Misterium - Dean Koontz - ebook + audiobook + książka

Misterium ebook i audiobook

Dean Koontz

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bestseller Amazona, „Wall Street Journal” i Usa Today.

Niezwykły thriller mistrza suspensu Deana Koontza.

Jedenastolatek, jego matka i niezwykły pies stawiają czoła pierwotnym siłom zła.

Człowiek, który nie cofnie się przed niczym, by sprowadzić na świat zagładę. I chłopiec, który ma moc, by ten świat ocalić.

Woody Bookman nie wypowiedział ani słowa przez jedenaście lat życia. Nawet wtedy, gdy jego ojciec zginął w tajemniczym wypadku. Ani wtedy, gdy jego matka, Megan, mówi mu, że go kocha. Dla Megan ważne jest, by jej syn był bezpieczny i szczęśliwy. Ale Woody wierzy, że za śmiercią jego ojca stało nieznane zło, które teraz czyha na niego. Nie wie jednak, że w jego myśli wsłuchuje się nieznany mu sojusznik, który również komunikuje się bez słów.

Kipp, wyjątkowo utalentowany pies o sercu równie złotym, co nazwa jego rasy, jest bezgranicznie oddany ludziom. Wie, że przerażające podejrzenia chłopca nabrały już realnego kształtu. Musi odnaleźć Woody’ego, zanim będzie za późno. Tylko razem będą mogli stawić czoła zagadkowemu przeciwnikowi, który nie zna litości, zgromadził wielu sprzymierzeńców i nie cofnie się przed niczym, by wcielić w życie swój zdeprawowany plan.

Pies o najbardziej ludzkich cechach – trudno znaleźć w literaturze pięknej bardziej sympatyczną i wdzięczną postać niż Kipp. „Misterium” ma potencjał, by wejść do klasyki literatury.
Associated Press

Nowa powieść Deana Koontza udowadnia, że pisarz nadal jest u szczytu swoich możliwości. Ta książka przeraża i wzrusza. Zachwyci zarówno wiernych fanów autora, jak i tych, którzy zdecydowali, że nadszedł wreszcie czas, by dowiedzieć się, o co chodzi z tym Koontzem...
„Booklist”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 414

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 47 min

Lektor: Dean Koontz

Oceny
4,2 (151 ocen)
78
41
19
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Dobrze spędzony czas

Ta książka nie dorównuje Opiekunom i Gromowi ale jest całkiem dobra
10
Malissi

Całkiem niezła

Woody Bookman to jedenastolatek, który nie odezwał się przez całe swoje życie. Chłopiec wierzy, że śmierć jego ojca wbrew powszechnej opinii nie była wypadkiem. Jako, że Woody posiada duże zdolności związane z systemami komputerowymi postanawia, że dowie się prawdy o śmierci rodzica. Jego poszukiwania sprawiają, że Woody wraz z mamą stają się celem dla niebezpecznych ludzi. Niestety nie jest to jedyne zagrożenie jakie czyha na jego rodzinę. Szczęśliwie dla chłopca okazuje się, że ma on sojusznika w Kippie, wyjątkowym i niezwykle inteligentnym golden retriverze. "Misterium" to połączenie powieści grozy z fantastycznymi elementami spod pióra amerykańskiego pisarza. Jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością autora, które okazało się udane. Dużym plusem jest poprowadzenie historii z kilku perspektyw co pozwoliło na lepsze poznanie bohaterów oraz motywów, które nimi kierowały. Fabułę śledzimy nie tylko oczami jedenastoletniego Woody'ego, czyli inteligentnego chłopca w spektrum autyzmu,...
00
ewaf74

Nie oderwiesz się od lektury

po wielu latach sięgnęłam po książkę Koontza mojego mistrza z lat młodości...wciąga bardzo...lekkie pióro z niesamowitą historią i ponownie bohater ulubiona rasa psów autora. Książka jest w klimacie Opiekunow ( od tej książki zaczęła się moja miłość do tego pisarza) Polecam...
00
Goose1

Nie oderwiesz się od lektury

super
00
ondrzyj

Nie oderwiesz się od lektury

piękna i ekscytująca jak inne powieści tego autora. Polecam.
00

Popularność




EKSPERYMENTY MAJĄCE NA CELU ZAPEWNIENIE CZŁOWIEKOWI DŁUGOWIECZNOŚCI, KTÓRE MOGĄ DOPROWADZIĆ DO ZAGŁADY HOMO SAPIENS.

OGARNIĘTY MANIĄ WIELKOŚCI NAUKOWIEC NIECOFAJĄCY SIĘ PRZED NICZYM, BY ZDOBYĆ NIEOGRANICZONĄ WŁADZĘ.

AUTYSTYCZNY JEDENASTOLATEK I NIEZWYKŁY GOLDEN RETRIEVER STAWIAJĄCY CZOŁA PIERWOTNYM SIŁOM ZŁA.

Woody Bookman przez jedenaście lat życia nie wypowiedział ani słowa. Nawet wtedy, gdy zginął jego ojciec. Chłopiec jest przekonany, że śmierć taty nie była przypadkowym wypadkiem, i wykorzystuje swoje hakerskie umiejętności, by odkryć, co się naprawdę stało. Nie wie, że w ten sposób naraża na niebezpieczeństwo siebie i matkę. Nie jest to dla nich jedyne zagrożenie. Do kalifornijskiego miasteczka, w którym mieszkają, zmierza jedyny człowiek ocalały z katastrofy w tajnym ośrodku badawczym. I ma przerażający plan.

Na szczęście Woody ma sojusznika, choć na razie nie zdaje sobie z tego sprawy. Kipp, golden retriever o wyjątkowym darze i sercu równie złotym jak nazwa jego rasy, wie, że chłopiec potrzebuje pomocy, i stara się go odnaleźć, zanim będzie za późno.

DEAN KOONTZ

Jeden z najpopularniejszych współczesnych amerykańskich autorów, mogący się pochwalić imponującą liczbą ponad 500 milionów sprzedanych egzemplarzy książek i tłumaczeniami na 38 języków. Karierę literacką rozpoczął w wieku dwudziestu lat, startując w konkursie na opowiadanie zorganizowanym przez „Atlantic Monthly”. Po ukończeniu studiów pracował jako nauczyciel, jednocześnie sporo publikował, głównie science fiction, a następnie horrory i thrillery.

Należy do pisarzy niezwykle płodnych: jego dorobek to kilkadziesiąt powieści oraz liczne opowiadania wydane pod własnym nazwiskiem i kilkoma pseudonimami. Wiele z nich zostało przeniesionych na ekran telewizyjny lub kinowy.

Dean Koontz mieszka na południu Kalifornii z żoną Gerdą, ich golden retrieverką Elsą i nieprzemijającymi duchami goldenek Trixie i Anny.

Tego autora

TRZYNASTU APOSTOŁÓW

APOKALIPSA

PRZEPOWIEDNIA

PRĘDKOŚĆ

INWAZJA

INTENSYWNOŚĆ

NIEZNAJOMI

MĄŻ

OCALONA

NIEZNISZCZALNY

DOBRY ZABÓJCA

PÓŁNOC

OSZUKAĆ STRACH

OCZY CIEMNOŚCI

ANIOŁ STRÓŻ

TWOJE SERCE NALEŻY DO MNIE

MASKA

MROCZNE POPOŁUDNIE

ZŁE MIEJSCE

SMOCZE ŁZY

RECENZJA

OPIEKUNOWIE

BEZ TCHU

DOM ŚMIERCI

CO WIE NOC

W MROKU NOCY

KĄTEM OKA

W ŚWIETLE KSIĘŻYCA

KLUCZ DO PÓŁNOCY

PIECZARA GROMÓW

NIEWINNOŚĆ

MIASTO

MISTERIUM

Odd Thomas

ODD THOMAS

DAR WIDZENIA

BRACISZEK ODD

KILKA GODZIN PRZED ŚWITEM

APOKALIPSA ODDA

INTERLUDIUM ODDA

Tytuł oryginału:

DEVOTED

Copyright © The Koontz Living Trust 2020

All rights reserved

Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o. 2023

Polish translation copyright © Cezary Frąc 2023

Redakcja: Agnieszka Łodzińska

Projekt graficzny okładki: Agnieszka Drabek

Zdjęcia na okładce: © Mina Mimbu (chmura); AMJonik.pl/Shutterstock (chłopiec); Africa Studio/Shutterstock (pies)

ISBN 978-83-6775-911-3

Wydawca

Wydawnictwo Albatros Sp. z o.o.

Hlonda 2A/25, 02-972 Warszawa

wydawnictwoalbatros.com

Facebook.com/WydawnictwoAlbatros | Instagram.com/wydawnictwoalbatros

Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Marcin Kośka

Joemu McNeely'emu. Do wielu jego cnót należy dar śmiania się z samego siebie – razem z nami wszystkimi. Z nim świat jest lepszy.

W psach zawarta jest cała wiedza, suma wszystkich pytań i wszystkich odpowiedzi.

Franz Kafka

Na tej przypadkowej planecie jesteśmy samotni. Między wszystkimi otaczającymi nas formami życia żadna, poza psem, nie zawarła z nami przymierza.

Maurice Maeterlinck

Jeśli zlitujesz się nad zagłodzonym psem i nakarmisz go, nie ugryzie cię. To jest podstawowa różnica między psem a człowiekiem.

Mark Twain

Pies jest jedynym stworzeniem na świecie, które kocha cię bardziej niż siebie.

1

OD WYPADKU MINĘŁY TRZY lata i Megan Bookman czuła się stosunkowo dobrze; w jej sercu i umyśle panował spokój, chociaż niekiedy ogarniał ją lęk, uczucie, że czas się kończy, że w każdej chwili może rozstąpić się pod nią ziemia. Nie było to przeczucie, lecz raczej wynik tego, że owdowiała w wieku trzydziestu lat. Miłość, która miała być wieczna, mężczyzna, z którym miała się zestarzeć – wszystko zostało jej odebrane w jednej chwili, bez ostrzeżenia. Wiedziała jednak, że wizja zegara, odmierzającego jej ostatnie godziny, przeminie. Zawsze tak się działo.

Stała w drzwiach sypialni swojego jedynaka. Siedział przed komputerem, do którego podłączone były najróżniejsze urządzenia peryferyjne, i wpatrywał się w monitor, szukając czegoś, co akurat go frapowało.

Woodrow Bookman, Woody, przez całe swoje jedenastoletnie życie nie wymówił ani jednego słowa. W chwili narodzin i przez pierwsze lata krzyczał, ale jako czterolatek ucichł. Śmiał się, choć rzadko, w reakcji na to, co się do niego mówiło, albo w związku z jakąś zabawną sytuacją. Przyczyna rozbawienia pochodziła z wnętrza chłopca i pozostawała tajemnicą dla jego matki. Lekarze zdiagnozowali rzadką odmianę autyzmu, ale nie mieli zielonego pojęcia, jaką stosować terapię.

Na szczęście nie występowały u niego najcięższe symptomy autyzmu: skrajna nieporadność czy ataki furii. W znanym otoczeniu nie wzbraniał się przed kontaktem fizycznym ani nie czuł z tego powodu psychicznego dyskomfortu, chociaż w stosunku do nieznajomych był podejrzliwy i często okazywał lęk. Uważnie słuchał wszystkiego, co się do niego mówiło, i był przynajmniej tak grzeczny, jak Megan w dzieciństwie.

Nie chodził do szkoły ani nie korzystał z nauczania w domu. Woody był nadzwyczajnym samoukiem. Samodzielnie nauczył się czytać już kilka miesięcy po czwartych urodzinach i w ciągu trzech lat osiągnął poziom liceum.

Megan kochała syna. Jak mogłoby być inaczej? Był owocem miłości. Dla niej od jego narodzin ich serca biły w jednakowym rytmie.

Poza tym był słodki jak dzieciaki z reklam ciasteczek i na swój sposób czuły. Chociaż nigdy nie odwzajemniał przytulania i pocałunków, to w najbardziej nieoczekiwanych momentach potrafił położyć rękę na dłoni matki albo dotknąć jej czarnych włosów, a potem swoich, jakby chciał powiedzieć, że wie, po kim je ma.

Rzadko nawiązywał kontakt wzrokowy, ale gdy to się zdarzało, czasami jego oczy szkliły się od wzbierających łez. Żeby nie myślała wtedy, że jest smutny, posyłał jej uśmiech, szeroki, niemal radosny. Kiedy pytała, czy to są łzy szczęścia, potwierdzał ruchem głowy. Nie mógł jednak albo nie chciał wyjaśniać, co go uszczęśliwiło.

Problemy z komunikacją oznaczały, że nie mogli dzielić się swoim życiem, a przynajmniej nie w takim stopniu, jak tego pragnęła. A to oznaczało nieustanny smutek. Ten chłopiec sprawiał, że pękało jej serce, pękło tysiące razy, ale zawsze je uleczał swoją słodyczą.

Nigdy nie pragnęła, żeby był normalny i zdrowy, bo wtedy byłby innym chłopcem. Kochała go pomimo – a częściowo z powodu – wyzwania, z jakim musieli się razem mierzyć.

– Wszystko dobrze, Woody? – zapytała, patrząc na niego z progu. – Nic ci nie jest?

Siedząc plecami do niej, skupiony na ekranie monitora, uniósł rękę i wycelował palcem wskazującym w sufit. Dawno poznała znaczenie tego gestu: był pozytywny i mniej więcej oznaczał: „Jestem na Księżycu, mamo”.

– W takim razie wszystko w porządku. Jest ósma. O dziesiątej masz być w łóżku.

Nakreślił palcem kółka, po czym opuścił rękę z powrotem na klawiaturę.

2

PO ZAPISANIU DOKUMENTU ZATYTUŁOWANEGO Zemsta syna. Rzetelnie zebrane dowody potwornego zła, nad którym pracował od dłuższego czasu, jedenastoletni Woody Bookman wyłączył komputer i poszedł do łazienki. Zaczął czyścić zęby szczoteczką sonicare. Nie wolno mu było używać zwykłej, ponieważ miał natręctwo czyszczenia zębów. Potrafił mocno szorować zęby przez dwadzieścia minut, co z czasem doprowadziło do uszkodzenia dziąseł i to w stopniu wymagającym przeszczepu. W wieku dziesięciu lat musiał przejść operację, która uratowała mu trzy rozchwiane dolne trzonowce po lewej stronie.

Chirurdzy szczękowi do tego typu zabiegów używali wysterylizowanej i napromieniowanej tkanki pobranej od martwych dawców. Woody miał ją wokół trzech zębów i nie chciał mieć więcej. Nie dlatego, że z powodu kawałka ciała zmarłego działo się z nim coś upiornego. Nie doświadczał przebłysków z życia dawcy ani nie nabierał ochoty na ludzkie mięso jak w serialu Żywe trupy. Przeszczep nie mógł zmienić go w zombie. Sam pomysł był niedorzeczny.

Woody wstydził się za ludzi, którzy wierzyli w takie niestworzone rzeczy, a było ich wielu. Wstydził się też za tych, którzy wściekali się z powodu błahostek, wyzywali innych albo byli niemili dla zwierząt. Z wielu powodów liczne osoby wprawiały go w zakłopotanie.

Wstydził się także za siebie, bo stanowił zagrożenie dla własnych zębów. Szczoteczka sonicare była nastawiona na dwie minuty – nie szoruj zębów włosiem, tylko pozwól, by fale dźwiękowe usuwały z zębów osad. Bez czasowego ograniczenia miałby zmasakrowane dziąsła.

Czuł się również skrępowany, ponieważ czasami myślał o pocałunku z dziewczyną. Do niedawna całowanie wydawało mu się obrzydliwą – fuj – wymianą śliny. Coś jednak musiało być z nim nie tak, skoro o tym fantazjował. Był również zakłopotany, bo obawiał się, że jeśli poprosi dziewczynę o pocałunek i powie jej o swoich martwych dziąsłach, to ta zwymiotuje i ucieknie. A jeśli jej nie powie, to skłamie przez przemilczenie prawdy, a na samą myśl o tym skręcało go z zażenowania, ponieważ kłamstwo jest głównym źródłem ludzkiego cierpienia. Słowo zażenowanie można zdefiniować jako bolesne upokorzenie, coś znacznie gorszego niż zakłopotanie.

Odkąd pamiętał, wstydził się za siebie i za innych. Między innymi z tego powodu nie mówił. Gdyby ośmielił się odezwać, powiedziałby ludziom, dlaczego się za nich wstydzi i dlaczego wstyd mu za siebie; a miałby długą listę powodów do wstydu. Był ofiarą losu. Naprawdę. Ludzie nie chcieliby słuchać ani o jego wadach, ani o swoich. Milczenie jest jednak formą kłamstwa, a na samą myśl o kłamstwie robiło mu się niedobrze. Mimo to lepiej milczeć, nic nie mówić i może ludzie cię polubią. Jeśli im nie powiesz, jakim jesteś żałosnym niedojdą, może sami tego nie zauważą.

Jedną z najbardziej zawstydzających ludzkich cech jest brak spostrzegawczości.

Po umyciu zębów poszedł do łóżka i zgasił lampkę nocną. Nie bał się ciemności. Wiedział, że nie ma duchów, wampirów, wilkołaków ani niczego w tym stylu, a szansa na to, że martwy facet wkradnie się do sypialni, by odzys­kać swoje dziąsła, była zerowa.

Jedynymi potworami są ludzie. Nie wszyscy. Tylko niektórzy. Jak ci, którzy zabili jego ojca. Tata nie żył już od trzech lat, a nikt nie trafił do więzienia za morderstwo. Wszyscy uznali, że zginął w wypadku. Ale Woody wiedział swoje. Teraz, gdy wreszcie skończył Zemstę syna, winnych śmierci taty dosięgnie karząca ręka sprawiedliwości.

Woody był bardzo zdolny. Odkąd skończył siedem lat, czytał ze zrozumieniem, jakiego mogliby mu pozazdrościć studenci, chociaż to akurat o niczym nie świadczyło, skoro wielu z nich brakowało podstawowej wiedzy. Był genialnym hakerem. W ciągu ostatnich dwóch lat spenetrował doskonale chronione systemy komputerowe i umieścił w nich rootkity, które pozwalały mu niepostrzeżenie eksplorować darknet i dotarł w ten sposób do bardzo dziwnych miejsc.

Teraz, czekając na sen, zmusił się do myślenia o czymś przyjemnym. Był zakłopotany, gdy wyobraził sobie, że całuje dziewczynę, którą widział na zdjęciu w czasopiś­mie. Bezskutecznie próbował skierować myśli na inny temat. Zastanawiał się, czy pewnego dnia, może za kilka lat, spotka dziewczynę z przeszczepionymi dziąsłami – coś by ich łączyło. Mama całowała go w policzki i czoło, ale sam nigdy nikogo nie pocałował. Gdyby poznał taką dziewczynę, może byłby to dobry początek.

3

DOROTHY PACHNIAŁA ŚMIERCIĄ.

Miała siedemdziesiąt sześć lat. Odejdzie krótko po wschodzie słońca.

To była bolesna prawda. Świat jest pięknym miejscem, ale pełnym bolesnych prawd.

Pielęgniarka hospicyjna, Rosa Leon, która się nią opiekowała, towarzyszyła jej w sypialni, gdzie Dorothy przespała większość nocy w swoim długim życiu.

Rosa pachniała życiem, truskawkowym szamponem i miętówkami.

W tym pokoju Dorothy i jej mąż Arthur kochali się i poczęli dziecko, Jacka.

Arthur był księgowym. Zmarł w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat.

Jack zginął na wojnie, mając lat dwadzieścia osiem. Rodzice przeżyli go o dziesięciolecia.

Strata dziecka była największą tragedią w jej życiu.

Ale Dorothy była dumna z Jacka, była wytrzymała i wiodła życie, które miało znaczenie.

Kipp nigdy nie spotkał Jacka ani Arthura. Znał ich tylko dlatego, że Dorothy często o nich wspominała.

Rosa siedziała w fotelu i czytała książkę, nieświadoma zbliżającej się śmierci.

Dorothy zasnęła po podaniu środków uspokajających. Nie odczuwała bólu.

Kipp cierpiał, gdy Dorothy odczuwała ból. Mieszkał z nią zaledwie trzy lata, ale kochał ją bezgranicznie.

Miłość ponad wszystko leżała w jego naturze.

Zanim Dorothy odejdzie, musi zebrać siły, przygotować się na poradzenie sobie ze stratą.

Zszedł na dół i wydostał się przez swoją klapę na szeroki taras na tyłach domu, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.

Dom stał około sześciu metrów powyżej jeziora Tahoe. Drobne fale cicho pluskały o piasek na plaży, a na wodzie migotały ostre refleksy sierpa księżyca.

Łagodny podmuch przyniósł bogatą mieszankę zapachu sosen, cedrów, dymu z kominków, żołędzi, grzybów, wiewiórek, szopów i wielu innych rzeczy.

Kipp słyszał dziwny bezustanny szmer. Słyszał go od niedawna.

Najpierw pomyślał, że to w uszach mu szumi, na co, jak wiedział, cierpią niektórzy ludzie, ale to nie było to.

Niemal rozróżniał słowa w tym dziwnym nieustannym strumieniu, który napływał skądś z zachodu i zmierzał lekko na północ.

Po śmierci Dorothy będzie musiał zbadać sprawę, znaleźć źródło dźwięku. Był wdzięczny za ten natychmiastowy cel w swoim życiu.

Zszedł z tarasu na podwórko i przez chwilę wpatrywał się w gwiazdy, zastanawiając się.

Chociaż był niezwykle bystry – tylko Dorothy wiedziała, jak bardzo – nie miał pojęcia, co to wszystko oznacza.

Witaj w klubie. Wszystkim filozofom w dziejach, o wiele mądrzejszym od niego, nie udało się wymyślić teorii, która zadowoliłaby każdego.

Wkrótce po tym, jak wrócił do sypialni, Dorothy się obudziła.

Widząc Rosę czytającą powieść, odezwała się słabym głosem:

– Rosie, kochanie, powinnaś czytać Kippowi na głos.

– Nie sądzisz, że Dickens trochę go przerasta? – spytała pielęgniarka, która traktowała pacjentkę z dużą wyrozumiałością.

– Ależ skąd! Z przyjemnością słuchał Wielkich nadziei i uwielbiaOpowieść wigilijną.

Kipp stanął przy łóżku i patrzył na Dorothy, merdając ogonem.

Ta zapraszająco poklepała materac.

Wskoczył na łóżko. Położył się obok niej i oparł pysk na jej biodrze.

Położyła rękę na jego dużym łbie i delikatnie pogładziła zwisające uszy i złocistą sierść.

Choć nienawistna Śmierć stała u drzwi, w pękającym z żalu sercu Kippa zagościła słodka błogość.

4

DWUPASMOWA ASFALTÓWKA JEST CIEMNYM wężem pełznącym przez blade w księżycowej poświacie pustkowia Utah. Migoczące tu i ówdzie w dali małe skupiska świateł przywodzą na myśl pozaziemskie kapsuły, które opadły ze statku macierzystego z jakąś niecną misją.

Zmierzając z przedmieść Provo na południe w głąb coraz większej pustki, Lee Shacket nie ma odwagi korzystać z międzystanowej piętnastki. Jedzie mniej ruchliwymi drogami stanowymi i tylko w razie potrzeby międzystanowymi, by jak najszybciej zwiększyć odległość między sobą a Springville i tym, co wydarzyło się w tamtejszych laboratoriach.

Jeśli nawet wyrządził tyle zła co nikt inny w historii, zrobił to w dobrej wierze. Jest przekonany, że dobre intencje liczą się bardziej niż konsekwencje jego działań. Jak ludzkość mogłaby przejść od jaskiń do orbitujących stacji kosmicznych, gdyby wszyscy unikali ryzyka? Niektórzy szukają wiedzy i podejmują wyzwania bez względu na koszty, i właśnie dzięki nim dokonuje się postęp.

Tak czy inaczej, wszystko może skończyć się dobrze. Ostateczny wynik projektu jeszcze nie jest znany, wiadomo tylko, że w połowie coś poszło nie tak. Z każdym przedsięwzięciem naukowym wiąże się ryzyko niepowodzenia. W ostatecznym rozrachunku porażka może być ojcem sukcesu, jeśli człowiek uczy się na popełnionych błędach.

Początkowo jednak uważa tę porażkę za absolutną.

Nie wziął swojej tesli ani mercedesa SL 550, bo wie, że w końcu władze zaczną go szukać. Jedzie krwistoczerwonym dodge’em demonem, którego kupił za sto czterdzieści sześć tysięcy dolarów przez firmę zarejestrowaną na Kajmanach – nawet najbardziej zdeterminowany śledczy nie zdoła powiązać z nią jego nazwiska. Pojazd ma tablice rejestracyjne z Montany. Na wszelki wypadek, gdyby jednak policja dokonała tego cudu, usunął GPS, by uniemożliwić zlokalizowanie go przez satelitę.

Jedna z dwóch walizek w bagażniku zawiera sto tysięcy dolarów. Kolejne trzysta tysięcy w studolarówkach jest ukryte w tajnym schowku w oparciu fotela pasażera. Pod podszewką miękkiej czarnej skórzanej kurtki, skrojonej jak sportowa marynarka, ma wszyte trzydzieści sześć brylantów, dla każdego hurtownika klejnotów wartych pół miliona.

Ten majątek nie wystarczy na całe życie. Użyje tych środków, żeby zapaść się pod ziemię na kilka miesięcy, a gdy ucichnie wrzawa wokół katastrofy w Springville, opuści Stany Zjednoczone i uda się do Kostaryki, okrężną drogą przez pięć krajów, trzykrotnie zmieniając tożsamość. W Kostaryce ma dom, który kupił jako Ian Stonebridge, i paszport szwajcarski na to nazwisko.

Jest dyrektorem generalnym Refine, wartej wiele miliardów dolarów firmy należącej do gigantycznego konglomeratu. Niewielu dyrektorów równie wielkich przedsiębiorstw potrafi wyobrazić sobie kryzys na tyle poważny, by wymagał przygotowania nowej tożsamości i ukrycia za granicą kapitału, który zapewni dziesiątki lat życia na wysokim poziomie. Shacket jest z siebie dumny: okazał się wystarczająco mądry i dyskretny, choć jest o wiele młodszy od większości dyrektorów.

Ma trzydzieści cztery lata, czyli niemało jak na faceta z jego stanowiskiem w sektorze, w którym czarodzieje technologii zakładają firmy i już po dwudziestce są miliarderami. Jego szefem jest Dorian Purcell, prezes zarządu firmy macierzystej; Purcell został miliarderem w wieku dwudziestu siedmiu lat, a teraz ma trzydzieści osiem. Shacket jest wart jedynie sto milionów.

Dorian chciał, aby badania w Springville prowadzono w zawrotnym tempie. Shacket zgodził się, bo uwierzył, że jeśli główny projekt zakończy się sukcesem, to dzięki prawu wykupu akcji też zostanie miliarderem, chociaż raczej nie multimiliarderem, a warta pięćdziesiąt miliardów dolarów fortuna Doriana zapewne się podwoi.

Niesprawiedliwość tej nierówności sprawia, że Sha­cket zgrzyta zębami we śnie i często budzi się z obolałymi szczękami. Zwykły miliarder jest nikim wśród książąt zaawansowanych technologii. Pomimo nawoływania do równości społecznej, wielu z nich przykłada ogromną wagę do różnic klasowych i świat nie zna większych elitarystycznych bigotów. Lee Shacket gardzi nimi prawie równie mocno, jak chce być jednym z nich.

Jeśli będzie musiał ukrywać się do końca życia, mając do dyspozycji tylko nędzne sto milionów, będzie miał dużo wolnego czasu na zaplanowanie, jak zniszczyć Purcella, i niewiele chęci, by robić cokolwiek innego.

Lee Shacket od samego początku zdawał sobie sprawę, że jeśli coś pójdzie nie tak, wina spadnie na niego. Dorian Purcell, ikona rewolucji high-techu, na zawsze pozostanie nietykalny. Ale teraz, gdy przyszło zapłacić cenę, Shacket czuje się oszukany, wyrolowany, zrobiony w konia.

W trakcie jazdy dręczą go złość, żal nad sobą i niepokój, a także coś, co uważa za smutek, uczucie dla niego nowe. Dziewięćdziesięciu dwóch pracowników spędza ostatnie godziny życia w zamkniętym ośrodku o wysokim poziomie bezpieczeństwa w pobliżu Spring­ville, pozbawionych możliwości komunikowania się ze światem zewnętrznym. Jest na nich równie wkurzony jak na Doriana. Jeden z tych geniuszy – albo kilku – zrobił niedbale coś, co przypieczętowało ich los i postawiło go w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Niektórzy z tych ludzi są jednak jego przyjaciółmi – w takim stopniu, w jakim dyrektor generalny może sobie pozwolić na przyjaźń z tymi, których musi nadzorować – i myśl o ich cierpieniu sprawia mu ból.

Podczas budowy kompleksu dopilnował, żeby moduł zawierający jego gabinet i biura pięciu bezpośrednich podwładnych w sytuacji kryzysowej uszczelniał się w dziewięćdziesiąt sekund po hermetycznym zamknięciu wszystkich laboratoriów. Gdy rozległ się alarm, zapewnił ludzi, że są bezpieczni, że powinni pozostać na swoich stanowiskach – i po cichu wyszedł.

Nie miał wyboru, musiał ich okłamać. Alarm ogłaszał nie nadciągającą katastrofę, ale tę już trwającą. Wszyscy zostali skażeni, łącznie z nim, ale w tych dramatycznych okolicznościach nie jest w stanie okłamywać samego siebie z równą łatwością, z jaką okłamał ich.

Tak czy inaczej, zawsze był dobry w unikaniu konsekwencji swoich błędów. Może szczęście nie opuści go w trakcie tej ostatniej ucieczki.

Wkrótce zaczną go ścigać władze i – co gorsza – bezwzględna ekipa sprzątająca, będąca na usługach Doriana. Ma nadzieję, że wszyscy pracownicy Springville zginą i nikt nie będzie mógł świadczyć przeciwko niemu.

5

GDY ROSA LEON ZESZŁA NA DÓŁ, żeby zrobić sobie kanapkę, Kipp został sam z Dorothy.

Światło lampy było przyćmione, cienie wydawały się gładkie jak spokojna woda, blask księżyca srebrzył dostojną sosnę za oknem.

– Umówiłam się z Rosą, że zostaniesz z nią, kiedy odejdę – powiedziała Dorothy. – Ona dobrze się tobą zaopiekuje.

Kipp na znak podziękowania trzy razy zabębnił ogonem w materac. Trzy uderzenia oznaczały „Tak, w porządku”. Jedno „Nie” albo „To wydaje się niewłaściwe”.

Przeznaczenie zabierze go jednak gdzie indziej, nie do Rosy.

Ale nie ma potrzeby niepokoić Dorothy.

– Krótko mówiąc, byłeś dla mnie darem nie mniej wartościowym niż mój syn Jack czy kochany Arthur.

Kipp uniósł łeb z biodra swojej pani, żeby polizać jej bladą rękę, którą tak często gładziła go i karmiła smakołykami.

– Szkoda, że nie udało nam się rozwikłać zagadki twojego pochodzenia.

Kipp westchnął przeciągle na znak, że się z nią zgadza.

– Ale w końcu nasze korzenie są takie same, zrodzone w sercu, które ukształtowało wszystko, co jest.

Pragnął powiedzieć jej tak wiele w tym krótkim czasie, jaki jej został.

Chociaż jego inteligencja w jakiś sposób osiągnęła ludzki poziom, brakowało mu aparatu głosowego umożliwiającego mowę. Mógł wydawać wiele dźwięków, ale nie słowa.

Dorothy obmyśliła sprytną metodę, dzięki której mogli się porozumiewać, tylko że niezbędne urządzenie znajdowało się w pokoju na parterze, a jej brakowało sił, żeby tam zejść.

Nie miało to znaczenia. Wszystko, co chciał jej powiedzieć, zostało już powiedziane. Kocham cię. Będę za tobą strasznie tęsknić. Nigdy cię nie zapomnę.

– Drogie dziecko, pozwól, że spojrzę ci w oczy.

Zmienił pozycję, położył łeb na piersi Dorothy i napot­kał jej pełne miłości spojrzenie.

– Twoje oczy i serce są równie złote jak sierść twojej rasy – powiedziała.

Jej oczy były niebieskie, czyste i głębokie.

6

LEE SHACKET PARKUJE DODGE’A demona w odległym kącie parkingu przy motelu Best Western w miasteczku Delta w stanie Utah. Siedząc w samochodzie, goli nieskazitelnie przystrzyżoną brodę, którą nosi od dwudziestego czwartego roku życia. Myje ręce środkiem dezynfekującym i zakłada dostępne bez recepty soczewki kontaktowe, by zmienić kolor oczu z wolframowej szarości na brązowy.

Nakłada czapkę baseballową, żeby ukryć większość blond włosów, po czym jedzie na południe drogą stanową numer 257, skręca na lokalną dwudziestkęjedynkę, a później na stotrzydziestkę. Po przejechaniu dwustu kilometrów przybywa do Cedar City i rejestruje się w hotelu Holiday Inn, używając prawa jazdy i karty kredytowej na nazwisko Nathan Palmer.

W pokoju przed przefarbowaniem włosów musi sprawdzić, czy wydarzenia w ośrodku w Springville trafiły do wiadomości. Staje przed telewizorem i pierwszym, co widzi, jest nagranie zrobione pod koniec dnia pracy, przed zapadnięciem zmroku. Gdy uciekał, kompleks laboratoryjny jeszcze nie płonął. Pożar wybuchł kilka minut później. Mordercze płomienie wznosiły się na wysokość dwudziestu metrów, od krańca do krańca obiektu.

Pożar został wywołany celowo, żeby zatrzeć prawdę o tym, co się tam wydarzyło. Bez jego wiedzy w kompleksie umieszczono pojemniki z jakimś paliwem i zainstalowano układ zapłonowy, by mieć pewność, że dowody świadczące o charakterze prowadzonych tam badań nigdy nie wyjdą na jaw.

Nie ma wątpliwości, że naukowców rozmyślnie spalono żywcem – spopielono, zostały tylko kości, jeśli w ogóle coś pozostało – by zniszczyć wszelkie ślady. Lee Shacket wie, że ci ludzie i tak umarliby w ciągu kilku dni albo tygodni, lecz jest zszokowany tym okrucieństwem. Siada na łóżku, bo nagle uginają się pod nim nogi.

Tak, zostawił tych ludzi na pastwę losu, ale to Dorian przesądził o ich losie. Istnieją stopnie zła i Shacket pociesza się, że to, co sam zrobił, blednie w porównaniu z decyzją szefa.

Jest dla niego oczywiste, że Dorian Purcell potajemnie zatwierdził takie ekstremalne rozwiązanie, to ostateczne zabezpieczenie. Dorian uważa się za wizjonera i tę opinię podzielają prawie wszyscy, którzy piszą o nim w prasie, a prawdziwy wizjoner wie, że postęp wymaga poświęceń, że liczy się nie krótkoterminowy koszt życia i pieniądze, ale osiągnięta po dłuższym czasie wielka korzyść dla ludzkości. Aby usprawiedliwić wymordowanie milionów, Stalin podobno powiedział: „Śmierć jednego człowieka jest tragedią, a miliona to tylko statystyka”. Śmierć dziewięćdziesięciu dwóch osób może być dla Doriana bez znaczenia w porównaniu z wielkim projektem, który realizowano w laboratoriach Refine w Springville i który za rok zostanie wznowiony gdzie indziej.

Prezenter wiadomości z powagą informuje, że w placówce prowadzono badania nad rewolucyjnym lekiem na raka. To niedorzeczne kłamstwo, ale ten facet bez wątpienia w nie wierzy. Badania nad rakiem nie są aż tak niebezpieczne, że trzeba je prowadzić w otoczonym murem odizolowanym kompleksie, oddalonym o dwa kilometry od ostatnich domów na przedmieściach Provo w stanie Utah. Jednak w czasach, gdy działy informacyjne stacji telewizyjnych mają napięty budżet, wielu przedstawicieli mediów jest skłonnych wierzyć we wszystko, co usłyszą od zaufanego źródła, a prawdziwe dziennikarstwo śledcze jest zarezerwowane wyłącznie dla tych, których uznaje się za niecnych albo podejrzanych. Dorian Purcell publicznie zajmuje właściwe stanowisko w kwestiach ważnych dla opiniotwórców i jest powszechnie postrzegany jako jeden z tych dobrych.

Według oficjalnego raportu wstępnego przyczyną pożaru był wyciek gazu pod fundamentami. Obiekt został wyposażony we własną elektrownię gazową, by zminimalizować ryzyko przerw w dostawie prądu, które mog­łyby niekorzystnie wpłynąć na przebieg realizowanych projektów badawczych. Długotrwały niewykryty wyciek w końcu doprowadził do wybuchu.

– Tak, akurat – mruczy Shacket, wyłączając telewizor.

Później, już jako nowy – brązowowłosy, brązowooki, gładko ogolony – mężczyzna wychodzi na kolację. Nigdy nie był wybredny, jeśli chodzi o jedzenie, i przez lata z przyjemnością jadał w Holiday Inn i podobnej klasy restauracjach, ale tym razem nic mu nie smakuje. Sałata jest gorzka. Warzywa mają lekko metaliczny posmak. Ziemniaki wcale nie mają smaku. Zjada kurczaka, ale też nie smakuje tak, jak powinien.

Ma ochotę na coś innego, nie wie jednak, czym mógłby zaspokoić to pragnienie. Nic w karcie dań do niego nie przemawia.

Wraca do pokoju, pije rum z colą i w końcu zasypia.

O trzeciej trzydzieści nad ranem budzi się z krzykiem, zlany zimnym potem, z koszmaru, którego nie pamięta.

Jest zdezorientowany, jakby nadal śnił. Nieziemskie kobaltowoniebieskie światło sączy się wokół brzegów zasłon, jakby w świecie na zewnątrz trwała cicha katastrofa emitująca śmiercionośne promieniowanie. Jest trzeźwy, ale mały pokój wydaje się ogromny, a łóżko dryfuje po morzu falujących cieni. Gdy odrzuca kołdrę i siada na brzegu materaca, podłoga pełza pod jego bosymi stopami, jakby pokrywał ją dywan owadów. Po omacku znajduje lampkę nocną. Nikłe światło unieruchamia pływające łóżko i nie ujawnia żadnych owadów. Pokój jest jednak prawie tak samo mroczny i nie mniej przerażający niż w ciemności.

Shacket podnosi się i stoi niezdecydowanie, pewien, że koszmar był zapowiedzią nadciągającego zła, nie fantazją, ale prawdą, z którą musi się zmierzyć, żeby się uratować. Ale nie pamięta snu.

Siada w fotelu. Zaciska ręce na podłokietnikach i zaczyna się kołysać. Nie może wytrwać w bezruchu. Musi się ruszać, jakby chciał udowodnić sobie, że żyje.

W koszmarze… Coś sobie przypomina. Był uwięziony, sparaliżowany, ciasno owinięty, niczym w kokonie, z białą półprzezroczystą tkaniną na oczach; bezkształtne cienie pęczniały i oddalały się, dźwięki wznosiły się i cichły wokół niego.

Z drżeniem zastanawia się, czy materiał genetyczny, którym skażone są jego komórki, może obejmować geny jakiegoś robaka, umierającego, żeby na nowo narodzić się z kokonu.

We śnie był bezradny i samotny. Kołysze się bez chwili przerwy w nieruchomym fotelu. Ma pieniądze na ucieczkę, elegancką rezydencję w Kostaryce i sto milionów dolarów, do których żadne władze nie zdołają się dokopać, ale głęboka samotność czyni go bezbronnym, pozbawionym celu.

Czuje się bezsilny jak wtedy, gdy był dzieckiem zależnym od brutalnego ojca alkoholika i chorej psychicznie matki.

Nie może znieść bezsilności. Nie może jej tolerować.

W Springville oprócz naukowców podlegało mu dwa tysiące dwustu pracowników Refine. Teraz nie ma władzy nad nikim. Miał władzę, pozycję, szacunek, dwadzieścia garniturów od Toma Forda, do których nosił kolorowe sportowe buty. Wszystko to przepadło. Jest sam.

Dopiero teraz rozumie, że najgorszym z nieszczęść trapiących ludzkie serca jest samotność.

Nigdy nie układało mu się w związkach. Miał dziewczyny. Seksowne. Nie jest odrażający. Podoba się kobietom. Podziwiają jego ambicję. Ma poczucie humoru. Dobrze tańczy. Ma styl. Jest dobry w łóżku. Umie słuchać. Ale nigdy nie był w stanie wytrwać w związku. Wcześniej czy później każda kobieta stawała się nieodpowiednia, w taki czy inny sposób nieautentyczna. Związek spłycał się; pozbawiony wartościowego pożywienia emocjonalnego, stawał się zaledwie łyżeczką romantycznej esencji, a on i tak zawsze w końcu miał wrażenie, że tonie w tej łyżeczce; dusił się i musiał uciec.

Znieruchomiał w fotelu. Ten bezruch go niepokoi, jakby to, czy przeżyje, zależało od ruchu. Wstaje i chodzi po pokoju, coraz bardziej zaniepokojony.

Dzieje się z nim coś dziwnego.

W słabym świetle lampy jego odbicie w lustrze wygląda jak widmo, jak duch człowieka, który zmarł w tym pokoju, błąkający się tutaj, bo nikt go nie chce ani na górze, ani na dole.

Krążąc po pokoju, próbuje przypomnieć sobie, kiedy i gdzie jego życie zboczyło z właściwego toru, nie w odniesieniu do ostatnich wydarzeń w laboratorium, ale wcześniej. Kiedy ostatnio był naprawdę szczęśliwy? Powinien to pamiętać, to ważne. Kiedy jego przyszłość była najbardziej obiecująca?

Chociaż pracując z Dorianem Purcellem, osiągnął wielki sukces, to każdy awans wiązał się z coraz większym stresem. Owszem, dorobił się fortuny, lecz nie może uczciwie powiedzieć, że przez te ostatnie lata był szczęśliwszy niż wcześniej.

Nawet przed nawiązaniem współpracy z Purcellem nie zawsze był w dobrym nastroju, ale miał większe nadzieje na szczęście. W tamtych czasach nie brakowało mu nadziei. Możliwości wydawały się niezliczone; teraz ma ich niewiele, może tylko jedną.

I jest sam. Nie ma nikogo, kogo mógłby słuchać. Nikogo, kto by go rozumiał. Nikogo, kto by się o niego troszczył i o kogo on mógłby się troszczyć. Nikogo, kto byłby od niego zależny.

Punktem zwrotnym, siłą napędową, która zmieniła jego życie, jest Jason Bookman, przyjaciel od czasów studiów. To Jason pierwszy zrobił karierę i to on wprowadził go do bliskiego otoczenia Doriana Purcella.

Gdy tak krąży, niepokoi go jego odbicie w lustrze na drzwiach szafy. Jego twarz. Coś dziwnego dzieje się z twarzą; coś jest z nią nie w porządku.

Wchodzi do łazienki, gdzie jest lepsze światło. Ma brązowe oczy i włosy, broda zniknęła. Może inni go nie rozpoznają, ale on zna siebie. Jego brązowe jak błoto oczy wyglądają przeciętnie w porównaniu z przenikliwym, szarym jak wolfram spojrzeniem, którym gromił tak wielu młodszych kierowników. Poza tym wygląda w porządku.

Ale nie czuje się dobrze. Jego twarz jest sztywna jak maska. Ćwiczy mięśnie twarzy – ziewa, zaciska usta, stroi miny. Opuszkami palców masuje podbródek, policzki i czoło, szczypie nos, skubie wargi, szukając… czegoś niewłaściwego. W końcu dochodzi do wniosku, że sztywność twarzy jest po prostu skutkiem niepokoju. Całe ciało ma spięte ze strachu.

Jason Bookman zmienił jego życie, co doprowadziło do obecnej katastrofalnej sytuacji. Wprowadził go na orbitę Purcella, ale nie to było najgorszą rzeczą, jaką zrobił. Jason poślubił Megan.

Patrząc na siebie w lustrze, Shacket doznaje objawienia. Jason był tak dalekowzroczny, tak świadomy długoterminowego ryzyka związanego z pracą dla żądnego władzy narcystycznego Doriana Purcella, że wprowadził go do firmy, by posłużył jako kozioł ofiarny, by przejął rolę, która w innym przypadku mogłaby przypaść jemu.

Dlaczego zrozumiał to dopiero teraz? A może jest niesprawiedliwy, popadł w paranoję? Nie, nie. To, co kiedyś wydawało się aktem przyjaźni, nagle i poniewczasie okazuje się makiawelicznym manewrem. Nie dość, że Jason ukradł mu Megan, to jeszcze zaplanował, by wina spadła na niego, gdyby w Refine wydarzyło się coś złego.

Shacket pamięta ciepło pocałunku Megan. Megan Grassley. Teraz Megan Bookman. Prawie czternaście lat temu spotykali się przez parę miesięcy. Nigdy nie dostał od niej niczego więcej poza pocałunkiem. Był przyzwyczajony do łatwych dziewczyn, a ona oczekiwała jasnej deklaracji przed seksem. Postanowił dać jej nauczkę: zrobił sobie od niej przerwę i zaczął randkować z seksowną Clarissą, by Megan zrozumiała, że zaspokajanie męskich potrzeb jest najlepszym sposobem na zyskanie pełnego zaangażowania. Ale miesiąc później Jason zaczął się z nią spotykać i w końcu wzięli ślub. Wtedy Shacket nie winił Jasona za odbicie mu dziewczyny. Był wielkoduszny. Życzył parze wszystkiego najlepszego i pocieszył się myślą, że przyjaciel pożałuje, że związał się z oziębłą suką.

Najwyraźniej jednak Megan dla Jasona nie była oziębła. Ich związek kwitł, a ona z roku na rok wyglądała seksowniej, znacznie seksowniej niż Clarissa. W porządku. Nie ma sprawy. Shacket jej nie chciał; nie była dla niego dość szybka. Była hondą, a on potrzebował ferrari. Powiedział sobie, że są lepsze od niej. Że świat jest pełen pięknych kobiet, zwłaszcza gdy roczne dochody zapisujesz siedmioma cyframi i gromadzisz akcje.

Ale teraz jest bez pracy, sam, i wkrótce będzie człowiekiem wyjętym spod prawa.

Gdyby był bardziej cierpliwy, Megan mogłaby mu się oddać. Mogliby się pobrać, a potem życie z pewnością potoczyłoby się zupełnie inaczej i nie znalazłby się w tej sytuacji.

Nagle uświadamia sobie, kiedy był najszczęśliwszy, kiedy jego przyszłość była najbardziej obiecująca: gdy spotykał się z Megan.

Patrząc sobie w oczy, pojmuje, że nic złego nie dzieje się z jego twarzą. Problem – jeśli jakiś istnieje – jest głębiej. Coś się dzieje z jego umysłem. Mózg ogarnęła gorączka. Gdyby kupił termometr i zmierzył temperaturę, okazałaby się normalna; nie ma wątpliwości, że wynosiłaby dokładnie 36,6 stopni. Lecz jego mózg trawi gorączka podniecenia; Shacket czuje poruszenie, fermentację, bulgotanie. To niekoniecznie jest złe. Jest podekscytowany, zelektryzowany.

Wie, co musi zrobić. Nie cofnie się w czasie o czternaście lat, by poślubić Megan, ale może pojechać do niej do Kalifornii. Jest wdową. Trzy lata wdowieństwa. Teraz będzie łatwiejsza niż wtedy, gdy byli młodsi; będzie gotowa na nowe życie, na właściwe życie, takie, jakie by wiedli, gdyby nie pojawił się Jason Bookman. Zabierze ją ze sobą do Kostaryki. Jej syna też, jeśli ona naprawdę chce zawracać sobie głowę upośledzoną umysłowo niemową. Seksowna Megan i parna Kostaryka: ta perspektywa pobudza go, rozpala. Może znów być szczęśliwy i mieć przed sobą wspaniałą, obiecującą przyszłość.

Odbicie w lustrze przemawia do niego, choć nie jest już jego wizerunkiem. Widzi przed sobą Jasona Bookmana, makiawelicznego zdrajcę przyjaciół.

„Jesteś zarażony – oznajmia Jason. – Roją się w tobie. Źle się dzieje z twoją głową”.

– Łżesz – mówi Shacket. – Po prostu nie chcesz, żebym się do niej dobrał.

Bierze butelkę rumu i rzuca nią w lustro.

Butelka rozbija lustro, odcina głowę Jasona Bookmana i rozczłonkowuje jego ciało, a sztylety szkła wysypują się z ramy na umywalkę i otaczający ją sztuczny marmur, dzwoniąc jak srebrzyste dzwony demonicznego kościoła. Zapach rumu – skórki pomarańczowej, cynamonu, kokosa, laski wanilii – owiewa Lee Shacketa.

Dwie godziny przed świtem Shacket wraca do sypialni w stanie wielkiego podniecenia i szybko ubiera się na długą jazdę.

7

PRZEZ KILKA GODZIN DOROTHY zasypiała i budziła się, cały czas trzymając rękę na łbie Kippa, albo nieruchomo, albo go gładząc.

Kipp czuwał, skoncentrowany na jej stanie, prosząc tylko o kolejną minutę jej towarzystwa, o kolejną i kolejną.

Ale odeszła.

Czuł, jak jego pani opuszcza najpierw ciało, a potem pokój.

Płakał w jedyny sposób, w jaki jemu podobni mogą płakać, nie roniąc ani jednej łzy, skowycząc cicho i żałośnie.

Zalewając się łzami, bo kochała Dorothy, Rosa powiedziała:

– Kipp, przestań, proszę, przestań rozpaczać, bo drugi raz pęknie mi serce.

Ale przez długą chwilę nie mógł przestać, bo Dorothy poszła tam, gdzie nie mógł za nią podążyć.

Nie został po prostu sam. Został zredukowany do połowy tego, kim był.

8

WOODY NIGDY NIE POTRZEBOWAŁ więcej niż pięciu godzin snu. Może spał więcej, kiedy był pulchnym bobaskiem, ale chociaż miał nadzwyczajną pamięć, nie pamiętał z dzieciństwa niczego poza karuzelą wiszącą nad łóżeczkiem: kolorowe ptaszki z plastiku – koraloworóżowy, żółty, szafirowoniebieski – krążyły w kółko, rzucając na ściany wesołe pryzmatyczne wzory. Może z tego powodu, choć minęło wiele lat, czasami śnił, że potrafi latać.

Lekarze jednogłośnie twierdzą, że każdy potrzebuje ośmiu godzin snu na dobę. Krótszy sen podobno prowadzi do trudności ze skupieniem uwagi i zaburzenia procesów myślowych. Możliwe, że większość ludzi, którzy skoń­czyli jako włóczędzy, malwersanci lub seryjni zabójcy, została ukształtowana przez brak snu. W każdym razie istnieje taka teoria. Jednak on, gdy spał zbyt długo, po wstaniu z łóżka miał mętlik w głowie i problemy z koncentracją. Za dziesięć czwarta jego powieki rozchyliły się z niemal słyszalnym odgłosem i obudził się, bez najmniejszej szansy na ponowne zaśnięcie.

Był tym zawstydzony. Różnił się od innych ludzi na miliard sposobów. Gdyby tylko potrzebował ośmiu godzin snu, czułby się trochę mniej obcy.

W ten środowy wczesny poranek Woody zrobił to, co zawsze robił po wstaniu. Miał swoje rytuały. Były dla niego ratunkiem. Świat jest ogromny i złożony, stanowi część większego i jeszcze bardziej złożonego Układu Słonecznego, ogromnej galaktyki, nieskończonego wszechświata – biliony gwiazd! – i nie chciał myśleć o tym zbyt wiele. Są niezliczone wybory, których musisz dokonać, niezliczone rzeczy, które mogą ci się przydarzyć. Ogrom możliwości może cię porazić, odebrać umiejętność podjęcia decyzji, a strach przed zagrożeniami może cię sparaliżować. Dzięki rytuałom nieskończoność stała się skończona i łatwa do ogarnięcia. Wszedł na cztery minuty pod prysznic, ubrał się i cicho zszedł na dół.

Mama pozwalała, by sam przyrządzał sobie płatki śniadaniowe i tosty, było jednak za wcześnie na jedzenie.

Poza tym lubił śniadania z mamą. Oczywiście nie odzywał się, ale lubił jej słuchać. Czasami niewiele mówiła i to mu wcale nie przeszkadzało – jeśli nie milczała ze smutku.

Zawsze wiedział, kiedy jest smutna. Jej smutek mroził go jak niesiony wiatrem deszcz ze śniegiem i wtedy sam robił się smutny, choć zwykle był radosnym chłopcem.

Z kuchennej szuflady wyjął latarkę marki Bell and Howell i swojego wiernego attwooda na sprężone powietrze – małą puszkę z czerwoną plastikową trąbką, która wydawała ogłuszający dźwięk i niezawodnie odstraszała potencjalnie niebezpieczne zwierzęta. Na szczęście rzadko je widywał i do tej pory musiał zatrąbić tylko dwa razy.

Tak wyposażony podszedł do klawiatury alarmu obok tylnych drzwi. Wprowadził cztery cyfry i usłyszał nagrany głos: „System jest wyłączony”. Głośność była ściszona, żeby mamy nie obudziło nic oprócz samego alarmu.

Na tylnej werandzie stał stolik z dwoma tekowymi krzesłami, na których leżały grube niebieskie poduszki, a ze stropu na stalowych łańcuchach zwisała huśtawka. Wokół panowała ciemność.

Woody nie bał się nocy.

Noc może być magiczna. W ciemnych godzinach przed świtem, gdy mama jeszcze spała, przydarzały mu się fajne rzeczy. Kiedyś widział człapiącą po trawniku grubą oposicę, za którą dreptały jej dzieci, i ich maleńkie oczka rozbłysły z ciekawości na jego widok. Widział lisy, niezliczone króliki i rodziny jeleni. Jedynymi zwierzętami, które musiał odstraszać długim dźwiękiem klaksonu, były szopy, które zbliżały się do niego, sycząc i szczerząc zęby.

Posłuszeństwem zasłużył sobie na prawo do siedzenia w nocy na werandzie, pod warunkiem że zostawi otwarte drzwi, by móc szybko wrócić do domu. Miał zakaz wychodzenia na podwórko, wielkie, prawie hektarowe, i graniczące z lasem.

W lesie żyły zwierzęta groźniejsze od wrednych szopów. Matka natura nie jest tak naprawdę matką. Mama mu mówiła, że natura jest bardziej ciotką, która cierpi na chorobę dwubiegunową, i w większości przypadków jest życzliwa, ale od czasu do czasu potrafi być prawdziwą wiedźmą, wyczarowującą mordercze burze i okrutne zwierzęta, jak wielkie zębate pumy – które, gdyby dostały kartę dań – zawsze zamawiałyby delikatne dzieci.

Usiadł na stopniu werandy. Mama spodziewała się, że będzie siedział na krześle albo na huśtawce lub stał przy balustradzie. Ale stopnie przybliżały go do akcji, jeśli w ogóle będzie jakaś akcja, i nadal przestrzegał zasad, z których podstawową było to, że nie powinien wychodzić na podwórze. Położył latarkę obok siebie i w prawej dłoni trzymał trąbkę.

Księżyc płynął po zachodnim niebie nad górami, promienny jak egzotyczna meduza w morzu kosmosu, a na niebie migotało więcej gwiazd, niż mógłby zliczyć przez całe życie. Po śmierci ojca – morderstwie! – wyprowa­dzili się z ruchliwego miasta w Dolinie Krzemowej, która według mamy jest bardziej koncepcją niż prawdziwym miejscem, i osiedli tutaj, na obrzeżach Pinehaven, w hrabstwie Pinehaven, gdzie światła miasta nie przyćmiewały gwiazd.

Woody siedział na schodach nie dłużej niż dziesięć minut, gdy z ciemności wyłoniły się trzy jelenie: byk ze wspaniałym porożem, łania i jelonek, który miał może z pięć miesięcy i wciąż nakrapianą sierść. Zimą straci cętki, gdy przemieni się w dorosłe zwierzę.

Jelenie nie zawsze wędrowały rodzinami, często robiły to w małych stadach i równie często samotnie, ale w ubieg­łym roku taka rodzina odwiedzała podwórko prawie co noc przez trzy miesiące, zwabiona słodką trawą. Woody zaznajomił się z nimi, kroił dla nich jabłka na ćwiartki, kładł owoce na stopniach i siadał na krześle, żeby nie spłoszyć zwierząt. Z czasem nabrały pewności siebie i zjadały jabłka z dolnego stopnia, podczas gdy on siedział na najwyższym, a w końcu brały jabłka prosto z jego rąk.

To nie była ta sama rodzina. Woody pamiętał, jak wyglądały tamte dorosłe. Te wyczuły go i były ostrożne; pasły się w dali, osrebrzone blaskiem księżyca.

Czasami zastanawiał się, co stało się z tamtymi, czy zabili je myśliwi, czy puma porwała łanię albo jelonka. Utrzymanie wszystkich członków rodziny razem i zapewnienie im bezpieczeństwa jest naprawdę bardzo trudne.

Nie odważył się wejść do kuchni, żeby nakroić jabłek i spróbować zwabić jelenie do schodów. Jego ruch by je spłoszył. Jeśli wrócą i przywykną do jego obecności, spróbuje się z nimi zaprzyjaźnić.

Na razie oglądanie ich było wystarczającą przyjemnością. Patrzył jak urzeczony. Były piękne i pełne wdzięku, chociaż nie to najbardziej go poruszyło. Fascynowało, zauroczyło, oczarowało go to, że są we trójkę, razem, bezpieczne i szczypią trawę pod gwiazdami, nieustraszone w tym świecie strachu, wyglądające tak, jakby miały być razem na zawsze.

Noc była tak cicha, że zdawało mu się, że słyszy gwiazdy płonące w odległości wielu lat świetlnych, choć oczywiście słyszał szum własnej krwi w uszach.

– Cześć – szepnął.

Chociaż głos był cichy, byk uniósł rogaty łeb, by na niego spojrzeć.

Patrzyli na siebie przez dłuższą chwilę. Woody wyszeptał: „Kocham cię”, ponieważ jeleń nie mógł zepsuć tej chwili niewłaściwymi słowami, a przepaść między ich gatunkami sprawiała, że żaden nie mógł zawstydzić ani siebie, ani tego drugiego.

9

MEGAN BOOKMAN ZBUDZIŁA SIĘ, słysząc głos systemu bezpieczeństwa, gdy Woody wyłączył alarm. Głos był cichy w większości pomieszczeń w domu, żeby Woody nie musiał się martwić, że ją obudzi, ale w jej sypialni głośniejszy, by zawsze wiedziała, kiedy syn wychodzi na werandę.

Wstała z łóżka i podeszła w mroku do wbudowanego w ścianę panelu Crestron. Ekran rozjaśnił się, gdy go dotknęła, i wybrała z menu słowo KAMERY. Na zewnątrz domu zostało zainstalowanych czternaście modułów składających się z dwóch kamer; jedna działała w dzień i w świetle lamp zewnętrznych, a druga zbierała obrazy w podczerwieni, gdy, tak jak teraz, nie było ani słońca, ani zapalonych lamp.

System przekładał czerwone obrazy na długości fal bliskie 555 nanometrów, zielonej części widma, na którą ludzkie oko jest najbardziej czułe, ale podawał niewiele szczegółów. Megan widziała, że Woody siedzi na najwyższym stopniu i spogląda na podwórko i las, ale postrzegała go jako bladozieloną sylwetkę wśród cieni o różnym nasyceniu zieleni, jakby był leśnym duchem, którego ciekawość przyciągnęła do ludzkiej siedziby.

Ma trąbkę i latarkę. Nigdy o nich nie zapomina.

Przy pierwszej sugestii zagrożenia zatrąbi i wpadnie do domu. Megan nie martwiła się, że Woody może nie rozpoznać zagrożenia. Bał się obcych i wszystkiego, z czym nie zaznajomiła go rutyna.

Pinehaven nie było gniazdem przestępczości. Nawet ogólnokrajowa epidemia narkotyków nie wywołała jak dotąd poważnej choroby w tym spokojnym miejscu na uboczu. Mieszkali tuż za granicami miasta, w którym się urodziła i wychowała, i tu czuła się bezpieczna.

Pozwalanie, by Woody sam przebywał na werandzie, nie było idealne. Ale miał jedenaście lat i cenił sobie niezależność, na jaką pozwalał mu jego stan. Nie mogła być z nim przez całą dobę i ani jej, ani jemu nie wyszłoby na dobre, gdyby trzymała go przy sobie na uwięzi strachu.

Wróciła do łóżka z myślą, że pewnie będzie potrzebować pół godziny, by ponownie zasnąć.

Do poręczy łóżka przymocowany był mały sejf na broń. Otwierała go codziennie wieczorem, żeby mieć łatwy dostęp do broni, i rano zamykała. Trzymała w nim pistolet, dziewięciomilimetrowy Heckler & Koch USP z magazynkiem na dziesięć nabojów.

Kupiła broń tydzień po śmierci Jasona. Wzięła lekcje u byłego policjanta, który prowadził szkołę samoobrony. Trzy lata później regularnie ćwiczyła strzelanie.

Leżąc w ciemności, zastanawiała się, czy naprawdę czuje się tak bezpiecznie, jak twierdziła.

10

LEE SHACKET UWAŻA, ŻE południowo-zachodnia część Utah jest beznadziejna, sto kilometrów zalanej blaskiem księżyca surowej scenerii od Cedar City do granicy stanu, tak daleko od Starbucksa czy dobrej restauracji sushi jak nigdzie na świecie. Nadal trzyma się trzeciorzędnych tras, mniej patrolowanych przez policję niż autostrady międzystanowe, i dlatego jedzie stanową pięćdziesiątkąszóstką.

Jednak w porównaniu z południowo-wschodnią Nevadą Utah jest bujnym rajem. Oglądane z dwupasmowych bocznych dróg hrabstwa Lincoln i Nye są piekielnym pustkowiem, nad którym właśnie wschodzi ostre słońce, niczym znak zbliżającego się termojądrowego holokaustu. Od sennej miejscowości Caliente po nijakie miasteczko Rachel Shacket pędzi przez sto czterdzieści kilometrów pustkowia Nevady. Następne miasto znajduje się po dziewięćdziesięciu kilometrach odludzia i asfaltu, po którym pełzają znudzone żałosne grzechotniki, czekając na koła losu, które uwolnią je od monotonii pustynnego życia.

Wiele kilometrów dalej, po obu stronach drogi, leżą osady o nazwach takich jak Hiko i Ash Springs, do których prowadzą drogi stanowe i lokalne, a także inne miejscowości, jak Tempiute i Adaven, do których można dotrzeć tylko nieutwardzonymi drogami. Za dziesięć siódma Shacket zatrzymuje się przy stacji benzynowej i sklepie spożywczym, które wraz z domem mieszkalnym stoją samotnie przy skrzyżowaniu, kilka kilometrów od Warm Springs. Benzyna w dwóch dystrybutorach jest jakiejś drogiej marki, o której nigdy nie słyszał, a ze ścian sklepu z dachem z niebieskiej ceramicznej dachówki odłazi spękany tynk.

Ponieważ jego stare życie legło w gruzach, a nowe, z Megan, wciąż czeka w dalekiej Kalifornii, od wyjazdu z Cedar City Shacket jest w paskudnym humorze. Sucha Mojave kilometr po kilometrze wysysa z niego tę odrobinę ludzkiej życzliwości, której nie pozbawiły go niezliczone niesprawiedliwości, których doświadczył.

Wprawdzie dystrybutory nie są równie stare jak dostarczane przez nie paliwo kopalne, ale nie należą do pokolenia, które czyta karty kredytowe. Shacket idzie do sklepu, aby dać kasjerowi kartę z nazwiskiem Palmera.

Mężczyzna jest najwyraźniej właścicielem. Shacket od razu czuje pogardę do tego grubego starego człowieka, ubranego w spodnie khaki z szelkami, białą koszulkę i słomkowy kapelusz z wąskim rondem. Wygląda jak w kostiumie; jakby grał lokalnego kmiotka.

Shacket wychodzi, żeby zatankować, po czym wraca do sklepu, by podpisać paragon i odebrać kartę.

– Piękny poranek, prawda? – zagaduje go stary.

– Gorąco jak w piecu – mówi Shacket.

– Cóż, nie jest pan stąd. Dla nas to łagodny poranek.

– Skąd pan wiesz, że nie jestem stąd?

– Widziałem pańskie tablice. Nie są z Nevady. Może z Montany.

Shacket bez słowa pochyla się nad kwitem. Skupia się na podpisie, bo wypadło mu z pamięci nazwisko widniejące na karcie kredytowej. Już niemal zaczął pisać Lee Shacket. Coś jest nie w porządku z jego głową.

– Tylko dwadzieścia osiem stopni – mówi sprzedawca. – Chłodno jak na te części o tej porze roku.

Shacket podpisuje się jako Nathan Palmer. Patrzy w kaprawe oczy faceta.

– O jakich częściach mówisz? O swoich intymnych?

– Przepraszam?

– Przepraszasz za co?

Kasjer marszczy brwi i przesuwa kartę po blacie.

– Cóż, miłego dnia.

Shacket nie rozumie złości i pogardy, jaką czuje do tego nieznajomego. Trochę go to przeraża. I nie panuje nad tymi emocjami.

– Za co przepraszasz? – pyta znowu. Ten stary dziad wkurza go swoim fałszywym stylem faceta z sąsiedztwa. – Spierdziałeś się? Za co przepraszasz?

Kasjer spuszcza wzrok.

– Nie chciałem nikogo urazić.

– Uraziłeś mnie?

– Proszę pana, jestem przekonany, że nie.

Shacket słyszy brzęczenie w głowie, jakby w jego móz­gu zagnieździł się rój os.

– Jesteś przekonany, prawda?

Sprzedawca patrzy w okno, w stronę dystrybutorów, może z nadzieją, że podjedzie następny klient. Za oknem nic się nie porusza poza sunącym po autostradzie cieniem chmury.

Shacketa podnieca zdenerwowanie starego, jego niewyrażony strach.

– Masz w ogóle jakieś przekonania? – pyta, biorąc baton z lady.

Sam miał kiedyś przekonania, poczucie granic. Jest tego pewien. Po prostu nie pamięta, jakie to były granice.

– Co ma pan na myśli? – pyta stary.

– Na przykład, czy wierzysz w Boga?

– Tak. Wierzę.

– Wierzysz?

– Tak.

– Gdzie jest Bóg? – pyta Shacket. Zdejmuje opakowanie z batonu i rzuca je na podłogę.

Stary znów patrzy mu w oczy.

– Gdzie jest Bóg?

– Jestem ciekaw, gdzie według ciebie jest.

– Bóg jest wszędzie.

– Czy jest tam, przy lodówce z piwem i napojami gazowanymi?

Mężczyzna milczy.

Shacket odgryza kawałek batonu, przeżuwa go i wypluwa lepką grudę na blat.

– To coś smakuje jak gówno. Przeterminowane od dziesięciu lat. Co twój Bóg myśli o tym, że sprzedajesz takie gówno? Czy tego nie zauważa? Gdzie on jest? Może tam z tyłu przy chipsach i doritosach?

Sprzedawca spogląda na terminal.

– Obsługuję pańską kartę przez telefon. Numer i nazwisko już są w Visie.

W ten sposób informuje Shacketa, że jeśli coś mu się stanie, jest dowód na to, że Nathan Palmer zatrzymał się tu i zatankował paliwo o tej porze.

Ale oczywiście Shacket nie jest Nathanem Palmerem.

Wściekłe brzęczenie w jego głowie jeszcze się nasila. Musi coś zrobić, żeby je uciszyć. Wie, co musi zrobić.

Znowu odgryza kawałek batonu, przeżuwa i wypluwa na ladę.

– Czy Bóg jest obok czasopism? Masz tam jakieś świerszczyki, prawda? Jakieś pornosy?

Grubasowi drży kącik ust, co dodatkowo podnieca Shacketa.

Jednak to drżenie przypomina mu o dziadku, który był dobrym człowiekiem. Ogarnia go coś, co może być litością dla sprzedawcy. Ale to uczucie szybko mija.

– Nie jesteś zbyt dobrym rozmówcą, prawda? Mówisz, że jest piękny poranek, i na tym koniec. – Shacket rzuca w starego resztką batonu i lepka masa przykleja się do białej koszulki.

Shacket nie jest Nathanem Palmerem, ale jeszcze przez jakiś czas musi używać prawa jazdy i karty kredytowej Palmera. Gdyby zapłacił gotówką, mógłby zrobić to, co trzeba, by powstrzymać brzęczenie.

– Masz szczęście, sukinsynu, prawda?

Stary nie odpowiada.

– Powiedziałem, że masz szczęście, sukinsynu.

– Jakoś tego nie zauważyłem.

– Nie zauważyłeś? Cóż, w takim razie twoja głupota dorównuje szczęściu. Jesteś szczęśliwym sukinsynem. To twój szczęśliwy dzień, dziadku. Wyjdę stąd i pozwolę ci oddychać. Zadzwoń w tej sprawie do szeryfa, a wiesz, co się stanie?

– Nie zadzwonię do nikogo.

– Jeśli zatrzyma mnie jakiś gliniarz, to lepiej, żeby mnie szybko zabił. Bo jeśli nie, to ja zabiję jego, a potem wrócę tu i wsadzę ci pistolet w tłustą dupę.

– Do nikogo nie zadzwonię – powtarza stary.

Shacket idzie do dodge’a. Pod fotelem kierowcy ma w kaburze pistolet Heckler & Koch Compact kalibru trzydzieści osiem. Ma ochotę go wyjąć, wrócić do sklepu i opróżnić magazynek, strzelając do starego. Potrzebuje całej siły woli, żeby tego nie zrobić.

Znów jest w drodze, za grajdołem o nazwie Warm Springs, jedzie w stronę Tonopah międzystanową szóstką; przyspiesza prawie do dwustu na godzinę, potem do dwustu dziesięciu – dodge ryczy, pożerając asfalt. Shacket jest wzburzony, podekscytowany, naelektryzowany i potrzebuje szybkości, żeby ochłonąć, odzyskać panowanie nad sobą.

Od Springville w stanie Utah coś się dzieje z jego głową. Przez całe życie miał nad sobą takiego czy innego Doriana Purcella, który srał na niego z góry, a on na to pozwalał. Koniec z tym. Wreszcie jest wolny. Ma kontrolę nad swoim życiem. Już nikt nie jest jego szefem. Coś dzieje się z jego umysłem i jest tym zachwycony.

Pięćdziesiąt sześć kilometrów za Warm Springs, około piętnastu przed Tonopah, brzęczenie cichnie. Teraz Sha­cket może zwolnić.

Do granicy stanu zostało może sto pięćdziesiąt kilometrów. Wkrótce będzie w Kalifornii. W drodze do uroczej Megan.

Jest głodny. Wczorajsza kolacja była niesmaczna, nie jadł śniadania, a baton naprawdę smakował jak gówno. Jest koszmarnie głodny. Skręca go z głodu. Zatrzyma się, by coś zjeść, gdy tylko wjedzie do Kalifornii. Nie wie, na co ma ochotę; nic, co przychodzi mu na myśl, nie sprawia, by ciekła mu ślinka, więc wymyśli coś na miejscu.

Autostrada wznosi się, prowadząc przez Góry Białe i Las Narodowy Inyo. Pustkowia zostają za nim, a wraz z nimi odchodzi przeszłość, przeszłość i wszelkie ograniczenia.

11

KIPP ZESKOCZYŁ Z ŁÓŻKA DOROTHY dopiero wtedy, gdy przedsiębiorca pogrzebowy przyszedł po ciało.

Wszyscy byli zbyt zajęci, żeby zwracać na niego uwagę. Podreptał na dół i przez swoją klapę wyszedł na podwórko.

Nastał wrześniowy poranek. Dzień był ciepły i jasny, jakby nie wydarzyło się nic strasznego.

Zawył cicho, zawył w myślach do innych w Misterium, by podzielić się z nimi smutkiem, gdziekolwiek byli i czymkolwiek się zajmowali.

Było ich tylko osiemdziesięciu sześciu, same golden retrievery i labradory.

Od czasu do czasu dołączał do nich nowy młody członek. Mogli rozmawiać ze sobą przez Telegraf, znany tylko im mentalny środek łączności.

Ich pochodzenie i historia pozostawały tajemnicą, chociaż starali się ją zgłębić.

Byli psami niepodobnymi do wszystkich innych psów, zmienionymi. Tylko ludzie mają moc przekształcania innych gatunków.

Ale kto to zrobił? Gdzie? Dlaczego?

I jak to się stało, że wędrowali po kilku hrabstwach w północnej i środkowej Kalifornii, żeby odkryć swoje znaczenie?

Osobliwy szmer Telegrafu, niebędący szumem w uszach, stał się nieco głośniejszy.

Kipp zaczął podejrzewać, że źródłem upartego dźwięku nie jest ani nowy członek Misterium, ani inny pies.

Człowiek. Pomyślał, że może chłopiec.

To coś nowego. Kipp nigdy wcześniej nie słyszał wezwania od człowieka.

Chociaż właściwie nie było to wezwanie. Chłopiec, jeśli to chłopiec, najpewniej nie wie, że nadaje.

Kipp stał przez chwilę, patrząc na dom, do którego trafił jako szczeniak.

Spodziewał się żalu, że go opuszcza. Ale po odejściu Dorothy był to tylko dom, żadne wyjątkowe miejsce.

Miała siedemdziesiąt trzy lata i zdrowie jej dopisywało, kiedy przywiozła go do domu. Spodziewała się, że go przeżyje. A potem rak.

Skręcił, żeby nie mijać stojącego na podjeździe karawanu. Nie chciał widzieć, jak ją zabierają.

Szemrzący chłopiec, jeśli to chłopiec, mieszka gdzieś na północnym zachodzie od jeziora Tahoe.

Kipp mógł wyłączyć Telegraf jak radio. Ale co wtedy miałby robić? Potrzebował jakiegoś zajęcia.

Podróż może okazać się niebezpieczna dla bezpańskiego psa, ale czuł, że musi w nią wyruszyć.

Nie bał się hycli. Był szybszy i mądrzejszy od nich.

Ale świat jest pełen gorszych rzeczy niż hycle.

Kłusował, w miarę możliwości trzymając się bocznych uliczek, leśnych dróg i łąk.

Od czasu do czasu słyszał swój skowyt żalu. Miłość jest czymś najlepszym, gdy ją masz, i najstraszliwszym, gdy ją tracisz.

12

W ŚRODĘ PO POŁUDNIU MEGAN Bookman siedziała w swojej pracowni na parterze, słuchając Sonaty Patetycznej Beethovena podczas pracy nad obrazem. Duże okna zapewniały dobre północne światło. Pokój pachniał terpentyną, olejem lnianym i farbami – dla niej równie cudownie jak róże.

Malowała przez większość swojego życia i sprzedawała obrazy od ukończenia studiów. Cudowne lata życia z Jasonem i specjalne potrzeby Woody’ego spowolniły jej pracę, ale nie przestała doskonalić umiejętności i technik.

Kiedy straciła Jasona i stanęła przed perspektywą samotnego wychowywania syna, malowanie stało się powoli działającym, ale pewnym lekarstwem na smutek, a także środkiem, dzięki któremu nabrała pewności siebie, żeby bez strachu stawiać czoło życiu. Po roku wdowieństwa i długich ekscytujących godzinach w pracowni nawiązała współpracę z dużą galerią, która wystawiała jej płótna w Nowym Jorku, Bostonie, Seattle i Los Angeles.

Odrzuciła sztukę nowoczesną, od Picassa przez Kandinsky’ego po Warhola, i skupiła się na malarstwie realistycznym. Tematy czerpała z otaczającego ją świata i oddawała je z drobiazgową wiernością, z dziwnym wyczuciem kompozycji i szacunkiem dla złożoności światła, które najbardziej prozaicznym scenom przydawało czegoś magicznego, a nawet nadprzyrodzonego.

Takie podejście nie zdobyło uznania w świecie krytyków, którzy mieli klapki na oczach, zapatrzeni w postmodernizm i to, co z niego wyrosło. Od półtora roku jednak we właściwych miejscach rozbrzmiewał pozytywny – i narastający – szum wokół jej prac.

Nie obchodziło jej, czy uznanie krytyków rosło, czy malało. Malowała dla siebie. Jej pierwsze życie zakończyło się wraz ze śmiercią Jasona i przepełniła ją głęboka wdzięczność, gdy odkryła życie po życiu. Jej sztuka i jej syn były dla niej wystarczającym błogosławieństwem. Cokolwiek jeszcze przyniesie przyszłość, będzie dodatkową nagrodą.

Ponieważ pilnie strzegła numeru swojej komórki, miała w domu telefon stacjonarny. Jeden z aparatów stał na stole obok sztalug. Nie rozpoznała numeru dzwoniącego, ale odłożyła pędzel, obróciła się na stołku i odebrała.

– Słucham?

– Megan? Megan Bookman?

– Przy telefonie.

– Tu Lee Shacket.

Nie bardzo wiedziała, co powiedzieć. Straciła dobry nastrój.

– Lee, jak się masz?

– Nadzwyczajnie. Mam się nadzwyczajnie. Nie mam na co narzekać. – Brzmiał trochę maniakalnie. – A co u ciebie?