Mleko matki - Nora Ikstena - ebook + książka

Mleko matki ebook

Ikstena Nora

3,9

Opis

Powieść Mleko matki została przetłumaczona na kilkanaście języków, w tym na angielski, niemiecki i japoński. Historia obejmuje okres od zakończenia drugiej wojny światowej i opowiada o losach trzech pokoleń kobiet, w centrum narracji stawiając lata 70. i 80. XX wieku. Autorka stworzyła ekscytujące studium stawania się człowiekiem z precyzyjnie i barwnie nakreślonym tłem Łotewskiej SRR od lat sześćdziesiątych do osiemdziesiątych. Opowieść przepełniona jest rezygnacją – z męża i ojca, z marzeń i zamiarów, z pracy i przekonań, z przyjaciół i tych, których kochamy. W tej drodze krzyżowej kobiet wszystkich pokoleń bardzo silny jest motyw przebaczenia. Od dzieciństwa jest ono ciągłym zadaniem córki w celu utrzymania przy życiu matki, która celowo pozbawiła córki mleka, by nie pozwolić na odziedziczenie swojego bólu i rozpaczy. „Łotwa to kraj, o którym prawie nic nie słyszeliśmy od czasu jej oddzielenia się od Związku Radzieckiego. Nora Ikstena udowadnia, że Łotwa mówi odważnym i oryginalnym głosem”. ROSIE GOLDSMITH, dziennikarka i prezenterka „Fikcja Nory Iksteny otwiera nowe możliwości nie tylko dla literatury łotewskiej w tłumaczeniu na język angielski, ale także dla samej literatury angielskiej”. JEREMY DAVIS, Dalkey Archive Press.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 229

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (39 ocen)
14
14
7
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
vieslava

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie opowiedziana, kobieca, kilkupokoleniowa opowieść, o relacjach na linii matka-córka, o wolności.
00

Popularność




Mātes piens

© Nora Ikstena, 2015.

All rights reserved by the author and “Dienas Grāmata”, Ltd.

Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2021 for the Polish translation by Daniel Łubiński

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

This book was published with the support of the Latvian Literature platform together with the Ministry of Culture of the Republic of Latvia.

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora: © Jan Klovstad

Redakcja: Justyna Chmielewska

Korekta: Paweł Łaniewski, Iwona Wyrwisz

Konsultacja rusycystyczna: Paweł Łaniewski

ISBN: 978-83-8230-142-7

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021

Matka zaciągnęła się dymem i przez chwilę siedziałyśmy przy grobie Bambiego.

„Ale dlaczego on zjadł swoje dziecko?” – spytałam.

„Pewnie chciał je uchronić przed klatką” – powiedziała i mocno mnie przytuliła.

Nie pamiętam 15 października 1969 roku. Nie mogę go pamiętać, chociaż są ludzie, którzy twierdzą, że pamiętają swoje narodziny. W brzuchu matki leżałam raczej prawidłowo, bo poród podobno był naturalny. Ani za długi, ani za krótki, z końcowymi bólami powtarzającymi się co pięć minut. Mama urodziła mnie w wieku 25 lat, będąc młodą i zdrową, co jednak, jak się później okazało, nie było do końca prawdą. Ale pamiętam, a może tylko sobie wyobrażam, łagodną złotawą październikową rześkość, która przeplatała się z przeczuciami długiego okresu ciemności. Taki miesiąc graniczny, przynajmniej w tej strefie klimatycznej, gdy zmieniają się pory roku i jesień stopniowo przechodzi w zimę.

Liście drzew miały zatem prawdopodobnie złotawy kolor. Przeklinając, zmiatała je z podwórza naszego domu dozorczyni, która razem z rodziną sprowadziła się tutaj ze słonecznego Kirgistanu i za swoją wysoko kwalifikowaną pracę od razu otrzymała mieszkanie w domu przy ulicy Miczurina 20. Jej skośnooka córeczka siedziała na parapecie, siorbała zupę buraczkową i ochoczo zapraszała do siebie w gości. Niegdysiejszy blask lat pokoju, blask, który wbrew własnej woli musiała porzucić żydowska rodzina, gdy w 1941 roku wywózka na Sybir uratowała ich od noszenia parę lat później żółtych gwiazd na plecach w okupowanej przez nazistów Rydze; a więc ten blask lat pokoju został teraz podporządkowany poczuciu estetyki owej Kirgizki. Parkiet pokryty był grubymi dywanami, porcelanowe naczynia wypełnione pestkami słonecznika, a na fortepianie stały spluwaczki. Czasy i wierzenia się wymieszały. I tak było w całym domu, do którego mieszkania numer 13 zostałam wniesiona, starannie zawinięta niczym larwa, jak to w tamtych czasach było przyjęte.

Czasami miewam sen, z którego budzę się w złym nastroju. Przytulam się do maminej piersi i próbuję ją ssać. Pierś jest duża, mlekodajna, lecz nic mi nie wychodzi. Matki nie widzę, w niczym mi nie pomaga, więc sama biję się z jej piersią. Aż tu nagle mi się udaje, do buzi napływa gorzki, ohydny płyn, którym się dławię, dopóki się nie rozbudzę z poczuciem obrzydzenia.

Jakie to dziwne, być tak oderwaną. I to od czegoś tak naturalnego, szlachetnego, pięknego i podziwianego od wieków. Matka karmi dziecko. Jej twarz jest jasna i promienna, oczy wpatrują się w dany od Boga cud, który umościł się na jej rękach. Dziecięce oczy patrzą na nią bezradnie i pokornie, głosy natury zlały się w jeden ton, mleko płynące z matczynej piersi jest wodą życia, którą niemowlę pije, a więź między nimi jest wieczna i nieskończona.

Moja matka, jako młoda lekarka, prawdopodobnie wiedziała, że jej mleko mogłoby wyrządzić dziecku więcej szkody niż pożytku. Bo jak inaczej wytłumaczyć zniknięcie z domu od razu po porodzie? Nie było jej pięć dni i wróciła z obolałymi piersiami, w których mleko już wyschło.

Matka matki w desperacji przez dwa dni karmiła mnie herbatą rumiankową. Potem poszła do kuchni mlecznej, w której pełna podejrzeń lekarka najpierw zwyzywała ją po rosyjsku, potem nazwała moją matkę suką, ale końcu wypisała zgodę na odbiór mieszanki do karmienia noworodków.

W ciągu dwudziestu lat, jakie spędziłam z matką, nie mogłam jej spytać, dlaczego oderwała mnie – małe, bezradne niemowlę – od swojej piersi. Nie mogłam, bo wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. I całkiem możliwe, że takie pytanie było nie na miejscu, bo życie potoczyło się tak, że to mnie przyszło zostać jej matką.

*

Nie pamiętam 22 października 1944 roku. Ale wyobrażam sobie, że Ryga jest wyzwalana spod nazistowskiej okupacji. Wybuchają bomby, szpital położniczy ma powybijane okna, jest zimno i wilgotno, a kobiety, które dopiero co wydały na świat swe dzieci, bezradnie owijają się w zakrwawione prześcieradła. Przemęczone sanitariuszki piją alkohol i zawijają martwe noworodki w niewielkie pakunki. Szaleje epidemia, którą wszyscy nazywają nosowym tyfusem. Rozlegają się wycie i płacz, w powietrzu świszczą bomby, a przez okna wpada smród spalenizny. Matka wykrada mnie z niemowlęcej sali, przywiązuje do siebie i doi mi w nos swoje mleko. Z mojego noska wypływa mieszanka ropy, mleka i krwi. Dławię się i oddycham, dławię i oddycham.

Aż tu nagle zapada cisza i spokój. Konik ciągnie wóz po słonecznie jesiennej drodze z Rygi do Babīte. Ojciec zatrzymuje się parokrotnie, żeby matka mogła mnie nakarmić. Już się nie dławię, oddycham nieśpiesznie i łakomie ssę mleko z jej piersi. W tamtejszym nadleśnictwie mamy piękny dom. Nie ma w nim wprawdzie za wiele mebli ani kołyski, ale mama szykuje mi miejsce do spania w wielkiej walizce.

Każdego ranka ojciec dogląda świerkowego zagajnika. Tak czas zlatuje aż do świąt, gdy do nadleśnictwa podjeżdża ciężarówka pełna żołnierzy, którzy wydzierają się w niezrozumiałym dla rodziców języku. Żołnierze wyskakują z auta i zaczynają wycinać drzewa w zagajniku. Ojciec wybiega z domu, zamknąwszy wpierw matkę w tylnym pokoju, gdzie leżę schowana w walizce. Specjalnie porobiła w niej dziury, żebym miała czym oddychać. Ojciec krzyczy: „Łajdaki, łajdaki!” i próbuje uratować świerki. Biją go do krwi i wrzucają na ciężarówkę razem z wyciętymi drzewkami. Grupa żołnierzy, przeklinając, obchodzi dom, walą do każdych drzwi. Moja matka siedzi bez tchu w szafie zamkniętego pokoju, trzymając na kolanach walizkę, w której oddycham. Rozlega się straszny hałas, dom jest demolowany. Aż w końcu wszystko cichnie i słychać tylko ryk silnika odjeżdżającej ciężarówki.

Nad ranem matka wychodzi z szafy, karmi mnie, przywiązuje do siebie, zakłada kilka warstw ubrań i na piechotę rusza z powrotem do Rygi. Dopiero późnym wieczorem docieramy do mieszkania numer 13 przy ulicy Tomsona, która niedługo zmieni nazwę na Miczurina. Moja matka jest zmęczona, ale musi jeszcze uszczelnić rozbite podczas nalotu bombowego okna, w przeciwnym razie obie zamarzniemy.

*

Nie wiem, jak matka i matka matki rozwiązały między sobą sprawę jej zniknięcia, ale nigdy o niej nie wspominano. W czasie mojego dzieciństwa zapach matczynego mleka został zastąpiony przez aromat leków i płynów dezynfekcyjnych, który niczym chmura wciąż wił się wokół matki zarówno wtedy, gdy zjawiała się w domu po wyczerpujących nocnych dyżurach w szpitalu położniczym, jak i wówczas, gdy odsypiała długie godziny czuwania. Jej torebka pełna była tabletek, ampułek i rozmaitych metalowych narzędzi, wśród których, już później, po porównaniu z rycinami w encyklopedii zdrowia, rozpoznałam różne, w mojej świadomości przerażające instrumenty lekarza chorób kobiecych. Ten świat wydawał się dość straszny – świat, do którego w pewnym momencie, podążając za instynktem macierzyńskim, nieodwracalnie zostanie wciągnięta każda kobieta. Zdarzało się, że matka zostawała na noc w domu, wówczas siedziała przy lampce, pijąc kawę i paląc papierosy, pochylona nad stertami encyklopedii i książek medycznych. Na jej biurku piętrzyły się kartki, na których równolegle do tekstu widniały ilustracje macicy, jajników, miednicy czy pochwy pod najróżniejszymi kątami i w różnorakich kombinacjach.

Matka nic nie wiedziała o pozostałym świecie – demonstracyjnie zamykała drzwi, gdy w pokoju obok ktoś włączył telewizor na program Время1 z sepleniącym Leonidem Iljiczem Breżniewem, nie czytała też „Głosu Rygi”, po który na rogu ulicy Gorkiego mniej więcej od 17 ustawiała się co dzień długa kolejka. Równie długa jak formująca się około południa kolejka do sklepu mięsno-mleczarskiego, do którego od czasu do czasu rzucali to czy owo, na przykład parówki czy kiełbasę doktorską, albo znowuż paczkowane masło, którego można było kupić najwyżej pół kilo. A obok stosów książek medycznych leżał Moby Dick Hermana Melville’a. Tęsknota za nieuchwytnym wielorybem własnego życia.

Nie pamiętam matczynego dotyku, ale pamiętam jej pokłute udo, na którym ćwiczyła wbijanie igieł. Pamiętam ją w łóżku, z sinymi wargami, po tym, jak po raz pierwszy przedawkowała leki, zapewne w wyniku jakiegoś eksperymentu medycznego. Pamiętam woń jej szlafroka – pachniał gorzkawą tynkturą, którą jej podawali, zanim zabrali ją do szpitala. Pamiętam też szpitalny korytarz, gdzie pozwalano mi na nią czekać po nocnym dyżurze. Szłyśmy potem do kawiarni przy ulicy Alojas, jadłyśmy solankę i kupaty, i dolewała sobie do kawy kofeinę z ampułki. I jeszcze przypominam sobie, jak bardzo wymarła wydawała się nasza uliczka, prawie jak obrazek wycięty z innej epoki i wklejony do obecnej – gdzieś poginęli elegancko ubrani ludzie udający się na zawody jeździeckie na hipodrom tuż za rogiem. Zamiast nich, w kierunku komunizmu, z pochyloną głową, śpieszą się do pracy lub domu inni ludzie – z plecionymi siatkami, z których wyślizgiwały się bochenki chleba i butelki z kefirem o jaskrawozielonych wieczkach, taszczący pod pachą zawinięte w szary papier paczki z pościelą, przewiązane cienkim brązowym sznurkiem.

*

Od wycięcia świerkowego zagajnika minęło co najmniej dziewięć lat. Byłam wzorową uczennicą i brałam udział w urządzaniu szkoły. Trzymając w dłoniach ogromną rosyjską literę M, razem z kolegami z klasy zbudowaliśmy napis: „Мы за мир!”2. Co rano miałam przygotowany wyprasowany mundurek, warkoczyki splecione z tyłu albo w precle. Moja matka kochała mnie i się o mnie troszczyła. Pewnego dnia w naszym mieszkaniu pojawił się wysoki życzliwy mężczyzna. Matka powiedziała, że będzie moim ojczymem. Wieczorem, gdy wyszedł, pierwszy raz widziałam ją płaczącą. Siedziała w naszej długiej wąskiej kuchni z widokiem na podwórze, na kuchence pachniał gar marynowanej dyni, a moja matka opowiadała.

„Kochana córeczko, moja kochana córuniu. Twojego tatusia zabrali, bo ratował sosenki. On sosenki ratował, no ale czy musiał to robić? Gdyby nie wybiegł, nie krzyczał: «Łajdaki!», wciąż byłby z nami. Ale on kochał las, te swoje drzewka, i wybiegł. Pobili go, potem zabrali, trzy dni go szukałam, aż znalazłam na stacji Šķirotava za kratami. Był cały poraniony, bardzo słaby, podał mi dłoń między prętami i mocno ściskał, aż przyszedł strażnik i kolbą uderzył go po ręce, trafiając też w moją. Później nic o nim nie słyszałam. Ani widu, ani słychu. Aż pewien człowiek przyniósł z daleka wieść, że tata umarł. Minęło już pięć lat. Nie żyje, córeczko, twój tatuś nie żyje”.

Nie pamiętam smutku. Pamiętam płaczliwy głos mamy i to, że wszystko zdrabniała: „córeczko”, „tatuś”, „sosenki”. Lubiłam mojego postawnego ojczyma, ojca zaś nie pamiętam i nie mogę pamiętać.

Aż pewnego popołudnia, przy kiosku niedaleko szkoły, gdzie stał automat z wodą gazowaną, z którego nie wolno było pić pod żadnym pozorem, ale to było właśnie to, na co najbardziej się miało ochotę, podszedł do mnie wysoki zmizerniały mężczyzna i powiedział, że jest moim ojcem. Rzuciłam się do ucieczki ile sił w nogach, wbiegłam do domu cała w krzyku i płaczu i wpadłam na matkę, bladą jak ściana. On nie umarł, on wrócił.

*

Nie pamiętam, by matka choć raz odprowadziła mnie lub odebrała ze szkoły. Zawsze robił to ojczym matki, który ją adoptował. Szliśmy ulicą rosyjskiego klasyka Gorkiego, lekki wiaterek dmuchał od strony ulicy francuskiego poety Barbusse’a mieszanką zapachów chmielu i czekolady. To zwiastowało spokój i dom. Była tylko ta krótka przechadzka, wycinek czasu we wszechświecie historii. Gdzieś daleko, w jakiejś nieosiągalnej strefie czasowej, ktoś zdezerterował z wojny wietnamskiej i spaprał sobie życie w modelowej kulturze amerykańskich gospodarzy i gospodyń domowych, którzy z pogardą traktowali dzieci kwiaty, narkotyki i rock and roll.

Gdzieś bliżej ktoś żył alternatywnym życiem – czytał samizdat, pił i marzył o wolnym Zachodzie, którego iluzja zdawała się trzepotać w powietrzu za żelazną kurtyną. Ale tu, w pobliżu, ludzie żyli codziennością. Budzili się, pracowali, kładli się spać. Zakochiwali się, płodzili dzieci, żyli, umierali.

Nie bałam się ani Amerykanów, ani bomby atomowej, ani Wuja Sama. Bałam się własnej matki. Czasami brała ją we władanie iście szatańska siła, która wyrywając się na zewnątrz, pustoszyła wszystko, zwłaszcza miłość najbliższych. Wtedy nienawidziła swojej matki, jeszcze bardziej nienawidziła swojego ojca oraz samego faktu, że się urodziła. Zamykała się w toalecie i ryczała, a długi korytarz, na którego końcu stałam i przez który ten ryk niósł się, wprawiając moje dziecięce kostki w dygot, był niekończącym się, enigmatycznym niszczycielem życiowych pragnień, zwiastował niesprawiedliwość losu i niezrozumiałe jeszcze dla mnie cierpienia. Niczym w ciemnym tunelu światło istnienia skłębiało się tam w okropny wir zniszczenia.

A potem momenty ciemności rozpraszane były rzadkimi plamami światła. Siedzieliśmy w dużym pokoju przy otwartym oknie, przez które wpadały do środka zapachy posiłków i dziecięcy gwar. Matka na białej kartce kolorowymi kredkami rysowała narodziny dziecka. Siedziałam jej na kolanach i się nie bałam. Najpierw rysowała uśmiechniętego bobasa w brzuchu mamy, potem rysowała główkę, która dopiero co wyślizgnęła się z maminego krocza i której grymas twarzy przypominał o cierpieniach i okropnościach, jakie tutaj na niego czekają. Później narysowała mamę i dziecko połączonych pępowiną, tak jakby sobie wesoło pląsali, trzymając się za ręce. Potem narysowała nożyce przecinające tę pępowinę. A potem narysowała mamę, która trzyma niemowlę na rękach, patrząc na nie łagodnym, ale jednocześnie wystraszonym wzrokiem. Wodziłam oczyma za ruchami jej rąk i kolejnymi pociągnięciami kredki. Dłoń miała małą i bladą, paznokcie obłamane, skórę suchą i popękaną od ciągłego sypania talku do rękawic medycznych. Siedziałam na kolanach matki, nie bałam się, pochyliłam się i przytuliłam policzek do jej ręki.

*

Moja matka postanowiła nie oglądać się za siebie. Poślubiła ojczyma, który mnie adoptował i kochał jak własną córkę. Nigdy nie rozmawiałyśmy o moim prawdziwym ojcu. Matka nigdy nie dowiedziała się, że odwiedzałam go przez parę dobrych lat. Po powrocie z zesłania był ciężko chory, mieszkał w nieludzkich warunkach, w wiecznie wilgotnej komórce komunalnego mieszkania, z podłogą pokrytą gazetami. Prawie zawsze albo miał trochę wypite, albo już był pijany. Gdy odrobinę wytrzeźwiał, wspominał młode lata na Uniwersytecie Łotewskim, swoje badania naukowe z zakresu młodych drzewostanów i wstręt do korporacji studenckich. Wspominał, że gdy był dzieckiem, mama ubierała go jak panicza i nazywała Jean. „Ty, córeczko, masz błękitną krew” – twierdził, bowiem jego ojcem był przecież nie ten szewc z Dobele, za którego wydano jego matkę, ale niemiecki baron. Właśnie tak. Mój ojciec był tylko jednym z milczącego legionu tych, którzy nie potrafili nadążyć za sowiecką rzeczywistością i nie doczekali ani śmierci Breżniewa czy Andropowa, ani Gorbaczowa, ani bałtyckiego łańcucha, ani, ani, ani…

Obserwując fizyczne cierpienia mojego ojca, postanowiłam zostać lekarką. Nie jestem pewna, czy go kochałam. Czasami było mi go żal, czasami go nienawidziłam, bo czułam, że jego gen samozniszczenia jest we mnie głęboko zagnieżdżony i że z czasem będzie się rozwijał i nabierze mocy. I wiedziałam, że mnie pokona. Jakkolwiek bym z nim walczyła, to mnie pokona.

Dobrze pamiętam dzień, w którym umarł. Drzwi komunalnego mieszkania otworzyła jedna z sąsiadek. Serdeczna Żydówka, która wiele razy częstowała mnie precelkami pokrytymi brązową, ciągnącą się glazurą. Czule mnie objęła, mocno przytuliła do swojej miękkiej, dzierganej chusty i cicho szlochała. Potem wzięła mnie za rękę i poszłyśmy do kantorka ojca. Leżał tam – zmarniały, z półotwartymi ustami, bo sąsiedzi wyłamali drzwi dopiero dwa dni po tym, gdy przestał oddychać.

Na poplamionej kanapie oraz wszędzie wokół walały się gazety, z których spoglądały uśmiechnięte twarze robotników oraz umieszczone w ramkach twarze członków Politbiura. Leżał wśród tekstów, które obiecywały wykonanie pięciolatki w rok i wychwalały wysokie standardy moralne budowniczych komunizmu, wzywały do budowy nowych miast na rozległych polach, gdzie złożono ciała tysięcy niewinnie pomarłych, co i tak nie poznali istoty swojej zbrodni; wśród tekstów, które zachęcały do zmieniania biegów rzek, do urządzania w kościołach składów nawozu i do usunięcia przeszłego dziedzictwa z książek, rzeźb i obrazów.

I tak tam leżał, jeden z wielu, poddał się w milczeniu i umierał w kącie, bo nie był w stanie walczyć z epoką. Nie był w stanie zapomnieć, dopasować się, znieść upokorzeń – cielesnych ani duchowych, wstydu, hańby, rozczarowania. Winny bez winy. Wyrzucony na dziejowy śmietnik. Najprawdopodobniej został pochowany na obrzeżach miasta w zbiorowym grobie dla bezdomnych. Moja matka nigdy się tym nie zainteresowała i nie dowiedziała się o jego śmierci. Chroniła swoje nowe życie i próbowała uchronić w nim również mnie.

*

Za swoich rodziców uważałam matkę matki i ojczyma matki. Matka była czymś obok rodzinnej egzystencji. Czymś, wokół czego obracały się życia nas wszystkich, podporządkowane jej, ściśle z nią związane i stale od niej zależne. Zależne od walk między jej demonami i aniołami, które chwilami wypychały naszą codzienność poza miejsce i czas, wciągały w mityczną walkę między dobrem i złem, kazały balansować na kruchej granicy życia i śmierci. W niepokoju czekaliśmy, aż wróci do domu, i często z ulgą łapaliśmy oddech, gdy zamykała za sobą drzwi. Nie umieliśmy przewidzieć, co przyniesie kolejny dzień lub noc. Nikt z nas nie wiedział nic o moim ojcu. Matka mojej matki twierdziła, że mogli się poznać na wiejskiej imprezie, na którą matka poszła, bo ją do tego zmusiła wraz ze swoją siostrą. W każdym razie matka była potem w ciąży. Poza tym nikt nic więcej nie wiedział. Ja jednak wyobrażałam sobie, jak się poznali.

Jak to było?

Mieszając rozpuszczalną kawę w kuchence małego domku siostry matki, przez trzeszczące radio na baterie słyszy przypomnienie, że dzisiaj jest – który dzień? – stycznia 1968 roku. Jeden z tych zimowych poranków, gdy wróciwszy ze wsi, stara się przeczytać i zapamiętać brednie naukowego komunizmu, po czym resztę czasu poświęca zagadnieniom medycyny i pochodzenia życia, a czasami kserokopiom z tekstami Borysa Pasternaka i Jeana-Paula Sartre’a. Tak czy owak, zostanie lekarką i badaczką. Na studiach póki co udaje jej się z łatwością rozliczyć z oficjalnym systemem, a jednocześnie zdobywa zupełnie inne, zakazane wykształcenie. Matka i siostra matki martwią się o nią. Całymi dniami potrafi nie wychodzić z pokoju, tylko siedzi i czyta książki. Jest już po dwudziestce, a nigdy nie widziano jej z żadnym chłopakiem. Czy jest atrakcyjna? Tak, zwłaszcza gdy trochę zeszczupleje. Cienkie kości, okrągłe jędrne piersi. Jasne włosy, które czasami rozjaśnia. Piegowata skóra, drobne dłonie.

Nie za wiele myśli o strojach. Nawet na uczelnię często idzie w szerokich wygodnych spodniach, mimo że czuje strachliwe, podejrzliwe spojrzenia wykładowców i studentów. Spodnie pasują kobietom tylko na sobotnim czynie społecznym. W pozostałych przypadkach należy założyć spódnicę do kolan lub, skromną rzecz jasna, mini, jeśli takie akurat są w modzie.

W chwili, gdy siostra matki smaży mężowi ziemniaki na śniadanie, ona popija gorzkawą kawę, patrzy przez okno i myśli o tym, że ten ogromny wieloryb, na którego punkcie ma obsesję szalony kapitan, to chyba nienazwany słowami silny pęd duszy, któremu nie możesz się przeciwstawić, który ciągnie do przodu, aż całkowicie wessie cię do morza.

Wieczorem matka i siostra matki niemal siłą ubierają ją w sukienkę przesłaną z Anglii przez ich brata. Ma przestać grzebać w tych książkach, lepiej niech pójdzie na imprezę do wiejskiej świetlicy. Zagra miejscowa orkiestra, będą przekąski i napoje oraz – co najważniejsze – tańce. Niech się miastowa mądrala wyhula z wiejskimi chłopakami. I niech nie myśli zwiewać, obie siostry odprowadzą ją aż pod same drzwi lokalu.

Gdy otworzyła drzwi, nie miała nawet z czym porównać tego, co zobaczyła. Wokalista topornie ruszał się na scenie:

…białe karawele suną, po błękitnym morzu lśniąco mkną, czy noc, czy dzień, wpadają w wieczną toń…

Na parkiecie jest kilka par. Jedni uprawiają taniec swobodny, inni walczykują przytuleni. Po bokach przy bufetowych stolikach krzątają się krzepkie wiejskie dziewczyny z własnoręcznie postawionymi wieżami na głowie. Chłopcy kiwają się po drugiej stronie.

…czy noc, czy dzień, wpadają w wieczną toń…

Co ona tu robi? Niemożliwe, co ona tu robi? Nie rozumie, co się tu teraz dzieje – бытие czy ничто3.

Oczywiście angielska sukienka przysłana przez brata matki w jednej chwili przyciąga wzrok konkurującego zgrupowania. Oraz jej jasna, gładko zaczesana fryzura na chłopczycę.

Ma nadzieję, że siostry nie stoją wciąż za drzwiami jak cerbery, gotowe pchnąć ją z powrotem w dziewięć kręgów piekielnych. Na wszelki wypadek jeszcze trochę tu pobędzie, potem wyjdzie na długi spacer, posiedzi nad brzegiem jeziora i wróci do domu, udając, że się wytańczyła i że odprowadzający ją chłopiec był zbyt nieśmiały, by wejść i się przywitać.

Stanęła w rogu przy wyjściu i obserwując tańczących, prawie się rozweseliła.

…czy noc, czy dzień, wpadają w wieczną toń…

Wtem przez salę po przekątnej przechodzi chłopak niewielkiego wzrostu. Ona wciąż ma nadzieję na zmianę trajektorii, ale sprawa szybko się wyjaśnia: on zbliża się do niej. Uprzejmie prosi do tańca. Ona nawet nie ma czasu, by zastanowić się nad wyborem. Po prostu podaje mu dłoń i dołączają do innych par. Walczykują sobie. Jest prawie tego samego wzrostu co ona, ale tańczy dobrze i pewnie. Czasami jej policzek dotyka jego policzka, i wtedy ona stwierdza, że to nie jest niemiłe. W przerwach między jednym tańcem i kolejnym robią to, co pozostałe pary: stoją odsunięci obok siebie, nie wiedzą, gdzie podziać ręce, czekają na następny kawałek. Po dziesiątym tańcu on proponuje, by napili się wina. Przy stolikach jest spory gwar, ale jemu udaje się zgrabnie wylawirować między resztą spragnionych i wynurza się z tłumu z dwoma kieliszkami. Siadają z boku.

Ona będzie lekarką, badaczką. Ach, tak. A on na razie pracuje w warsztacie mechanicznym. To jak się tutaj znalazła? Przyjechała w gości do siostry matki. I jak jej się podoba na wsi? W porządku. Gdyby były książki, mogłaby tu mieszkać. A jak zamierza zarabiać pieniądze? Będzie badaczką. Ach, tak. A on chciałby się wyuczyć na inżyniera lotnictwa. Czy chciałaby jeszcze zatańczyć? Nie. Czy może ją odprowadzić do domu siostry matki? Tak.

Styczniowa noc jest wyjątkowo ciepła, dochodzą do jeziora, które nie zdążyło zamarznąć. On zbiera płaskie kamyczki i pokazuje jej, jak nimi rzucać, by po kilka razy podskakiwały na tafli wody. Właśnie tak przemieszcza się jej myśl, gdy próbuje pojąć, powiedzmy, Bacona… Człowiek postrzega przyrodę poprzez analogię do siebie i w ten sposób jakby ją sobie przybliża. Kamyk lekko muska taflę i leci dalej, ale żeby uzyskać dyplom, ona będzie musiała uzasadnić ateizm Bacona, kamyczek natomiast tonie.

Później chłopak zaprasza ją na herbatę, tuż obok – do stróżówki. Tam mija noc.

*

Po śmierci ojca powoli, ale wyraźnie narastała we mnie nienawiść do obowiązującego ustroju oraz do mojej matki. Zalękniona i udręczona z powodu swojego życiorysu, co rano przed wyjściem do szkoły powtarzała mi, że muszę mieć dokładnie wyuczony cały materiał, nie wykłócać się i aktywnie brać udział w działaniach organizowanych przez pionierów, a później Komsomoł. Moja matka miała plecy – ochraniał ją ojczym, który walczył w wielkiej wojnie ojczyźnianej po zwycięskiej stronie. Te plecy przykryły czerwienią prawdy inne sprawy – jego służbę w ochronie prezydenta niepodległej Łotwy oraz fakt, że jego brat dobrowolnie przystąpił do armii nazistowskich Niemiec. Brat przeciwko bratu – krwawa polka historii.

Późnymi wieczorami matka z ojczymem szeptem rozmawiali o swoich braciach. Brata ojczyma poddano torturom z zamiarem wydobycia od niego zupełnie mu nieznanych informacji z linii frontu. Później został stracony za zdradę ojczyzny. „Ruskie psy” – cedził ojczym przez zaciśnięte usta. Nie rozumiałam tego. Przecież ramię w ramię z tymi psami dotarł prawie do Berlina, w majowe i październikowe święta szedł w psich pochodach i otrzymywał paczki z jedzeniem, jakiego nie można było dostać w sklepach, między innymi suchą wędzoną kiełbasę, kawę rozpuszczalną albo kiszone ogórki i pomidory z bratniej Bułgarii.

Brat matki żył i miał się dobrze w Londynie, skąd przychodziły do nas paczuszki z niewyobrażalnymi skarbami – wspaniałymi tkaninami, kłębkami włóczki i wykrojami, z których matka szyła ubrania. Tam w Londynie brat matki był właścicielem fabryki odzieży. Dwa razy w roku matka pisała podania do władz sowieckich z prośbą o zgodę na odwiedzenie brata. Dwa razy do roku otrzymywała oficjalną odpowiedź o treści: „нецелесообразно”4. Jej trwająca dziesięć lat korespondencja z organami władzy zakończyła się po ostatniej prośbie – o zgodę na wyjazd do Londynu na pogrzeb brata – na którą odpowiedziano: „нецелесообразно”.

Nie zważając na cały ten absurd, matka zawzięcie kontynuowała trud wychowania mnie na uczciwą i wierną radziecką obywatelkę. A we mnie równie zawzięcie kwitła nienawiść do tej podwójnej i obłudnej egzystencji, w której ludzie byli zmuszeni do odgrywania dwóch ról. Machali flagami na majowych i październikowych demonstracjach, wychwalając najmocarniejszą na świecie Armię Czerwoną, rewolucję i komunizm, a później w kuchniach własnych domów spłukiwali to wszystko szklanką alkoholu, robiąc znak krzyża w oczekiwaniu na armię angielską, która nadejdzie od strony Bałtyku i wyzwoli Łotwę spod rosyjskiego buta.

Po odegraniu swojej obłudnej roli w szkole coraz bardziej zamykałam się w sobie i coraz częściej czytałam encyklopedię medyczną, która pojawiła się w naszym domu po śmierci profesora. Mieszkał samotnie piętro wyżej, a nowi gospodarze po prostu wyrzucili przez okno książki z jego biblioteki. Wkrótce na podwórzu wyrósł ogromny stos i każdy mógł sobie z niego wziąć, co chciał. Matka nie kryła zdziwienia, gdy ciągnęłam po schodach wielkie tomy encyklopedii, ale nie sprzeciwiała się, aby jeszcze bardziej nie pogłębić ziejącej między nami przepaści.

Oto była – prawda o żałosnym i obłudnym stworzeniu zwanym człowiekiem. Sploty naczyniowe, uzwojenia jelit, gruczoły i wydzieliny, chłonki i tętnice, fallusy i pochwy, jądra i macice. Boska prawda, w której współpracowało ze sobą tak wiele subtelnych mechanizmów życia, w której każde zdarzenie mogło się okazać śmiertelnym, ale tak się nie działo, bo owo stworzenie zostało powołane do życia, nie zaś do śmierci. A śmierć w tej opowieści była jedynie przypadkowym, choć nieuniknionym przystankiem.

*

Gdy myślę o matce, o jej i moich narodzinach, nie opuszczają mnie refleksje o przeklętym uwarunkowaniu, które jest konsekwencją równie przeklętego przypadku albo może jakiegoś wielkiego, niepojętego planu. Urodziłyśmy się w określonym miejscu i czasie, i to determinowało nasze losy. Mogłybyśmy mieć inne życie, gdybyśmy tylko urodziły się gdzie indziej. Powiedzmy: mogłabym być jednym z tych dzieci, które urodziły się na Woodstocku w sierpniu 1969 roku. Wiadomo o trzech osobach, które umarły w czasie festiwalu – jedna przedawkowała heroinę, drugą przejechał traktor, trzecia natomiast spadła z wysokiej konstrukcji; urodziło się także dwoje dzieci. Dziewięć miesięcy po festiwalu urodziło się zaś jeszcze dwieście tysięcy dzieci poczętych właśnie tam – dzieci Woodstocku.

W wyobraźni widzę swoją matkę nie jako studentkę medycyny, która zaszła w niechcianą ciążę i idzie ulicami szarej jesiennej Rygi ubrana w opięty płaszczyk przysłany z Londynu przez brata jej matki, którego nigdy nie pozna, płaszczyk ma zapięty na jeden guzik powyżej dużego brzucha, buty mocno znoszone, pod pachą taszczy swoje zapiski z endokrynologii. Nie taką ją widzę, lecz jako dziewczynę o długich, gładkich włosach, ze wstążką na czole, duży brzuch tylko częściowo skryty pod kwiecistą koszulą, na nogach dżinsowe dzwony. Wszystko jest inaczej – w równoległym świecie rządzi chaos wolności, pachnie trawa i pachnie sperma. The Who grają See me, feel me, a wraz z początkiem piosenki wschodzi słońce. Świat i wolność nie mają granic. I u mojej matki z całego tego szczęścia po drugim dżoincie zaczyna się nieco przedwczesny poród.

Mimo tej historycznej niemożliwości moja matka miała w sobie coś z dzieci kwiatów. Nie bała się eksperymentować na sobie i często żyła w alternatywnej mgle – w sensie zarówno dosłownym, zażywając to i owo, jak i przenośnym – gdy bajerowała epokę, w której przyszło jej urodzić się i żyć. Pamiętam ją, jak leży pijana winem na łące mleczy przy hipodromie, na którym nie biegały już konie, ale urządzono jakieś warsztaty. Tor wyścigowy był świadkiem jej innego, szczęśliwego, wolnego i beztroskiego życia. Biegła po mleczach niczym młoda, piękna klacz, a ja hycałam za nią jak źrebaczek, plącząc się pod nogami. Zasapana wpadła w mlecze, ja upadłam prosto na nią, a mój dziecięcy policzek odbił się od maminej piersi. Była okrągła i delikatna, więc szczelniej przytuliłam do niej buzię. Tak sobie tam leżałyśmy, a świat i wolność nie miały granic.

Dopiero później, po śmierci matki, gdy za plecami był okres wielkich przemian i jej życie mogło się wreszcie rozpocząć, lecz się skończyło, ja być może domyślę się granic, jakie przekroczyła w ciągu swojego życia. I tej najważniejszej – granicy między życiem i śmiercią, którą znała w najdrobniejszym szczególe, będąc przy niej na co dzień, i której nie bała się przejść, wielokrotnie powracając, aż do momentu wielkiego rozstania.

*

Udało mi się spełnić moje marzenie – zostałam przyjęta do Instytutu Medycznego. Być może był to szczęśliwy zbieg okoliczności i obsesja na punkcie tych studiów. Rządziła tutaj niewidzialna mafia lekarskich dynastii, utrzymująca się dzięki silnej tradycji żydowskich rodzin, które przetrwały wojnę – tradycji bycia dobrymi lekarzami z pokolenia na pokolenie. Osobie z zewnątrz trudno było się tam włamać. Ale mnie nie sposób było powstrzymać.

Na stole leżała czaszka niezidentyfikowanego zmarłego, którą mój ojczym wykopał na opuszczonym leśnym cmentarzu i którą moczono w różnych roztworach, aż uzyskała niebieskobiały połysk. Moja matka bohatersko to wszystko znosiła, użyczając na potrzeby tego procesu garnki ze swojej kolekcji. Oko w oko z czaszką, co rano i co wieczór, odmawiałam kostny pacierz po łacinie i łotewsku. Kość klinowa – Os sphenoidale, kość potyliczna – Os occipitale, kość skroniowa – Os temporale, kość ciemieniowa – Os parietale, kość czołowa – Os frontale, kość sitowa – Os ethmoidale, szczęka – Maxilla, kość jarzmowa – Os zygomaticum, kość podniebienna – Os palatinum, kość łzowa – Os lacrimale, kość nosowa – Os nasale, kość gnykowa – Os hyoideum…

Moim najlepszym przyjacielem był pracujący w Anatomicum Mārtiņš od trupów. Za ćwiartkę wpuszczał do zamkniętych pomieszczeń także w nocy. Wyławiał z basenu formaliny odpowiednią część ciała i potem mogłam ją godzinami ciąć, preparować i zszywać. Aby rozwiązać zagadkę życia, musiałam najpierw zabrać się za rebus śmierci. Człowieka należało postrzegać jako liczbę porządkową. Jego martwe ciało było glebą życia. Trzeba było przyjąć postawę Mārtiņša od trupów: martwy to martwy.

Stary