Mistrz - Janusz Nagiecki - ebook + audiobook + książka

Mistrz ebook i audiobook

Janusz Nagiecki

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Przejmująca opowieść o trudnej relacji łączącej studenta szkoły teatralnej i jego nauczyciela. Przyszły aktor odbywa próby do przedstawienia dyplomowego i podobnie jak grany przez niego Raskolnikow – bohater „Zbrodni i kary” – dotyka granic, o których istnieniu dotąd nie myślał.

Przewrotna i podstępna gra ma uświadomić przyszłemu adeptowi sztuki aktorskiej, że jedynie bezwarunkowe poświęcenie, ból i prawda doprowadzić go mogą do sukcesu i wielkiej sztuki.

Mistrz” to kolejna książka autora „Krzywej Gęby” – Janusza Nagieckiego i jego zupełnie inne oblicze.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 223

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 3 min

Lektor: Leszek Filipowicz

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

Jak Chrystus swoim apostołom nakazał porzucić wszystko i pójść za nim, tak i Ty, mistrzu, dla miłości własnej (jeszcze miesiąc temu tak myślałem), zabrałeś mi cały dobytek i sens. Teraz dopiero, kiedy znalazłem Twój pamiętnik, wiem, że nie dla miłości własnej, a jedynie po to, żebym Twoje buty włożył i po tej samej drodze idąc, potykał się, nie znając celu, a jedynie w tym wędrowaniu niewygodnym sens upatrywał.

 

 

Ale i tak muszę się przyznać, że na Twój grób wybierałem się od dawna i to, że dzisiaj tu jestem, to nie z powodu Twoich gryzmołów, tylko dla rachunku, który jest między nami. Przysiądę sobie trochę na tej Twojej skromnej płycie, bo to, widzisz, trochę nam zejdzie. Ha, ha, ha…! Całe życie poświęciłem na studiowanie tekstu i przy Twojej piekielnej pomocy szukałem w nim rozumu, a rozmawiam z Tobą, jakbyś nie w ziemi leżał, tu pod tym kamieniem szarym, tylko obok siedział. No bo skąd to: widzisz, a nie na przykład: słyszysz?

Ale byś mnie zjebał i wyszydził, gdyby nie ta ziemia, co Ci wieko dociska…

 

 

Szykowałem się na ten dzień całymi latami, ale słów dla umarłego nie wymyśliłem. I Ty byś też właściwych nie znalazł. Za to piersióweczkę solidnej miary przyniosłem i za te Twoje buty, które mi przeznaczyłeś w spadku, i za słowa znalezione w Twoim zeszycie, i za upadek mój, który był u początku przebudzenia… Za to wszystko i wiele, wiele więcej napiję się z Tobą i świeczkę zapalę. Bo to widzisz – ha, ha, ha, pojutrze, kiedy tłumy z kwiatami i zniczami przyjdą na groby, to ja nie przyjdę. Nie przyjdę, bo nie chcę towarzystwa… Mam z Tobą do pogadania – ha, ha, ha, tak w cztery oczy, można powiedzieć: face to face – ha, ha, ha.

A w Dzień Zaduszny też nie przyjdę, bo gram. Tak mistrzu, gram! Gram w Twoim wielkim, wspaniałym teatrze, świątyni sztuki, narodowym sanktuarium. A co gram? No zgadnij… Lira, Króla Lira! Tak, tak – wchodzę w Twoje buty. W Twoje mistyczne, genialne, niedoścignione buty. Będę stąpał po Twoich genialnych śladach do samego światła, do najgłębszych ukłonów i owacji na stojąco, do… podziwu! Sam mnie w ten obłęd popchnąłeś. I jeszcze rachunek mi wystawiłeś do całkowitego upadku, do zniszczenia, ale z nadzieją na powstanie, na świetliste odrodzenie… I za to się napiję. Tu, na Twoim grobie, wypiję wódkę z wdzięczności, miłości i…? No właśnie, z… tęsknoty.

A przecież tak Cię nienawidziłem! Tak nienawidziłem tego twojego skupienia, tych błyskotliwych sądów, celnych puent, swobody, nonszalancji, światła, co tak przyciągało kobiety, i tego „chłopcze”!

A pamiętasz, od czego się zaczęło? Kiedy doszło do naszego zderzenia? Ciekaw jestem, jak to zapisałeś. Czy w ogóle jest ślad naszego, o przepraszam, mojego początku? No oczywiście, wszystko skrupulatnie przeczytałem, przestudiowałem i poznałem. Ponad miesiąc, dzień i noc, układałem z Twoich słów labirynt mojego zmartwychwstania. I niejedna wódka, i niejedna łza te puzzle mi opisywały. Ale ów szczegół, przeklęty początek – owo „chłopcze” – gdzieś mi się zagubił. Łyknę tylko dla odwagi i poszukam. Nie żebym miał w sercu jakieś obawy czy niepokój. Wszystkie zmory przetrzymałem i w żadnym zakamarku duszy nie mam już trwogi. Trochę mi tego żal, bo też ta siła trochę przereklamowana jest. Ale wypić za nią mogę. I chyba zgodzisz się ze mną, że to całkiem na miejscu toast. No przecież zdrowia twojego, ha, ha, ha, pić nie będę… Może jeszcze za prawdziwość by należało, bo na pewno nie za prawdę. No to niech będzie za prawdziwość i za Ciebie.

No dobra, to poszukamy mojego początku. Gruby ten Twój dziennik, a zdania takie krótkie, zupełnie pozbawione oceny, refleksji. Można by sądzić, że są śladem suchego umysłu naukowca, zapisem matematycznych kalkulacji, a nie historią trudnego, pękniętego życia, zapisaną przez wybitnego humanistę i genialnego aktora.

Poczekaj, poczekaj – (no i tak nie masz wyjścia, ha, ha, ha, ale by z tego była scena…).

To chyba było na początku roku, krótko po świętach. Chyba drugi zeszyt.

Byłeś, jak pamiętam, opiekunem naszego roku i to był czas gorączki dyplomowych przedstawień. Koledzy – tak o nich wtedy myślałem – podobierali się w grupy i zatwierdzali tytuły. Jakieś „Śluby panieńskie”, „Dom otwarty”, „Zemsta” i coś tam jeszcze – może „Rewizor”, nie pamiętam. Za to pamiętam, że zostałem sam. Nie załapałem się do żadnej grupy, nie miałem choćby jednego partnera. Omijali mnie. Byłem niezdolny. Taką miałem opinię. Choć nikt nie wywalił mi tego w oczy, to, że jestem kiepski i nie rokuję, wisiało w powietrzu. Owszem, przez całe studia odczuwałem sympatię. Byłem raczej lubiany. Piłem ze wszystkimi, bawiłem się ze wszystkimi, ale już ryzykować dyplomu nikt ze mną nie chciał. Czułem się paskudnie. Paskudnie…?! Myślałem, że serce mi pęknie z żalu i wstydu. Chciałem zniknąć, skurczyć się do niewidzialnej wielkości, stać się przezroczystym i zapaść pod ziemię. Ale musiałem tam być. Wśród tego gwaru, hałasu, przekrzykiwań, zgłoszeń, potrąceń, uzgodnień zapisów… byłem sam. Cały zdrętwiały od środka. Pamiętam, że jedyna myśl, jaka wierciła mi mózg, to przeraźliwe pytanie: jak o tym powiedzieć Dorocie. Panicznie się tego bałem. Bardzo mi na niej zależało i miałem ambicję, żeby jej imponować. Moja samotność nikomu nie przeszkadzała, może tylko Tobie. Widziałem, że zobaczyłeś moją drętwotę, i czułem, że do niej właśnie dopasowałeś swoją reakcję:

– Dobra! Tym wszystkim, którzy się podobierali i zapisali swoje tytuły, już dziękuję. W dziekanacie dowiecie się o swoich opiekunach. Zostają tylko ci, którzy jeszcze nie zrobili zgłoszenia.

I zostałem… Tylko ja i Ty.

Nie mogłem, w tym swoim wstydzie, oderwać oczu od podłogi. Czułem, że powinienem się odezwać, ale wszystkie słowa były mi nienawistne i w tej mojej rozpaczy usłyszałem Twój głos:

– Janku, mam dla ciebie propozycję… Chciałbym, żebyśmy twój dyplom zrobili razem.

Nie usłyszałem tego, nie zrozumiałem, nie ogarnąłem. Bo czy mogłem ogarnąć absurd, cud, który mnie dotknął w samym środku klęski? Dostrzegłeś moją drętwotę i powtórzyłeś:

– Chciałbym, żebyśmy razem zrobili twój dyplom.

I położyłeś mi rękę na ramieniu.

– Ale jak to, ja i pan? Przecież pan jest… – jąkałem się nieprzytomnie.

– Dziekanem, zgadza się. Ale jak wiesz, jestem i aktorem.

To było oczywiste, że byłeś aktorem. Wielkim, sławnym, legendarnym. I dlatego tak absurdalna wydała mi się Twoja oferta. Miałbyś pracować z niezdolnym studentem piątego roku szkoły teatralnej, którego zostawili najbliżsi koledzy? Po co? Z litości?

Chyba domyśliłeś się moich pytań, bo choć nie wydałem nawet jednego dźwięku, szkliste oczy były dla Ciebie kopalnią.

– Od dawna noszę w sobie pomysł na małą formę, taką na dwóch aktorów. Leżą u mnie wszystkie konspekty, dialogi, materiały, cała inscenizacja. Lata temu rozbabrałem „Zbrodnię i karę” Dostojewskiego i zrobiłem z niej adaptację na dwóch aktorów. Wysupłałem dialogi Porfirego i Raskolnikowa i chciałem się z tym zmierzyć, ale nigdy jakoś nie było czasu ani okazji. No i teraz szczęśliwie jest. Jest okazja. Jak wiesz, gram Lira w Dramatycznym, ale tylko w sobotę i niedzielę, więc czasu na próby będzie do wiwatu. Do czerwca nie planuję też żadnych wyjazdów…

Zawiesiłeś głos tuż nad moją głową – prawie że zaglądając mi w oczy, i czekałeś mojej opinii.

A ja…? Ja nie umiałem uwierzyć, że to prawda. Sądziłem, że to może sen albo podstęp jakiś. Podejrzewałem nawet, że to kpina ze mnie, jakaś niewyszukana drwina, zabawa.

– Ale ze mną…? – jąkałem się.

– A dlaczego nie? Jak rozumiem, na razie nie masz oferty, więc możesz przyjąć moją. Chyba że masz jakąś własną…? – zawiesiłeś to pytanie w próżni.

– Nie, nie. Tylko czy to zgodne z regulaminem? Pan jest profesorem, dziekanem, a ja?

– A ty studentem. I cóż z tego. Zapewniam cię, że wszystko z regulaminem jest w zgodzie. Już nie raz w historii tej szkoły profesorowie brali udział w dyplomowych przedstawieniach. To nawet jest dobrze widziane. Wszystko jest w porządku. Zapewniam cię. W końcu jestem dziekanem.

I się zaśmiałeś. Tak perliście, odważnie, do nieba.

– To co, zgoda? – wyciągnąłeś dłoń i uścisnąłeś moją.

Skąd mogłem wiedzieć, że to czarne szczęście dla mnie być miało. Wtedy Twoja dłoń była mi jak czuły dotyk Boga.

Mówiłeś jeszcze coś, jakieś szczegóły, techniczne uzgodnienia, ale ja tylko szum w głowie miałem i wątłą kalkulację: jak to opisać Dorocie? Czy jedynie szczęściem się pochwalić, błysnąć przed oczami sukcesem, czy też dołożyć tło, z którego wyrosło? Pewnie się domyślasz, że nie dołożyłem. A jak miałem jej do tej radości promiennej trucizny dołożyć? To nie było w porządku? Nie było…! Ty byś pewnie opisał wszystko ze szczegółami. Jeszcze pikanterii byś dodał, błyskotliwych ocen, porównań, zawieszeń przed wykrzyknikiem i wyszłoby na Twoje. Bo ty miałeś talent, wielki talent! A do tego Ty nie byłeś z prowincji. Nie nosiłeś w sercu tej zapyziałej duchoty małych spraw. Ulic bez przygody, co jeszcze się nie zaczęły, a już świeciły marnym końcem, okien bez tajemnicy i twarzy bez nadziei. Ty od zawsze miałeś w sobie światło, a ja jedynie jego pragnienie. I dla tego światła właśnie, dla jego migotania, sprzedałem Dorocie tę najbardziej kolorową wersję: – Mistrz zaproponował mi duet! Mnie. Tylko mnie! Z całego roku tylko mnie!

Gdybyś widział jej oczy… Jej zachwycone, wpatrzone we mnie, zielone, cudne oczy. Dla tej chwili zrobiłbym to jeszcze raz i jeszcze… Bez końca. Bo chociaż piekielny rachunek za to dostałem, to przecież ten obrazek wciąż pod sercem noszę i nie raz się przy nim grzeję. Z pewnością wiesz, o czym mówię, bo potem jej zielony zachwyt już tylko na Tobie wisiał. A mnie została szarość. Coraz więcej szarości.

Łyknę sobie, bo jakoś tak chłodno się zrobiło. No cóż, listopad za pasem. I tak dzisiaj pięknie jak na tę porę roku. Pamiętam, że za mojego dzieciństwa jak się na groby szło, to kurczył się człowiek z wiatru i zimna, bo to zazwyczaj pierwszy zimowy chłód był. Często wracałem do domu przemarznięty do kości, a i przemoczony nieraz od pierwszego śniegu. A tu, zobacz – ha, ha, ha – zobacz! A tak między nami, to mam podejrzenie, że trochę widzisz. No bo jak…?

Ale pogoda – jakbym sobie na to spotkanie nasze zamówił. Ludzie poubierani jak na wiosnę i niebo niebieskie, i słońce jeszcze leniwe i nawet grzeje. Mnie trochę po plecach liże, bo siedzę prawie nieruchomo, a i wspomnienia mało grzeją…

No nic. Zajrzyjmy do Twoich zapisków. Ciekawi mnie ślad naszego początku. Pamiętam, że był, tylko zgubiłem szczegóły.

 

 

O! Jest. Pod datą jedenastego stycznia napisałeś:

 

 

Zaproponowałem Jankowi duet. Będziemy robili Dostojewskiego. To bardzo dziwny chłopiec. Ma w sobie naiwność dziecka i irytującą prawdę. To będzie przygoda!

 

I wszystko. Sucho i kurewsko pojemnie. Przygoda?! No to Ci za tę przygodę jeszcze jedną świeczkę zapalę i walnę łyka. Połamała mnie ta przygoda nielitościwie, ale i wyprostowała ślicznie. Te wszystkie bruzdy to z niej. Nienawidziłem Cię za nią szczerze, a teraz? Teraz się napiję. Za przygodę.

Cholera! Skąd tyle ludzi na cmentarzu? Toż jeszcze dwa dni do świąt, a tu tłumy. Liczyłem na trochę więcej spokoju. Byleby nikomu do głowy nie wpadło, żeby Ciebie odwiedzić.

No, a zobaczmy, co piszesz dalej.

 

Osiemnasty stycznia:

Dzisiaj poznałem sympatię Janka. Ma na imię Dorota i jest bardzo atrakcyjna. Chyba studiuje psychologię na uniwersytecie. Mogłaby reklamować słowiański wdzięk – takiego warkocza dziewczyny już dzisiaj nie noszą. Jest wzruszający. To ogromnie interesująca osoba. Ma inteligentne, zielone oczy i coś jeszcze… Chyba nic z tego nie będzie.

 

 

Z czego…? Z czego miało nic nie być? Z naszego związku czy z waszego? Co ty, kurwa, Agatha Christie jesteś – znaczy byłeś? Zagadki kryminalne spisywałeś czy dziennik? Ja wiem, wiem. Już teraz wiem. Ale skąd Ty to wtedy wiedziałeś? Może chciałeś mieć w tym swój udział. Bo że miałeś, to przecież oczywiste. Ale czy już wtedy, od pierwszych spotkań, to planowałeś, czy może uległeś biegowi zdarzeń? Chuj wie!

A czy pamiętasz, gdzie się ten pierwszy raz spotkaliśmy? Bo ja to pamiętam bardzo dobrze. Wszystko, niestety, bardzo dobrze pamiętam. W małej salce, co przylegała do widowiskowej. Na pierwszym czytaniu.

Dorota wpadła, żeby mi zostawić klucze, bo wybierała się do koleżanki z roku na jakąś bibę. Miała nadzieję, że mnie wyciągnie, ale przecież to było niemożliwe. Ja właśnie zaczynałem wchodzić na Olimp. Tak wtedy o tym myślałem. Od Twojej pamiętnej propozycji nie przespałem w całości ani jednej nocy, a dwie ostatnie to była jedna masakra. Ręce – galareta, nogi – galareta, żołądek – galareta, a łeb z ołowiu. Oczywiście zero seksu. Papierowy facet. Musiałem być żałosny i śmieszny. Nigdy wcześniej takim mnie nie widziała, a prawie dwa lata mieszkaliśmy już razem w wynajętym mieszkaniu. Później, znacznie później, wykrzyczała mi tę moją śmieszność. W twarz mi ją wykrzyczała, w duszę, w serce. Ale to dopiero jak Ty między nas wlazłeś, jak mnie do Ciebie przyłożyła dla porównania, dla żałosnego zestawienia mężczyzny z dzieciakiem. Żeby mnie bolało, żebym się kurczył i nie mógł oddać.

Wcześniej byłem taki sam jak inni. Jak moi koledzy z roku, jak jej koledzy. Student po prostu. Jeszcze tej mojej lichoty nie zdążyła w całości ogarnąć. Jeszcze jej się do mojego imienia oczy śmiały. Jeszcze rokowałem. Jeszcze jej Twój blask nie oślepił i nie zdążył popsuć miary. Może i coś widziała, może się domyślała, ale to wszystko tak jaskrawo wylazło, tak mnie oblepiło dopiero przy Tobie. Zwyczajnie potaniałem. I z każdym swoim zachwytem, z którym do niej przychodziłem, z każdym podziwem, którym się dzieliłem, taniałem coraz bardziej. A czy mogłem jej nie przynosić swoich zachwytów? Nawet teraz boli!

Pamiętam, że wróciła w środku nocy, to mogła być druga albo trzecia, rozgrzana alkoholem i zabawą, i chciała się kochać. A ja zupełnie nie miałem do tego głowy. Ja jej swój zachwyt chciałem opowiedzieć. Opisać szczęście, wciągnąć w podziw. Z wypiekami na nią czekałem, nie w trwodze, że tak długo nie wraca, ale z prostej niecierpliwości. Była tym wyraźnie zirytowana. Drażniło ją, że ktoś zajął moją głowę. Była zazdrosna. Wkurzona, że nie widziała we mnie zazdrości o jej późny powrót i dobry humor.

Podeszła do mnie blisko, tak, że poczułem jak napiera na mnie biustem, zsunęła ubranie i zarzuciła mi ręce na ramiona. Chwilę wpatrywała się w moje oczy, jakby z nich chciała coś wymazać, a potem oblizała wargi i ciepłym, przesyconym alkoholem powietrzem zaczęła mi delikatnie dmuchać w twarz.

– No i cóż takiego ważnego, czego ja nie wiem, powiedział ci ten twój mistrz? – wycedziła leniwie.

To był jej sposób, żeby mi odebrać rozum i wrócić do gry na pierwszy plan. Przyznaję, że trochę ugrała, ale przecież tak wlazłeś mi do głowy, tak zainfekowałeś, że musiałem jej trochę tego zostawić.

– Wiesz, powiedział mi, że nie wchodzę w tekst, że zbyt fonetycznie traktuję słowo, że się potykam o kartki – wyrzucałem z siebie gorączkowo z całkowitym pominięciem zmysłowego charakteru jej pytania. – Że jestem drewniany, sztywny…

– Że jesteś sztywny – wycedziła, przeciągając sylaby i ponownie językiem zwilżając wargi. – No to zobaczmy… – prowokacyjnie zwróciła wzrok w stronę mojego przyrodzenia. – Mnie to się nawet podoba i bardzo, bardzo dzisiaj na to liczę.

Oczekiwałem pocałunku i trochę liczyłem, że mi on pomoże w przedłużeniu dialogu, że ugram nim trochę czasu do dalszych zwierzeń, ale jej gest był jedynie przemyślnym zwodem, wykrętem, a wilgotne usta ominęły moje i powędrowały w dół. I zsuwały się coraz niżej…

 

 

To ja całkiem bezmyślnie ulokowałem Cię między nami, a potem już poszło… Ona miała taki rys, że skupiała uwagę na każdym moim zachwycie. Może w ten sposób szukała sukcesu, światła, którego we mnie nie widziała? Nie żebym Ci chciał ująć znaczenia, co to, to nie, Twój grzech przebił wszystkie. Tylko łatwiej mi zrozumieć naturę okoliczności, grunt, z którego wyrósł. A może i Tobie będzie z tym łatwiej…? Ty masz swoją wiedzę. Od samego początku ją miałeś i wiedziałeś, co robisz. A może nie? Może i Ciebie uwiodła ta przygoda? Jedno chcę Ci powiedzieć – chyba jestem Ci to winien i w gruncie rzeczy z tego powodu tu dzisiaj jestem, że mając tę całą wiedzę, gdybym miał przejść swoją drogę jeszcze raz, to wszedłbym w te same koleiny i nic bym nie umiał zmienić. I za to też się napiję, tylko poczekam, jak ludzie przejdą…

Swoją drogą w Twoich zapiskach nie ma jasnej diagnozy. Jest raczej obraz procesu, ilustracja jedynie… Kiedy je czytałem pierwszy raz, odniosłem wrażenie, że to może mniej przygoda była dla Ciebie, a bardziej studium.

 

 

Dwudziesty drugi stycznia:

Miałem dzisiaj próbę z Jankiem. Ten chłopiec ma drewniany aparat, drewniany umysł i kieszenie pełne frazesów. Ale coś w nim jest. Trzeba go będzie złamać.

I jeszcze dopisek na samym dole:

Czego ta szkoła uczy?!

 

 

Tym „chłopcem” zatrułeś mi każdą próbę i nie tylko… Jak dobrze pamiętam, wyjechałeś z nim, opisując Raskolnikowa:

– Raskolnikow, chłopcze, miał chorobę duszy, a nie niestrawność. Więc mi tu nie ciamkaj po szkolnemu tylko się zakochaj…! – wyrzuciłeś to z irytacją i z tą swoją luźną wargą, co w stanie wzburzenia tak Ci opadała niedbale. Przyznasz, że trochę to było wystudiowane.

Ale na mój zbaraniały wzrok, bo przecież wiedziałeś, że kochałem Dorotę, czujnie dodałeś:

– W nim, chłopcze, w nim…

A pamiętasz, na czym to mnie miłości do Raskolnikowa uczyłeś? Nie na jego tekście bynajmniej, ale na idei, do której zapałał miłością; na manifeście, który student wykładał przy herbacie oficerowi. To było zaraz po tym, jak zastawił u staruchy pierścionek, co go dostał od siostry, i wszedł do knajpy na herbatę. Przy stoliku obok siedział student z oficerem, i ten student właśnie ową staruchę, lichwiarkę, opisywał i ideologię wygłaszał, która Raskolnikowa uwiodła ze szczętem:

[…] pomyśl: z jednej strony – głupia, bezmyślna, nic niewarta, zła, chora baba, nikomu niepotrzebna, owszem, szkodliwa, która sama nie wie, po co żyje, a która jutro i tak wyzionie ducha… – Z drugiej strony – młode, świeże siły, ginące bez wsparcia, i to tysiącami, i to na każdym kroku! Sto tysięcy dobrych poczynań można by poprzeć i zrealizować za pieniądze tej staruchy, które się zaprzepaszczą w monasterze! Setki, może tysiące ludzkich istnień dałoby się skierować na właściwą drogę; dziesiątki rodzin ocalić od nędzy, rozkładu, zguby, od rozpusty, od wenerycznych szpitali – i to wszystko za jej pieniądze. Zabij ją i weź jej pieniądze! … – I dalej: […] co waży na ogólnej szali życie tego suchotniczego, głupiego i złego babsztyla? Nie więcej niźli życie wszy, karalucha, a nawet mniej, bo to sekutnica szkodliwa…[1]

I tak dalej i tak dalej… Ile to razy kazałeś mi powtarzać ten tekst z nadzieją, że wreszcie zobaczysz gorączkę w moich oczach, krew. Ale ja prosty ministrant z prowincji byłem, to skąd u mnie krew…?

– Chłopcze, skup się – przekonywałeś uparcie – skup się i daj porwać. Naprawdę nie miałbyś ochoty ukręcić łba takiej obrzydliwej babie, nie uwodzi cię szaleństwo? Krzyknij! Krzyknij – i kopnąłeś mnie boleśnie w piszczel, a ja krzyknąłem: – Ała! – z bólu krzyknąłem. – No właśnie teraz krzyknij: Zabij ją i weź jej pieniądze! – I znowu mocno mnie kopnąłeś. – I schowaj ten palec, chłopcze, schowaj ten paluszek drewniany, bo ty nie Chrystus na obrazku jesteś, tylko przyszły bandyta. Wiesz co…? Daj no te swoje sztywne łapy do tyłu.

Chwyciłeś mi je i związałeś za plecami paskiem od spodni.

– No krzycz! – rozkazałeś i znowu boleśnie kopnąłeś. – Zabij, krzycz! Zabij, zabij! Dalej krzycz – i kolejny kopniak.

No to wrzasnąłem: – Zabij!

I wtedy odetchnąłeś. Rozwiązałeś mi ręce, poklepałeś po ramieniu i powiedziałeś:

– No to koniec na dzisiaj. – I wyraźnie wyczerpany usiadłeś w fotelu.

Ale dla mnie to nie był koniec. To był wielki, niezrozumiały, astralny początek. To było objawienie i potężny siniak na goleni. Siniak, którego od razu pokochałem. Oczywiście musiałem się nim pochwalić Dorocie. I wszystkim, wszystkim musiałem się pochwalić i zwierzyć z każdego szczegółu.

No i pochwaliłem się! Kiedy już wyrzuciłem z siebie wszystkie rozgrzane do czerwoności słowa i odsłoniłem zieloność na nodze, ona skwitowała dowcipnie:

– To wy tam zamiast próby aktorskiej jakieś sado-macho uprawialiście… Muszę się temu poprzyglądać. Może i ja się czegoś od tego twojego mistrza nauczę… I będziemy to sobie wieczorami ćwiczyć i ćwiczyć, aż nabierzesz takiej wprawy, że sam nauczyciel ci pozazdrości.

Do tej kpiny dołożyła rozkołysane biodra i wydęte wargi. Potem rozplotła swój złoty warkocz, podeszła do mnie blisko, owinęła włosy wokół mojej szyi i namiętnie pocałowała.

– Koniecznie muszę poznać tego twojego mistrza – wyszeptała.

Gdybym mógł wejrzeć w bieg zdarzeń, miał choć drobną lukę w ufności albo rozsądek zdrowszy, pewnie by mnie jej słowa poderwały do czujności, ale mój łeb był gorący jedynie od Twoich słów.

Zbyłem jej pocałunek zdawkowym cmoknięciem, objąłem urzędowo i trajkotałem dalej:

– Słuchaj, Dorota, on jest niezwykły! Od razu cię rozpoznaje, diagnozuje w minutę i w sam środek wali. Nikt ze mną tak nie pracował. Wiesz, szkoła to są takie zadania formalne, powierzchowne, takie ślizganie się po wierzchu. Gustaw, Wacław, Papkin, Tadeusz, Rejent – klasyka szkolna taka, szczeniactwo. Szczeniactwo! – tak jej wtedy powiedziałem. Wyobrażasz to sobie? Boże, jaki ja wtedy musiałem być śmieszny i żałosny…

Muszę się napić, bo na samo wspomnienie ciarki mi po plecach łażą.

Ale jak pamiętam, nie zobaczyłem w jej oczach politowania, tylko jakby je zawiesiła gdzieś w powietrzu. Już całkiem beze mnie. Myślę sobie, że już wtedy w tym powietrzu szukała Ciebie. A ja brnąłem dalej, jakbym zupełnie zatracił instynkt.

– No bo tak naprawdę, Dorota, to co ja o tym aktorstwie wiem. Tyle co się naczytałem. Najpierw jakiś dom kultury – zapyziały, kółka recytatorskie, biblioteka, zawiedziona polonistka… i szkoła teatralna. A tu: impostacja, emisja, taniec, rytmika, etiudy, historia sztuki… I nikt cię nie traktuje jak osobę dojrzałą, tylko tę studencką papkę ci wpychają.

Chodziłem po tej naszej kawalerce od ściany do ściany, czasem przysiadłem na chwilę, ale zaraz się zrywałem i plotłem, i plotłem, i plotłem.

– Wiesz, czego mnie dzisiaj nauczył? To znaczy chciał nauczyć – choć zwróciłem się do niej, nawet się przed nią nie zatrzymałem, tylko do ściany, do szafy, do kanapy, podłogi gadałem. – Krzyku! Krzyku chciał mnie nauczyć. Bo ja, Dorota, nie umiem krzyczeć. NIE UMIEM, kurwa, KRZYCZEĆ. – Stanąłem przed nią w tym swoim odkryciu nagłym i powtórzyłem jeszcze dobitniej: – Nie umiem, kurwa, krzyczeć!

Jeśli dobrze pamiętam, miała letni wzrok. Ale nie przeszkadzało mi to.

– Wiesz, dlaczego mnie kopnął? Wiesz dlaczego? – nie czekałem na jej odpowiedź. – Żebym nie przez impostację, nie przez emisję, ale przez flaki wrzasnął, z bólu – z duszy! Ja mu za ten siniak wdzięczny być powinienem i jestem, jestem wdzięczny, bo tyle zrozumiałem…

– No skoro tak – zwróciła się do mnie z przekąsem – miałam ci zrobić okład, ale może ty wolisz jeszcze jednego siniaka? – roześmiała się jak matka z niegroźnej psoty dziecka.

– Kocham cię, Dorota. – Objąłem ją ciasno i namiętnie pocałowałem.

Ale tej nocy to ona wykręciła się od zbliżenia. Myślę, że to był początek. Początek naszego rozpadu. A może wcześniej? Może już wtedy, kiedy przeniosła swoje zielone oczy w próżnię? Bardzo chciałbym uchwycić ten moment. I nie o proporcję winy mi chodzi. W tych kategoriach w ogóle przestałem już kalkulować i prawdę mówiąc, nic mnie one nie obchodzą. Tylko nauki szukam. Tej matki każdego zrozumienia. Czy to nie Twoja szkoła? Czy nie powtarzałeś do znudzenia: „Chłopcze, chcesz zrozumieć to nazwij, zdefiniuj. Zdefiniuj w sobie. Uchwyć przyczynę gestu… Inaczej będziesz jak małpa, która używa narzędzia mądrzejszego od siebie”. A kiedy to było…? Chyba jakoś na początku wyjechałeś z tą małpą? Już wiem – kiedy Razumichin poznał Raskolnikowa z Porfirym. No, kiedy go przyprowadził do niego żeby wyciągnąć zastaw. I tam taka scena, pamiętasz – ha, ha – już jak się poznali, Porfiry używa podstępu, że to niby czekał na Raskolnikowa, bo jego zastaw był zawinięty w papier z jego nazwiskiem – znaczy Raskolnikowa. I tu była moja kwestia – pamiętasz?

– Że też pan taki spostrzegawczy?… Powiedziałem to dlatego, że prawdopodobnie właścicieli zastawów było bardzo dużo…*. I tak dalej i dalej… I pamiętasz swoją reakcję?

– Chłopcze, no nie mów tego wprost… Tu, do cholery, nie ma miejsca na dosłowność. Przecież Raskolnikow w to nie wierzy. On wietrzy podstęp, jest go pewien! Twój gest musi być dwuznaczny. Musi być w zgodzie z tekstem i w niezgodzie zarazem. Zdawałeś się to rozumieć, a tu walisz tą swoją szczerą miną jak małpa… – Pamiętasz? Ciekawe, czy to zapisałeś.

 

 

Dwudziesty pierwszy stycznia:

Całą noc bolał mnie brzuch. Prawie nie zmrużyłem oczu. Odpuściło dopiero nad ranem. Chyba to jakaś niestrawność była. Muszę się poradzić Witka.

 

 

Dwudziesty czwarty stycznia:

Odwiedziłem Witka w szpitalu. Zalecił mi trochę badań. Zaproponował, że mi je zrobi u siebie na oddziale. Umówiliśmy się na kontakt.

 

 

Odnalazłem tego Witka. Wszystkiego się dowiedziałem. Dwa dni z nim przesiedziałem. Swoją drogą wielkim aktorem byłeś nie tylko na scenie, ale i w życiu. Tylko że w życiu musiałeś jedynie udawać. Tu nie było miejsca na przyczynę gestu, tu był RAK i zwyczajne oszustwo – udawanie. Tak, tak, to udawanie, które Cię doprowadzało do takiej irytacji, furii niemal, w Twoim życiu stało się jedynym środkiem wyrazu. Swoją drogą, jakie to wszystko przewrotne. Narzędzie, którego wprost nie znosiłeś, stało się Twoim wyrokiem: UDAWANIE! Nie mogę sobie teraz przypomnieć, kiedy to po raz pierwszy nim mnie zakneblowałeś. Na pewno nie na samym początku. Chyba w drugim miesiącu prób. Pamiętam jedno takie spotkanie, kiedy wdeptałeś mnie za nie w ziemię. Tylko nie kojarzę, czy była na nim też Dorota.

To była ta scena, kiedy Raskolnikow przyszedł do Porfirego na komisariat na przesłuchanie. Właściwie pierwsze faktyczne przesłuchanie, chociaż – jak to Porfiry Pietrowicz miał w zwyczaju – przypudrowane niby-towarzyskim zaproszeniem. Mój tekst był długi, trudny i zawiły w geście. Właściwie to zupełnie nie potrafiłem wyposażyć go w gest i generalnie nie radziłem sobie.

– A wie pan co? podobno istnieje taka prawnicza reguła, taki chwyt prawniczy, obowiązujący was wszystkich: zrazu rozpocząć z daleka, od błahostek albo nawet od czegoś serio, lecz całkowicie ubocznego, by, że tak powiem ośmielić albo raczej zmylić badanego, uśpić czujność, a później raptem, najnieoczekiwaniej, ogłuszyć jak ciosem w ciemię jakimś najbardziej decydującym i groźnym pytaniem, nieprawdaż? Zdaje się, że dotychczas święcie się to wymienia we wszystkich waszych podręcznikach i pouczeniach?*

A potem:

– Proszę pana wyraził pan wczoraj chęć, żebym do niego przyszedł celem jakichś badań. Przyszedłem i jeżeli panu czego potrzeba, to proszę pytać, jeśli zaś nie, proszę mi pozwolić odejść. Spieszę się, mam zajęcia… Muszę być na pogrzebie tego stratowanego przez konie urzędnika, o którym… pan także wie… Mnie to wszystko zbrzydło, słyszy pan? i to już dawno… poniekąd to mnie wpędziło w chorobę… słowem, będzie pan łaskaw albo pytać, albo puścić mnie… jeśli zaś pytać, to nie inaczej jak tylko formalnie! Inaczej nie zgadzam się; toteż na razie żegnam, bo teraz nie mamy co tu robić we dwóch…*– Dwa teksty rozdzielone kwestią Porfirego, które chciałeś, żebym tak zróżnicował, abym z osoby niepewnie odważnej stał się samobójczo odważną. Oczywiście zachowując przy tym całą dwuznaczność mojej nierozpoznanej winy. Miałem to dodatkowo podkreślić gestem: pierwszy tekst na siedząco, do drugiego wstać. Wyraźnie mi nie szło.

– Chłopcze, chłopcze, chłopcze – krzyczałeś poirytowany. – Ty czy siedzisz, czy wstajesz, jesteś jednako sztywny i drewniany. Gest, ruch ma zmieniać całą ekspresję sceny, ale i ciebie. Wstajesz tak, jakby wstawała z tobą kanapa, na której siedziałeś. A ten paluszek to ci chyba odgryzę, jak go będziesz doklejał do każdego gestu. Dawaj łapy, zaciśnij pięści – i zawinąłeś mi dłonie, ciasno, dwiema przypadkowymi chusteczkami od nosa. Szczęście, że były czyste.

– Jeszcze raz – rozkazałeś. – I pamiętaj, że aktor, siedząc, może również wykonać kontrapost: w lewo, w prawo z przygięciem tułowia… Tylko, na miłość boską, rusz ten swój kręgosłup. No dawaj.

I kolejna dupa…!

– Chłopcze, do cholery, a gdzie ty grasz? Gdzie jest widownia? Szkoła ci wyparowała?

– Mówił pan, że mam zapomnieć o warsztacie, tylko szukać przyczyny gestu, no więc gram do pana. Z panem mam dialog – broniłem się zaczepnie.

– No taaaaak – zamałpowałeś – o warsztacie możesz nie myśleć, bo go nie masz, ale wiedza, chłopcze, zasady obowiązują. To nie tak, że albo jedno, albo drugie. Tu i biegi trzeba wrzucać, i sprzęgło wciskać, i kierunkowskazy włączać… Masz prawo jazdy?

– Niestety nie mam…

– No to trudno… Walczymy dalej.

Objąłeś mi rękami głowę, przybliżyłeś nasze twarze na oddech jedynie i wyszeptałeś:

– Badasz teren, chłopcze. Boisz się, ale się stawiasz. Nie wiesz jeszcze, ile możesz, ale chcesz móc, bo jest w tobie gorączka i duma… Oczywiście na pokaz.

– Duma na pokaz. Czyli nie ma jej we mnie? Mam ją udawać…?

Piorun nagły Cię trafił. Poderwałeś się z kanapy z krzykiem tak gwałtownym i niebezpiecznym, że zdrętwiałem. Nigdy przedtem nie widziałem cię tak najeżonego.

– Nie, chłopcze, nie udawać! Na miłość boską – nie udawać! To nie cyrk, nie telenowela. Tam możesz udawać, oszukiwać do woli. Jeśli chcesz być aktorem, musisz umieć pokochać, zrozumieć, dać się uwieść, ale nigdy udawać. To dobre dla magików – wracał ci spokój. – Prawda, chłopcze, prawda… Ona kosztuje, ale też smakuje.

Usiadłeś już całkiem uspokojony, a ja czułem, że dotyka mnie coś ważnego, coś, czego nie rozumiałem, ale pragnąłem jak niczego dotąd.

– Dalej, chłopcze, do roboty!

I znowu Cię rozsierdziłem do czerwoności, bo też miałem do tego wyjątkową zdolność:

– Chłopcze, chłopcze, poczekaj no – przerwałeś kwestię, łapiąc mnie raptownie za ramię. – Dalej niczego nie rozumiesz? Kiedy siedzisz obok mnie i rozpoczynasz kwestię: A wie pan co? podobno istnieje taka prawnicza…* i tak dalej i tak dalej, to ty mnie badasz, nieśmiało próbujesz ukłuć. Jeszcze nie wiesz, ile możesz, ale coraz bardziej chcesz mi dopiec, wyprowadzić z równowagi, sprowokować. Ale jeszcze się boisz. Za to kiedy wstajesz i zaczynasz: Proszę pana wyraził pan wczoraj chęć…