś wyjąć i mu podać… Jak chcesz, to ci z tą piersią pomogę, potrzymam…
– Akurat, chciałbyś. Sama sobie poradzę.
W domu się świeciło. Babka i Stefa z ochami i achami rzuciły się na Helę i Małego. I znowu w płacz. Staszek nie mógł tego wytrzymać, skinął na Tadka i wyszli na podwórko.
– Tatuś jeszcze nie wrócił?
– Babka mówiła, że na tej stypie został.
– To pewnie krowy jeszcze nie wydojone. Jasny gwint! Co teraz robić. Lecieć po tatę, czy co… Czekaj, a może…
Wrócił do izby i odwołał na bok starszą z sióstr, Stefę.
– …Też mi wielki mecyje krowy wydoić! Pokaż mi tylko, gdzie co i do czego, zaświeć latarnię i prowadź do stajni. W try miga z dojeniem się uwiniemy. Pamiętam, jak całe stada krów w sowchozie pasłeś. Mleka nam na Borowinkę przynosiłeś. Pamiętasz?
Pamiętał. I Stefę z tamtych czasów zapamiętał jako dziewczynę dobrą i robotną jak rzadko. Jakiejkolwiek by tylko roboty Stefa się imała, od wyrębu tajgi po spław, każda w rękach jej się paliła. Później, w sowchozie, nawet z traktorem sobie radziła.
Stefa uwinęła się z dojeniem. Mleko nalane do baniek, wystawione przed bramę dla mleczarza. W domu ucichło, wszyscy szykowali się do snu. Staszek posłuchał pod drzwiami. Cicho. Mały nie płakał. Zajrzał do Tadka. Ten chrapał w najlepsze. Co zrobić? Nie może zamknąć drzwi na noc, bo ojca wciąż nie ma. „Spuszczę Fryca na drut, niech pilnuje”. Rozradowany pies szalał, aż iskry z drutu leciały. Ani gwiazdki na niebie. Noc czarna. Wilgotna noc snująca się od rzeki. „Wezmę latarnię i podejdę do Wapniaka. Zobaczę, co tam, ojcu w tej ciemnicy po drodze poświecę”.
W gospodzie się świeciło. Nawet z drogi było słychać, że gwarno tam i ludno. W przyciemnionym przedsionku natknął się na Bertę Hinc, Niemkę, zamężną za Florkiem Grabkiem, beznogim frontowcem. Czekała na Florka z wózkiem, na którym jego beznogi kadłub sadowiła i posłusznie woziła, gdzie Florek rozkazał.
– Mój ojciec jeszcze tam jest?
– Ja, ja, som tam, oba. Florek trinken. Mein Gott! – zrezygnowana machnęła ręką.
Staszek zerknął na salę przez uchylone drzwi. Nie wchodził. Nie chciał ojca krępować. Ojciec stał przy kontuarze i rozmawiał z Wapniakiem. Ten podał mu z półki flaszkę wódki i ojciec podszedł do stołu, przy którym – oprócz Florka – siedziało jeszcze paru chłopów, przeważnie, tak jak ojciec, frontowców i sybiraków. Ci zawsze i wszędzie trzymali się razem. Mimo tych paru lat po wojnie, ubierali się nawet podobnie, donaszając mocno sfatygowane, wyszmelcowane wojskowe mundury. Ojciec wybił korek i każdemu nalewał. Nie przysiadając, coś do nich mówił. Wstali, nawet beznogi Florek swój kadłub wyprostował, umilkli, unieśli szklanki i wypili do dna. Nie stukali się, jak to w towarzystwie bywa. Staszek domyślał się, za co, za czyją pamięć tym rosyjsko-frontowym obyczajem wypili. Bo zaraz potem podchodzili do ojca, obściskiwali się z nim, całowali. „Pominki. Za Bronię pewnie…”.
– No, już się chyba rozchodzą.
– Ja, ja, to topsze, to topsze. Mein Gott, z tym mein Florek!
To mówiąc, zaczęła się krzątać przy Florkowej kolasce. W samą porę, bo ojciec z sołtysem Krupą taszczyli Florka ku wyjściu.
Z Florkiem i Bertą było im po drodze, w niedalekim sąsiedztwie mieszkali. Ciemno. Ciągniona przez Bertę kolaska po kocich łbach klekocze. Florek coś tam marudzi, podśpiewuje. Staszek, jak może, latarnią przyświeca. Ojciec podchmielony, ale nie pijany. Za to pijanego Florka trzeba było całą drogę pilnować, żeby się z tej taczki nie wykopyrtnął. Pomogli Bercie zanieść go do domu i jak wór kartofli na wyrko zwalić.
– Krzyż Pański ma ta Berta z tym Florkiem. Pijak, do imentu. Z Sybiru, z frontu chłopa pamiętam. A teraz, aż żal patrzeć, co się z nim porobiło. Dobrze, że mu się ta Berta trafiła. Przez całą drogę ojciec monologował.
– No tak to, synu, jest, pochowaliśmy naszą Bronię. Uszanowali ją ludzie, nie powiem, z całej wsi na pogrzeb się zeszli. Na stypie wspominali, odżałować jej nie mogli. Że taka młoda, Sybir przeszła, a tu masz, dzieckiem się nawet nie zdążyła nacieszyć… Nie mam ci ja, synu, szczęścia w życiu, nie mam. Na Sybirze Tosia, twoja i Tadziowa matka, a teraz znowu Bronia… Wy sieroty po Tosi, a i po Broni sierota została. Zasiedziałem się na tej stypie. Nijak było inaczej.
O Małym nawet zapomniałem. Już chyba za późno, żeby Ewę budzić? Rano do domu go zabierzemy…
– Mały już w domu, tato. Hela wcześniej ze stypy wróciła, dopytywała się o Małego, to poszliśmy po niego do Ewy.
– To dobrze, dobrze…
Przez dłuższą chwilę milczał. Przystanął przed wejściem na podwórko.
– Zajęły się Małym, mówisz. Nie dziwota, przecież to jego babka i ciotki, najbliższa rodzina. Tylko widzisz, synu, najgorsze jest to, że sam nie wiem, co w tej sytuacji mam zrobić. Bo wiesz, co mi wczoraj, jeszcze przed pogrzebem, babka Barska zaproponowała? Ni mniej, ni więcej, tylko że Małego do siebie zabiorą.
– Jak to „zabiorą”? Chyba nie na zawsze.
– Na zawsze, nie na zawsze, na jakiś czas. Niemowlak przecież, kobiecej opieki potrzebuje. I chyba mają racje. No, bo jak my z Małym sami sobie poradzimy? No, jak? A czy na zawsze. Na zawsze nie ma mowy.
Przed bramą stały bańki z mlekiem do mleczarni.
– O! To i krowy, widzę, wydojone. Kto wydoił?
– Stefa. Migiem się uwinęła, nawet prosiakom jeść dała.
– Stefa, mówisz. Robotna z niej dziewczyna, z Sybiru pamiętam. No dobra, synu, daj mi latarnię, połażę tu jeszcze chwilę, posprawdzam, pozamykam, a ty kładź się spać. Tobie też nielekko dziś było…
Wszystko, co w sprawie Małego było najważniejsze, rozstrzygnęło się w następnych dniach. Ostatecznie stanęło na tym, że Barskie zabierają Małego do siebie, dopóki się nie odchowa, nie podrośnie. Aż tu nagle wszyscy się połapali, że przecież ten Mały poganin jest nieochrzczony! Ratowano Bronię, potem pogrzeb i do jakichś tam chrzcin nikt nie miał głowy. Teraz organizowano wszystko na gwałt, z wymyślaniem Małemu imienia włącznie. Ojciec pognał w te pędy do Międzygórza i jakoś z księdzem załatwił, że ochrzci Małego ekspresowo, w najbliższą niedzielę. A na imię dostanie Jan. To nic, że imię po ojcu. Babka Barska znów się popłakała, tym razem z radości, bo wnuczek będzie też nosił imię jej ukochanego syna poległe go na wojnie, Janka Barskiego, Jasieczka. A jeszcze, kiedy Staszek przypomniał wszystkim, że i Bronia o takim imieniu dla chłopca marzyła, nie było o czym gadać. Mały ma być Janem i już! Tak czy inaczej, w niedzielę wieczorem było po skromnych z najskromniejszych chrzcinach, a Mały odtąd stał się Janem. Może to wszystko razem tak chrześcijanina Jana wystraszyło, że od tego wieczoru przestał grymasić i zamiast domagać się kobiecej piersi, ssał mleko ze smoczka, aż miło. Staszek nie omieszkał przy tej okazji Helenki podrażnić. „Coś nie bardzo musi być z tymi twoimi piersiami, skoro Mały woli ze smoczka pociągnąć. Za małe masz, czy co? Choć raczej tak na oko…”. Nie dokończył, bo Hela chlasnęła go mokrą pieluchą przez łeb. „Świntuchu, jeden!”.
Całą trójką, ojciec, Staszek i Tadek, odprowadzili, odwieźli Barskie z Małym na stację w Międzygórzu, wsadzili do pociągu i pomachali im na pożegnanie.
Wracali do domu w milczeniu, każdy ze swoimi, raczej niewesołymi, myślami. Ojciec poganiał konie i mruknął tylko, że trzeba się śpieszyć, bo gospodarka została bez opieki. Staszek pogryzał słomkę, myślał o Helce i żal mu było Małego. Nawet Tadek, poważniejszy niż zwykle, milczał i nie rwał się do powożenia…
Zbliżało się południe. Fryc poszczekiwał, cieszył się z powrotu domowników. Zamknięte w stajni krowy porykiwały. Staszek wyprzęgał konie. Tadek zbierał opał pod parnik. Ojciec śpieszył do stajni ze skopcem do dojenia. „Uwijać się, chłopaki, uwijać, bo tyle roboty nam się przez te dni nazbierało!”. No to się uwijali. A potem, czekając na ojca, przysiedli na gankowych schodach. Milczeli. Ciepło, upalnie prawie, słonecznie. Wiosna! Od stajni szedł ojciec z pełnym skopcem mleka. Podszedł, postawił skopiec na ganku, zdjął starą frontową rogatywkę, wytarł rękawem spocone czoło i ciężko westchnąwszy, obok nich przysiadł. Milczeli. Chwilę to trwało, nim ojciec, jeszcze raz ciężko westchnąwszy, się odezwał:
– No i tak to, chłopaki, w tym naszym życiu jest. Znowu zostaliśmy sami.
A czas leciał. Wiosna, zaczynało się lato. Barskie z Małym już dawno odjechały i prawie słuch po nich zaginął, bo odzywały się rzadko i skąpo. Gdzieś tam sobie były, żyły, a mały Jasiek razem z nimi. Pewnie mu się tam u babki i ciotek źle nie działo, co zresztą wynikało z tych rzadkich i skąpych w słowach listów. Pisała je babka Barska, zaczynając od pochwalenia Jezusa Chrystusa, a potem zdań parę, że Jasiczkowi ząbki się klują, a to, że już sam siada, że wstawać próbuje, no i w ogóle, rośnie i zdrowo się chowa, ten „Jasiczek nasz najukochańszy, ta nasza biedna Bronina sierotka”. Raz czy dwa napisała Hela. Ładnym, prawie kaligraficznym pismem. Choć pewnie też pod babki dyktando, bo równie skąpo i rzeczowo. Tyle że Hela nie zaczynała od „pochwalonego” i kończyła pozdrowieniami „dla Staszka i Tadzika”. Tylko te krótkie listy od Barskich dawały im okazję, by przypomnieć sobie Małego. Małego, bo inaczej go między sobą nie nazywali. Czasami jeszcze spytała o Małego pani Michalewska, a już prawie przy każdej okazji Ewa Piegzowa, mamka, która Jaśka na ochotnika własną piersią wykarmiła.
Minęła już tegoroczna wiosna, wyjątkowo bujna, zielona i urokliwa, choć dla Staszka Doliny raczej smutna. Zwłaszcza rodzinnie, po tym wszystkim, co się u nich w domu wydarzyło. Do tego w gimnazjum, po tylu opuszczonych dniach i zaległościach, też mu się nie wiodło. Zwłaszcza z matematyki na koniec roku prawdziwa klęska mu groziła. Dobrze, że choć z polskiego nie tracił marki, jaką miał wcześniej wyrobioną u profesora Józefiaka. I, o dziwo, u samego dyrektora Aleksandrowicza, który zapamiętał Staszka od wstępnego egzaminu, kiedy Staszkowi Tristan niechcący spod wiatrówki wypadł. Odtąd dyrektor Aleksandrowicz, z nieodłącznym fikuśnym motylkiem pod szyją, ilekroć w korytarzowym tłumie natknął się na Staszka, ku jego niepewności, co z tego spotkania wyniknie – przystawał albo palcem przywoływał go do siebie i nieodmiennie zagadywał o Tristana. „No i jak tam, panie kolego, ten twój, Tristan. Niesłychane, niesłychane… A tarcza u kolegi znowu byle jak przyszpilona, co?”. „Przy szyta na stałe, panie dyrektorze”. Czasami dyrektor sprawdzał to własnoręcznie, ale zawsze odchodził ze słowami: „Sybir i Tristan! Niesłychane, panie kolego, niesłychane”. Staszek już miał po uszy tego nieszczęsnego Tristana, ale na wszelki wypadek, żeby nie podpaść dyrektorowi, gdyby ten wpadł na pomysł z Tristana go przepytywać, znał treść tej książki prawie na wyrywki. Zdarzało się, że dyrektor wpadał do klasy w trakcie lekcji. Wtedy też stawiał Staszka na baczność i znowu, przy całej klasie, zawodził swoje o tym Sybirze i Tristanie.
Pewnie dlatego książka o Tristanie i Izoldzie, zwłaszcza wśród dziewczyn, tak jak kiedyś u płowowłosej Pelasi, cieszyła się niezwykłym powodzeniem. Pelasia! Kryśka była Kryśką, ale Pelasia! Pelasia trzymała się długo w Staszkowej pamięci i prawie za każdym razem przechodząc w Miasteczku obok jej domu, przypominał ją sobie. „O, gdyby Pelasia wtedy do Poznania nie wyjechała, to miałbym teraz z kim się pouczyć. Nawet z tej diabelskiej matematyki dobra była…” Z matematyki ratował Staszka niezastąpiony i chyba najbardziej, oprócz profesora Dumała, przez niego lubiany profesor Klepacz. „Wilniuk”, jak tu na niego mówiono, spec nie tylko od nauk ścisłych, ale sportowiec entuzjasta, miłośnik szachów i boksu. W szachach Staszkowi szło raczej marnie, ale za to w boksie radził sobie wcale, wcale. A jeszcze, kiedy na okręgowych zawodach „Pierwszego kroku” Staszek w wadze koguciej wywalczył pierwsze miejsce, profesor Klepacz był w siódmym niebie. „Ty wiesz, Dolina, jakiego boksera ja by z ciebie zrobił, gdyby ja miał ciebie na stałe pod ręką? A tak, czort ciebie wie, co ty tam na tej twojej wsi po treningu robisz. A prowadzisz się jak? Za spódniczkami już pewnie się uganiasz? A nie daj Bóg, żebyś mi tam jakiegoś bimbru nie żłopnął”. „Ale, gdzie tam, panie profesorze, ja, do bimbru?”. „Nu, nu, znam ja was, gagatków. Boks, kolego, to nie bijatyka na wiejskiej zabawie, ale sztuka! Szlachetna sztuka walki! Już starożytni, żeby wspomnieć tylko o Rzymianach i Grekach, ten fechtunek na gołe pięści ćwiczyli i nad inne sporty wywyższali. Z tobą też poćwiczymy. Szybki jesteś, cios masz niezły, ale w ringu na nogach nie potrafisz chodzić. Tam trzeba jak baletnica, a ty stoisz na wyprostowanych i byle przeciwnika w łeb. W ringu, kolego, tańczyć trzeba, a dopiero potem lewy prosty i prawy hak. Już ja się za ciebie wezmę”. Profesor Klepacz! Nie tylko podstaw boksu Staszka nauczył, do szachów przyuczał, matematyki mu też nie odpuścił. Nauczył.
Nadeszło lato a wraz z nim wytęsknione wakacje. Nareszcie! Przez najbliższe dwa miesiące Staszek nie będzie musiał zrywać się skoro świt i gonić w te pędy, żeby nie spóźnić się na pociąg do Miasteczka. Książki, zeszyty w kąt i hulaj dusza, piekła nie ma. Pewnie że na gospodarstwie i w domu zrobić trzeba, co trzeba, ale to normalne na wsi i furda dla niego. A tak, to całe Zielone Pole i okolica, rzeka, zalew na Baryczy, las, ryby, grzyby, wszystko do jego dyspozycji. Nawet pierwszy powakacyjny trening bokserski profesor Klepacz dopiero pod koniec sierpnia wyznaczył, grożąc swoim podopiecznym wszelkimi możliwymi konsekwencjami, jeśli o formę nie zadbają. Czeka Staszka jeszcze kilka harcerskich zbiórek, ze dwa ogniska nad zalewem albo w sosnowym starodrzewie pod Sośnią, który Staszkowi tajgę po trosze przypominał. A w to całe harcerstwo to jeszcze Pelasia go wrobiła, do gimnazjalnej drużyny zapisała. Biedna Bronia miała z tym jego harcerstwem dodatkowy kłopot, bo to i harcerski mundurek, sznur, czapkę trzeba było mu kupić, a grosza za wiele nie było. Ale go jakoś umundurowała, wspominając przy okazji, jak to jej najstarszy brat, Władek, w przedwojennym zaleszczyckim harcerstwie rej wodził. Nie ma już Broni… Pelasia do Poznania na stałe wyjechała, harcerstwo zostało i Staszek w gimnazjum harcerzował dalej. Do tego jakiś czort go podkusił, żeby w Zielonym Polu harcerską drużyną założyć. A niech się takie Tadki, Jaśki Michalewskie, Gienki Surmy i cała chmara innych zielonopolskich chłopaków też w harcerstwo pobawi.
W niedzielę u Dolinów szło się do kościoła w Międzygórzu. Nawet za czasów Broni – na zmianę, bo ktoś musiał zostawać na gospodarce. Ojciec z Tadkiem szli rano, Staszek wolał po ich powrocie, na sumę. Wtedy była lepsza okazja do spotkania się z kolegami, a z Kryśką przede wszystkim. A jak jeszcze udało im się zmylić pokościelne towarzystwo i wracać do Zielonego tylko we dwoje, to już do szczęścia niczego nie brakowało. Mieli ulubione zakamarki nad zalewem albo na porosłych wikliną brzegach Baryczy. Siedzieli przytuleni, gapili się w wodę, żałowali, że nie mają czym podpływających bliziutko kaczek pokarmić, wspominali, opowiadali, milczeli, całowali się zachłannie i czule.
Zalew na Baryczy. Jeśli Staszkowi zaraz po powrocie z Sybiru coś się w Zielonym Polu szczególnie spodobało, to właśnie ten poniemiecki zalew, spiętrzający wody Baryczy wysoką, betonową tamą. Zalew, rzeka, dwa kroki od jego domu. Jest gdzie wędką się pobawić, konie pławić, krowy napoić i samemu, kiedy czas i pora, na czystej głębi popływać. Najchętniej ciepłym wieczorem. Krótki bieg nad zalew, pośpieszna rozbieranka i skok z zapory. Uff, co za rozkosz, kiedy się tak człowiek z tych chłodnych, mrocznych głębin wynurzy, prychnie wodą i całą piersią zaczerpnie powietrza. A potem pływa od brzegu do brzegu, póki sił i ochoty starcza. W takie ciepłe, zwłaszcza sobotnio-niedzielne wieczory, nad zalewem tłoczno. Młódź tłumnie taplała się w wodzie, psotliwie żartowała, podtapiała piszczące dziewczyny. Staszek nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedyś widział Kryśkę w tym gronie. Staszka też to raczej nie bawiło. Przyzwyczajony do wielkich syberyjskich rzek, wolał sobie popływać osobno i na głębi.
Z zielonopolskich chłopaków mało który dobrze pływał, nie mówiąc już o dziewczętach. Chociaż, chociaż, przecież ta Niemka, płomiennie ruda Erna, ta od frau Asche, pływała jak ryba. Chyba nie gorzej, a może nawet lepiej od niego. Nie zapomni, kiedy pierwszy raz ją zobaczył. Wracali wtedy z Gienkiem Stachowiakiem z kościoła w Międzygórzu. Szli ścieżką nad zalewem i wtedy ujrzeli Ernę. Nieświadoma ich obecności, stała na koronie tamy naga, nagusieńka. Staszkowi dech zaparło. Posągowo zgrabna, z grzywą rozpuszczonych płomiennie rudych włosów, okrężnymi ruchami dłoni masowała piersi. Chcieli ją bliżej podejść. Spłoszona, nawet nie zerknąwszy w ich stronę, uniosła ręce do góry i zgrabną strzałką śmignęła do wody. Patrzyli jeszcze, jak szybkim kraulem zmierzała ku przeciwnemu, porosłemu gęstą wikliną brzegowi. Pewnie tam ubiór swój zostawiła. Erna miała coś z głową, we wsi uchodziła za pomyloną. W zeszłym roku, kiedy ostatnich Niemców za Odrę przesiedlano, opuściła wraz z matką, panią Asche, Zielone Pole. Co z nią teraz, Staszek nie wiedział. Ruda Erna często stawała mu przed oczami, najczęściej wtedy, kiedy się kąpał i z tamy szykował do skoku.
Którejś niedzieli, kiedy tak sobie z Kryśką nad zalewem siedzieli, też mu się Erna przypomniała. Taka, jak ją pierwszy raz na tamie zobaczył, posągowo strojna, masująca swoje piersi. Więc mu się pomyślało, że przecież on jeszcze nagiej Kryśki nie widział. Nie widział, nie dotknął jej piersi. Gdyby tak teraz Kryśka stanęła na tamie… Chrząknął, bo na tę myśl w gardle mu zaschło. Kryśka zamyślona oskubywała kwiatek rumianu.
– No i coś tam wywróżyła?
– …„Nie dba, nie chce, żartuje”. – Odrzuciła oskubaną łodygę.
– Czarna to ty jesteś, ale na wróżkę byś się raczej nie nadawała.
– A to niby dlaczego?
– Chyba dlatego, że on wcale „nie żartuje”, tylko… Krysia, wiesz co, a jakbyśmy się tak teraz wykąpali? Gorąc taki, nikogo w pobliżu. Rozbieramy się i skok do wody!
– Wariat!
– Nikogo nie ma. Migiem do naguska i hop! Ty sobie wyobrażasz, co to za rozkosz?
– Nie wyobrażam. I w ogóle przestań się wygłupiać. Do naguska! Lepiej zbierajmy się do domu, bo tam już pewnie wszyscy dawno z kościoła wrócili i z obiadem czekają. Kąpieli mu się zachciało, wariat jeden. Do naguska.
– No dobra, już dobra, idziemy. Ale innym razem sobie popływamy. Obiecujesz? Kąpielówki weźmiemy,
– Nie obiecuję.
– Krysia, dlaczego?
– A choćby dlatego, że ja… nie umiem pływać! Rozumiesz? I wody się boję. Topiłam się… na Sybirze. Płynęliśmy tratwą po Pieczorze do jakiegoś tam pasiołka. Tratwa się rozlazła i zaczęliśmy się topić. Bracia mnie wyratowali.
– Przepraszam, nie wiedziałem. U nas, na Birusie, też jeden chłopak utonął, pływać nie umiał…
Mieszkali spory kawałek od siebie, na krańcach Zielonego Pola. Najczęściej umawiali się „tam, gdzie zawsze”. Był to plac między szkołą a gospodą Wapniaka, na którym zwyczajowo, zwłaszcza w letnie sobotnie i niedzielne wieczory, zbierała się młodzież z całej wsi. Tam też strażacy układali podłogę i organizowali potańcówki. A z okazji jakiegoś większego święta, na Zielone Świątki czy Zielną, całe festyny. Festyny zaczynały się od wczesnego popołudnia i trwały do późnej nocy. A na festynie, jak na odpuście. Na te okazje całe Zielone Pole, od małego do starego, na plac przed gospodą się schodziło. Upływający powojenny czas swoje robił i tutejsza ludzka zbieranina coraz bardziej się zżywała i dopasowywała. A w Zielonym zbieranina była nieprawdopodobna. Podobnie zresztą jak wszędzie na Ziemiach Odzyskanych. Od Opola, Wrocławia po Szczecin, zbieranina wilniuków, Wołyniaków, Podolaków, lwowiaków, warszawiaków, na poznańskich „pyrach” i opolskich Ślązakach kończąc.
Festyn! Ojciec też się czasami na festynach pojawiał. Zaczynał go i kończył na posiadach ze swoimi sybirakami i frontowcami. Staszek nie zauważył, żeby choć raz dał się porwać jakiejś znajomce do tańca. Wymawiał się żałobą po Broni, choć żałobnej opaski na rękawie nie nosił. Ale że niektóre kobiety do ojca się przymawiały, to Staszek na własne oczy widział. Choćby taka Honorka czy sąsiadka Trąbowa nawet. Tym Staszek się nie dziwił, też wdowy, a do tego jeszcze niestare. Ale taka Wanda zza torów? A właściwie pani Wanda, która nie wiadomo skąd w Zielonym Polu się zjawiła, starą panną czy rozwódką była. Nosiła się z miejska i pracowała na poczcie w Międzygórzu. Ta wyraźnie sobie ojca upodobała. Przysiadała się do stolika, zagadywała i głośno się śmiała. Nawet niebrzydka ta pani Wanda była. Taka bardziej przy kości blondyna, zawsze w zielonym berecie, upudrowana, z grubymi, na jaskrawo czerwono malowanymi wargami. Nie lubił takich malowanych, a do tego śmiech miała głośny i skrzekliwy. Staszkowi się nie podobała. A ojcu? Skąd Staszek mógł to wiedzieć? Ojciec uśmiechał się, nic nie mówił i sączył piwo.
„Ojciec się żeni!”. Od czasu, kiedy Jan Dolina zamiar żeniaczki synom ogłosił, Staszek zaczął się ojcu nieco baczniej przyglądać i chyba nieco inaczej o nim myśleć. Pewne rzeczy sobie przypomniał i dopiero teraz właściwie je kojarzył. Trochę głupio mu nawet było, ale zaczął patrzeć nie jak na ojca, tylko jak na mężczyznę. Uświadomił sobie nagle, że przecież ojciec wcale nie jest taki stary. A skoro tak, to jak mu tak, bez kobiety? Nawet nie ożenek Staszek miał na myśli, ale w ogóle. Staszek dzieckiem już nie był, już nawet na Sybirze co nieco o kobietach wiedział. Choćby ta Aniuta z Kozackiej Polany, która mu pierwszy raz w życiu smak kobiecej rozkoszy popróbować dała. Albo ta, wojną wyposzczona, zachłanna na chłopów Niurka. Obydwie do dziś go we wspomnieniach tamtymi miłosnymi figlami prześladują i podniecają. A już tutaj, choćby w Miasteczku, ile się namęczył z tą całuśnicą Pelasią? Rozpalała go pieszczotami do gorączki, a potem ani kroku dalej. A Kryśka? A z Kryśką do tej pory też poza pocałunkami nic. Zresztą Kryśka nie tylko urodą, ale charakterem i temperamentem wyraźnie od Pelasi się różniła. Wyraźnie poważniejsza, z początku niedotykalska nawet. Staszka wciąż nieco onieśmielała. Niczego nie dawała sobie wmówić, narzucić, a jak czegoś chciała, sama przejawiała inicjatywę. Długo musiał zabiegać, nim pierwszy raz się pocałowali. Do dziś zresztą, podobnie jak z Pelasią, od pocałunków i przytulanek do niczego więcej. Nawet nagiej piersi dotknąć mu jeszcze nie pozwoliła, wali po łapach, obraża się i przepraszać ją musi.
„Ojciec się żeni”. No dobra, ale z kim? Staszek nie przypominał sobie niczego takiego, co by wskazywało, że po śmierci Broni ojciec którąś z tutejszych kobiet jakoś wyróżniał, a tym bardziej, żeby wśród nich kandydatki na żonę wypatrywał. No to, z kim? Tak gdzieś pod koniec żniw przyszedł kolejny list od babki Barskiej. „Przeczytaj, Stasiu, bo mi się gdzieś okulary zapodziały”. Z listu wynikało, że wszyscy u nich zdrowi, „Jasiczek” też, choć niedawno przechodził wszelkie możliwe dziecięce choroby. „To z nim do doktora i na doktora parę razy trzeba było, ale jakoś, dzięki Bogu, sobie radzimy. Stefcia pracuje i na nas zarabia, bo Helcia się uczy, a ja w domu cały czas przy tej Broninej sierotce”. I sakramentalne: „Zostańcie z Bogiem”. Ojciec wyciągnął rękę po list, coś tam chwilę nad nim pomedytował, nim odłożył go na komodę. „Nie za bogato tam u nich, widać. Jak tylko żniwa skończymy, muszę do nich podjechać, zobaczyć. Dobrze, że teraz wakacje, to na gospodarstwie parę dni sam pobędziesz. Dasz sobie radę?
– Z Tadkiem sobie poradzimy, tylko z dojeniem najgorzej.
– Honorkę albo lepiej Trąbową po sąsiedzku poproszę, to krowy wydoją. Nie ma rady, trzeba tam pojechać. Małego odwiedzę, no i w ogóle się zorientuję”.
Jak ojciec powiedział, tak zrobił. Miał u Barskich być krótko, ledwie dzień, góra dwa, a tu już tydzień mija, a ojca nie ma. Stało się coś? Ale wrócił. Ponury jakiś, nierozmowny. Z chłopakami ledwo się przywitał i z marszu zabrał się do roboty. Dopiero wieczorem, przy kolacji, jakby nieco odtajał.
– Widzę, żeście tu sobie beze mnie radzili. Trąbowej za to dojenie trzeba się będzie jakoś odwdzięczyć. Chyba końmi jej w polu odrobimy. A zeszło mi tam trochę dłużej, bo różne takie tam sprawy chciałem za jednym zamachem pozałatwiać. Co dalej z Małym, to znaczy z Jankiem, też trzeba było coś postanowić, czy ma tam jeszcze u nich być, czy może mam zabrać go ze sobą do nas, do domu. Malutki jeszcze jest, ledwo siada. Jak go od nich wziąć, sami sobie z nim jeszcze nie poradzimy. Myślałem, że może którąś z Barskich namówię, żeby z Małym tu do nas na jakiś czas przyjechała i pobyła, nim dzieciak się nie odchowa. Przy okazji nam by trochę pomogła, babskim okiem na dom i gospodarkę rzuciła. Najlepiej któraś z dziewczyn by się do niego nadawała, bo babka Barska sama już schorowana. Stefka mogłaby być, bo to i krzepka, i gospodyni, jak się patrzy. Ale akurat ona do stałej roboty tam się najęła, nie może. No to Helkę namawiałem. Ale młode toto jeszcze, niedowarzone jakieś. Choć tak z wyglądu, kobieta z niej, nie powiem. Dałaby sobie u nas radę, a do tego widziałem, że Mały ją lubi i ona sobie z nim radzi. Tak, Hela by się do nas nadawała. Nawet babka Barska ją namawiała, żeby się zgodziła. Ale ta wciąż nie mogła się zdecydować i przez te parę dni mnie zwodziła, raz niby tak, drugi raz siak. W końcu zdecydowała, że do nas nie pojedzie, bo musi obowiązkowo w tym roku naukę w jakiejś tam szkole dokończyć. Trudno, jak nie, to nie. Nie było innego wyjścia i Mały musiał tam jeszcze na jakiś czas u nich zostać. O tak to, chłopaki, te nasze sprawy na dziś się mają.
Kończył się wrzesień. Wakacje już dawno minęły i znowu zaczęło się dla Staszka raniutkie zrywanie się na pociąg, codzienny dojazd do Miasteczka, popołudniowy, a często dopiero wieczorny powrót do domu. Tutaj – chapnąć czegoś z wystygłego obiadu na ząb i do roboty, ojcu pomagać. Niechby się wreszcie tak ojciec ożenił, może wtedy i Staszkowi nieco lżej by było. A wieczorem jeszcze lekcje na jutro odrobić. I tak w koło Macieju, dzień w dzień. Nie ma wolnej chwili, żeby z Kryśką się spotkać, do której coraz bardziej go ciągnęło. Jak dobrze w wakacje im było! Mieli siebie na wyciągnięcie ręki. Nawet jeśli w ciągu dnia im się nie udało, to wszystkie wakacyjne wieczory były ich, nie mówiąc o niedzieli. Teraz było trudniej. Obydwoje w rozjazdach po naukę, on do Miasteczka, ona do Ostrowa, ale tym radośniejsze i czulsze były ich spotkania. Tadek chodził do szkoły w Zielonym Polu, po lekcjach pasł krowy i ganiał z chłopakami za piłką. Ojciec gospodarzył. Rzadko wychodził z domu, chyba że na jakieś wiejskie zebranie albo w niedzielne popołudnie spotkać się u Wapniaka, popolitykować ze swoimi frontowymi kolegami. Bywało, że przy lampie przeglądał jakąś gazetę albo jakieś urzędowe papiery. Listy od Barskich przestały przychodzić, pogniewały się na ojca czy co? Czasami odzywała się do ojca jego siostra Zosia, z Kalinowej.
Po jednym z takich listów od cioci Zosi, którego treści Staszek nie znał, ojciec nadspodziewanie energicznie zaczął się zbierać do wyjazdu, tym razem w rodzinne strony Dolinów, do Kalinowej, pod Rzeszowem. „Muszę jechać. Dawnieńko tam nie byłem, a tu Zosia mi pisze, że ojciec, a wasz dziadek Dolina, słabuje i dopytuje się o mnie. Braci, Józka z Kostkiem, odwiedzę, a przy okazji do Kaplitów wpadnę. Parę dni mi tam zejdzie, będziesz znów musiał w domu zostać. W gimnazjum jakoś cię usprawiedliwię”.
– Dobrze tato, zostanę. Tylko ja akurat w tą sobotą mam boks w Ostrowie. A profesor Klepacz, no wiesz, ten z Wilna, co mnie zawsze usprawiedliwia, powiedział, że muszę tam być obowiązkowo.
– Boks, boks! Jeszcze tylko boksu ci brakuje. Pewnie znowu wrócisz z podbitym okiem, jak ten baciar z Tyczyna, co go na zabawie w Kalinowej sprali. Jak to wygląda, żeby Dolina dał się tak po pysku obijać. Nie wstyd ci? No dobrze, nie martw się, zdążysz na ten swój boks. Jeśli pojadę, to dopiero pod koniec przyszłego tygodnia. Na targ do Sycowa jeszcze musimy, byczka trzeba sprzedać. Potem dopiero do Kalinowej.
Co tu było więcej do gadania, tyle że Staszkowi z tym boksem ulżyło, profesora Klepacza nie zawiedzie. Ojciec z Tadkiem na targ do Sycowa byczka pogonili i sprzedali. Chyba korzystnie nawet, bo ojciec Tadkowi trzewiki na zimę kupił, a sobie, czemu Staszek nieco się zdziwił, elegancki kapelusz! Staszkowi dał parę złotych „Pewnie ci się tam, w tym Miasteczku, przydadzą. Kurtkę na zimę byłbym ci w Sycowie kupił, ale to trzeba na miarę, bo rośniesz z dnia na dzień, jakby cię podlewali”. Był chyba zadowolony, bo Staszek z tego boksu wrócił zwycięski, pochwalony przez profesora Klepacza, a najważniejsze – bez podbitego oka. „No to teraz, jakby co, to pewnie ci ten pan profesor te parę dni, kiedy wyjadę, usprawiedliwi”. Na podróż, jak rzadko, ojciec się wyelegantował: oficerki na błysk, granatowa kurtka i nowy kapelusz na głowie. „Trofiejna” skórkowa walizeczka w ręku. „No to, chłopaki, gospodarujcie, za parę dni wracam”.
Ładne mi „parę dni”. Znowu tydzień już minął, a o ojcu ani słychu, ani dychu. Dłużej go nie ma niż wtedy, kiedy do Barskich pojechał. Z każdym dniem Staszek niecierpliwił się coraz bardziej, nie wiedział, co robić. Furda dom i gospodarstwo, z tym, razem z Tadkiem i panią Trąbową, jakoś sobie radził. Gorzej było ze Staszkową przedłużającą się gimnazjalną absencją. Jak się tam po tylu dniach nieobecności pokaże, jak usprawiedliwi? Telefonu do Kalinowej nie ma. O liście nawet nie ma co myśleć, bo kiedy dojdzie… Telegram! Jutro wyśle do cioci Zosi telegram. Ale nie musiał. Nazajutrz chromawy Wojtulak, listonosz z Międzygórza, Staszkowi telegram od ojca przyniósł. Krótki, jak to telegram. Ojciec wraca w sobotę wieczornym pociągiem z Wrocławia i Staszek ma po niego wyjechać na stację w Międzygórzu „furmanką”. W sobotę, wiadomo. Wieczorny pociąg z Wrocławia, też wiadomo który, bo tylko jeden o tej porze w Międzygórzu się zatrzymuje. Ale wyjechać furmanką? Co też ten ojciec z tego Rzeszowa takiego przywiezie, że aż furmanki potrzebuje? Ważne, że wraca.
W sobotę wieczorem, uporawszy się z Tadkiem, bo ten też, zamiast domu pilnować, chciał z nim po ojca jechać, Staszek cmoknął na Gniadego i wio do Międzygórza. Podjechał, jak mógł najbliżej, do wyjścia z peronów i czekał. Ściemniało się, chłodnawo się robiło, a do tego jeszcze gęsta mgła. Przydworcowa gazowa latarnia smętnie pobłyskiwała w mroku. Na szczęście, nie czekał długo. Wrocławski przyszedł o czasie, już z daleka zapowiadając się długim pogwizdywaniem. Z dworca zaczęli wychodzić pierwsi pasażerowie. Niewielu ich było, ale ciemność i gęsta mgła z trudem pozwalały ich różnicować. Staszek wypatrywał ojca. Jest! Zbliżał się do furmanki, dźwigając jakiś duży tobołek w jednej, a wielką walizkę w drugiej ręce. Staszek zeskoczył z wozu, żeby mu pomóc. Ojciec postawił bagaże, klepnął Staszka w ramię.
– Jesteś, synu! To dobrze. Martwiłem się, czy telegram doszedł. A Tadziu, pewnie w domu?
– Gospodarstwa pilnuje.
To mówiąc, Staszek pochylił się, złapał za walizkę, żeby ją na wóz władować.
– Poczekaj chwilę, ciężka, razem to zrobimy. A teraz…
Staszek się wyprostował, spojrzał na ojca i dopiero wtedy zauważył stojącą tuż obok niego… kobietę! Średniego wzrostu była, w płaszczu, w berecie na głowie i z ojca „trofiejną” walizeczką w ręku. Sądząc po wszystkim, niestara raczej, choć w tej mgławej wieczornej poświacie prawie nie widział jej twarzy. Ledwie zdziwiony zdążył okiem na nią rzucić, jak znów odezwał się ojciec. Mówił do tej kobiety, pokazując na Staszka.
– Poznajcie się… To właśnie jest ten mój starszy, Staszek. Tadziu, ten młodszy, w domu czeka. A to, a ta pani, Stasiu, co ze mną przyjechała, to jest właśnie… moja żona. No i wasza, jakby to powiedzieć, wasza nowa… mama.
Kompletnie zaskoczony, oszołomiony Staszek, nie czekając, co tam jeszcze ojciec wyduka, zadziałał jak automat, pochylił się i pocałował kobietę w rękę, i to w tę, w której walizkę trzymała. Ona, najpewniej nie mniej od Staszka tak wylewnym powitaniem zaskoczona, wypuściła walizeczkę, szarpnęła rękę. „Nie trzeba mnie tak, nie trzeba.” i cofnąwszy się, omal się nie przewróciła na walającym się pod nogami bagażu.
Tak oto u boku Jana Doliny z Zielonego Pola pojawiła się kolejna, nieprzychylnym zrządzeniem losu, trzecia już żona, a dla jego trzech synów nowa macocha. Do tego była to kobieta z daleka, nikomu w tutejszych stronach nieznana. Nawet najstarszy syn Doliny, Staszek, się nie spodziewał, że ojciec z odwiedzin w rodzinnej Kalinowej żonę sobie przywiezie. Nic tedy dziwnego, że kiedy na stacji w Międzygórzu ojciec mu o tym powiedział i kobietę, która z nim przyjechała, jako swoją żonę przedstawił, Staszek języka w gębie zapomniał.
Po