Misja Odrodzenie - Adrianna Biełowiec - ebook + audiobook

Misja Odrodzenie ebook i audiobook

Adrianna Biełowiec

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po wydarzeniach w „Onkalocie” Pierwszym Dygnitarzem Galaktycznym zostaje Kiret Biffter. W imperium dochodzi do zamachów i zamieszek. Jednocześnie z innego wszechświata napływa fala uchodźców, za którymi podąża potężny wróg. Nieśmiertelnym grozi zagłada. Zhańbiony Kiret postanawia przywrócić do życia legendarnego władcę, organizuje więc wyprawę do niebezpiecznego wymiaru, gdzie żyje istota gorsza i okrutniejsza niż sam najeźdźca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 673

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 18 godz. 57 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz

Oceny
4,3 (58 ocen)
28
23
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lukasz_84

Nie oderwiesz się od lektury

ok
00
buziaczek0208

Nie oderwiesz się od lektury

fajna
00
Evita72

Dobrze spędzony czas

Książka z serii Zodiac Uniwersum. Czyta się dobrze, przygody bohaterów potrafią wciągnąć a postacie są dobrze nakreślone. Trochę niepotrzebny ten manifest na końcu...
00

Popularność




TRYLOGIA DEATH BRINGER

MISJA ODRODZENIE

ADRIANNA BIEŁOWIEC

WYDAWNICTWO CANIS MAJORIS

Seria: Zodiac Universum

Trylogia: Death Bringer

Tom II

Copyright © Adrianna Biełowiec, 2021

Copyright © Wydawnictwo Canis Majoris, Szczecin 2021

ISBN

978-83-941896-7-9 (druk)

978-83-941896-8-6  (e-book)

Wydanie I 

Ilustracje na okładce

Thomas Budach, Barbara Groves (brokencandlebookdesigns.com)

Ilustracje w książce

Marta Anna Podolska, Adrianna Biełowiec

Redakcja techniczna

Paweł Prusinowski

Redakcja

Anna Nowak

Korekta

Andrea Smolarz

Strona autorska i wydawnictwa

facebook.com/zodiacuniversum

facebook.com/wydawnictwocanismajoris

Dystrybucja: E-bookowo

Do walki idziesz

Z tym żałosnym ciałem

Biometalem kruchym

Co strzału nie powstrzyma

Zostań lepiej sługą naszym

Zanim z lepszym w końcu zadrzesz

Diarduk ponad tkanką

Mech nad organiką

Co zepsute to naprawisz

Co stracone – wnet odzyskasz

Kunhikar znaczy wieczność

Czas nie skosi naszych serc

Wśród gatunków my królami

Kaci i panowie ponad wieki

Nadkolektywempołączeni.

Pieśń wojenna Kandrok

Rok 2955

Przez pierwsze dni spędzone w K’otz’ib’aja Alejandro Cortez najbardziej obawiał się utraty pracy w zespole wykwalifikowanych genetyków. Przyczyny niepokoju były typowe jak u większości młodych rozpoczynających poważną karierę zawodową: że mimo starań potknie się i spartaczy robotę albo stanie się ofiarą intrygi nielubiącego go współpracownika. Istniało jeszcze nieśmiertelne niczym Kiritianie, choć niespisane, prawo Murphy’ego, zakładające, że gdy człowiekowi coś wreszcie się uda i wskrzesi w nim promyk nadziei, poleci to zaraz na łeb na szyję. W przypadku Corteza oznaczałoby to powrót do bezrobocia, tak przynajmniej uważał. W narodzie Kiritian podobno każdy obywatel był potrzebny i pracował w zawodzie dopasowanym do jego cech psychofizycznych, lecz pochodzącemu z niskiej warstwy społecznej planety Kalwarii (zwanej Ziemią Gangsterów) Cortezowi początkowo trudno było w to uwierzyć. Aż za dobrze pamiętał słowa odersów, czyli osób niebędących Kiritianami, którzy mówili o nich sporo negatywnych rzeczy.  

 Studia na Uniwersytecie Genetyki i Bioinżynierii na Marsie Andro skończył z wyróżnieniem. Pobierał nawet stypendium naukowe, lecz jako absolwent przez wiele lat nie mógł znaleźć pracy powiązanej z kierunkiem. Imał się godnych pożałowania zajęć, byle mieć na życie garstkę uinali. Nie rozumiał, dlaczego tak się dzieje. Spełniał wszystkie wymogi rekrutacyjne na aplikowane stanowiska. Jednak próba rozpoczęcia kariery zawsze rozgrywała się według utartego schematu: Andro marnował czas i fundusze na międzyplanetarne podróże i rozmowy na żywo, by czekać potem tygodniami na obiecany kontakt z pracodawcą, co nigdy nie następowało. „Dziękujemy za rozmowę, odezwiemy się do pana po przesłuchaniu reszty kandydatów, bez względu na to, czy będziemy chcieli pana zatrudnić czy nie”. Podobno od tysiącleci rekrutacje wyglądały tak samo – brakowało w nich logiki i poszanowania szukających pracy.

 W końcu jednak musiała nastąpić matematyczna przeciwwaga w postaci należnego sukcesu. I to jeszcze jakiego! Za stanowisko, jakie zaproponowano Cortezowi, każdy oders skrycie gotów był zabić, lecz tylko wybrańcy o określonych cechach dostępowali zaszczytu całkowitej odmiany swojego życia.

A Andro posiadał te cechy.

Długo nie mógł otrząsnąć się z szoku po tym, gdy dowiedział się, że przyjęto go do sektora medycznego w samej stolicy Nieśmiertelnych. Było to niczym dostanie się na wierzchołek Olympus Mons, gdy przez całe życie spacerowało się po pagórkach wysokości domu. Wchodziło na niskie szczyty tylko po to, by za każdym razem potknąć się i haniebnie sturlać ze skarpy. A tu nagle przytrafiło się coś takiego! Ubiegając się o posadę u Kiritian, Andro dawał sobie na nią mniejsze szanse niż na ujrzenie zamarzniętej gwiazdy. Nawet śmiał się z siebie, że ma niezłe poczucie humoru, startując do takiej ligi. A tu proszę – życie potrafi zaskakiwać. Sam Forkis zatrudnił go do najlepszej ekipy naukowej w Zodiac Universum, podczas gdy pośledni jajogłowi z poślednich planet odrzucili jego kandydaturę. Tu nie mogła zajść pomyłka. Pierwszy Dygnitarz Galaktyczny znał się na ludziach, jako telepata potrafił bowiem czytać w myślach. Niektórzy uważali, że przeszywa spojrzeniem duszę. Inaczej nie stworzyłby homogenicznego społeczeństwa i nie wyniósł Kiritian na szczyty władzy. Forkis w trakcie grupowej bądź indywidualnej rekrutacji przyjmował ludzi bezgranicznie oddanych i lojalnych, a odsyłał każdego, kto wzbudzał w nim choć cień wątpliwości. Ci ostatni czasem nie wracali do domów, tylko w niewyjaśnionych okolicznościach znikali gdzieś w zimnych, pustych odmętach kosmosu. Dlatego kilka dekad po objęciu przez Forkisa władzy żaden szpicel czy zdrajca nie ubiegał się już o stanowisko u Nieśmiertelnych.

Jak każdy nowy członek kiritiańskiej społeczności Alejandro miał prawo wyboru, kiedy chce zostać zarażony superwirusem. Nie musiał się śpieszyć z podjęciem decyzji, mógł to zrobić równie dobrze za tydzień, jak i za dwie dekady. Jego myśli całkowicie pochłonął więc aspekt aklimatyzacji w nowym otoczeniu.

Kiritianie...

Będzie pracować wśród Kiritian na planecie Morascrik!

A niedawno martwił się, czym zapłaci za rachunki. Z lekkim zakłopotaniem zorientował się, że nie ma dla niego znaczenia moralność Nieśmiertelnych. Raczej nie zaliczali się do potworów, za jakich uważali ich niemogący doścignąć ich militarnie i społecznie rebelianci. Szufladkowanie wśród Kiritian nie istniało, achij jako indywiduum był równie ważny co batalion, gdyż każda jednostka mogła wywołać efekt motyla. Jakże odmiennie przedstawiali ich niemający z nimi nic wspólnego odersi, nakręcani propagandą pobitych rebeliantów.

Praca na nowej posadzie przerosła wszelkie oczekiwania młodego genetyka: najnowocześniejsza technologia, brak niekorzystnych dla zdrowia czynników otoczenia, dogodne godziny pracy, bezproblemowe przerwy, posiłki dopasowane do potrzeb biologicznych i kulturowych spożywającego, zaawansowana opieka zdrowotna, miłe towarzystwo. Własne mieszkanie.

Idylla nie mogła trwać jednak wiecznie.

Któregoś ranka Cortez skonstatował ze zdumieniem, że przeklęty Sariel Jelinek również pracuje w tym samym budynku. Wcześniej go nie widywał, bo Sariel przebywał tymczasowo na drugiej półkuli. Przed kolonizacją planet powiadano, że świat jest mały, lecz aforyzm ten z powodzeniem dało się odnieść do Zodiac Universum. Jelonek (jak go przezywał) stał się wrogiem numer jeden Corteza na studiach na Marsie, a iskrą zapalną, która podpaliła naelektryzowaną przestrzeń między nimi, była Marianna, dawny obiekt westchnień ich obu, obecnie żona Jelinka. Nie znosił Sariela również za to, że ten otrzymywał trzykrotnie wyższe od niego stypendium naukowe nie za uczciwą pracę, ale liżydupstwo i oszukiwanie. Wisienką na torcie upokorzenia stała się bójka w pubie na stacji orbitalnej, gdzie Sariel zdrowo znokautował Alejandra. Duma została zraniona, ego podupadło, lecz Cortez pocieszał się myślą, że po zakończeniu nauki Jelinka raczej już nie zobaczy.

Ale wyszło jak zwykle.

Cortez pracował w dziale genetyki K’otz’ib’aja, Sariel od kilku miesięcy miał pod auspicjami pomieszczenie z medykamentami pierwszej pomocy. W praktyce oznaczało to, że mogli się widywać na korytarzu parę razy na dobę. Zdarzyło się im zamienić ze sobą parę zdań. Pierwsza rozmowa rozwinęła się w efekcie zdziwienia osób dojrzałych, że ich ścieżki znów się skrzyżowały, i obeszło się bez szczeniackich epizodów. Druga zakończyła się sprzeczką i dotyczyła Marianny. Przy trzeciej Sariel oskarżył Andra o kradzież skrzynki bionanitów z gabinetu ratownictwa medycznego. Mijały dni, a zguba się nie znalazła. Cortez został głównym podejrzanym, bo tylko jego widziano nieopodal pojemnika w feralnej godzinie. Kiritianie nie korzystali z monitoringu czy innej formy inwigilacji własnych obywateli ze względu na pełne zaufanie. Metoda się sprawdzała, rzadko dochodziło do pomniejszych incydentów jak teraz z Andrem, który nie mógł udowodnić swojej niewinności, a do skorzystania z serum prawdy nikt na razie posuwać się nie chciał. O informowaniu Forkisa w ogóle nie mogło być mowy.

Z drugiej strony brak wizji sprzyjał zemście, myślał Andro, popijając w kantynie czwarte piwo. Uśmiechnął się do niebiańskiego płynu na dnie kufla. Jeśli wszystko dobrze rozegra, załatwi Jelinka na dobre.

Każdy Kiritianin miał dostęp do punktowców pierwszej pomocy. Andro doskonale znał jeden z tych obiektów, połączony z placówką naukową, w której pracował. Nieraz z niego korzystał, gdy potrzebował czegoś na kaca, bionanitów lub kleju molekularnego błyskawicznie zasklepiającego drobne rany. Dlatego orientował się, gdzie, kiedy i ilu pracowników może spotkać.

Tego wieczoru w sektorze powinny być trzy osoby, każda na innym poziomie. Po opuszczeniu kantyny niezbyt szybkim krokiem i dopracowaniu planu Cortez wszedł do budynku sekcji naukowej i ruszył labiryntem przyciemnionych korytarzy w kierunku pomieszczenia, gdzie Sariel urzędował za dnia. Kiritianie od dziesięcioleci nie prowadzili żadnej wojny i rzadko chorowali, więc istniała nikła szansa, że nagle wpadnie któryś po pomoc. Opiekuna poziomu Andro także nie zauważył. Przypuszczał, że dla zmitrężenia nocki poszedł pogawędzić z kolegą na inne piętro.

Jego pomysł był infantylny, ale w stanie odurzenia wydawał się zabawny: pozamienia miejscami trochę medykamentów, ale w granicach rozsądku, by nikomu nie zaszkodzić. To powinno wystarczyć, by Sariela ukarano.

Wszedł do pomieszczenia medycznego przez przezroczyste, automatycznie rozsuwane drzwi. Różnica temperatur między cieplejszym korytarzem a chłodnym gabinetem, w połączeniu z alkoholem we krwi, zapachami leków i chemikaliów sprawiły, że zakręciło mu się w głowie. Podpierając się ściany, spoglądał na kapsuły pourazowe, regały pełne specyfików, jajowate lodówki, fiolki zanurzone w zbiornikach, oznaczone symbolami szafki.

– Cześć, ślicznotki. – Podszedłszy do zbrojnoszklanej gablotki, wyszczerzył się do dhurnstalowych buteleczek okutanych mglistym gazem. Spostrzegł, że wiele preparatów wygląda tak samo, a o ich przynależności do danej klasy decyduje niezrozumiały dla niego porządek, a nie kod czy etykieta.

Zabrał się do „pracy”. Otwierał drzwiczki, opróżniał pojemniki i zamieniał ich zawartości. Uporawszy się z szafką, przykucnął i przeszedł do kolejnej. Beknięcie zdjęło mu z twarzy sardoniczny uśmiech.

– Będziesz miał za swoje, Jelonku. Za mało tu miejsca dla nas obu.

Nie zauważył ramienia wyłączonego robota i przy wstawaniu przygrzmocił barkiem w chwytak. Spanikował, sądząc, że zderzył się z kimś, kto po cichu zaszedł go od tyłu. Stracił równowagę i poleciał na podłogę razem z automatem, przewracając kilka cylindrycznych pojemników. Ich zawartość zasypała go niczym chmara białego robactwa. Cortez zamknął oczy, skrzywił się i zwinął jak embrion, przeczekując metaliczny jazgot, jakby walił mu się na głowę cały budynek. Gdy wszystko umilkło, próbował wstać, ale postawił stopę na wałkowatym obiekcie i znów rąbnął na posadzkę jak długi.

Leżał przez chwilę obok robota, rozwalony niczym marionetka odcięta ze sznurków, i jęczał obolały.

– Na dupę Connora... – Głowa zaczęła pulsować mu dokładnie tak, jak stanie się to na porannym kacu, o ile nie weźmie czegoś na usunięcie alkoholu z krwi.

Wreszcie się podniósł. Znieruchomiał, nasłuchując. Mijały pełne napięcia sekundy. Wypuścił nagromadzone w płucach powietrze. Miał ogromne szczęście, że nikt nie usłyszał hałasu – albo ktoś tu dopiero przylezie. Czasu było więc niewiele.

Spojrzał na swoje dzieło i załamał ręce.

– Po prostu uroczo.

Postawiwszy z mozołem robota na nogi, klęknął i zaczął ładować garściami kapsułki do pojemników jak leci, byle szybko doprowadzić pomieszczenie do – z grubsza – pierwotnego stanu. Co chwilę nerwowo oglądał się w stronę drzwi.

– Gne… um… orium B1, gneumorium B2, protozon F4, inhibi… spermato A2. – Andro czytał nieliczne oznaczenia na pojemnikach. – Co to, kurde, jest? Nie mój stopień wtajemniczenia. Spermato... plemniki jakieś? W sekcji pierwszej pomocy? Ej, chyba to nie gabinet Jelonka. Nosz diabli by to… kurde bele... wszystkie kanciapy wokół wyglądają tak samo...

Mimo otępienia denerwował się coraz bardziej. Był młodym genetykiem, a nie lekarzem pierwszej pomocy, dopiero zaczął pracę wśród Nieśmiertelnych, więc nie znał trzech czwartych medykamentów w pomieszczeniu. Jakich doświadczy konsekwencji, jeśli zniszczył coś drogiego i rzadkiego? Kiritianie słyną z dobrego zdrowia z powodu błyskawicznie udzielanej pomocy medycznej i łatwej eliminacji wszystkich skatalogowanych schorzeń, lecz czasem może oznaczać to stałe przyjmowanie leku przez pacjenta. A jeśli on właśnie pozbawił kogoś takiego leku, którego wytworzenie trwało bardzo długo?

Układając ostatnie pojemniki drżącymi dłońmi, usłyszał charakterystyczny stukot wojskowych butów w głębi korytarza. Dwie osoby prowadziły nerwowy dialog, sens słów tłumiła wciąż znaczna odległość.

Idąc na czworaka, Cortez czym prędzej wgramolił się za ustawione w zaciemnionym rogu skrzynie z ostatniej dostawy. Czuł, że serce bije mu głośno i mocno niczym syrena alarmowa; hałas z piersi byłby w stanie ściągnąć Kiritian wprost do jego prowizorycznej kryjówki. Przynajmniej gabinet nie wyglądał już jak po bitwie na fiolki.

Drzwi uchyliły się z cichym szczęknięciem. Ktoś ciężkim krokiem wszedł do środka.

– Nie rozumiem, po co te tajemnice, Fork – rzekł lekko zirytowany męski głos.

Fork...

Andro zbladł, jakby zaraz miał zemdleć. Lodowaty pot wystąpił na jego czole i plecach, a gorąco ogarnęło resztę ciała, jakby krew zmieniła się we wrzątek, tworząc otrzeźwiającą mieszankę. Imię tylko jednej osoby w K’otz’ib’aja zaczynało się od „Fork”. Xajb’a Kej. Forkis. Imperator. Pierwszy Dygnitarz Galaktyczny. Nieźle się wpierdzieliłeś, zapijaczony idioto, pomyślał spanikowany, walcząc z oddechem o zachowywanie próżniowej ciszy.

Jego przypuszczenia potwierdziły się, gdy padła odpowiedź charakterystycznym barytonem:

– Ile razy mam powtarzać, że nie ma o czym mówić, Necronie?

Forkis i Kiret „Necron” Biffter. Kiritianin Numer Jeden i Kiritianin Numer Dwa. Szef i jego zastępca. Uzurpator i liktor, choć jednocześnie przyjaciele. Gorzej już być nie mogło! Po kaszlnięciu, którego brzmienie nie pasowało do Forkisa ani Necrona, Cortez rozpoznał, że w pomieszczeniu znajdowała się jeszcze jakaś osoba, prawdopodobnie medyk poziomu.

– To nie przestępstwo, że w apartamencie trzyma się drapieżniki – powiedział dowcipnie Kiret. Żarty nie były jego mocną stroną, a jeśli ktoś już się z nich śmiał, to jedynie z grzeczności. – Gdybyś tylko wiedział, szefie, co ludzie potrafią szmuglować. – Zaśmiał się, chcąc rozluźnić sytuację, a gdy to mu nie wyszło, dodał poważnie: – Po prostu tego nie rozumiem. Podrapał cię głupi futrzak, a panikujesz, jakby był zarażony jakimś nowym wirusem, który w dobę wybije całą Morascrik. Nie ma obecnie w Zodiac Universum patogenu, z którym Kiritianie nie uporaliby się w godzinę.

Forkis westchnął nerwowo.

– Już ci mówiłem, że nie mam żadnego kota! Daj mi wreszcie spokój, człowieku!

– To niby skąd to jest? Sam się podrapałeś? Wybacz, ale żyję setki lat i chyba umiem rozpoznawać rany po pazurach.

– Świetnie, ale po ciężką gwiazdę naciskasz? – warknął Forkis.

– No jak tam chcesz, już się zamykam – Biffter powiedział pojednawczo. Zachrzęściła lekka zbroja, gdy uniósł ramiona, parodiując gest poddania się.

– Ktoś tu nieźle nabałaganił, nic nie jest równo ustawione – mruczał medyk. – Niech ja tylko sobie rano pogadam z achij pracującym na ostatniej zmianie.

Andro usłyszał niepokojący dźwięk – grzebania w jednym z feralnych cylindrów z ampułkami. Dotąd wpatrywał się w numer najbliższej skrzyni, z przyciśniętą do niej twarzą, i zdawał na słuch, więc nie widział puronaksowej osłony po prawej stronie. Gdy bolący kark zmusił go do odwrócenia głowy, ujrzał odbicie Bifftera, Forkisa oraz medyka poziomu, wstrzykującego coś w wyciągnięte z karwasza ramię imperatora.  

– Ostatnim razem, gdy podawano mi bionanity gneumorium, piekło jak wstrzykiwanie kwasu. Teraz nie czuję nic – skomentował Forkis.

– Ma pan wyjątkowo silny organizm – zauważył medyk. – Stawiam na pamięć komórkową. Już miewałem przypadki, że osoby, którym podano kilka razy nanity regeneracyjne, przestały w końcu czuć skutki wpuszczania ich do krwiobiegu. W każdym razie rana zagoi się szybciej niż po użyciu kleju molekularnego. Osobiście wolę nanoboty niż maź z modyfikantów komórek macierzystych.

– Dziękuję. – Forkis wstał, rozmasował lekko szczypiące miejsce ukucia. Nasunął karwasz i zwrócił się do Kireta: – Zadowolony? Chodźmy na to twoje przesłuchanie, nim Gareth zamęczy więźnia na śmierć.

Mężczyźni wymienili jeszcze parę zdań i wkrótce wyszli. Nieruchomy Andro czuł się, jakby nie oddychał przez cały czas ich pobytu w pomieszczeniu. Piekły go płuca, w czaszce szumiało, lecz przynajmniej wróciła zbawienna błoga cisza. Pojął z niepokojem, jak ogromne miał szczęście. Gdyby został odkryty, imperator wyczytałby wszystko z jego myśli; finał kretyńskiego pomysłu byłby oczywisty.

Odczekał chwilę, by upewnić się, że rzeczywiście został sam na piętrze, następnie pośpiesznie opuścił lokum.

Wracając do siebie, modlił się, by jego wybryk nie zagroził zdrowiu Forkisa.

1. Zaskakująca prośba Necrona

Rok 2957

Wonne, tropikalne powietrze równika planety Chulimal, przemianowanej przez ludzi na H14, zawsze działało kojąco na nozdrza Q’ualela. Kojarzyło mu się z domem, świetlaną przeszłością i dobroczynnym wpływem zapomnianych bogów. Obecnie także ze stabilnością, choć prawie wszystko, co kochał, odebrały umoczone we krwi Onkalotów ręce pierwszych kolonistów. Mimo że jego jedyny przyjaciel, Forkis, zginął w zamachu terrorystycznym wiele miesięcy temu, do życia Q’ualela znów wrócił spokój; podobny błogostan objął całe Zodiac Universum. Aggro nie życzył Forkisowi śmierci. Chciał, by wycofał się z trwającej stulecia zemsty, a nie zginął od bomby rebelianta Beliara Drunkensteina. Przynajmniej Forkis zaznał wiecznego odpoczynku, pomyślał, rozkoszując się promieniami zbliżającej się do zenitu gwiazdy K’ajolom, muskającej jego jaguarze futro przez gęste korony drzew.

Z łukiem gotowym do strzału czekał cierpliwie na krowiaka; łapa nie drgnęła mu nawet na cięciwie. Przypominające krzyżówkę okapi i hodowlanej krowy zwierzę miało niezwykle wyczulony słuch. John Schindler, do którego Aggro wrócił po śmierci Forkisa, mógł dać mu błystalnego kałasznikowa, wolał on jednak polować jak jego przodkowie: przy użyciu prymitywnych narzędzi i neurotoksyn, czasem samego ciała. Były to sposoby w pewnym sensie rytualne, jak i bardziej emocjonujące niż zabijanie strzałem z ludzkiej broni ze stuprocentową celnością.

Opasły, rogaty zwierz o pasiastych kończynach wyszedł leniwie na niewielką polanę w pobliżu sadzawki. Przystanął, uniósł łeb, zastrzygł uszami, po czym pochylił się i zajął piciem wody. Ukryty po nawietrznej człekojaguar bezszelestnie przesunął łuk, grot celował teraz pod łopatkę zwierzęcia, gdzie biło serce.

Nim Aggro zdążył uwolnić strzałę, z trybu niewidzialności wyłoniła się monumentalna sylwetka maszyny. Wysunięte antygrawitacyjne napędy oporowe zatrzęsły całą dżunglą. Zdmuchnięte fragmenty roślin spadły na łowcę i jego niedoszłą zdobycz.

– Na wszystkich bogów – skomentował Onkalot.

Krowiak zaczął uciekać zaskakująco szybko jak na swoją wagę i krótkie łapy. Niebawem zniknął z widoku, zatapiając się w zielonej gęstwinie. Kiritiański okręt, który znacznie wytracił prędkość, kierował się w stronę gospodarstwa rolnego Schindlera.

Zaniepokojonego Q’ualela dzieliło od celu kilka kilometrów dżungli, upuścił łuk i zaczął pędzić co tchu w stronę gospodarstwa.

***

Aggro dotarł na wzgórze przy granicy lasu, skąd rozciągał się widok na kilkuhektarowe ziemie Schindlerów. Oparłszy się o paproć drzewiastą dla złapania tchu, spojrzał na podbrzusze czarnej jak obsydian korwety. Bez wątpienia okręt był kiritiański – tylko na kadłubach jednostek Nieśmiertelnych nie widniały oznaczenia, co miało podczas bitew utrudniać nieprzyjaciołom określenie hierarchii maszyn.

Korweta osiadła, powodując silne zawirowania ciężkiego, gorącego powietrza. Wiele drzew poszło w drzazgi, bo przy swoich stu metrach długości nie zmieściła się na obszarze, który John wykorzystywał na lądowisko dla transportera rolniczego.

Zanim Aggro podszedł do dziobu, załoga zdążyła wyjść z przeciwnej strony korwety. Nieopodal otwartej śluzy stało kilku Kiritian. Jeden miał zsunięty nad karkiem fragmentaryczny hełm – od razu rzucała się w oczy łysina mężczyzny – i rozmawiał z Schindlerem trzymającym strzelbę energetyczną z lufą opuszczoną ku ziemi. Wyglądało to komicznie. Jak każdy rozsądny rolnik mieszkający w dziczy John nie wychodził do nieznajomych z gołymi rękoma, jednak broń o mocy motyki kierowanej przeciw gwieździe raczej nie robiła wrażenia na Nieśmiertelnych. Za plecami gospodarza kręcił się jak boso po żarze jego syn Darius; Eredal z matką stały na tarasie i zaniepokojone czekały na dalszy bieg wydarzeń. Onkalota opuściły wcześniejsze obawy. Zachowanie Kiritian nie zdradzało złych zamiarów, ale i tak trudno było odgadnąć, po co tu przylecieli.

– Aggro! – Eredal zaczęła zmierzać w stronę człekojaguara. Zawołaniem przykuła uwagę wszystkich obecnych. Wtuliła się w jego futro. Q’ualel wyczuwał wyraźnie intensywne bicie jej serca, a jeszcze silniej magnoliową woń włosów, umytych szamponem domowej roboty.

– Co się dzieje? – zapytał.

Dziewczyna cofnęła ręce.

– Myślałam, że ty mi to powiesz. Pierwszy Dygnitarz Galaktyczny do ciebie przyleciał. To ten łysy facet – dodała z nabożnym lękiem.

Przy pochylni korwety rzeczywiście stał Kiret „Necron” Biffter, którego Aggro wcześniej nie skojarzył, zbyt zdezorientowany, by zwracać uwagę na szczegóły wyglądu przybyłych. Ponadto nie pamiętał dobrze twarzy nowego imperatora, noszącego jak każdy achij nieoznakowaną zbroję. Wyglądało to bez wątpienia dziwnie, że najwyższa głowa Nieśmiertelnych pofatygowała się i przyleciała na Chulimal. Najwyraźniej Necron, zupełnie jak Xajb’a Kej, niektóre sprawy wolał załatwiać osobiście, a nie wysyłać podwładnych. Dobrze świadczyło o nim również to, że nie miał oporów przy kontaktach z niższymi warstwami społecznymi, jak teraz swobodnie rozmawiając z Schindlerami.

– Q’ualel – rzekł Kiret, uśmiechając się lekko. Przywitali się, ściskając sobie przedramiona, gdy Aggro już podszedł. – Dobrze znów cię widzieć.

– Wzajemnie, Pierwszy Dygnitarzu Galaktyczny. Chociaż muszę przyznać, że bardzo mnie pan zaskoczył tą wizytą, żeby nie mówić – przeraził.

Kiret spoważniał.

– Chciałbym pogadać na osobności.

Gdyby Schindlerów odwiedził ktoś z mniejszymi prerogatywami, Aggro upierałby się, by rozmawiać przy przybranej, apolitycznej rodzinie, ponieważ nie miał przed nią żadnych tajemnic. Jednak w grę wchodziła najwyższa głowa w uniwersach, do tego poważny wyraz twarzy mężczyzny nie pozostawiał wątpliwości, że wolałby dyskutować bez świadków. Onkalot obejrzał się na Johna. Ten wzruszył ramionami i skierował się w stronę domu.

– Dzieciaki, chodźcie. Dajcie panom porozmawiać – zawołał.

Eredal spełniła polecenie ojca, ale dopiero, gdy Aggro uspokajająco skinął jej głową. Gorzej wyglądała sprawa z dwunastoletnim Dariusem, który, pomijając kilka wypadów handlowych na bazary orbitalne, całe życie spędził w gospodarstwie i jego okolicach.

– Obiecałeś mi, że obejrzę statek! – zaprotestował, tęsknie spoglądając w stronę wspaniałej maszyny i niesamowitych zbroi achij.

– Uściślając, to jest okręt, a nie statek – sprostował pogodnie Kiret. – Ma charakter bojowy, jednak rozumiem, że odersom trudno jest odróżniać jedne od drugich, bo wiele naszych statków też ma wyposażenie nadające się do walki, jak transportery bojowe.

– Niczego takiego nie obiecywałem – burknął rolnik. – Bierz tyłek w troki, Dariusie, i szoruj do domu! Nie mieszaj się w sprawy, które nas, zwykłych ludzi, przerastają.

– To nie będzie problem – odparł imperator. – Niech młody sobie popatrzy, skoro trafiła mu się okazja.

– Naprawdę mogę? – Dariusowi omal oczy nie wypadły z czaszki, tak bardzo je wytrzeszczył.

– Nie! – warknął ojciec.

– Jasne – zachichotał Biffter.

– Kochanie? – John próbował znaleźć wsparcie u żony stojącej na tarasie.

– Jeśli to bezpieczne i rzeczywiście nie sprawi problemu, to właściwie czemu nie – postawiła kropkę nad „i”. – Pan Biffter ma rację: może to być jedyna okazja, by Darius obejrzał sobie od środka kiritiańską korwetę.

Eredal uśmiechnęła się, patrząc na symulowany taniec radości brata i pełną zdumienia minę ojca; kąciki warg Aggroteha też powędrowały w górę.

– Wiedziałem, kochanie, że mogę na ciebie liczyć – wycedził John. – Idź, smarku jeden. – Chciał pchnąć syna, lecz nie zdążył go dotknąć, gdyż wniebowzięty chłopak wystrzelił jak z działa.

– Oprowadzę gówniarza, sir – rzekł przy uchu Bifftera wyszczerzony kapral Tsar Seymour, jeden z towarzyszących mu achij. Niebawem zniknął w hangarze razem z chłopcem.

– Przejdźmy się w tamtą stronę – zaproponował Kiretowi Aggro. – Chyba że też mam wejść na okręt.

– Po tylu godzinach podróży chętnie pooddycham świeżym powietrzem Chulimal – odparł Necron. – Nogi mi trochę odpoczną przy tej waszej słabszej grawitacji. Operator maszynowni stworzył dla korwety zbyt wielką masę z cząsteczek atoplaksalnych.

– Zapraszam zatem na punkt widokowy, to niedaleko.

Ruszyli nieśpiesznie ubitą drogą między prostokątami pól, potem szli ścieżką wijącą się między tropikalną roślinnością. Kiret spojrzał na ciemniejące niebo, by przypatrzeć się częściowemu zaćmieniu K’ajolom, zwanej po onkalocku Rodzicielem; niewielka planeta skalista przepływała akurat między Chulimal a życiodajną gwiazdą. Na wschodzie ukazał się ledwo widoczny sierp jednego z dwóch księżyców H14. Powietrze przesycała przyjemna woń świeżego torfu i purpurowych kwiatów o nieznanej Biffterowi nazwie, kwitnących w okrajku dżungli. Wziął zbyt głęboki oddech i zakręciło mu się w głowie, wykonał gwałtowny krok.

– W porządku, proszę pana? – Aggro przytrzymał go za ramię.

– Przestań mi „panować”, byłeś przecież przyjacielem Forkisa – Kiret rzekł z uśmiechem. – Macie inną grawitację niż my na Morascrik, również więcej tlenu. U nas przez aktywność sejsmiczną i wulkany ciągle czuć siarkę. Jestem przyzwyczajony do takiego powietrza i teraz muszę przestawić się na warunki H14. Jednak nie są one na tyle drastyczne dla mojego organizmu, bym musiał zakładać maskę oddechową. Zresztą nie zagościmy tu długo.

– Możemy porozmawiać bardziej nieoficjalnie?

– Na to właśnie liczę. Pytaj, o co chcesz, Aggro.

– Jak sobie radzisz po objęciu władzy? Jak trzyma się Anna Sandstorm?

Nie uszło jego uwadze, że na obliczu i w oczach Kireta zagościło przelotne zmieszanie. Imperator namyślał się, nim odpowiedział:

– Jakoś się trzymam. Sandstorm jest zdrowa, dalej wchodzi w skład Rady Pięciu. Chciała tu przylecieć zamiast mnie, długo ją przekonywałem, by została w K’otz’ib’aja, ponieważ do zadania należy podejść... mniej emocjonalnie. Zaraz ci wszystko wyjaśnię. Powiedz, czy interesujesz się sytuacją polityczną w Zodiac Universum, czy zdecydowałeś się wrócić do spokojnego życia w niewiedzy?

– Polityką interesuję się tylko tyle, by wiedzieć, czy Chulimal nie grozi jakieś niebezpieczeństwo. W przeciwieństwie do Forkisa jestem typem Onkalota, który ceni sobie spokój. Dlaczego pytasz mnie o te sprawy? Zauważyłem twoją konsternację, gdy zapytałem o wdowę Sandstorm.

Doszli do oplecionej roślinnością, kamiennej altany wzniesionej przed krawędzią urwiska. Odpoczywających chroniła przed gorącem K’ajolom wiata o ośmiobocznym dachu. Dodatkowy cień dawało skupisko pochyłych palm. Za barierkami rozciągał się widok na dywan dżungli, ograniczonej od wschodu ścianą wysokich skał, a od zachodu – rzeką turkusowej barwy.

Kiret ostukał palcami w rękawicy nieaktywne za dnia lampiony, następnie odwrócił się plecami do Aggroteha i oparł o barierkę. Wpatrywał się przez chwilę w korony dalekich drzew i słuchał ptasich wrzasków, nim przemówił:

– Kiritianie znani są z prawdomówności, więc jasno i prosto ci powiem, na czym sprawa stoi. Jesteś osobą politycznie i społecznie neutralną, więc nic nie zrobisz z informacjami, które zaraz usłyszysz, a musisz je usłyszeć, jeśli chcesz zrozumieć sens naszych zamierzeń. Jest źle – rzekłszy to, Necron przekręcił się i skierował zmartwione oblicze ku rozmówcy. – Armia Kiritian rozpada się na moich oczach. Forkis dysponował wielkimi możliwościami, mając przy sobie żywy artefakt Starożytnych Onkalotów, czy jak się oni tam nazywali, którego technologia nadal pozostaje dla nas niezrozumiała. Także posiadał doskonale ci znaną telepatię. Z tego powodu przez stulecia wśród Nieśmiertelnych nie było zdrajców, a każdy nasz achij zachowywał stuprocentową szczerość, bojąc się odtrącenia, a nawet kary śmierci. Lecz to nie strach spinał społeczeństwo, ale bardziej kult i splendor jednostki. Kiritianie są jednak ludźmi, a każdy człowiek ma zakodowaną w genach niesubordynację, która dochodzi do głosu, gdy nie jest wystarczająco kontrolowany. – Rozkruszył kawałek kory. – Czasem wystarczy ledwo rozluźnić pętlę na szyi, a nawet najdoskonalszy system zaczyna się sypać jak suchy zamek z piasku. Do ciężkiej gwiazdy, zaczynam gadać jak dyktator. – Zaczął się przechadzać z lewa na prawo; skrzypiały suche liście pokrywające bazaltową podłogę. – Kiedy w ramach sukcesji zrzekłem się funkcji namiestnika na rzecz Pierwszego Dygnitarza Galaktycznego, sądziłem, że dam radę iść śladami Forkisa i kontynuować jego politykę. – Przystanął przed człekojaguarem, pokręcił głową, spoglądając w jego piwnoczerwone oczy. – Ale ja nie jestem Forkisem, Aggro. Marny ze mnie epigon. Mam inne idee, inne słabości, inną osobowość. To on stał się ikoną, obrósł legendą, a nie ja. Byłem tylko jego prawą ręką, liktorem, przydupasem, jak niektórzy mówili pokątnie. Nie mam jego charyzmy ani niczego, czym mógłbym utrzymać Kiritian w niezmienionym stanie. W nasze szeregi wdzierają się zdrajcy, może nim być każdy nowo wcielony do armii. Systemy infiltracji nie działają tak sprawnie, jak wrodzona umiejętność Forkisa. Nawet skanując mózgowie kandydata, nie będzie stuprocentowej pewności, czy nie mamy do czynienia z infiltratorem bądź drugim Beliarem Drunkensteinem. Ale niepewni achij to nie wszystko. Niedawno doszło do rozłamu między tymi, którzy chcą mnie widzieć na tronie K’otz’ib’aja, a przeciwnikami, uważającymi, że miałki ze mnie przywódca narodu. Jedna planeta już się odłączyła z sojuszu i niewykluczone, że kolejne pójdą jej śladem. Stara kiritiańska polityka siły nie jest już stosowana, więc nie będę krwawo rozprawiać się z tymi, którzy chcą żyć według własnych reguł. Wielu ma do mnie o to żal, z generałem Vandringenem na czele. Po śmierci Forkisa radni zaczęli się sprzeczać między sobą o wszystko, co działo się na posiedzeniach. Każda rozprawa teraz to burdel. Wracając jeszcze do Anny Sandstorm. Utrzymała stanowisko tylko dzięki mnie, bo wciąż ode mnie zależy, kto wchodzi w skład Rady, a ja nie miałem żadnych powodów, by usuwać z niej byłą opozycjonistkę. Jest bystra i do tego energiczna, lecz problemem stała się jej przeszłość. Reszta radnych ma ją za zdrajczynię, która opuściła swoich ludzi, i uważają, że w każdej chwili może zrobić to samo z Kiritianami. Forkis miał nad Anną pełną kontrolę. Nie dał jej władzy dlatego, że była jego zabawką, lecz wszystko wykalkulował jeszcze podczas pobytu na planecie Aj. Rebelianci z Nefrydy oficjalnie przestali istnieć, złożyli broń i obecnie znajdują się pod auspicjami Kiritian, jednak gdy spostrzegą, że ich nadzorcę toczy wewnętrzna choroba, mogą się zorganizować i wbić nam dodatkowy gwóźdź do trumny.

– Rzeczywiście, nie brzmi to ciekawie i bardzo ci współczuję. Jednak co mogę mieć wspólnego z rozpadem imperium ludzi?

– Pamiętasz złotą mysz? Ten żywy artefakt, który odtworzył dla ciebie nasz były naukowiec, Maksimus Figam, aktualnie mieszkający na planecie B9 w Uniwersum Ryb?

Aggro zamrugał, zdziwiony.

– Tak. Ale co jeden...

– Teraz skup się, przyjacielu. – Kiret zaczął mówić wolniej. – Czy to była dokładnie ta sama mysz, którą Forkis zabił w roku 2511, kiedy już ją wykorzystał do swoich celów?

Onkalot namyślał się przez chwilę.

– Nie, tylko klon stworzony ze szczątków, o wiernie odwzorowanych właściwościach oryginału. Przecież sam to przed chwilą powiedziałeś.

– Czy ty, albo ktoś z żyjących przedstawicieli twojego gatunku, potrafilibyście stworzyć tę samą mysz? To znaczy ją wskrzesić tak, by posiadała właściwości pierwowzoru, gdybyście mieli do dyspozycji szczątki? Ach, ta archaiczna terminologia...

Aggrotehowi zakręciło się w głowie, co nie miało związku z mocnym natlenieniem atmosfery. Podszedł do słupa altanki i oparł się o niego. Wysunął pazury i z chrzęstem przejechał nimi po kamieniu.

– Biffterze, chyba nie chcesz przywłaszczyć sobie mocy Starożytnych Onkalotów?

– Daleko mi do tego. Może ujmę to... brutalniej. Tak, można powiedzieć, że zabrzmi to brutalnie, biorąc pod uwagę szacunek Onkalotów do zmarłych, więc lepiej trzymaj się tego słupa. – Kiritianin zdobył się na krótki uśmiech, lecz Aggro go nie podzielił. – Posiadacie jakąkolwiek wiedzę na temat nekromedycyny? Mówiąc waszym językiem: czy potraficie wskrzeszać zmarłych? Pytając o mysz, chciałem cię tylko ukierunkować na problem. To był przykład.

– Jaki problem? Mów bardziej sensownie.

Kiret splótł dłonie za plecami, spojrzał w sufit złożony z ośmiu marmurowych trójkątów, następnie na but, po którym przechodziła futerkowa gąsienica, by ponownie zaczepić wzrok na Onkalocie.

– Chcę wskrzesić Forkisa. Wciąż dysponuję jego DNA, które znalazłeś na Aj, także tym, które udało nam się zdobyć w K’otz’ib’aja. Odtworzenie ciała idealnie zgodnego z pierwowzorem nie stanowi dla Kiritian żadnego problemu, jednak będzie to ciało ludzkie.

Onkalot nie posłuchał Necrona i odszedł wcześniej od słupa, czego pożałował, bo omal się nie przewrócił.

– Przenajświętszy Tonatiuhu.

***

Darius latał czasem z ojcem na stację orbitalną, by pomagać mu przy sprzedaży i patrzeć, jak targuje się o ceny, był więc oswojony z transporterem cywilnym. Jednak gdy wszedł na pokład kiritiańskiej korwety, poczuł się, jakby przeniesiono go do innej rzeczywistości. Temperatura była znacznie niższa niż na planecie, tak że chłopak z początku masował sobie ramiona, nim oniemiały zaczął żwawo przemieszać się po pokładzie, z Tsarem za plecami. Powietrze okazało się bezwonne, choć można by rzec, że wyczuwało się metal. Ten był niemalże wszędzie, od dhurnstali tworzącej szkielet okrętu po elementy transparentne, lecz twardsze od meteorytowego węgla krystalicznego. Minimalistyczne lampy w pomieszczeniach i korytarzach tworzyły kompozycję świateł, dających oniryczne wrażenie, choć i tak po wylądowaniu część wyłączono. Sterylność i czystość biła z każdego kąta. Darius z nieskrywaną fascynacją oglądał każdą instalację czy urządzenie, szczególnie zdumiał się na widok maszynowni, do której wszedł bez pozwolenia, wyprzedziwszy na krótko kaprala.

– Wasz okręt jest obłędny!

– Jak tam? Napatrzyłeś się? – Tsar przystanął obok Dariusa, który z nabożnym zachwytem spoglądał teraz na szafki arsenału.

Chłopak uniósł rękę, by dotknąć osłony chroniącej karabin impulsowy zasilany miglightem.

Rozbawiony Seymour uśmiechnął się.

– Ten skurczybyk w sekundę rozwaliłby twoją chałupę razem z polem.

Z kieszeni Dariusa wypadł pokruszony liść. Tsar ściągnął brwi, pochylił się i podniósł go. Westchnął z nie mniejszym entuzjazmem niż młody Schindler na widok technologicznych cudowności.

– Diabelskie ziele... A niech mnie, prawdziwe diabelskie ziele! – Ze zdumieniem spojrzał na Dariusa. – Skąd masz taki towar?

Zmieszany chłopak wyrwał mu resztki liścia z dłoni i schował do kieszeni.

– Znalazłem. Płaskolec jest dobry na rany.

– Na rany?! Wiesz, jakie to rzadkie dziadostwo w Zodiac Universum, oporne na hodowlę? Wiesz, ile forsy kosztuje gram?! I ma to nieco... lepsze zastosowanie niż okładanie sobie skaleczeń.

Darius uśmiechnął się lekko. Wyciągnął ponownie susz i zamknął w pięści.

– Chcesz?

– No pewnie, dawaj! – Seymour wysunął rękę, lecz chłopak cofnął swoją.

– Nie za darmo.

– No patrzcie gówniarza. Dopiero co pokazałem ci korwetę!

– Bo Kiret ci kazał.

– I jeszcze ma niewyparzoną gębę. – Tsar podparł się pod boki. – Dla ciebie to pan imperator Biffter, Pierwszy Dygnitarz Galaktyczny. No dobra, skoro skąpisz mi diabła, to pokaż chociaż, gdzie rośnie, sam sobie nazbieram.

– Nie ma już tego. Wyzbierałem wszystko, a znalazłem tylko jedną taką roślinę w życiu.

– Co chcesz w zamian?

– Hmmm... – Darius ostentacyjnie zaczął rozglądać się po pomieszczeniu, udając, że się namyśla. – To. – Wskazał podziwiany wcześniej karabin impulsowy.

Tsar prychnął, machnął rękoma, jakby pokład się zaczadził.

– Chyba cię pogięło, synek. To broń dla mężczyzn, a nie siuśmajtków, ponadto do niczego ci na planecie niepotrzebna.

– Zawsze może pojawić się jakieś zagrożenie, wówczas będę przygotowany. Pomogę ojcu bronić rodziny.

– Przynajmniej gadasz z sensem. Ale nie dam ci tej broni, bo nie umiesz się nią posługiwać. Jest za duża, by przemycić ją z korwety i kosztuje kupę forsy.

– Pewnie Kiritianie produkują ją taśmowo, więc nie wychodzi tak drogo.

– Dobrze, że znasz się na ekonomii. Jednak nie produkujemy jej taśmowo, bo nie ma wojny. Niestety, dzieciaku, nie dostaniesz karabinu.

Darius wzruszył ramionami.

– Nie ma broni, nie ma płaskolca. Dzięki za wycieczkę. – Ruszył w stronę pochylni hangaru.

– Ty… Czekaj no. – Seymour złapał go na korytarzu, rozejrzał się, czy nie ma w pobliżu innych Kiritian. – Może chcesz karwasz? – Wskazał część uzbrojenia ramienia. – Każdemu agresorowi złamiesz szczękę, jeśli tym mu przywalisz. Ma ponadto taki bajer. – Darius wzdrygnął się i zezował, gdy z karwasza błyskawicznie wysunęły się dhurnstalowe ostrza i zamajaczyły mu tuż przed nosem. – Niezłe, nie? Trochę treningu i krzepy, a załatwisz tym każdego przeciwnika bez broni dystansowej. Mam też lokalizator drobnych organizmów pod ziemią, przyda się wam przy uprawach.

– Nudy. Chcę broń.

– Nie przekonam cię do czegoś innego?

– Nie.

– Przeklęty syn straganiarza.

– Nie obrażaj mnie, bo powiem Kiretowi, że jarasz zakazane zioło.

– Ojej, uważaj, bo mnie wyleją z roboty! – Tsarowi zaczynał podobać się ten chłopak, uśmiechnął się więc, zamiast znów go rugać za to, że nie zatytułował imperatora. Nachylił się nad nim. – Powiem ci w sekrecie, że jestem niezastąpiony.

Darius też się uśmiechnął.

– Zatem daj broń.

Kiritianin długo i głośno wypuszczał powietrze, patrząc w strop.

– Widzę, że tej walki nie wygram. No dobra. Ale nie mów nikomu, a wiem, że będzie cię korciło, by się pochwalić.

– Nikomu nie powiem, przysięgam.

Tsar pchnął Dariusa w plecy. Wrócili do arsenału.

– Musimy iść jednak na kompromis. Mogę ci dać to. – Wskazał X17A4, pistolet na samoodnawialną amunicję świetlną, będący podstawową bronią każdego achij. – I żadnych pertraktacji. Nie wytłumaczę się potem z tego, że zniknął karabin impulsowy. Brakującej sztuki X17A4 natomiast nikt nie zauważy. Mamy tego od chu… olery i trochę.

Darius krzywił się przez chwilę.

– No trudno, niech będzie.

– Dużo masz tego diabelskiego ziela?

– Jakieś pięćdziesiąt gramów – ojciec każe mi czasem odmierzać tyle środka owadobójczego do rozcieńczania w wodzie – ale mogę dać tylko połowę. To naprawdę się przydaje na wszelkie skaleczenia.

– Bo to bóg, a nie roślina. Oto twoja zapłata. – Tsar wyjął zza osłony broń i wręczył ją Dariusowi, któremu oczy niemalże wyszły z orbit. – Tylko schowaj porządnie. I mam nadzieję, że nie będziesz tego używać do kozaczenia i straszenia kolegów.

– A jak to działa?

– Przesuwasz bezpiecznik, celujesz i naciskasz aktywator. I tyle. X17A4 jest z dhurnstali, co oznacza, że możesz go zrzucić w przepaść na skały, a nawet się nie zarysuje. Nie zepsuje się też pod wodą. Musisz jednak pilnować paska energii, bo gdy dojdzie do zera, trzeba odstawić broń na kilka minut. Dlatego X17A4 nadaje się na wyposażenie podstawowe i nagłe przypadki, niewymagające prowadzenia dłuższego ognia. Ogarniasz?

– Ta. Od kilku lat umiem już posługiwać się bronią, ojciec mnie uczył. – Darius schował pistolet pod luźną koszulę, wciskając go za pasek od spodni. – Dzięki, kapralu Seymour. Jak wyjdziemy, to zaraz przyniosę ci liście płaskolca.

– Umówmy się, że mi je zostawisz w jakimś miejscu. Nie chcę, by ktokolwiek widział, że mi coś przekazujesz. Powiem, że idę się odlać czy coś i wezmę ukryty pakunek. – Kiritianin puścił mu oko.

Zgadali się, że Darius zostawi zapakowany susz przy kręgu głazów nieopodal gospodarstwa, gdzie John Schindler pali chwasty.

Niedługo przed odlotem korwety Tsar, upewniwszy się, że nikt nie zwraca na niego uwagi, poszedł w ustalone miejsce. Szybko znalazł towar. Zajrzał do przysypanej piaskiem lnianej torebki i zadowolenie spełzło mu z twarzy.

– Niech ja dorwę tego bachora…

W środku były tylko cztery upchane listki. Rozejrzał się, lecz jak się tego spodziewał, Dariusa nigdzie nie było. Zdumiało go, że gnój nie bał się oszukać Kiritianina.

– Tsar, gdzie cię wcięło? Zaraz odlatujemy – odezwał się przez komunikator sierżant Wiktor Shane.

Skwaszony Seymour nie miał innego wyboru, jak tylko udać się na okręt.

***

Aggroteh w duchu był wdzięczny Eredal za to, że zaraz po słowach Kireta przyniosła im na tacy orzeźwiająco chłodne napoje. Dziewczyna zmartwiła się, zastawszy go zaniepokojonego, opierającego się o barierkę. Obdarowała Kireta spojrzeniem wystraszonego zwierzątka, bo innego nie była w stanie posłać Pierwszemu Dygnitarzowi Galaktycznemu, przed którym czuła respekt i lęk. Nie powiedziała nic, skonsternowana bliskością człowieka sprawującego tak potężną władzę. Serce biło jej jak po biegu – nie była przyzwyczajona do takich gości, jak i obcych w ogóle. John na stacje handlowe wolał zabierać Aggra i Dariusa niż ją.

– Dziękuję. – Widząc jej konsternację, Necron zdobył się na ciepły uśmiech. Wziął szklankę wypełnioną sokiem wyciskanym z lokalnych owoców. – Nie musisz się o nic obawiać, dziecko. Tylko rozmawiamy i na tym się skończy. – Skosztował napoju. – Bardzo dobre. Czuć w smaku, że w pełni naturalne. Sama robiłaś?

– Z mamą. – Eredal uspokoiła się nieco, spojrzała badawczo na Aggroteha.

– Pan Biffter powiedział prawdę, tylko rozmawiamy. – Człekojaguar wziął od niej tacę i postawił na stole.

– Przyszli Rafenowie – powiedziała z niechęcią dziewczyna. – Ojciec z synami wystraszyli się korwety. Chcieli sprawdzić osobiście, co się dzieje, mimo że posłaliśmy im wcześniej wiadomość holograficzną.

– Pogadasz sobie przynajmniej z Antonem.

Eredal obdarowała Q’ualela oschłym spojrzeniem i zapytała niezwykle oficjalnie:

– Czy panowie życzą sobie czegoś jeszcze?

– Nie trzeba. Dzięki, słońce – powiedział Biffter.

– To dorosła kobieta – oznajmił Aggro, gdy Eredal się oddaliła. – Ma dwadzieścia jeden terreńskich lat. Nie lubi, gdy się do niej mówi jak do dziecka.

Biffter opróżnił szklankę do połowy. Przyjście dziewczyny pozwoliło mu złapać oddech i chwilowo odroczyło kłopotliwie zapowiadającą się rozmowę. Spodziewał się, że będący tradycjonalistą Onkalot może zareagować nerwowo na wzmiankę o łamaniu naturalnego porządku.

– Raczej nie lubi waszych sąsiadów.

Aggro westchnął, także sięgnął po naczynie, które chwycił łapami. Bawił się nim, okręcając palcami.

– Starszy syn Rafenów, Anton, zabiega o jej rękę, lecz Eredal od kilku lat jest zadurzona we mnie i nie potrafię jej wyperswadować z głowy tych bezsensownych uczuć.

– To chyba dobrze. W sensie, że Eredal cię lubi. Jesteś wyjątkowy. Zresztą wszystkie dziewczyny kochają futrzaki. – Zachichotał Kiritianin.

Q’ualel popatrzył na niego jak na osobę godną politowania.

– Przepraszam, raczej mam kiepskie poczucie humoru. – Necron haustem dopił resztę soku i odstawił szklankę. – Nie pamiętam, kiedy piłem coś w pełni naturalnego. Chyba wiele miesięcy temu, jeszcze za życia Forkisa. Gustował on w podobnych napojach z Chulimal.

– Mogę jej zapewnić opiekę, towarzystwo, jednak nie możemy... No wiesz. Odległość genetyczna między Onkalotami a ludźmi wynosi ponad sześćdziesiąt procent, co oznacza według ludzkich naukowców, że nasze gatunki były kiedyś spokrewnione na poziomie planetarnym, ale to wciąż za mało... że nawet nie dojdzie...

Biffter bez pohamowania przyszedł z pomocą:

– Do zapłodnienia.

Rumieniec Q’ualela w pełni skryło kocie futro, czego nie dało się powiedzieć o pełnym zażenowania spojrzeniu. Biffterowi, choć sprawował najwyższą władzę i miał setki lat na zdobywanie doświadczeń wszelkiego rodzaju, wciąż brakowało taktu i wyczucia chwili. I chyba już się to nie zmieni, uświadomił sobie Aggro.

– Żałuję trochę, że wróciłem do Schindlerów – oznajmił. – Jednak na Chulimal jest mój dom, tu się urodziłem, nie chciałem znów w samotności tułać się po lasach i żyć jak zwierzę. Może powinienem być bardziej bezwzględny i oschły, zraniłbym wówczas Eredal, lecz ona przynajmniej zaczęłaby rozmawiać z tym całym Antonem. Chyba.

– Wiesz, że hybrydowe potomstwo nie jest żadnym problemem dla kiritiańskiej technologii, nawet przy zerowej ilości wspólnych genów. Moglibyśmy pobrać wasze komórki rozrodcze i sztucznie stworzyć małego człowieka, Onkalota, a nawet wspomnianą hybrydę.

– Ma pan rzeczywiście specyficzne poczucie humoru, panie Biffter. Jestem zwolennikiem tradycji przodków i nie lubię sięgać po to, co boskie. – Ostatnie zdanie Aggro powiedział ostrzej, niż zamierzał. Z głośnym stuknięciem odstawił nietkniętą szklankę, podczas gdy Necron kończył już trzecią, opróżniwszy większość dzbanka.

Kiritianin zmarszczył brwi.

– Pojąłem aluzję. Czyli rozumiem, że twoje stanowisko jest podobne w stosunku do tego, o co wcześniej zapytałem?

– Nie możesz zwrócić Forkisowi życia.

– Figam potrafi odtworzyć jego ludzkie ciało. Jednak klon będzie pozbawiony duszy.

– W naszym języku nazywa się to atole. Siła napędowa każdej żywej istoty, jak energia w maszynie. Atole wchodzi w ciało przed narodzinami, gdy zostaje ukształtowany układ nerwowy, a wymyka się po śmierci nosiciela. To energia krążąca we wszechświecie niczym woda na ziemiach Chulimal. Nieśmiertelna, zmienna, wielopostaciowa. – Aggro zapatrzył się w koronę palmy. – Mamy wiele pięknych mitów o tym.

– I właśnie doszedłeś do sedna. My, Kiritianie, potrafimy zatrzymać tę waszą atole w ciele na zawsze. Chociaż nie wiemy, jak to się odbywa, bo nikt nigdy nie zrozumiał, czym ostatecznie jest świadomość, ale biologiczny mechanizm działa, wystarczy fizycznie unieśmiertelnić ciało. Odkryliśmy dzięki temu, że zachowana w ciele atole również się nie starzeje, choć kiedyś przypuszczano, że w chwili unieśmiertelnienia powłoki dojdzie do dysonansu między nią a duszą, która powinna w określonej jednostce czasu tę powłokę opuścić. Nie wiemy jednak, co się dzieje z duszą po śmierci. Żadna nauka wciąż tego nie odkryła, a odpowiedzi dostarczane nam przez religie, paranaukowców i filozofów można włożyć między mity. Bez urazy.

– Nie lekceważyłbym wiary na twoim miejscu, Necronie. Każda zawiera cząstkę prawdy. Czasem ogromną część.

– Nie lekceważę. – Odruchowo sięgnął do srebrnego krzyżyka zawieszonego na szyi i obrócił go palcami. – Sam byłem chrześcijaninem i dalej w pewnym sensie nim jestem, choć z powodu wielu wydarzeń moja wiara osłabła. Ale nie chcę rozmawiać z tobą o teologii, bo raz, że nie po to tu jestem, dwa – mamy inne poglądy i się nie dogadamy. Chcę tylko się dowiedzieć, jak odzyskać utracone z ciała atole. Utraconego atole... Utraconą atole. Rodzaj nijaki ma to słowo?

Niespodziewanie Aggroteh wybuchnął gniewem, wskazał palcem z wysuniętym pazurem nieokreślone miejsce nad urwiskiem.

– Po co chcesz to robić?! Forkisa nie ma. Rozumiesz? Nie żyje. Stało się to, co się miało stać. Po co bawić się w bogów i zmieniać ustalony bieg historii?

Biffter westchnął. Sprawa będzie trudniejsza, niż sobie to wyobrażał, a i tak uważał, że to, na co się porywa, wydaje się prawie niemożliwe do zrealizowania. Układając niemożebnie zwariowany plan, nie wziął pod uwagę wrodzonej bierności i poszanowania tradycji Onkalota. Postanowił nie być mu dłużny i mimo swojego stanowiska też uniósł głos:

– Aż tak bardzo wkurza cię ta rozmowa? Jestem człowiekiem, w naszej naturze leży łamanie praw wszelkiego rodzaju! Ale nie wstydzę się tego ani nie wyrzekam. Gdyby nie tendencja do przenicowywania zasad, ludzkość dalej by tkwiła, za przeproszeniem, na waszym poziomie. Grubo poniżej jedynki w skali Kardaszowa. Nie latalibyśmy do gwiazd. Nie skolonizowalibyśmy nowych światów. Nie odkrylibyśmy sekretu nieśmiertelności. Skoro można coś ulepszyć, czemu człowiek miałby siedzieć z założonymi rękami?

Onkalot machnął nerwowo łapą i ogonem.

– Bo łamiecie boskie prawa! Bo niczego nie ulepszacie, jedynie realizujecie wasze subiektywne plany! Wszechświat jest i był doskonały!

– Co może wiedzieć o łamaniu praw ktoś, kto woli tkwić prawie całe życie w ukryciu, zamiast działać?

– Gdybyś był jednym z ostatnich swojego rodzaju, postąpiłbyś tak samo. Nawet nie wiesz, jak było mi ciężko, jak samotny się czułem. Gdyby nie pomoc boga Tonatiuha, nadal tkwiłbym jak dzikus w lasach Chulimal, śpiąc, jedząc i polując niczym czworonożny przodek. – Aggro zniżył głos. – W tej kwestii chyba się nie dogadamy, bo ty pochodzisz od zwycięzców, ja – od pokonanych.

Necron przysunął dłoń do czoła, sfrustrowany potrząsnął głową, jakby dyskutował z niesłychanie upartym dzieckiem.

– Pewnie równieżmi powiesz, że to nie twoja sprawa, z którą do ciebie przychodzę, tylko ludzi. Lecz wcale tak nie jest. Jeśli dotychczasowy porządek się rozpadnie, los garstki pozostałej przy życiu Onkalotów również będzie niepewny. – Wykonawszy głęboki oddech, imperator uspokoił się, dalej mówił cicho i łagodnie: – Po tysiącach lat istnienia ludzkiej cywilizacji Forkis jako pierwszy stworzył system doskonały i trwały. Było nim imperium kontrolowane przez armię, tę z kolei kontrolowała jednostka godna podziwu. Bardzo chciałbym zachować dziedzictwo Xajb’a Keja. Sam się przekonałeś, Q’ualelu, że niesłusznie osądziłeś swojego przyjaciela, uważając, że kierował się wyłącznie zemstą na ludziach za wymordowanie Onkalotów. Gdybyś tylko pomógł mi odbudować jego imperium...

– Nie mam pojęcia, co się stało z atole Forkisa – powiedział Aggro również taktownie, wpatrując się w horyzont ponad dżunglą. – Tylko pradawni bogowie i Starożytni Onkaloci zwani Nimja, inaczej Wielkim Rodem albo Dynastią, wiedzieli o sprawach niedostępnych śmiertelnikom. Według mitów Nimja byli tak potężni i wykształceni, że potrafili kontrolować żywioły i wskrzeszać umarłych. Tylko oni mogliby ci pomóc, ale już ich nie ma. Mówimy o przodkach Onkalotów, którzy zniknęli tysiące lat temu.

– Wymarli? – Necron odtrącił owada brzęczącego mu przy uchu.

– Według mitów odeszli na zawsze, zostawiając ziemie Chulimal nowej generacji Onkalotów.

Kiret stanął obok Aggroteha, podparł się pod boki i popatrzył tam, gdzie on.

– Mimo systemów chłodzących zaraz zagotuję się w tej zbroi. Szkoda, że nie macie tu jakichś lokalnych regulatorów temperatury powietrza.

– Są niepotrzebne przy małej liczbie ludności zamieszkującej Chulimal. Nikt ich nie instaluje ze względu na koszty. Ponadto pokolenia mieszkańców, głównie właścicieli ziemskich, przywykły do warunków panujących na planecie.

Kiret ściągnął pancerz ochronny powyżej pasa, pozostając w koszuli, i odłożył elementy na ławę. Odetchnął głęboko i z ulgą.

– Mogłem zrobić to wcześniej, skoro mamy cały teren pod kontrolą. Więc nie jesteś w stanie mi pomóc? Nie chciałbyś odzyskać utraconego przyjaciela, gdybyś mógł?

– Godna podziwu gra na emocjach, imperatorze. Mógłbym co najwyżej przeszukać znane mi i zachowane świątynie oraz biblioteki przodków, może znalazłbym manuskrypt, który nie obrócił się w proch. Albo kamienną tablicę czy relief zawierający pradawną wiedzę.

– To byłby już jakiś początek. – Kiret uśmiechnął się. – Jeszcze terreński rok temu, będąc zagorzałym realistą i sceptykiem, śmiałbym się z własnej prośby i sam siebie poddał leczeniu psychiatrycznemu. Jednak po przygodzie z Xajb’a Kejem i żywym artefaktem stałem się bardziej otwarty na zjawiska niewyjaśnione przez naukę. Zrozumiałem, że mało wiem o wszechświecie mimo setek lat życia, a według Figama jest ich nieskończenie wiele. Fałszem okazała się moja wizja na  temat wszechświata, jakoby był on rządzony tymi samymi prawami, co mikroukład pokroju planety. Hermetyczna zasada się sprawdza, proste mikroukłady działają podobnie jak skomplikowane, rozbudowane makroukłady, jednak nie wyjaśnia wielu zjawisk. W każdym razie dziękuję, Q’ualelu.

– Niczego nie obiecałem. Powiedziałem tylko, co mógłbym zrobić.

– Szanuję twoje poglądy i... indolencję, że tak brzydko to ujmę. Jednak nie chcę od ciebie niczego ponad narzędzia, którymi posłużę się już sam. Daj mi tylko wędkę, ja zajmę się połowem. Podtrzymasz więc tradycję, którą szanujesz, i w żaden sposób nie złamiesz praw bliskich twemu sercu. Może umówmy się tak. Niebawem polecę skontrolować Nefrydę, na której żyją nasi ukochani rebelianci, skoro jestem już w Uniwersum Lwa. Zostawię na lądowisku Schindlerów mały transporter. Jeśli się więc zdecydujesz na współpracę, wyślij mi w międzyczasie wiadomość z kokpitu zgodnie z kodem, jaki ci później poda łącznościowiec z korwety. Spokojnie rozważ wszystko, co ci powiedziałem. Jeśli odmówisz współpracy, i tak przylecimy i będziemy przeszukiwać świątynie, jednak pomoc przewodnika okazałby się nieoceniona, bo inaczej nie obejdzie się bez błądzenia. – Kiret zebrał elementy pancerza.

– Zgoda. Pomyślę nad tym.

 Aggro dopił napój, wziął tacę, po czym obaj zawrócili ku gospodarstwu.  

***

Biffter postanowił zostać na H14 do zmierzchu, pozwolił zrelaksować się swoim podwładnym w pięknej, spokojnej okolicy. Korzystając z okazji, kupił od wniebowziętego Johna Schindlera kilka ton żywności uprawianej tradycyjnymi, naturalnymi metodami, zwłaszcza słynnych bulwiastych cebul o wielorakim zastosowaniu. Jako że Kiritianie nie znajdowali się w konflikcie z mieszkańcami planety, a upał okazał się dotkliwszy niż w najcieplejsze dni na Morascrik, imperator zasugerował achij, że mogą pozbyć się opancerzenia.

Aby zażyć trochę ruchu, zamiast wyręczać się maszynami, Kiritianie wnosili do ładowni zapakowaną w płócienne worki żywność. Darius zgłosił się do pomocy i pracował razem z nimi, tyle że przeciągał ciężary, zamiast je dźwigać na barkach. Nie widział Tsara w pobliżu, ale był gotów czmychnąć cichaczem, gdyby ten pojawiłby się w polu widzenia.

– Dołączę do was za kilka lat – powiedział z uśmiechem.

– O, patrzcie! Odbiło do reszty gówniarzowi – zaburczał znajdujący się w pobliżu John. – Pola same się będą uprawiać, jak twój ojciec zdziadzieje?

Darius wzruszył ramionami i rzekł do niego:

– Możesz kupić maszyny rolnicze i androidy, i wylegiwać się całymi dniami w blasku K’ajolom. Chciałbym podróżować po Drodze Mlecznej i Andromedzie, mieć potężną broń i być nieśmiertelny.

– Potężnie to ci zaraz wybiję durnoctwa z tego kapuścianego łba! – Ojciec podniósł rękę, lecz Darius szybko uciekł z jej zasięgu. Stojący przy ładowni Kiret roześmiał się.

Kiedy achij uporali się z towarem, Biffter nakazał jednemu z kaprali wyprowadzić z hangaru transporter zwany kulą Drunkensteina. Przypomniał sobie chwilę, gdy ujrzał po raz pierwszy na H14 prototyp nieznanego wówczas Nieśmiertelnym latacza opozycji. Młodziutka Anna Sandstorm i jej koledzy ukradli go Carlosowi Drunkensteinowi i przypadkiem trafili w okolice onkalockich ruin Ajb’atenaja, gdzie Kiritianie rozbili obóz. Po tym, jak Nieśmiertelni pobili rebeliantów w krótkiej, nierównej bitwie o Nefrydę, zdobyli projekt kulistego zwiadowcy i po własnych modyfikacjach wypuścili serię niepozornych transporterów, okrągłych niczym kule bilardowe, choć pokrytych dhurnstalowym pancerzem o wyglądzie ludzkich tkanek.

Na ciemniejącym skrawku pomarańczowo-różowego nieba migotały pierwsze gwiazdy, gdy Biffter usiadł w fotelu kokpitu za stanowiskami pilotów. Jeden z dwójki poruczników poinformował stacjonującą w astrolotniskowcu na orbicie eskadrę ochronną, że korweta szykuje się do lotu, następnie oficerowie zbudzili jej potężne napędy. Odprężony Kiret oparł się o zagłówek i wlepił spojrzenie w puronaksową osłonę kabiny, wyglądającą jak grube szkło, lecz twardą jak stałe jądro planety. Pogrążająca się w kłębach piachu i kurzu korweta zaczynała startować, lecz opadła na ziemię.

– Zwariował. – Biffter usłyszał kąśliwe słowo pilota po lewej.

– Coś nie tak z silnikami, poruczniku Aureliusie?

– Nie, sir. Wszystko w normie. Proszę popatrzeć. – Aurelius powiększył obraz jednej z celluli monitorujących kadłub.

Kiret ujrzał przed dziobem wymachującego łapami Aggroteha.

– Wygląda na to, że na odpowiedź nie będę musiał czekać zbyt długo.

2. Niespodziewane odkrycie Tsara

Kiret wrócił na H14 tydzień później. Ze względu na prerogatywy mógł wysłać do Aggroteha grupę poszukiwawczą, lecz bardzo był ciekaw pradawnych onkalockich świątyń. Dlatego osobiście zjawił się na planecie, razem z drużyną achij i badaczami-odersami. Z powodu rebelianckich zamieszek za czasów panowania Forkisa eksplorację Chulimal odłożono na czas nieokreślony, lecz teraz, gdy pokonana opozycja znajdowała się pod kontrolą Kiritian, mogli w spokoju przyjrzeć się zniszczonej przez kolonistów kulturze Onkalotów.

Kilka małych okrętów wylądowało na wolnym od roślinności terenie, gdzie klęska żywiołowa bądź działalność ludzka doprowadziła do silnego zakwaszenia gleby na obszarze wielu hektarów. Zanim opuszczono maszyny, grupa poszukiwawcza zebrała się w sali odpraw na korwecie Bifftera, gdzie oddano głos Aggrotehowi.

– Mimo że wychowałem się na tej planecie, nie znam za wiele świątyń – mówił, kręcąc się przy stole do prezentacji, obserwowany przez achij i trójkę naukowców. – Tak jak mieszkaniec olbrzymiego miasta nie zna wszystkich jego ulic. Kilka obiektów, które mogłyby was zainteresować, zniszczono podczas terraformingu Chulimal, kolejne pochłonął czas. Nasze poszukiwania ograniczymy więc do pięciu sanktuariów będących skarbnicą wiedzy Nimja, gdzie możemy natknąć się na potrzebne nam informacje. – Nad stołem zaczęły wyświetlać się projekcje wytypowanych obiektów. Obrazy pochodziły z wcześniejszego mapowania przez drony wskazanych okolic. – Oto Tukumb’akam, Świątynia Potwora, który na rozkaz bogów zniszczył pierwsze, słabe i niewdzięczne pokolenie Onkalotów...

– Przepraszam, że przerwę – odezwał się archeolog indiańskiego pochodzenia, który specjalizował się w antycznej kulturze Mezoameryki, podobnej do onkalockiej. – Czy nie chodzi przypadkiem o Tukumb’alam, czyli Szarpiącego Jaguara?

Długi czas spędzony z ludźmi przyczynił się do tego, że Aggro dobrze władał wieloma ich językami, jak i szeroko poznał aspekty ludzkiej wiedzy. Dlatego nie miał problemu z odpowiedzią dotyczącą spokrewnionych, choć odmiennych kultur:

– W naszym języku jaguar to b’akam, w tym przypadku słowo użyte jest w przenośni i odnosi się do Bestii albo Potwora. Sam jaguar jako zwierzę jest pochodzącym z gwiazd drapieżnikiem spokrewnionym z Onkalotami, tak jak ludzie są spokrewnieni z małpami człekokształtnymi. My również posługujemy się językiem quiché, który dzieli się na regionalizmy. Wiadomo: migracja plemion i tworzenie nowych społeczeństw w miastach-państwach. Tak więc mowa, której nauczyli moich przodków przybyli z gwiazd Nimja, uległa plemiennym deformacjom.

– Dziękuję za wyjaśnienie. Z tego co wiem z mitów onkalockich, Nimja byli podróżnikami. Opanowali zdolność przemieszczania się między układami gwiezdnymi dzięki sieci technolitycznych porterów czy urządzeń tego rodzaju – z braku terminologii pozwolę sobie tak je nazywać. Przeprowadzali eksperymenty na organizmach napotykanych na zamieszkałych globach, przenosili zwierzęta z planety na planetę. Odwiedzili też Ziemię i nauczyli pewne populacje Ameryki Środkowej języka quiché, którym sami władali. Tym samym językiem posługiwali się późniejsi Onkaloci klasyczni, jak was zdefiniowaliśmy. Zatem różnice językowe wynikają również z tego, że ludy Mezoameryki i Onkaloci kształtowali się na innych planetach, lecz oba języki wciąż są bardzo do siebie podobne.

– Zgadza się to z moją wiedzą – odparł Aggro. – Wracając do meritum. Kolejną świątynią docelową będzie sanktuarium Toniatuha, gdzie znajduje się niedziałający już porter Starożytnych. Dalej mamy obserwatorium astronomiczne Q’ijik, Dom Wszechwładnego Węża Upierzonego Yolcuata oraz Dom Ojer tzij, Pradawnego Słowa, czyli miejsce najbardziej nas interesujące – bibliotekę. Jej dawni opiekunowie doskonale opanowali metody konserwacji słowa pisanego i kamienia, dlatego też, jeśli obiekt się nie zawalił, mamy duże szanse znaleźć tam reliefy, glify i hieroglify mogące dostarczyć nam – popatrzył na siedzącego obok Necrona z rękoma splecionymi na piersi – poszukiwanej wiedzy.

– Mam propozycję: nazwijmy te gruzowiska „Świątynia 1”, „Świątynia 2” i tak dalej. Tych kretyńskich nazw i tak nikt nie zapamięta. – Członkowie wyprawy zerknęli na kaprala Tsara Seymoura, lecz nikt nie skomentował jego słów.  

– Czy zna pan język Starożytnych Onkalotów? – zapytał człekojaguara lingwista, drugi z naukowców, starszy, prawie łysy, lecz energiczny mężczyzna.

– Ich znaki i symbole są podobne do naszych, czyli Onkalotów epoki klasycznej, jak to określiliście, jednak bardziej toporne, z większą liczbą kątów przypadających na literę. Gramatyka jest zupełnie inna, jednak przypuszczam, że będzie dla mnie zrozumiała.

– Miło to słyszeć. Przynajmniej będziemy mieć mniej pracy przy odszyfrowywaniu pradawnych zapisków – zagaił architekt-egiptiolog, również starszy mężczyzna, choć z burzą szpakowatych loków.

– Mam nadzieję, że na coś się przydam – odparł człekojaguar.

Potem opisywał okolice sanktuariów oraz niebezpieczeństwa w postaci pułapek na szabrowników skarbów, na jakie ekspedycja może natknąć się podczas badania sal i korytarzy.

Po zebraniu, kiedy naukowcy przyszykowali sprzęt, a achij z niechęcią przywdziali biometalowe zbroje zamiast letnich mundurów (Necron uważał, że pancerze lepiej się sprawdzą w chłodnym wnętrzu świątyni, gdzie nietrudno się poranić albo zwalić sobie coś na głowę), maszyny wzbiły się w powietrze i skierowały do świątyni Tukumb’akam, pierwszego obiektu z listy.

Szarą, zdezelowaną piramidę oraz otaczające ją resztki kolumn i budynków, które w czasach jej świetności pełniły funkcje religijne i socjalne, całkowicie pochłonęła dżungla. Gdyby nie topograficzne skanery powierzchni, ekspedycja niewiele by ujrzała przez iluminatory, tak bardzo teren był zarośnięty i przysłonięty koronami drzew.

Po zeskanowaniu podłoża w pobliżu świątyni wypuszczono orba bojowego, który użył szerokiego promienia solarnego do spalenia na popiół prostokąta dżungli. Wiszące w powietrzu maszyny niebawem wysunęły podwozia i osiadły na twardym gruncie.

Ekspedycja wyszła po trapach na zewnątrz. Necron wciągnął w nozdrza ciężkie, słodkawe powietrze dżungli, znacznie wilgotniejsze niż w okolicach gospodarstwa Schindlerów. Zamierzał dotrzeć jak najszybciej do chłodnych podziemi budowli, by dać wytchnienie podkomendnym.

– Zatem miłej zabawy, panowie – rzekł do nich krótko. Machnął ręką. – Idziemy.

Przed achij poleciały orby, by promieniami świetlnymi usuwać ogromne liście oraz gałęzie zwartej dżungli. Grupa szybko przedarła się do ścieżki prowadzącej nieopodal strumienia, gdzie głośno buczały owady i rechotały kumaki.

– To możliwe, że ktoś tu mieszka? – kapral technik Rasmus Darkoris zwrócił się do człekojaguara, wskazując lufą ścieżkę. Mężczyznę łatwo było zapamiętać po kilku pasmach przystrzyżonych, rudych włosów na szczycie głowy, choć teraz przysłoniętych hełmem. Wbrew nazwisku kojarzącym się z ciemnością, jego piegowata skóra była bardzo jasna, wręcz anemiczna.

– Nie wiem. – Aggro rozejrzał się po okolicy. – Ziemie te setki lat temu należały do okrutnego ludu kanibali Jun Kame, Jeden Śmierć. Ja pochodzę z Miejsca Ognia, Chiq’aq’. Jun Kame mieszkali daleko od naszego miasta, widywaliśmy się jedynie podczas dalekich wypraw przez dżunglę, no i wtedy, gdy nasi wojownicy szli odbić porwanych z ich łap. Jednak lud Jeden Śmierć zniknął dawno temu, więc ścieżki nie udeptał żaden z nich.

– Skanery okrętów nie znalazły nikogo o masie większej niż dwadzieścia kilogramów w promieniu wielu kilometrów – oznajmił kapral Tsar Seymour charakterystycznym dla siebie nonszalanckim tonem. – Pewnie dróżkę wydeptały jakieś zwierzaki, które szybko usmażymy, jeśli zaczną się rzucać. Więc albo ktoś chowa się w podziemiach Tukutakam...

– Tukumb’akam – poprawił Aggro.

– Jeden kij. Albo ścieżka powstała niedawno, lecz ktokolwiek ją zrobił, już sobie poszedł. W każdym razie – nikt nam tu nie zagraża.

– Jedynym zagrożeniem tu jesteśmy my – powiedział stanowczo Darkoris, co zabrzmiało jak chwalba. – Zabijemy każdego, kto wejdzie nam w drogę.

Q’ualel zerknął na niego ukradkiem. Zastanawiał się, czy dobrze postąpił, zgadzając się pomóc ludziom, którzy w przeszłości hołubili przemoc i dominację, nawet jeśli czas i nowy imperator złagodzili ich obyczaje.

– Wystarczy, idziemy. – Necron machnął ręką na dowodzącego drużyną sierżanta Wiktora Shane’a. Czarnowłosy mężczyzna średniego wzrostu, o skórze jasnej jak śnieg i spokojnej twarzy skinął głową.

Niebawem ekspedycja wyszła na obszar, który w czasach świetności ludu Jun Kame był otwartą przestrzenią, a teraz zarośniętą i przysłoniętą liśćmi. Największe miały długość kilkupoziomowego domu, a idący pod nimi członkowie wyprawy czuli się jak insekty. Plac przed kwadratową piramidą – której wymiary Seymour określił przy pomocy erdoskopu1 na sto czterdzieści metrów u podstawy i siedemdziesiąt wysokości – zawalały kamienne obiekty, wkomponowane we wszędobylską roślinność. Były tam stele z glifami, resztki prostokątnych budynków, wypełniony kopcami mrówek pusty basen, pochylone lub leżące na ziemi kolumny, walające się wszędzie posągi i kamienne bałwany przedstawiające Onkalotów pod postacią potworów, demonów i szkieletów. Samej pięciopoziomowej piramidzie wiele brakowało do majstersztyku technolitycznego, z jakiego słynęli klasyczni Onkaloci, wojowniczy lud Jun Kame nie zaliczał się bowiem do mistrzów architektury. Wzniesiono ją przy użyciu suszonych cegieł i ziemi, konstrukcję wzmocniono niedbale płytami z czarnego bazaltu, byle tylko utrzymać całość jako gigantyczny ostrosłup, przez co piramida wyglądała surowo i niezbornie. Zdobień brakowało. Świątynia na szczycie, do której wiodły pokruszone schody, zawaliła się.

– Kompletna ruina. – Necron przeniósł spojrzenie z piramidy na ludzi obchodzących ją dookoła, następnie na człekojaguara. – Jesteś pewien, że w czymś takim znajdziemy wiedzę Nimja? Mówiłeś, że Jun Kame to barbarzyńcy i prymitywy.

– Te ziemie są mi obce z powodów, o których wspominałem na odprawie – odparł Aggro. – Nie mam też pewności, czy lud Jeden Śmierć zbudował tę piramidę, czy wprowadził się na okoliczne tereny, wyparłszy ich rdzennych mieszkańców. Możliwe też, że zajął opuszczone miasto.

– Nie znam się na starych cywilizacjach, ale dzikusy raczej nie stworzyłyby czegoś takiego, nie? – Tsar Seymour wyrósł nagle obok Necrona.

– Niemniej obiekt należy sprawdzić. Nie należy oceniać książki po okładce – podsumował człekojaguar. Na obliczu Kireta wykwitł delikatny uśmiech, gdy usłyszał stare ludzkie powiedzenie, obecnie praktycznie nieużywane.

Do Necrona podszedł sierżant Shane.

– Sir, sondy kaprala Darkorisa znalazły pod piramidą tunele i komory. Właśnie kończymy mapować teren. – Zwrócił się do kaprala: – Tsar, idź do technika i pomóż mu z oświetleniem.

Seymour oddalił się, nucąc pod nosem piosenkę o podrywaniu kobiet. Biffter z Aggrem poszli za sierżantem, dołączyli do naukowców stojących przy przysłoniętym korzeniami niczym kotarą wejściu u podstawy budowli. Z mrocznego tunelu wyłoniły się ostatnie sondy stylizowane na szybko biegające trylobity, mogące przemieszczać się po sufitach i ścianach. Pozwijały się w kulki i zgrupowały razem. Odpowiedzialny za techniczną część ekspedycji kapral Darkoris schował je do pudełka i odstawił przy reszcie sprzętu.

– W tunelach została jeszcze jedna sonda – poinformował, rozsuwając na moment hełm. – Jej bioktowizor oraz termoindektor poszukują istot żywych. Wstępne plany przedstawiają się tak.

Skupili się wokół wyświetlonej holograficznej mapy wnętrza piramidy. Po krótkiej analizie i sięgnięciu do zakamarków pamięci Aggro zaczął wskazywać pazurem poszczególne elementy mapy.

– Prostokąt pośrodku to chyba ołtarz ofiarny, tu więc będzie komnata ceremonialna. Te trzy pomieszczenia są puste, nie znam ich przeznaczenia, ale raczej to nie grobowce, bo nie widać sarkofagów. Czy mapa jest szczegółowa? – zapytał Darkorisa.

– Tak, sondy uwzględniły każdą istotną dla nas geometrię.

Podszedł do nich Tsar z wypchaną torbą wojskową.

– Patrzcie, ile tu pułapek. – Uśmiechnął się, machając lufą w stronę holografu. Powiększył kilka interesujących go obszarów. Przygładził dłonią ciemnoblond włosy, w snopie przebijającego się przez koronę drzewa słońca mające niemalże rudy kolor jak u Darkorisa. – Doły z kolcami ustawionymi na sztorc to moje ulubione. Bardzo stara szkoła. Bloki miażdżące delikwenta na papkę również dają radę. Haha, popatrzcie, sprasowało jakiegoś ciula!

– Wszystkie pułapki wyglądają na zdezelowane – zabrał głos archeolog.

– Czy obiekt jest bezpieczny? – Necron skierował spojrzenie na architekta-egiptologa, który wachlował się kapeluszem. – Grozi nam zawalenie?

– Według odczytów sond wnętrze piramidy jest stabilne. Na moje oko również. To stary obiekt, ale znajduje się wciąż w bardzo dobrym stanie. Konstrukcja z cegieł, płyt i błota tylko z pozoru wygląda na mało solidną.

– Jest i nasz spóźnialski. – Z tunelu wyłonił się ostatni trylobit, Darkoris wziął go na ręce i przyjrzał się zapiskom. Niebawem oznajmił: – Znalazł w środku tylko kości. Brak jakichkolwiek zagrożeń biologicznych.