Mit rozpieszczonego dziecka. Wyzwanie rzucone stereotypom na temat wychowania - dr Alfie Kohn - ebook

Mit rozpieszczonego dziecka. Wyzwanie rzucone stereotypom na temat wychowania ebook

Alfie Kohn

4,6

Opis

• Czy to prawda, że współczesne dzieci są rozpieszczone?

• Czy faktycznie rodzice pozwalają im na zbyt wiele?

• Jak przygotowywać je do wyzwań dorosłego życia?

• Czy trzeba przyzwyczajać dzieci do porażek, frustracji i cierpienia?

• Czy rywalizacja w młodym wieku rzeczywiście wzmacnia?

• Czy samodyscyplina może mieć jakieś ciemne strony?

• Kto korzysta na posłuszeństwie naszych dzieci?

 

Alfie Kohn zaprasza do refleksji nad stereotypami dotyczącymi dzieci i wychowania. Bazując na współczesnej wiedzy i badaniach, rozważa powszechne przekonania na temat rodzicielstwa helikopterowego, rywalizacji, samokontroli czy rzekomo szkodliwego poczucia własnej wartości. Pokazuje, że część opinii, które funkcjonują w mediach i świadomości rodziców, zyskała już statut szkodliwych mitów.

Książka zawiera także pozytywny program, który autor nazywa wychowaniem opartym na współpracy.

 

Alfie Kohn jest amerykańskim badaczem interdyscyplinarnym, cenionym ekspertem od edukacji i wychowania. Błyskotliwy krytyk kultury rywalizacji i wychowania opartego na kontroli. Autor wielu książek, m.in. Wychowanie bez nagród i kar (wyd. pol. 2013), Mit pracy domowej (wyd. pol. w przygotowaniu), No Contest. A Case Against Competition (1982).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (26 ocen)
19
4
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału

THE MYTH OF THE SPOILED CHILD. CHALLENGING THE CONVENTIONAL WISDOM ABOUT CHILDREN AND PARENTING

Projekt graficzny okładki

ALEKSANDRA SZEMPRUCH

Redakcja

AGATA RĘKAWEK

2014 © Copyright by Alfie Kohn

First published in the United States by Da Capo Press, an imprint of Perseus Books, a division of PBG Publishing, LLC, a subsidiary of Hachette Book Group, Inc.

© Copyright for the Polish translation and edition by Wydawnictwo MiND 2018

ISBN 978-83-62445-66-0

Skład wersji elektronicznejMARCIN KAPUSTA

konwersja.virtualo.pl

Dla M.W.

Twoje uwagi zawsze pozwalały mi udoskonalać to, co piszę.

WPROWADZENIE

Pewnego dnia podczas pogawędki z przyjacielem językoznawca George Lakoff zastanawiał się, czy dałoby się wymyślić pytanie, które pozwoliłoby odgadnąć zapatrywania polityczne respondentów. Przyjaciel zasugerował mu, że owszem, można by odróżnić liberałów od konserwatystów, jeśli spyta się ich: „Czy wziąłbyś na ręce swoje dziecko, kiedy płacze w nocy?”1.

Lakoff przytacza tę historię na początku książki Moral Politics, wyjaśniając, w jaki sposób poglądy na aborcję, karę śmierci, posiadanie broni, ochronę środowiska, politykę zagraniczną czy imigrację ujawniają głębsze przekonania moralne. Jego zdaniem, przekonania te można przyporządkować do konkretnych modeli rodzinnych: poglądy konserwatywne do modelu „surowego ojca”, a liberalne – do „opiekuńczego rodzica”.

Po lekturze jego ponadczterystustronicowej książki wciąż nie jestem pewien, co miał na myśli. Czy modele rodzinne to tylko metafory? A może podejście do kwestii wychowawczych rzeczywiście ma związek z poglądami politycznymi? Jeśli tak, to czy istnieją na to jakiekolwiek dowody2?

Niezależnie od tego, sam pomysł wydaje mi się fascynujący. Może rzeczywiście osoby autorytarne, które wymuszają na dziecku posłuszeństwo, są statystycznie w większości przeciwne politycznym akcjom afirmatywnym. A rodzice, którzy zamiast klapsów wolą rozmowę, może chętniej popierają ulgi podatkowe dla odnawialnych źródeł energii. Taka perspektywa nadaje nowe znaczenie powiedzeniu Wordswortha: „Dziecko jest ojcem człowieka”.

Jest tylko jeden problem z tą teorią. Mnóstwo osób o liberalnych poglądach zamienia się w zagorzałych konserwatystów, gdy rozmowa zejdzie na temat dzieci i rodzicielstwa. To właśnie ta interesująca sprzeczność zainspirowała mnie do napisania niniejszej książki.

Po raz pierwszy zwróciłem na nią uwagę, kiedy przyjrzałem się powszechnemu podejściu do edukacji. Jeśli zajrzymy do artykułów redakcyjnych w centrolewicowych gazetach albo do esejów postępowych autorów, to w większości takich zagadnień, jak polityka podatkowa lub prawa obywatelskie, usłyszymy mniej więcej to, czego się spodziewamy. Ale w kwestii edukacji spotkamy się z bezkompromisowym podejściem, które odpowiada raczej zapatrywaniom konserwatywnym niż liberalnym. Większość z tych autorów opowie się za odgórną, korporacyjną reformą szkolnictwa, narzucaniem uniwersalnych standardów i programów nauczania, mniejszą ochroną miejsc pracy dla nauczycieli, wprowadzeniem częstych testów, a także za systemem nagród i kar, który ma służyć uzyskaniu lepszych wyników w nauce oraz zmusić zarówno uczniów, jak i nauczycieli do podporządkowania się zasadom.

Nasze podejście do edukacji w dużej mierze odzwierciedla przekonania na temat dzieci oraz tego, jak powinny być wychowywane. Naturalnie, politycy rzadko poruszają wprost kwestię rodzicielstwa, ale felietoniści czasem wtrącą swoje trzy grosze, prezentując wówczas konserwatywne poglądy, nawet jeśli mają liberalne zapatrywania polityczne3. Artykuły na temat rodzicielstwa publikowane w czasopismach opiniotwórczych również podlegają temu trendowi. Mimo różnych poglądów na szereg innych tematów, jeśli chodzi o dzieci, mamy zwykle do czynienia z jednym spójnym podejściem. Oto jego główne tezy.

• Żyjemy w czasach rozpieszczania dzieci. Pobłażliwi rodzice nie stawiają im żadnych granic i nie potrafią niczego odmówić.

• Rodzice są nadopiekuńczy i nie pozwalają dzieciom mierzyć się z naturalnymi konsekwencjami własnych błędów. Dzieci nauczyłyby się znacznie więcej, gdyby rodzice nie chronili ich przed porażkami.

• Dorośli są tak bardzo skupieni na tym, by dzieci czuły się wyjątkowe, że wychowują pokolenie roszczeniowych narcyzów. Młodzi ludzie otrzymują medale nawet wtedy, gdy ich drużyna przegrywa, są chwaleni za wszystko i zbyt często dostają dobre stopnie. Niestety, bezlitosny, prawdziwy świat zgotuje im zimny prysznic.

• Młodym ludziom brakuje nie poczucia własnej wartości, lecz samodyscypliny, czyli zdolności odraczania gratyfikacji, kontrolowania własnych impulsów i umiejętności konsekwentnego realizowania zadań.

Te tradycyjne poglądy słyszymy właściwie wszędzie. Stały się one powszechnymi stereotypami na temat dzieci do tego stopnia, że pojawiają się niemal we wszystkich gazetach i czasopismach. Jeśli chodzi o poczucie własnej wartości, to zakłada się, że dzieci mają go za dużo. Zdaniem większości autorów, młodym ludziom brakuje dyscypliny i granic stawianych przez rodziców. Wytrwałość i determinację uważa się za coś bardzo pozytywnego, chociaż nikt nigdy nie poddaje ich analizie. Powszechność tej tradycyjnej perspektywy wyjaśnia, dlaczego nawet liberałowie prezentują głęboko konserwatywne podejście wychowawcze.

Pisząc tę książkę, poszukiwałem badań naukowych, które pozwolą oddzielić prawdę od mitów. Natknąłem się także na liczne artykuły w popularnej prasie, o takich tytułach: Zepsuci do szpiku kości. Dlaczego dzieci nami rządzą?(„The New Yorker”), Jak skazać swoje dzieci na terapię („The Atlantic”), Po prostu zabroń. Dlaczego rodzice muszą stawiać granice dzieciom, które chcą wszystko? („Newsweek”), Rodzice i dzieci. Kto tutaj rządzi? orazMillenialsi – pokolenie JA („The Time”), Nadopiekuńczość („Psychology Today”), Problem z poczuciem własnej wartości („The New York Times Magazine”).

Wystarczy przeczytać jeden z nich, aby wiedzieć, jakie poglądy prezentują pozostałe. To samo dotyczy gazet, blogów i książek4. Rodzice są krytykowani za chronienie dzieci i zbytnią pobłażliwość. Zarzuca się im, że kupują za dużo zabawek, a dzieciom, że są zbyt egoistyczne i nie mają szacunku dla dorosłych ani motywacji do działania. Można odnieść wrażenie, że autorzy takich publikacji wrzucają do jednego worka wszystko, co ich drażni w kwestiach wychowawczych. Dzieciom pokazuje się zbyt wiele reklam! Młodzi ludzie biorą udział w zbyt wielu zajęciach pozalekcyjnych! Technologia ich rozprasza! A w dodatku są zbyt materialistyczni, indywidualistyczni i narcystyczni, dlatego że zostali wychowani przez uległych, pobłażliwych lub postępowych rodziców. Autorzy akademiccy posługują się czasem takimi terminami jak turborodzicielstwo (intensive parenting) lub nadopiekuńczość (nurturance overload)5.

W rzeczywistości wszystkie te generalizujące stwierdzenia są ze sobą sprzeczne. Dowiadujemy się, że rodzice stawiają dzieciom wygórowane wymagania i oczekują coraz lepszych wyników w nauce (zatrudniając do pomocy korepetytorów i samemu pomagając im w odrabianiu lekcji), a jednocześnie czytamy, że próbują chronić je przed rywalizacją, przyznając medale i nagrody wszystkim bez wyjątku i za bardzo starając się je uszczęśliwić. Młodzi dorośli są często określani jako zadowoleni z siebie ignoranci, którzy w swoim zadufaniu nie dbają o rzeczywiste osiągnięcia, a jednocześnie zaznacza się, że są nieszczęśliwi i wymagają terapii6. Dowiadujemy się także, że w naszym społeczeństwie panuje epidemia rodzicielstwa helikopterowego, a jednocześnie rodziców krytykuje się za ignorowanie własnych dzieci z powodu zaabsorbowania innymi sprawami. Wydaje się, że autorzy takich publikacji zakładają, iż czytelnicy automatycznie zgodzą się z tymi twierdzeniami i nie dostrzegą ich niespójności, jeśli tylko będą miały negatywny wydźwięk i prezentowały tradycyjną perspektywę.

Wspomniane teksty rzadko powołują się na wyniki badań, które potwierdzałyby, że opisywane zjawiska są rzeczywiście powszechne i mają katastrofalne skutki. Zamiast tego autorzy raczą nas pojedynczymi rażącymi przykładami, byśmy odnieśli wrażenie, że reprezentują one powszechne zjawiska społeczne. Być może te niedbale napisane, niespójne i nieprzekonywające artykuły nie byłyby aż tak irytujące, gdybyśmy równie powszechnie spotykali poglądy przeciwne. Jednak mamy do czynienia z zadziwiającą zgodnością przekonań na temat dzieci i rodzicielstwa oraz brakiem ich krytycznej analizy, co jest niezwykle niepokojące. Mnóstwo publikacji przedstawia wizję zepsutych dzieci, roszczeniowych millenialsów oraz pobłażliwych lub uległych rodziców, niezwykle silnie oddziałując na świadomość społeczną. W wypadku takiej jednomyślności najważniejsze jest, aby zarzuty były merytoryczne. Dlatego w niniejszej książce postanowiłem poddać je szczegółowej analizie, sięgając do dowodów naukowych.

Opinie na temat dzieci i rodzicielstwa można podzielić na trzy kategorie. Pierwszą z nich są  z d a n i a   o p i s o w e:  „Pobłażliwość jest zjawiskiem powszechnym”, „Porażka jest pożyteczna”, „Dzisiejsza młodzież jest bardziej narcystyczna niż kiedyś”. Druga kategoria to  p r z e w i d y w a n i a:  „Dzieci nadopiekuńczych rodziców nie będą sobie radzić w dorosłym życiu”, „Brak rywalizacji sprzyja przeciętności”. A trzecia to  o c e n y   w a r t o ś c i u j ą c e:  „Na wysokie poczucie własnej wartości trzeba sobie zasłużyć”, „Priorytetem rodzica powinno być zadbanie o niezależność dziecka”. Chciałbym ocenić w tej książce trafność tych zdań opisowych oraz zasadność przewidywań i założeń, na jakich opierają się oceny wartościujące, a także odnaleźć dane naukowe, które mogłyby je potwierdzić lub obalić.

W pierwszych dwóch rozdziałach przyjrzę się zarzutowi, że rodzice są zbyt pobłażliwi, a dzieci rozpieszczone. Przekonamy się, że takie opinie od dawna pojawiają się w naszej kulturze, a kolejne pokolenia utrzymują, że nigdy nie było aż tak źle jak teraz. Aby zrozumieć, dlaczego tak wielu ludzi w to wierzy, poświęcę nieco miejsca na zbadanie samej natury rodzicielstwa oraz spróbuję określić styl wychowania, który rzeczywiście najlepiej służy rozwojowi dziecka.

W rozdziale trzecim rozważę zarzuty dotyczące nadopiekuńczości. Nie ma żadnych dowodów na to, że jest to zjawisko powszechne. Okazuje się natomiast, że problemem nie jest nadopiekuńczość i rozpieszczanie dzieci, ale nadmierna kontrola.

W kolejnych rozdziałach przyjrzę się zarzutom, że dzieci są rzekomo nadmiernie chronione przed nieprzyjemnymi doświadczeniami i zbyt często otrzymują pochwały, na które nie zasługują, przez co stają się zbyt zadowolone z siebie. Tradycjonaliści z oburzeniem reagują na najmniejsze próby łagodzenia praktyki kar i rywalizacji, a ich opór opiera się na trzech przekonaniach: nagrody są konieczne, by motywować ludzi; nagrody powinny być rzadkie i przyznawane jedynie zwycięzcom; najlepszym sposobem na przygotowanie dzieci na przyszłe nieszczęścia i porażki jest narażenie ich na ból i porażkę już teraz. Twierdzenia te są zupełnie niesłuszne, ale wynikają z przekonań, które niełatwo podważyć: powinniśmy sobie zasłużyć na wszystko, czego pragniemy (warunkowość); tylko nieliczni mogą być wybitni (niedobór); a dzieci powinny nauczyć się, że życie to walka (deprywacja).

Te wartościujące oceny kształtują nasze poglądy na temat tego, jak dorośli postępują z dziećmi, a także, co dzieci myślą o sobie. W rozdziale szóstym przyjrzę się faktom dotyczącym psychologicznej funkcji poczucia własnej wartości i wykażę, że nauka podważa próby zdyskredytowania tej koncepcji. Następnie skupię się na głównej kwestii spornej: czy dziecko może czuć się dobrze samo ze sobą mimo braku imponujących osiągnięć? Badania wykazały, iż bezwarunkowe poczucie własnej wartości jest kluczowym elementem zdrowia psychicznego.

Wyniki badań naukowych podważają pogląd, iż wszystkim dzieciom przydałoby się więcej samodyscypliny. W rozdziale siódmym przyjrzę się bliżej tej błędnej sugestii, zgłębiając dynamikę samokontroli oraz ideologię, pod wpływem której tak wielu ludzi domaga się od dzieci większego wysiłku, opierania się pokusom oraz odkładania na później tego, co przynosi im radość. Nawet gdyby dzieci rzeczywiście były tak skupione na sobie i rozpieszczone, jak nam się wmawia, to zamiast powoływać się na protestancką etykę pracy i narzucać im większą dyscyplinę, moglibyśmy pomóc im działać na rzecz zmian społecznych. W rozdziale ósmym omówię sposoby rozwijania u dzieci zdolności do kwestionowania stereotypów i niezgadzania się z tym, co nie ma dla nas sensu.

Pragnę zaprosić czytelników, którzy nie uważają się za konserwatystów społecznych, do przyjrzenia się tradycyjnym poglądom na temat dzieci. Chciałbym również zachęcić wszystkich czytelników, niezależnie od ich zapatrywań politycznych i kulturowych, aby na nowo rozważyli powszechne stereotypy wychowawcze. W naszej kulturze często pojawiają się takie pytania: Czy jesteśmy wystarczająco stanowczy wobec dzieci? Czy nie angażujemy się zbytnio w ich życie? Czy współczesna młodzież nie jest zbyt pewna siebie? W niniejszej książce wykażę, iż stawianie tego rodzaju pytań jest w dużej mierze nieporozumieniem. Rozsądną alternatywą dla nadopiekuńczości nie jest zaniedbywanie dzieci, lecz bycie lepszym rodzicem. Alternatywą dla pobłażliwości nie jest większa kontrola, lecz większa responsywność, a alternatywą dla narcyzmu nie jest konformizm, lecz refleksyjna buntowniczość. Zatem jeśli chcemy wychować zdrowe psychicznie i pełne entuzjazmu dzieci, musimy zakwestionować podsycany przez media lęk przed ich zepsuciem.

Rozdział 1POBŁAŻLIWI RODZICE, ROZPIESZCZONE DZIECI I INNE MITY

Prelegenci w szkołach średnich i wykładowcy akademiccy uwielbiają korzystać z pewnego retorycznego zabiegu, za pomocą którego ożywiają swoje nieco rozwlekłe wypowiedzi. Podają anonimowy cytat, który w bezpośredni sposób łączy się z danym tematem, a następnie podkreślają, iż pochodzi on sprzed kilkudziesięciu, a nawet kilkuset lat.

A jednak zabieg ten może służyć czemuś więcej niż tylko niewinnej rozrywce. Zapoznając się z uderzająco znajomymi spostrzeżeniami lub opiniami dawno już zmarłych ludzi, wyzbywamy się mitu wyjątkowości. Fakt, że nasi dziadkowie lub dalecy przodkowie mówili mniej więcej to samo – pomijając powierzchowne szczegóły – na temat pewnych aspektów współczesnego życia, powinien nas skłonić do poważnego zastanowienia się nad tym, co głosimy.

Rozważmy kwestię edukacji. Wielu sprawozdawców i emerytowanych nauczycieli z rezygnacją lub niesmakiem oznajmia, że standardy kształcenia wyraźnie spadły, a uczniowie mają coraz gorsze wyniki w nauce. Dzieci robią tylko tyle, ile muszą, i jakoś uchodzi im to płazem. W dodatku są takie zadowolone z siebie i jeszcze ciągle się je chwali! Za co? Za ich bylejakość!

W pewnym artykule czytamy: „W ostatnich latach rodzice z przerażeniem narzekają na to, że dzieci nie potrafią czytać na głos, literować ani wyraźnie pisać. Pracodawcy wyznali, iż mechanicy nie potrafią przeczytać nawet prostej instrukcji. Wiele uniwersytetów zarzuca szkołom średnim, że wypuszczają uczniów, którzy nie mają wystarczających umiejętności, aby przyswoić sobie nową wiedzę. Szkoły średnie z kolei muszą radzić sobie z uczniami, którzy nie nauczyli się dobrze czytać w szkole podstawowej”. Ta druzgocąca krytyka naszego systemu edukacyjnego wydaje się nie mieć końca. O dziwo, okazuje się jednak, że nie dotyczy ona właściwie naszego systemu kształcenia. Dlaczego? Dlatego, że artykuł został opublikowany w 1954 roku, gdy większość z nas nie miała jeszcze nic do powiedzenia na ten temat1.

Nasuwa się tutaj oczywiste pytanie: „Kiedy dokładnie była ta złota era wysokich standardów?”. Naturalnie, nie istniała nigdy! Socjolog Richard Rothstein pisze: „Historie o upadku standardów kształcenia w XX wieku są w większości bajką”. W swojej książce The Way We Were? (Czy tacy byliśmy?) podaje przykłady podobnych ataków na system edukacji, cofając się o kolejne dekady2. Każde pokolenie powołuje się na „stare dobre czasy”, a jednak okazuje się, że wtedy postępowano dokładnie tak samo.

W latach pięćdziesiątych XX wieku dorośli malkontenci z  sentymentem wspominali swoje szkolne lata, kiedy to kładziono nacisk na wyniki i nie akceptowano żadnych wymówek. Gdy jednak oni sami byli dziećmi, ówcześni dorośli byli oburzeni, że nauczyciele oceniający eseje na konkursach zmuszani są do wybierania tych, które „zawierają najmniej błędów” (1911), a uczniowie szkoły średniej nie potrafią odpowiedzieć na dwa spośród trzech pytań w teście dotyczącym „najprostszych i najbardziej oczywistych faktów z historii Ameryki” (1917)3.

Przejdźmy do zjawiska zwanego inflacją ocen. Każdy z nas słyszał, że w dzisiejszych czasach dobre oceny są rozdawane jak cukierki. Harvey Mansfield z Uniwersytetu Harvarda głosi powszechnie przyjętą opinię o skandalicznym upadku rygorystycznych standardów, który „rozpoczął się pod koniec lat sześćdziesiątych i we wczesnych latach siedemdziesiątych”4. Czyżby więc winę za to ponosili ci wszyscy radykalni profesorowie o zbyt miękkich sercach zatrudnieni w tych latach? A oto fragment raportu Komitetu Podnoszenia Standardów z Uniwersytetu Harvarda: „Oceny dobre i bardzo dobre są przyznawane zbyt często. Oceny bardzo dobre otrzymują uczniowie za pracę o zbyt niskim standardzie, a dobre za pracę zaledwie powyżej przeciętnej. Jedną z głównych przeszkód utrudniających podniesienie standardów przyznawania ocen jest fakt, że obłudni studenci chętnie przyjmują dopuszczalne oceny za swój rzekomy wysiłek”. Problem polega na tym, że raport ten napisano… w 1894 roku. W tamtych czasach system ocen literowych wciąż był jeszcze nowością na uniwersytetach − wprowadzono go dopiero niecałe dziesięć lat wcześniej − a jednak poprzednicy ideologiczni Mansfielda już wtedy narzekali, jak niewiele te oceny znaczą5.

„Nostalgia to tylko odwrócona amnezja” − pisała poetka Adrienne Rich. Naturalnie, samo przedstawienie tych dowodów nie sprawi, że dzisiejsi malkontenci przestaną narzekać na upadek społeczeństwa.

•••

Zastanówmy się, czy w wypadku takich stwierdzeń, jak „współczesne dzieci są coraz bardziej rozpieszczone” oraz „rodzice tracą autorytet”, również mamy do czynienia z nieustannie powtarzanym echem przeszłości?

Starsi czytelnicy nie muszą szperać po archiwach, gdyż doskonale wiedzą, że już od dawna potępia się pobłażliwość wobec dzieci. Przedstawiane obecnie opinie na temat uległych rodziców i ich rozpieszczonych potomków można odnaleźć zarówno w książkach publikowanych na początku lat dziewięćdziesiątych – takich jak Spoiled Rotten. Today’s Children and How to Change Them (Zepsute do szpiku kości. Dzisiejsze dzieci i jak je zmienić) – jak i w latach osiemdziesiątych, na przykład Parent Power (Władza rodzicielska). Ta ostatnia została napisana przez chrześcijańskiego konserwatystę Johna Rosemonda, ale co najmniej trzy inne książki wydane w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat wykorzystały ten sam tytuł i namawiały do narzucenia dzieciom większej kontroli.

Nieco wcześniej, bo w 1976 roku, „U.S. News and World Report” opublikował artykuł: Permisywizm – piękna idea, która się nie sprawdziła. W 1972 roku Joseph i Lois Bird napisali w swoim manifeście Power to the Parents: „Uczenie dzieci odpowiedzialności nie jest popularne”. Ich zdaniem „większość rodziców i nauczycieli ma zbyt małe wymagania” wobec dzieci, a w rezultacie musimy martwić się nie tylko „okropnymi nastolatkami”, ale także „zbuntowanymi jedenastolatkami i dwunastolatkami oraz zaczepnymi dziećmi z podstawówek”. Birdowie wspominają „prostsze czasy” − chociaż nie podają, jaki dokładnie okres mają na myśli − w których „doskonale wiedzieliśmy, jakie mamy przekonania”, zanim ci „pseudopsychologowie” zaczęli nam powtarzać, że dzieci potrzebują większej wolności6.

Stosunkowo niedawno na okładce „Time’a” pojawiła się ilustracja uśmiechającego się z wyższością chłopca, który stoi z założonymi rękami i złotą koroną na głowie, a wokół niego znajduje się ogromna kolekcja zabawek. Ilustracji towarzyszy pytanie: „Czy dzieci mają za dużą WŁADZĘ?”. Zgadnijcie, jaka była odpowiedź? W artykule podano, że „Osiemdziesiąt procent ludzi uważa, iż dzieci są dziś bardziej rozpieszczone niż dziesięć lub piętnaście lat temu”7. Mamy jednak powody przypuszczać, że sondaż przeprowadzony dziesięć lub piętnaście lat wcześniej przyniósłby podobne wyniki. Autorka książki Spoiling Childhood (Zepsute dzieciństwo) ostrzega: „Weszliśmy w erę permisywizmu, w której najważniejsza stała się gratyfikacja”8. Trudno się zgodzić z takim stwierdzeniem, ponieważ słowo „era” w tym wypadku nie określa, o jaki przedział czasowy chodzi. Widzimy wyraźnie, że nie ma zbyt wielkiej różnicy między tym, co obecnie słyszymy o wychowaniu dzieci, a tym, co powtarzano na ten temat w czasach, zanim jeszcze przyszła na świat większość dzisiejszych rodziców.

A może mamy do czynienia z konsekwencjami dłuższego okresu pobłażliwości i upadku wartości, który zaczął się od pokolenia wyżu demograficznego? Tamtym dzieciom pozwalano na wszystko, więc może tak samo wychowują teraz swoje dzieci? Czy te wszystkie negatywne zjawiska rzeczywiście zaczęły się od ogromnych zmian, jakie zaszły pod koniec lat sześćdziesiątych i na początku lat siedemdziesiątych? Czy wcześniej, zanim społeczeństwo straciło dawną klasę, wychowywano dzieci bardziej odpowiedzialnie?

Może na początku lat sześćdziesiątych było inaczej? Najwyraźniej nie. Dziennikarz Peter Wyden w swojej książce Suburbia’s Coddled Kids (Rozpieszczone dzieci z przedmieść) opublikowanej w 1962 roku oznajmił, że rodzicom „coraz trudniej jest mówić NIE i trzymać się tego”. Na okładce widzimy dziecko rozłożone na otomanie, zajadające się winogronami. Mama je wachluje, a tata trzyma nad nim parasolkę, aby ochronić je przed słońcem9.

„Newsweek”, który kilka lat temu ostrzegał, jak ważne jest, by „po prostu mówić NIE” współczesnej młodzieży, która „chciałaby mieć wszystko”, we wczesnych latach sześćdziesiątych szokował okładką, na której widniała mała dziewczynka z wyciągniętymi dłońmi, na których znajdowali się miniaturowi matka i ojciec, oraz złowieszcze pytanie: „Czy jesteśmy zniewoleni przez dzieci?”. Autor artykułu posłużył się cytatem z książki The Child Worshipers (Wielbiciele dzieci) z 1963 roku napisanej przez Marthę Weinman Lear: „Czy nam się to podoba, czy nie, żyjemy w społeczeństwie zorientowanym na dzieci”, a „kult dziecka jest w pewnym sensie epidemią narodową”10.

Może więc w latach pięćdziesiątych było lepiej, pomijając kwestię niskich standardów nauczania? Spójrzmy, co napisali w tych latach Marguerite i Willard Beecherowie, autorzy książki Parents on the Run (Rodzice w biegu).

Był taki czas, kiedy to rodzice decydowali o tym, jak wychowują swoje dzieci. Skupiano się wówczas na tym, by dzieci wychowywać, a nie wysłuchiwać. Młodzi ludzie mieli wpojony lęk przed rodzicami i Bogiem. Nie było żadnego pyskowania ani wygadywania bzdur. W dawnych czasach to dorośli byli w rodzinie najważniejsi. Dziś [1955 rok] mamy do czynienia z rodzinami skupionymi na dzieciach, w których brakuje spokoju i porządku, a już z pewnością szacunku i lęku przed autorytetem. We współczesnych tragikomicznych rodzinach to dziecko ma władzę autokratyczną. Rodzice są zaledwie tolerowani we własnych domach. Dzieci nie słuchają dziś swoich rodziców11.

Z podobnymi zarzutami możemy spotkać się w sondażu przeprowadzonym w tamtym czasie, w którym respondenci skrytykowali rodziców za to, że „nie są wystarczająco surowi”, a także w artykule Kiedy i jak mówić NIE opublikowanym w czasopiśmie „Parents”  w styczniu 1950 roku, w którym potępiono rodziców za „niezdolność do podejmowania decyzji i przejęcia odpowiedzialności, jakiej wymaga dorosłość”12.

•••

Wiemy już zatem, że pokolenie dzieci kwiatów wcale nie zapoczątkowało problemu, który omawiamy. Oto alternatywna hipoteza: być może zaczął się on od doktora Benjamina Spocka, którego imię w kręgach konserwatywnych od dawna jest utożsamiane z pobłażliwym stylem rodzicielstwa? Jedna z autorek twierdzi, iż przyczyną braku szacunku dzieci do starszych jest „wpływ postępowych pedagogów i ekspertów od wychowania”, i dodaje: „Ruch ten zapoczątkował doktor Spock”13.

To wyjaśnienie jednak również budzi poważne wątpliwości. Słynna książka doktora Spocka Dziecko. Pielęgnowanie i wychowanie14, opublikowana w Stanach Zjednoczonych w 1946 roku, wcale nie brzmi jak podręcznik pozwalania dzieciom na wszystko. Spockowi zaczęto przypisywać permisywne podejście głównie dlatego, że zasugerował, iż rodzice nie powinni narzucać niemowlętom sztywnego harmonogramu karmienia ani zmuszać dzieci do korzystania z nocnika, jeśli nie są na to gotowe. Rzeczywiście pod tym względem Spock miał dość łagodne zapatrywania. A jednak kwintesencją jego podejścia jest rada: „Zaufaj sobie”, a nie „Zaufaj dziecku”. Spock radził: „Nie pytamy: «Czy chcesz…? », tylko robimy, co trzeba. Łatwo wpaść w nawyk pytania malucha: «Czy chcesz usiąść i zjeść obiad?». Lepiej nie sugerować możliwości wyboru”15.

Książka miała siedem kolejnych wydań, które ukazały się jeszcze za życia Spocka, a sam autor wraz z upływem czasu wyrażał coraz bardziej konserwatywne poglądy. Już w drugiej edycji z 1957 roku na pierwszej stronie podkreślał, że współcześni mu sumienni rodzice będą prawdopodobnie mieli problem z dzieckiem z powodu własnego permisywizmu. Podobnie jak wielu innych autorów, uważał to za poważny problem i najwyraźniej sam go nie stworzył. W trzeciej edycji książki wyraził jeszcze większy niepokój w odniesieniu do rozpieszczania dzieci i zalecał, by rodzice zostawiali płaczące w łóżku dziecko, żeby nie uzależniało się od ich wsparcia. Spock nie tylko latami uaktualniał swoją książkę, ale także podważał zarzuty, jakoby propagował permisywizm – poczynając od przedmowy z 1948 roku, w której zaprzeczył, iż nie mógłby być „na tyle niemądry, by kiedykolwiek powiedzieć, że dziecko nie potrzebuje kontroli, jak to niektórzy mi zarzucali”, a kończąc na artykule Nie obwiniajcie mnie!, opublikowanym niemal ćwierć wieku później16.

Kolejny problem z obwinianiem Spocka polega na tym, że tradycjonaliści potępiali pobłażliwe podejście do dzieci, zanim jeszcze ten słynny pediatra zabrał się za pisanie. Tuż przed ukazaniem się pierwszego wydania jego książki autor artykułu Wychowałem trzech samolubnych, małych dzikusów, zamieszczonego w czasopiśmie „American Home”, oświadczył, że przez modę na postępowe podejście do wychowania jego własne potomstwo uwierzyło, iż jest „ważniejsze niż wszystko i wszyscy”17.

Ale już nawet w latach dwudziestych wyrażano „głośny protest wobec utraty rodzicielskiego autorytetu we współczesnych domach rodzinnych”18. Czytelników „The Atlantic Monthly” uraczono surową krytyką młodego pokolenia. Autorka zamieszczonego tam eseju przyznała, że dzieci zawsze podążały za przyjemnościami, ale obecnie zjawisko to „nie przypomina niczego, co kiedykolwiek obserwowaliśmy u młodych ludzi”. Jej zdaniem rodzice nie wkładają serca w wychowanie dzieci, którym wszystko przychodzi tak łatwo, że zupełnie brakuje im samodyscypliny. Zapomnijmy o tradycyjnych wartościach: dziś panuje kult ego. Esej ten, autorstwa Cornelii A.P. Comer, został opublikowany w 1911 roku19, gdy Benjamin Spock miał osiem lat.

Kilka lat później artykuł Comer ukazał się w antologii opatrzonej komentarzem redaktora: „Starsze pokolenie jest oszołomione. Nie potrafi zrozumieć wolności młodych ludzi. Zgadza się z zagranicznymi obserwatorami, iż amerykańskie dzieci mają najgorsze maniery na całym świecie, są dogłębnie zepsute, dążą jedynie do przyjemności i nie dbają o obowiązki, przez co zmierzają prosto do destrukcji”. Następnie dodaje: „Chociaż świat z pewnością już wcześniej się zmieniał, nigdy wcześniej nie zmieniał się w tak zawrotnym tempie, jak w ostatnich kilku latach” – w tym wypadku znaczy to od 1915 roku20.

Innymi słowy: tym razem naprawdę jest inaczej. To samo piszą dziś ludzie na swoich blogach – a przecież sto lat temu te same skargi zapisywano jeszcze wiecznymi piórami.

Cofnijmy się jeszcze dalej. Oto jak wyraża swoją dezaprobatę pewien Anglik, odwiedzający Stany Zjednoczone w 1832 roku: „Zauważyłem całkowity brak dyscypliny i podporządkowania wśród dzieci w każdym wieku”21. Tak naprawdę ciężko ustalić, kiedy właściwie był taki czas w historii ludzkości, w którym nie uskarżano się na dzieci. Pewien autor już w latach czterdziestych XVII wieku potępiał je za to, że obnoszą się ze swoją arogancją, „dumnie, lekceważąco i z pogardą wobec rodziców”22. Ponadto, istnieją źródła sprzed tysięcy lat, w których możemy spotkać takie same skargi. Oto tyrada powszechnie przypisywana greckiemu poecie Hezjodowi, żyjącemu w VIII wieku p.n.e.

Nie widzę żadnej nadziei dla ludzkości, jeśli ma ona polegać na współczesnej niefrasobliwej młodzieży, gdyż wszyscy młodzi ludzie są dziś nieopisanie lekkomyślni. Gdy ja byłem młody, uczono nas rezerwy i szacunku do starszych, ale dzisiejsza młodzież jest wyjątkowo niegrzeczna i brak jej zahamowań.

A oto cytat przypisywany Sokratesowi:

Dzisiejsze dzieci za bardzo lubują się w luksusie. Mają paskudne maniery, lekceważą autorytety i nie mają żadnego szacunku do starszych. Jakimi więc okropnymi istotami się staną, gdy dorosną?23

Naturalnie, te liczne precedensy historyczne nie wykluczają prawdopodobieństwa, że współcześni rodzice rzeczywiście są za bardzo permisywni. Ale argumenty, z którymi spotykamy się w książkach, artykułach, na seminariach i przyjęciach, chcą nas przekonać, że współcześni rodzice są znacznie bardziej pobłażliwi niż kiedykolwiek wcześniej. Wszędzie słyszymy, że kiedyś stawiano dzieciom granice i dzieci były posłuszne – co uznaje się za właściwe i pożądane. Standardy były wysokie, a uczniowie zmotywowani i zdyscyplinowani. Kiedy jednak okazuje się, że dawniej ludzie mówili dokładnie to samo, to wykonujemy pierwszy krok w kierunku obalenia tego mitu.

Czy rodzice rzeczywiście są permisywni?

Przyjrzyjmy się generalizującym twierdzeniom, że dzieci są dziś zbyt rozpieszczone, ponieważ rodzice nie potrafią stawiać granic. Każdy rozsądnie myślący człowiek jest w stanie zauważyć, że w tym jednym zdaniu mieszczą się w zasadzie aż trzy tezy: rodzice nie stawiają granic, dzieci są za bardzo rozpieszczone, a pierwszy problem jest przyczyną drugiego.

Tezy te należałoby jednak udowodnić. Przykłady z życia wzięte nie wystarczą, nawet jeśli sprawiają, że kręcimy głową i cmokamy z dezaprobatą. Musimy jeszcze dowieść, że historie, które słyszymy, oraz zachowania, jakie obserwujemy, są charakterystyczne dla ogółu społeczeństwa. Aby tego dokonać, należałoby precyzyjnie zdefiniować poruszane tutaj kwestie. Takie twierdzenia, jak: „Rodzice pozwalają, by ich dzieciom wszystko uchodziło na sucho” lub „Dzieci wymknęły się spod kontroli” nie są możliwe do zweryfikowania – nie tylko dlatego, że są ogólnikowe, lecz także dlatego, że ukazują wewnętrzne wartości osoby, która je wygłasza. Możemy przypuszczać, że taka osoba ma na myśli: „Rodzice pozwalają dzieciom na zachowania, których powinni im zabraniać” lub „Nie pochwalam zachowania niektórych dzieci”. Aby móc jednak stwierdzić, że w dzisiejszych czasach pewne zachowania występują częściej niż kiedyś, należy je dokładnie zdefiniować i dopiero potem porównywać z poprzednimi okresami historycznymi.

Zastanówmy się, jak moglibyśmy ustosunkować się do następującego zarzutu: „Żyjemy w społeczeństwie skoncentrowanym na dzieciach, w którym dziecięce zachcianki i żądania są coraz częściej stawiane na pierwszym miejscu”24. Po pierwsze, możemy zapytać, jak to się ma do niepokojących wskaźników społecznych świadczących o dużej liczbie ubogich dzieci lub do tego, że nieletni wciąż są osądzani i więzieni na takich samych zasadach jak dorośli. Moglibyśmy również zwrócić uwagę na to, że podejście do dzieci w naszej kulturze jest co najwyżej ambiwalentne. Rodzice kochają własne dzieci, ale nie mają cierpliwości do cudzych. Czasem zachwycamy się dziećmi, ale znacznie częściej traktujemy je jako utrapienie. Dobre dziecko to takie, które siedzi cicho i spokojnie. Ankiety konsekwentnie potwierdzają, że dorośli wykazują się pewną tendencją, którą w jednej gazecie nazwano: „zaskakującą wrogością nie tylko w stosunku do nastolatków, ale także do małych dzieci”. Znaczna większość dorosłych obywateli wyraża swoją dezaprobatę wobec dzieci w każdym wieku i uznaje je za niegrzeczne, leniwe, nieodpowiedzialne i pozbawione podstawowych wartości25.

W latach trzydziestych XX wieku badacz Harold Anderson napisał: „Myślę, że nasza kultura nie nauczyła nas lubić dzieci”. Wygląda na to, że od tamtej pory niewiele się zmieniło. W 2012 roku Elisabeth Young-Bruehl poświęciła całą książkę „szerokiemu zakresowi antydziecięcych zasad społecznych i zachowań”26.

Z drugiej strony, już od dłuższego czasu obserwujemy pewną zmianę, polegającą na tym, że dzieci coraz częściej są postrzegane jako istoty ludzkie posiadające wrodzoną wartość. W industrialnym świecie coraz rzadziej zmusza się je do pracy i postrzega jako ekonomiczny nabytek, jak to było w XIX wieku27. Coraz rzadziej uważa się je za istoty grzeszne, które trzeba sobie podporządkować. W czasach purytańskiej Nowej Anglii dzieci publicznie chłostano. Zabawę uznawano za nieprzyzwoite i niedopuszczalne zajęcie, nawet dla maluchów. Niemowlęta opisywano jako „brudne, winne, wstrętne, obrzydliwe” istoty i tak właśnie się z nimi obchodzono28. W historii ludzkości dzieciobójstwo było częstym zjawiskiem, a dzieci stale porzucano, torturowano i wykorzystywano seksualnie. „Aż do czasów współczesnych nie mogłem znaleźć dowodów na istnienie takiego rodzica, którego dziś nie zamknięto by w więzieniu za znęcanie się nad dziećmi lub zaniedbanie” – pisze historyk Lloyd deMause29.

Podejście do dzieci różni się i zależy od okresu, jaki weźmiemy pod uwagę. Mamy do czynienia z „rosnącą uczuciowością wobec dzieci i zainteresowaniem ich rozwojem w ciągu ostatnich kilkuset lat w industrialnych społeczeństwach zachodnich”30, ale to nie oznacza, że nasza kultura jest skoncentrowana na dzieciach w pejoratywnym sensie, który sugeruje, że potrzeby i życzenia rodziców stały się drugorzędne wobec potrzeb i życzeń dzieci.

•••

Czy współcześni rodzice są bardziej permisywni niż kiedyś? Musimy się zastanowić, czy słowa „permisywność” lub „permisywizm” nie odnoszą się czasem do traktowania dzieci w bardziej humanitarny sposób, wysłuchiwania tego, co mają do powiedzenia na temat swojego życia, a także brania pod uwagę ich preferencji? A może chodzi o to, że jesteśmy teraz bardziej skłonni zwracać uwagę na to, czy małe dzieci są głodne lub zmęczone, zamiast zmuszać je do jedzenia lub spania wtedy, gdy jest to dla nas wygodne? Albo o to, że czasem pozwalamy im się powygłupiać i pobawić, a także przytulamy je, gdy płaczą?

Rzeczywiście mamy do czynienia z takimi właśnie zmianami i to do nich początkowo odnosił się termin  p e r m i s y w n o ś ć  (permissivness), gdy zaczęto używać go w kontekście wychowania. Jedna z autorek nawiązuje do „ideologii permisywnego wychowania dzieci” w latach trzydziestych31, w których powstała książka o odkrywczym tytuleBabies Are Human Beings (Dzieci są istotami ludzkimi). Inna autorka zauważa, że to, co wówczas uznawano za „nowy rodzaj permisywizmu, dziś jest uważane za przejaw zdrowego rozsądku”32. Dorośli zaczęli brać pod uwagę potrzeby dzieci na poszczególnych etapach rozwoju i zrozumieli, że mogą one nie być gotowe do tak odpowiedzialnego lub skutecznego działania, jakiego od nich oczekują. A jednak zmiany w podejściu do dzieci nie zachodziły liniowo. Surowość, która ustąpiła permisywności, tak naprawdę była odwróceniem dziewiętnastowiecznego podejścia, które charakteryzowało się znacznie większą responsywnością wobec dziecięcych potrzeb33. Sytuacja więc najpierw się pogorszyła, a potem znów poprawiła. W latach pięćdziesiątych doszło do kolejnej zmiany, gdyż ponownie zaczęto kwestionować pewne podstawowe zasady34.

Dzisiaj używa się raczej słowa „permisywizm” i to w zupełnie innym znaczeniu. Nie oznacza ono humanitarnego podejścia do dziecka ani karmienia niemowląt wtedy, gdy są głodne, lecz rozpieszczanie w niezdrowy sposób. Co ciekawe, słowo „rozpieszczać” również ma dziś nieco inne znaczenie niż kiedyś. Niegdyś oznaczało: traktować z czułością, a dziś: nadmiernie dogadzać. Zarówno ogół społeczeństwa, jak i psychologowie rozwojowi uważają, że permisywne rodzicielstwo polega na tym, że dzieci mogą robić, co chcą, gdyż rzadko stawia się im wymagania czy wyznacza jakiekolwiek granice35.

Czy znalazł się jednak taki badacz, który policzyłby, ilu rodziców rzeczywiście ma aż tak pobłażliwe podejście? Większość krytyków narzekających na epidemię permisywnego rodzicielstwa z góry zakłada, że taka epidemia rzeczywiście ma miejsce i nie trzeba tego w ogóle udowadniać. Moje próby odnalezienia jakichkolwiek dowodów naukowych spełzły na niczym, chociaż przeszukałem zarówno akademickie, jak i popularne bazy danych, a także konsultowałem się z czołowymi ekspertami w tej dziedzinie. Doszedłem więc do wniosku, że nikt nie ma pojęcia, ilu rodziców można uznać za permisywnych, ilu za karzących (punitive), a ilu jest zwyczajnie responsywnych wobec potrzeb dziecka, nie będąc przy tym ani permisywnym ani karzącym. Uważam, że sama tendencja do ignorowania tej trzeciej możliwości jest już niepokojąca.

Nie istnieją żadne dowody na to, iż permisywizm jest dominującym stylem rodzicielstwa w naszej kulturze ani że jest zjawiskiem szczególnie rozpowszechnionym.

Zauważmy, że wielu autorów, dziennikarzy i komentatorów z góry zakłada, iż rodzice są dzisiaj bardziej permisywni niż kiedyś. Czasopismo „Time” uznało wręcz permisywizm za problem naszych czasów ze względu na zanik autorytetu rodzicielskiego. Ponieważ nie dysponujemy rzetelnym sprawozdaniem na temat współczesnych praktyk rodzicielskich, które opierałoby się na próbie reprezentatywnej, nie mamy też żadnych dowodów, że zmieniły się one w ostatnich latach, i nie jesteśmy w stanie określić kierunku zachodzących zmian.

Kilkadziesiąt lat temu John Goodlad odwiedził tysiące sal szkolnych w całych Stanach Zjednoczonych, chcąc wyciągnąć rozsądne wnioski na temat systemu edukacji. Wbrew częstym twierdzeniom o powszechnym progresywizmie pedagogicznym, odkrył, że system kształcenia jest wciąż niezwykle tradycyjny i bardziej skoncentrowany na nauczycielach niż na uczniach36.

Podjęcie podobnej próby zbadania rodzicielskich praktyk byłoby niesamowicie trudnym zadaniem. Takie badania musiałyby sprostać licznym wyzwaniom metodologicznym, poczynając od ustalenia samej definicji permisywizmu, a kończąc na znalezieniu metody pozwalającej rzetelnie ocenić podejście rodzica do dziecka37. Wszak odpowiedzi udzielane przez rodziców często różnią się od odpowiedzi udzielanych przez dzieci38. Co ciekawe, to zwykle opinia dziecka jest bardziej trafna i istotna39. O ile mi wiadomo, nikt nawet nie zaproponował takich badań.

W odpowiedzi na moje uwagi o braku odpowiednich badań, psycholog Jean Twenge napisała do mnie, że jestem w błędzie. Wskazała mi dwa artykuły z czasopism akademickich autorstwa socjologa Duane’a Alwina40. Natychmiast je odszukałem, lecz niestety przekonałem się, że autor nie użył nawet słowa „permisywizm” ani nie odwołał się do tej idei41. W zasadzie oba artykuły zupełnie pomijały kwestię wychowania dzieci. Skupiały się raczej na tym, jakie cechy dziecka są najbardziej pożądane przez rodziców, oraz jak preferencje te zmieniały się na przestrzeni lat. Alwin podsumowuje, że współczesnym rodzicom znacznie bardziej zależy na tym, aby dzieci myślały samodzielnie, niż na tym, żeby były posłuszne. Naturalnie, nie ma żadnych powodów, żeby właśnie dlatego rodziców tych uważać za permisywnych.

Następnie odkryłem książkę napisaną przez konsultanta politycznego Marka Penna, który specjalizuje się w badaniu opinii publicznej. W jednym z rozdziałów, poświęconym wychowaniu dzieci, zamieszcza intrygujące wyniki ankiety.

Pięćdziesiąt pięć procent rodziców uważa samych siebie za surowych, a zaledwie trzydzieści siedem procent za permisywnych. Pięćdziesiąt dwa procent rodziców oraz pięćdziesiąt osiem procent starszych rodziców mówi, że lepiej jest zapewniać dzieciom dyscyplinę i strukturę niż ciepło i zachętę. Ponad połowa amerykańskich rodziców twierdzi, że znacznie ważniejsze jest, aby ich dzieci były dobrymi obywatelami niż to, by były szczęśliwe42.

Co prawda, badania opinii publicznej nie są tym samym co badania naukowe, ale wyniki te wyraźnie podważają stereotypy na temat permisywizmu43. W ankiecie zapytano również o wrażenia na temat innych rodziców i uzyskano zaskakujące odpowiedzi. „Aż dziewięćdziesiąt jeden procent stwierdziło, iż większość współczesnych rodziców jest zbyt łagodna dla swoich dzieci, a tylko trzy procent uważało, że rodzice z reguły są zbyt surowi”.

Wygląda na to, że większość ludzi myśli: „Wszyscy są permisywni, oprócz mnie”. Jakie wnioski możemy z tego wyciągnąć? Bardzo możliwe, że respondenci nie opisywali swojego podejścia do dzieci, ale wyobrażenia o tym, jak powinno ono wyglądać. Ich przekonania opierają się na bezkrytycznym założeniu, że permisywizm jest zjawiskiem powszechnym, a skoro w naszym domu go nie ma, to dlatego, że jesteśmy wyjątkiem od reguły.

Penn jednak wyciąga zupełnie inny wniosek: jeśli większość rodziców uważa się za surowych w przeciwieństwie do pozostałych, którzy są ich zdaniem zbyt pobłażliwi, to: „Mają rację tylko w połowie – na temat innych. W dzisiejszych czasach niemal wszyscy amerykańscy rodzice są znacznie bardziej permisywni wobec swoich dzieci niż w poprzednich pokoleniach, wbrew temu, jak sami siebie postrzegają”.

Podobnie jak wielu innych autorów narzekających na upadek rodzicielstwa, Penn nie przedstawił żadnych dowodów. Nie posłużył się żadnymi danymi uzyskanymi we wcześniejszych latach, które można porównać z wynikami jego ankiety44. Mimo braku dowodów, a nawet wbrew danym naukowym, nadal większość ludzi twierdzi, że żyjemy w zatrważająco permisywnej kulturze, a jednocześnie prawie nikt nie uważa się za permisywnego rodzica. Wystarczy, że usłyszymy, iż dawanie klapsów nie jest powszechnie akceptowane, a już mówimy o szerzącym się permisywizmie.

Pogląd, że żyjemy w skoncentrowanej na dzieciach kulturze, również nie jest kwestionowany, chociaż dzieci spędzają mnóstwo czasu w szkołach, które bynajmniej nie są zorientowane na ich potrzeby. Szkolne programy, składające się z różnego rodzaju gróźb i gratyfikacji, mają zmusić uczniów do przestrzegania zasad, które wprowadzono bez ich udziału. Programy te nie są zorientowane na rozwój moralny, ale na podporządkowanie się młodzieży panującym regułom. Innymi słowy: dzieci wcale nie znajdują się w centrum zainteresowania w większości współczesnych szkół, jak zauważył John Dewey. Młodzi ludzie zostają poinformowani, że mają się podporządkować konkretnemu programowi i systemowi oceniania, a także określonym zasadom i wymogom, które wprowadzono na długo przed tym, zanim trafili do szkoły. Dowiadują się także, że ich indywidualne potrzeby oraz zainteresowania nie mają większego znaczenia wobec działań i zasad obowiązujących w szkole.

Takie podejście wynika po części z tego, że w klasie jest dwadzieścioro lub trzydzieścioro uczniów, a stworzenie środowiska zorientowanego na ucznia wymaga czasu i wysiłku. Nie jest to jednak wystarczające wytłumaczenie, gdyż niektóre szkoły i nauczyciele udowodnili, że dzięki prośbom można osiągnąć znacznie więcej niż dzięki nakazom45. Mamy więc tutaj do czynienia z ideologią, która przypomina kulturowe podejście do rodzicielstwa i opiera się na braku szacunku do dzieci, purytańskich przekonaniach, że najlepszym sposobem na przygotowanie dzieci na przyszłe nieprzyjemności jest jak najszybsze narażenie ich na podobne nieprzyjemności już teraz, a także na takim rozumieniu natury człowieka, które zakłada, iż tylko system nagród i kar jest w stanie zmotywować do nauki, pracy i życzliwego traktowania innych ludzi.

Nie mamy żadnych podstaw sądzić, iż głównym problemem związanym z rodzicielstwem i edukacją jest zbyt rzadkie stosowanie kar i nadmierne wsłuchiwanie się w to, co dzieci mają do powiedzenia. Równie dobrze gazety mogłyby ogłosić na pierwszych stronach, iż spędzamy niepokojąco dużo czasu na czytaniu książek dla czystej przyjemności lub że większość z nas zaczęła się zdrowo odżywiać. Różnica polega na tym, że to specyficzne zniekształcenie rzeczywistości związane z wychowywaniem dzieci nie jest jedynie ciekawostką, która pojawiła się w jakimś czasopiśmie, lecz zamieniło się w społeczny stereotyp.

Czy młodzi ludzie naprawdę są zepsuci?

Zawsze znajdowali się dorośli, którzy traktowali młodych ludzi z irytacją i lekceważeniem. Być może wynika to z faktu, że „każde pokolenie znajdujące się u władzy ma problem z przekazaniem jej kolejnemu pokoleniu. Pokolenie wyżu demograficznego – osoby urodzone między 1946 a 1964 rokiem – było nazywane hippisami i wyrzutkami. Generację X, czyli ludzi urodzonych w okresie między wczesnymi latami sześćdziesiątymi i osiemdziesiątymi, nazywano obibokami. A jednak oba te pokolenia bardzo wygodnie i obłudnie zapomniały o swojej młodości i osądzają teraz nowe pokolenie młodych”46, zwanych millenialsami.

Oczywiście żadne prawo nie zabrania narzekania na to, jak rodzice wychowują swoje dzieci. Jeśli jednak krytycy chcą być traktowani poważnie, powinni nieco bardziej się postarać. Po pierwsze, należałoby określić, kogo dokładnie mają na myśli: dzieci w wieku szkolnym, nastolatków czy młodych dorosłych? Po drugie, aby dowieść, iż sytuacja jest znacznie gorsza niż kiedyś, wypadałoby zdefiniować, co właściwie oznacza „kiedyś”. Czy porównujemy dzisiejszą młodzież z poprzednim pokoleniem? Czy też może z pokoleniem młodych sprzed pięćdziesięciu lat? Po trzecie, krytycy musieliby sprecyzować, jakie dokładnie cechy przypisują obecnej grupie młodych ludzi. Czy, ich zdaniem, są zepsuci, a jeśli tak, to co to właściwie oznacza? A może za bardzo lubią sobie dogadzać, są skupieni na sobie, samolubni, leniwi, narcystyczni albo mają zbyt wysokie mniemanie o sobie?

Każde z tych określeń niesie ze sobą różny zestaw cech. A zatem, jeśli nie zależy nam tylko na rzucaniu obelg, lecz chcemy postawić weryfikowalne hipotezy, musimy zdefiniować wszystkie te określenia. Naturalnie, niektóre dzieci – podobnie jak niektórych dorosłych – rzeczywiście można opisać za pomocą tych nieprzyjemnych przymiotników. Ale czy określenie „zepsuty” naprawdę pasuje bardziej do dzieci niż do dorosłych? Jak bardzo wzrosła liczba zepsutych lub egocentrycznych dzieci w ostatnich latach? Jak przejawia się to zepsucie? I jak właściwie możemy to udowodnić?

W zasadzie do niedawna nie istniały żadne dane na ten temat. Dopiero parę lat temu Jean Twenge wraz ze współpracownikami zaczęła publikować artykuły w czasopismach naukowych47, a także popularne książki48, które rzekomo potwierdzały trafność wszelkich niepochlebnych epitetów, jakimi określamy młodych ludzi (chciwi, leniwi, samolubni, powierzchowni itp.). W swoich artykułach zamieściła dane ankietowe, a w książkach opisała swoje głęboko konserwatywne przekonania związane z rodzicielstwem, edukacją i innymi zagadnieniami. Twenge utrzymuje, iż współczesne dzieci mają o sobie zbyt wysokie mniemanie, osiągają wyższe wyniki na skali poczucia własnej wartości i pewności siebie, a także są bardziej narcystyczne niż poprzednie pokolenia. Jednocześnie twierdzi, że młodzi ludzie są obecnie bardziej nieszczęśliwi i odczuwają większy niepokój, co trudno połączyć z jej zapewnieniem, że są również bardziej zadowoleni z siebie49.

Nic dziwnego, że media zwróciły uwagę na poglądy Twenge i jej chwytliwe, drwiące określenie: „Pokolenie JA”. W „Washington Post” ukazał się artykuł  Zbyt wysokie poczucie własnej wartości nastolatków w USA, w angielskim „The Telegraph”  można było przeczytać: Rodzice z pokolenia wyżu wychowują arogantów, a „Time” opublikował artykuł Pokolenie JA JA JA. Oto pojawiła się socjolog, która udowodniła, że niepochlebne, stereotypowe wyobrażenia na temat młodych ludzi, które od dawna były podsycane przez media, są prawdziwe. Zapoznając się jednak uważnie z artykułami Twenge, można odnieść wrażenie, że wielokrotnie idzie ona na skróty, starając się za wszelką cenę potwierdzić swój wrogi stosunek do młodzieży. I rzeczywiście, gdy inni socjologowie i eksperci przyjrzeli się jej publikacjom, pojawiły się poważne wątpliwości co do trafności jej wniosków. Po dokładnym przeanalizowaniu zaprezentowanych przez nią danych ostatecznie podważono jej twierdzenia.

Ze względu na rozgłos, jaki zyskały tezy Twenge, poświęcę chwilę na wyjaśnienie, dlaczego jej badania okazały się nieprzekonywające. Po pierwsze, dokonuje ona częstych i niekorzystnych generalizacji na temat ogromnej i różnorodnej populacji młodych ludzi. Za „młodych ludzi” uznaje zarówno młodzież ze szkoły średniej, jak i trzydziestolatków, przypisując im ten sam profil psychologiczny. Po drugie, jej definicja „kiedyś” również się zmienia bez żadnego sensownego wyjaśnienia. Zdarza się jej porównywać dzisiejszą młodzież z respondentami ankiet z 1952, 1975, a także z 1988 roku.

Ale przyjęta przez nią metodologia budzi jeszcze większe zastrzeżenia. Ponieważ trudno znaleźć dokładnie taką samą ankietę przeprowadzoną w grupie osób w określonym wieku w pewnych odstępach czasu, Twenge porównuje ze sobą różne ankiety, pomijając przy tym fakt, że zostały opracowane w zupełnie inny sposób. Ponadto w badaniach ankietowych wzięły udział tak zwane próby uznaniowe (convenience sample), co oznacza w zasadzie, że badacz sam dobierał studentów, którzy odpowiadali na jego pytania. Istnieją poważne wątpliwości co do tego, czy próby te są reprezentatywne dla populacji studentów, a tym bardziej dla wszystkich osób w tej grupie wiekowej. Najbardziej podejrzane jest jednak to, że Twenge nie tylko porównuje ze sobą różne próby z różnych lat, ale na podstawie tych porównań utrzymuje, między innymi, że poczucie własnej wartości dzisiejszych studentów jest znacznie wyższe niż studentów sprzed dwudziestu laty50.

Wątpliwości budzi również twierdzenie Twenge, iż dzisiejsi młodzi ludzie nie tylko mają o sobie wysokie mniemanie, ale także są bardziej narcystyczni niż poprzednie pokolenia. Psychiatryczna definicja narcystycznego zaburzenia osobowości różni się od tego, co zwykle nazywamy narcyzmem, i obejmuje zbiór różnych cech. Niektóre z nich są wyraźnie patologiczne (chęć wykorzystania drugiej osoby, wywyższanie się), inne zaledwie nieznośne (samouwielbienie, roszczeniowość), a jeszcze inne wiążą się ze zdrowym funkcjonowaniem (przywództwo, pewność siebie, samodzielność)51. W zależności od tego, na jakich dokładnie cechach się skupimy, możemy znaleźć dane potwierdzające w zasadzie wszelkie uogólnienia na temat narcyzmu i równie dobrze wykazać, że narcyzm jest pozytywnie lub negatywnie skorelowany z poczuciem własnej wartości52. Już samo to, że związek mógłby być negatywny, podważa założenie, iż dzisiejsza młodzież jest bardziej narcystyczna i ma wyższe poczucie własnej wartości niż poprzednie pokolenia53.

Twenge utrzymuje, iż młodzież jest obecnie bardziej narcystyczna niż dawniej, opierając się na ogólnych wynikach uzyskanych w „Narcissistic Personality Inventory” (NPI). Jest to kwestionariusz, który skupia się zarówno na pozytywnych, jak i niepokojących cechach związanych z narcyzmem. Nie możemy więc jednoznacznie stwierdzić, że wysokie wyniki w tym kwestionariuszu rzeczywiście są niepokojące54. Tak naprawdę wyniki na skali narcyzmu wśród dzisiejszej młodzieży wzrosły jedynie nieznacznie55. Kolejnym problemem jest to, że nie ustalono właściwie, ile pozytywnych odpowiedzi miałoby świadczyć o tym, że dana osoba jest narcystyczna, ani jaki wynik ogólny świadczyłby o narcyzmie danego pokolenia. Wiemy jednak, że większość dzisiejszej młodzieży wcale nie osiąga wysokich wyników w badaniach narcyzmu − podobnie zresztą jak wcześniejsze pokolenia. Mamy do czynienia co najwyżej z niskim poziomem narcyzmu56. Uzyskane dane nie potwierdzają trafności wysuniętych przez Twenge dramatycznych tez na temat epidemii narcyzmu wśród dzisiejszej młodzieży.

Ale to nie wszystko. Grupa badaczy z trzech różnych uniwersytetów posłużyła się zestawem nowych danych, aby sprawdzić, czy uda im się powtórzyć wyniki uzyskane przez Twenge. Nie dość, że odkryli bardzo niewielkie różnice między wynikami kwestionariusza NPI obecnych i byłych studentów, to jeszcze okazało się, że różnica ta dotyczyła młodych kobiet, które i tak zwykle uzyskują niższe wyniki na skali narcyzmu. Połączmy ten fakt z tym, co wiemy na temat nieszkodliwych cech związanych z narcyzmem, a uświadomimy sobie, że badania te wykazały głównie wzrost pewności siebie młodych kobiet na przestrzeni kilkudziesięciu lat57.

Ponieważ Twenge twierdziła również, że poczucie własnej wartości młodych ludzi w ostatnich latach znacznie wzrosło, to ci sami badacze w kolejnych badaniach przyjrzeli się uczniom szkół średnich w 1977 i w 2006 roku. Posłużyli się w tym celu ogromnym zbiorem danych zebranych ponad trzydzieści lat wcześniej w wywiadach z ponad czterystu tysiącami uczniów ostatniej klasy szkoły średniej. Znów jednak nie udało im się potwierdzić tez Twenge: ani w wypadku poczucia własnej wartości, egotyzmu, subiektywnie postrzeganej inteligencji ani indywidualizmu58. Badacze sprawdzili również, czy adolescenci dorastający po 2000 roku rzeczywiście byli bardziej nieszczęśliwi, samotni, pozbawieni nadziei i antyspołeczni niż młodzi ludzie w latach siedemdziesiątych. Okazało się, że nie.

Ponieważ pozostali eksperci wyrazili podobne opinie, wiarygodność twierdzeń Twenge została całkowicie podważona. Dwójka innych naukowców skorzystała z National Longitudinal Study of Youth (Krajowe Badania Longitudinalne Młodzieży), którymi objęto osiem grup adolescentów i młodych dorosłych ocenianych między 1994 a 2008 rokiem oraz bazę danych „Americans’ Changing Lives” (cztery grupy dorosłych w różnym wieku badanych między 1986 a 2002 rokiem). Badacze odkryli pewną różnicę między wskaźnikiem poczucia własnej wartości u adolescentów i młodych dorosłych, a także młodych dorosłych i starszych dorosłych, ale nie wykazali żadnych różnic między tymi wskaźnikami na przestrzeni lat: „Średnie wskaźniki poczucia własnej wartości nie uległy zmianie w kolejnych pokoleniach, które przyszły na świat w XX wieku”59.

Grupa