Minuty - Iza Klementowska - ebook + książka

Minuty ebook

Iza Klementowska

4,1

Opis

Kiedy pojawia się myśl, że nadchodzi starość? I czy w ogóle się pojawia – czy to bardziej proces, który zdarza się przeoczyć? Albo ignorować?

Dziewięćdziesięciotrzyletnia aktorka Halina Kwiatkowska powiedziała, że była tak bardzo zajęta pracą, że do osiemdziesiątki nie zdążyła zauważyć, że się starzeje. Czym więc jest owo starzenie się, kiedy głowa wciąż pcha do działania i kiedy chciałoby się zrobić jeszcze tak wiele – podróżować, zbudować dom, założyć nowy biznes, zakochać się – a należy liczyć się z ograniczeniami wieku?

Bohaterowie Minut przyglądają się tym momentom z dużą uważnością i zaskoczeniem. Głębsze zmarszczki, ulgi w komunikacji miejskiej czy coraz większa bateria leków. Starość zwykle zbiega się też z brakiem zainteresowania młodych, z którymi coraz trudniej znaleźć wspólny język. Iza Klementowska towarzyszy seniorom na spacerze, w kawiarni, na potańcówkach, odwiedza ich w pustych ogromnych domach i w maleńkich pokojach wykrojonych z mieszkań ich dzieci lub współdzielonych z pensjonariuszami domu spokojnej starości. Słucha o tęsknocie za miłością utraconą zbyt wcześnie, ale też o miłości odnalezionej w jesieni życia.

Ta książka pomaga oswoić starość, ale pokazuje też, że wbrew pozorom może tętnić życiem bardziej niż za młodu. I że właśnie wtedy można poczuć wolność.

Iza Klementowska – reporterka i dziennikarka, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, „Wysokich Obcasach Extra”, „Newsweeku”, „Kontynentach”, „Machinie”, „Sukcesie”, „Bluszczu” i „Nowym Dzienniku” (Nowy Jork). Jej teksty ukazały się również w antologiach Swoją drogą, Pytania, których się nie zadaje, Odwaga jest kobietą. Autorka książek Samotność Portugalczyka (nominacja do Nagrody im. Teresy Torańskiej), Szkielet białego słonia (nominacja do Nagrody Travelery, nominacja do Nagrody Radia Wrocław Emocje), Skóra. Witamy uchodźców (Nominacja do Nagrody im. Beaty Pawlak), Zapach trawy. Opowieści o dzieciach hipisów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 357

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (37 ocen)
16
14
4
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nini69

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa książka, pozwalająca spojrzeć na życie z perspektywy osób starszych i lepiej ich zrozumieć.
00
DorotaMagdalena

Nie polecam

Spore rozczarowanie. Wbrew zapowiedziom książka wcale nie pozwala oswoić starości, powiela tylko powszechne stereotypy. Nic nowego ani interesującego o starości autorka nie opowiada, przedstawia tylko dość chaotyczny zbiór banalnych życiorysów starych osób. Nie wynika z tego niestety nic prócz oczywistej konstatacji, że po niezbyt ciekawym życiu trudno oczekiwać ciekawej starości. Szkoda, bo potencjał w temacie jest.
00
Kri100fair

Nie oderwiesz się od lektury

ciepla opowieść o trzeciej dobie życia
00
AnnaPelesz

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam każdemu!
00

Popularność




Wy­daw­ca i re­dak­tor pro­wa­dzący ADAM PLUSZ­KA
Re­dak­cja IDA ŚWIER­KOC­KA
Ko­rek­ta KA­TA­RZY­NA LE­ON­TIOU, BE­ATA WÓJ­CIK
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych DA­WID GRZE­LAK
Opra­co­wa­nie ty­po­gra­ficz­ne, ła­ma­nie
Ko­or­dy­na­tor­ka pro­duk­cji PAU­LI­NA KU­REK
Co­py­ri­ght © by Iza Kle­men­tow­ska Co­py­ri­ght © by Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy, War­sza­wa 2022
War­sza­wa 2022 Wy­da­nie pierw­sze w tej edy­cji, po­pra­wio­ne i uzu­pe­łnio­ne
ISBN 978-83-67262-88-0
Wy­daw­nic­two Mar­gi­ne­sy Sp. z o.o. ul. Mie­ro­sław­skie­go 11A 01-527 War­sza­wa tel. 48 22 663 02 75re­dak­cja@mar­gi­ne­sy.com.pl
www.mar­gi­ne­sy.com.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

A ży­cie jest bar­dzo dłu­gie.

T.S. Eliot, Pró­żni lu­dzie(przeł. An­to­ni Li­be­ra)

I.

Dzie­ci z ple­mie­nia Tson­ga od trze­cie­go do czter­na­ste­go roku ży­cia miesz­ka­ły z dziad­ka­mi. Im były star­sze, tym częściej pod­bie­ra­ły im por­cje ży­wie­nio­we. Kie­dy star­szy Tson­ga nie znaj­do­wał nic na swo­im ta­le­rzu, dzie­ci wy­bu­cha­ły śmie­chem.

U Lep­czów te­ściów na­zy­wa się bab­cią i dziad­kiem. Sta­rzy są ta­li­zma­na­mi, któ­rych na­le­ży ob­da­ro­wać pre­zen­ta­mi, by w przy­szło­ści prze­jąć ich za­le­ty. Jed­nak bez­dziet­ni star­cy mu­szą ra­dzić so­bie sami. Pew­ne­mu scho­ro­wa­ne­mu sta­rusz­ko­wi za­da­no py­ta­nie: „Cze­mu, dziad­ku, nie umrze­cie, póki są tu Eu­ro­pej­czy­cy, żeby ktoś był na wa­szym po­grze­bie?”.

.

Mi­nu­ty

– To już nie mój dom – po­wie­dzia­ła gło­śno, za­my­ka­jąc furt­kę. I roz­pła­ka­ła się.

Mia­ła sie­dem­dzie­si­ąt czte­ry lata, kie­dy po­że­gna­ła się z do­mem. Wzgó­rze, na któ­re wdra­py­wa­ła się przez ostat­nie pi­ęćdzie­si­ąt lat, jak­by na­gle, z dnia na dzień, uma­rło. Z lipy opa­dły li­ście, za­wias w drew­nia­nych drzwiach we­jścio­wych w ko­ńcu pękł na pół, a wiatr prze­stał prze­my­kać po ko­ry­ta­rzach. Daw­niej lu­bi­ła nocą wsłu­chi­wać się w lek­ki szmer języcz­ków po­wie­trza, któ­rym uda­wa­ło się prze­do­stać przez nie­szczel­ne fra­mu­gi sta­rych okien. I za­sy­pia­ła ko­jo­na przez nie­mra­we po­dmu­chy.

– To tyl­ko bu­dy­nek, mamo. Czte­ry ścia­ny i dach. – Cór­ka pró­bo­wa­ła ją ja­koś po­cie­szyć. W dro­dze do sa­mo­cho­du obej­mo­wa­ła ją jak naj­de­li­kat­niej­szą por­ce­la­nę. – Wa­żniej­sze są wspo­mnie­nia. Po­my­śl, ile pi­ęk­nych chwil prze­ży­łaś w tym domu, i za­bierz tyl­ko je. Mury zo­staw, niech słu­żą te­raz ko­muś in­ne­mu.

Bro­da jej drża­ła, nie po­tra­fi­ła wy­do­być z sie­bie sło­wa, dla­te­go w my­ślach po­wta­rza­ła so­bie: „Tak, wspo­mnie­nia, tego będę się trzy­mać”.

– U nas po­czu­jesz się le­piej, będziesz z ro­dzi­ną, wśród swo­ich lu­dzi, przy mnie, przy wnu­kach. Już ni­g­dy nie będziesz sama. – Cór­ka nie prze­sta­wa­ła mó­wić. – Sko­ńczy się wresz­cie to no­sze­nie ci­ężkich wia­der z wodą, rąba­nie drew­na, ko­pa­nie ogród­ka. Prze­cież ty już sił nie masz na to wszyst­ko. Sama tak nie­daw­no po­wie­dzia­łaś, pa­mi­ętasz? My też nie mo­że­my przy­je­żdżać do cie­bie co­dzien­nie, cho­ćby­śmy nie wiem, jak bar­dzo tego chcie­li. Dwie go­dzi­ny w jed­ną stro­nę to na­praw­dę zbyt dużo. A ja mar­twię się, że je­steś tak da­le­ko i w ra­zie ja­kie­goś wy­pad­ku nikt ci nie po­mo­że.

– Moje zwie­rzęta – szep­nęła w ko­ńcu, choć łzy dła­wi­ły jej gar­dło. Mu­ćka, Kary, kacz­ki, kury, gęsi. Gdy za­bie­ra­li je sąsie­dzi, mia­ła wra­że­nie, że je wszyst­kie zdra­dza. Tak pa­trzy­ły! Wy­cie Mu­ćki i rże­nie Ka­re­go wci­ąż sły­szy, od nowa i od nowa. Ci­ągle. Ten wy­rzut, ten żal.

– Nie bój się o nie, są w do­brych rękach, prze­cież znasz tych lu­dzi od lat. – Cór­ka wzi­ęła jej dło­nie w swo­je i chu­cha­ła w nie. Było lato, nie było zim­no, ale ręce mia­ła jak kost­ki lodu. – U nas też są zwie­rzęta. Na pew­no za­przy­ja­źnisz się z pie­skiem Mo­ni­ki. To miły szcze­niak.

Pies. Kie­dyś też mia­ła psa, znaj­dę, któ­ry przy­plątał się do jej męża, gdy wra­cał pew­ne­go dnia ze skle­pu. Ulu­bie­niec Stasz­ka, tyl­ko jemu po­zwa­lał na wszyst­ko – dra­pa­nie po brzu­chu, czo­chra­nie mi­ędzy usza­mi, za­kręca­nie ogo­na. Ona mo­gła go tyl­ko gła­skać. No i kar­mić. Ale też bar­dziej niż mąż go ga­ni­ła, kie­dy bie­gał za ku­ra­mi, wzbu­dza­jąc w nich po­płoch i być może, jak u czło­wie­ka, pal­pi­ta­cje ser­ca. W za­bru­dzo­nych frędz­lach z za­pląta­nej sie­rści wy­glądał jak umo­ru­sa­ny py­łem anioł na po­lo­wa­niu. Albo na­wet dia­beł. Pry­chał za­baw­nie na wy­rwa­ne pió­ra za­bi­te­go dro­biu la­ta­jące wo­kół jego nosa. I to jego mla­ska­nie, gdy od­dzie­la­ła skór­ki z reszt­ką po­kar­mu od ku­rze­go żo­łąd­ka. Drep­tał w miej­scu i wąchał kisz­ki, miau­cząc jak kot. Gdy prze­je­chał go trak­tor, prze­pła­ka­ła całą noc. Te­raz leży po­cho­wa­ny pod zwa­lo­nym ko­na­rem i już nikt do nie­go ni­g­dy nie zaj­rzy. Sta­szek uma­rł dwa lata temu, ona sprze­da­ła dom. Z tam­te­go świa­ta nie zo­sta­ło nic. Oprócz bu­dyn­ku.

„Będę wśród swo­ich, będę wśród swo­ich, będę wśród swo­ich” – po­wta­rza­ła, sie­dząc na tyl­nym sie­dze­niu sa­mo­cho­du cór­ki. Ale w mie­ście nie będzie już pło­tu, gdzie­nie­gdzie nie­rów­ne­go i po­ła­ma­ne­go, zu­pe­łnie jak ona. Nie będzie tej po­chy­lo­nej to­po­li, o któ­rą nie­raz się opie­ra­ła, ani szu­wa­rów przy sta­wie. Nie będzie ni­cze­go, co przez lata uko­cha­ła. W mie­ście nie będzie też ci­szy.

Nowy po­kój, naj­wi­ęk­szy w miesz­ka­niu, znaj­do­wał się od stro­ny ogro­du. Trzy cze­re­śnie, dwa krza­ki ma­lin i resz­ta same po­rzecz­ki – czer­wo­ne i czar­ne, jej ulu­bio­ne. Po­środ­ku traw­nik, na nim że­la­zny okrągły stół i czte­ry krze­sła, któ­rych nó­żki za­pad­ni­ęte nie­rów­no w zie­mi nie wy­gląda­ły na zbyt sta­bil­ne. Mo­gła wy­jść na po­wie­trze, kie­dy tyl­ko mia­ła ocho­tę, ale drzwi bal­ko­no­we otwie­ra­ły się z lek­kim stęk­ni­ęciem, więc wo­la­ła po­cze­kać, aż wszy­scy wsta­ną. Nie chcia­ła ni­ko­go obu­dzić.

– Będzie­my z bab­cią sąsiad­ka­mi – cie­szy­ła się szes­na­sto­let­nia wnucz­ka Mo­ni­ka w dniu jej prze­pro­wadz­ki. Ale próg bab­ci­ne­go po­ko­ju prze­kra­cza­ła raz czy dwa razy w mie­si­ącu. Na wi­ęcej nie znaj­do­wa­ła cza­su – jak nie szko­ła, to od­ra­bia­nie lek­cji. Jak nie od­ra­bia­nie lek­cji, to do­dat­ko­we za­jęcia: ko­re­pe­ty­cje, kó­łko te­atral­ne i pły­wa­nie. Jak nie za­jęcia po­za­lek­cyj­ne, to ko­le­żan­ki. A po­tem spać.

Mia­ła swo­je łó­żko, swo­ją sza­fę, mały sto­lik, lamp­kę noc­ną i duże lu­stro. Co rusz w nie spo­gląda­ła i kie­dy wi­dzia­ła się smut­ną, zmu­sza­ła mi­ęśnie twa­rzy do uśmie­chu. To było trud­ne – jak­by w kąci­kach mia­ła uwi­ąza­ne małe ci­ężar­ki.

– Jak się czu­jesz, mamo? – py­ta­ła cór­ka co­dzien­nie przy śnia­da­niu.

„Tro­ska czy po­czu­cie od­po­wie­dzial­no­ści?” – za­sta­na­wia­ła się, pa­trząc jej w oczy.

– Od wczo­raj nic się nie zmie­ni­ło – od­po­wia­da­ła jej na od­czep­ne­go, bo ile razy mo­żna mó­wić to samo. A czy ma lek­ki ka­tar, czy lek­ką chryp­kę, to co za ró­żni­ca. I tak zaj­mie się sobą sama. De­ner­wo­wa­ła ją ta tro­ska wrzu­co­na po­mi­ędzy chleb z twa­ro­giem a jaj­ka na mi­ęk­ko. Cza­sem mia­ła wra­że­nie, że cór­ka w ogó­le jej nie słu­cha. Dla­te­go raz od­po­wie­dzia­ła:

– Przez noc wy­ro­sła mi trze­cia ręka.

Cór­ka po­ki­wa­ła tyl­ko gło­wą, prze­ły­ka­jąc łyk kawy z mle­kiem. Je­dy­nie mały jesz­cze wte­dy Ku­buś za­re­ago­wał śmie­chem:

– Trze­cia ręka?! Mamo, mamo, bab­ci wy­ro­sła trze­cia ręka. Gdzie ona jest?

– Co, gdzie, co ty mó­wisz? – Cór­ka zbu­dzo­na na­gle z le­tar­gu oprzy­tom­nia­ła. – Mamo, cze­mu opo­wia­dasz dziec­ku ta­kie głup­stwa?

I tyle, je­śli cho­dzi o co­dzien­ną ro­dzin­ną tro­skę. Tak było osiem lat temu.

Te­raz cza­sa­mi opusz­cza na­wet wspól­ne śnia­da­nia, bo de­ner­wu­je ją, że lek­ko nie do­sły­szy i nie po­tra­fi sku­pić się na wi­ęcej niż jed­nej oso­bie. Pa­nu­je taki har­mi­der, że nie nadąża za sło­wa­mi naj­bli­ższych. A cała ro­dzi­na też jak­by jej nie do­strze­ga­ła. Prze­cho­dzą obok, cza­sa­mi kła­dą dłoń na jej ra­mie­niu i uśmie­cha­ją się, pa­trząc na nią prze­lot­nie. Szyb­ki po­si­łek, szast-prast my­cie zębów, ubie­ra­nie na­pręd­ce i już. Głu­chy od­głos za­my­ka­nych drzwi. Dom pu­sto­sze­je na kil­ka go­dzin. A jej wy­da­je się, że sama zmie­nia się w je­den z tych nie­ru­cho­mych, ale trzesz­czących ze sta­ro­ści me­bli, któ­re są w miesz­ka­niu. Zna je wszyst­kie na wy­lot – ka­żde pęk­ni­ęcie w drew­nie, ka­żdy słój, ka­żde za­ry­so­wa­nie. Po dwóch ty­go­dniach od prze­pro­wadz­ki za­częła mó­wić do sta­re­go ze­ga­ra z ku­ku­łką, ko­biet na re­pro­duk­cjach ob­ra­zów wi­szących na ścia­nach po­koi, do plu­szo­wych za­ba­wek Kuby i Mo­ni­ki. Nie prze­szka­dza­ło jej, że nie od­po­wia­da­ją. Wa­żne było, że mo­gła otwo­rzyć usta do cze­go­kol­wiek. Po­wie­dzieć coś.

Wie­czo­rem cór­ka przy­cho­dzi zmie­rzyć jej ci­śnie­nie, spy­tać, czy zja­dła obiad i ko­la­cję, a po­tem idzie do sie­bie. Jest tak zmęczo­na, że nie ma sił ga­dać. Trze­ba cze­kać z roz­mo­wą do nie­dzie­li. Bo wte­dy za­czy­na­ją się od­wie­dzi­ny. Ubie­ra się odświ­ęt­nie, w naj­lep­szą su­kien­kę i we­łnia­ny swe­ter, za­wie­sza sztucz­ne per­ły od wnucz­ki, przy­pi­na brosz­kę z bursz­ty­nu przy­wie­zio­ną znad mo­rza przez syna, za­miast kap­ci wsu­wa sto­py w pan­to­fle, któ­re gnio­tą jej pal­ce. Chce wy­glądać ele­ganc­ko. Ni­g­dzie nie wy­cho­dzi, więc od­ci­sków się nie na­ba­wi. Na­słu­cha się wte­dy kom­ple­men­tów, któ­re star­cza­ją na cały ty­dzień. Naj­star­szy wnuk Ja­siek przy­cho­dzi z żoną i bo­ba­sem, wnucz­ka Mo­ni­ka z na­rze­czo­nym, naj­młod­szy Kuba jesz­cze sam, za wcze­śnie na dziew­czy­ny. Po­sie­dzą po pół go­dzi­ny, opo­wie­dzą, co ro­bi­li przez cały ty­dzień, po­ki­wa­ją gło­wa­mi. Uśmie­cha­ją się, kie­dy mówi im, że też chcia­ła­by być tak za­jęta jak oni. Za­wsze jej od­po­wia­da­ją:

– Bab­ciu, bab­cia nie wie, o czym mówi. Te­raz wszy­scy za­bi­ja­ją się o byle jaką pra­cę, żeby tyl­ko ją mieć. Te­raz świat pędzi do przo­du, a o tych, co zo­sta­ją w tyle, za­po­mi­na. Te­raz nie ma cza­su na ży­cie. Nic, tyl­ko pra­ca.

Pra­wnu­czek roz­rzu­ca ser­wet­ki, kar­ty do pa­sjan­sa, ga­ze­ty i bi­be­lo­ty, któ­re po­usta­wia­ła na dol­nej pó­łecz­ce lu­stra. Po ka­żdej wi­zy­cie ma przy­naj­mniej co ro­bić, sprząta­nie ba­ła­ga­nu zaj­mu­je nie­kie­dy na­wet pół go­dzi­ny. Raz w mie­si­ącu ka­żde z wnu­ków do­sta­je od pi­ęćdzie­si­ęciu do stu zło­tych. Ale chce wie­rzyć, że nie tyl­ko dla­te­go do niej przy­cho­dzą. Pro­te­stu­ją wte­dy, że nie chcą, lecz bio­rą. A ona przy­naj­mniej czu­je, że ja­koś im po­ma­ga.

Naj­trud­niej­szy był pierw­szy ty­dzień. Gu­bi­ła się w miesz­ka­niu, choć to tyl­ko pięć po­koi. Wy­cho­dząc ze swo­je­go, nie mo­gła na po­cząt­ku sko­ja­rzyć, że drzwi z ma­łym szkla­nym okien­kiem są nie od ła­zien­ki, ale od kuch­ni. Ła­zien­ka znaj­do­wa­ła się po dru­giej stro­nie dłu­gie­go ko­ry­ta­rza, jak lu­strza­ne od­bi­cie kuch­ni. Tak samo duża, tak samo z oknem.

Dro­ga z jej po­ko­ju była tak dłu­ga, że cza­sem mia­ła wra­że­nie, że nie wy­trzy­ma, nie doj­dzie na czas. Raz się nie uda­ło i po­pu­ści­ła na świe­żo wy­pa­sto­wa­ną podło­gę. Po­łącze­nie smro­du mo­czu z za­pa­chem pa­sty wy­bu­dzi­ło ją z resz­tek snu. To była noc. Nikt nic nie za­uwa­żył. Ście­recz­kę, któ­rą wy­ta­rła podło­gę, scho­wa­ła u sie­bie za łó­żko. Wy­rzu­ci­ła ją do ko­sza do­pie­ro rano, kie­dy wszy­scy już wy­szli. A śmie­ci, gdy sama wy­szła się prze­jść.

My­li­ła ga­bi­net Zbysz­ka, męża cór­ki, z po­ko­jem Ku­bu­sia. Dłu­go za­jęło jej, za­nim po­zna­ła, kto cho­wa się za za­mkni­ęty­mi drzwia­mi. Tyl­ko swój po­kój od­naj­dy­wa­ła bez pro­ble­mu – był na ko­ńcu ko­ry­ta­rza, ostat­ni. Obok nie­go nie było nic prócz du­że­go fi­ku­sa.

Klu­czy­ła po miesz­ka­niu, jak­by to był la­bi­rynt za­kręco­nych i śle­pych ko­ry­ta­rzy. Jej sta­ry dwu­pi­ętro­wy dom z dzie­wi­ęcio­ma po­ko­ja­mi po­wi­nien na­stręczać jej wi­ęk­szych pro­ble­mów, ale nie. Od po­cząt­ku wie­dzia­ła, gdzie kuch­nia, sy­pial­nia, spi­żar­nia i po­kój go­ścin­ny z te­le­wi­zo­rem. Tam­te ście­żki zna­ła na pa­mi­ęć. Te były ta­jem­ni­cą, któ­ra wci­ąż zło­śli­wie się przed nią za­my­ka­ła. Do cza­su.

– Je­stem tu jak ja­kiś in­truz – po­wie­dzia­ła cór­ce pi­ąte­go dnia po prze­pro­wadz­ce. – Ci­ągle wcho­dzę ko­muś w dro­gę, mu­si­cie mnie omi­jać. Wszy­scy cmo­ka­cie na mnie, gdy na­gle za­miast tor­by znaj­du­je­cie moją dłoń. A ja chcę tyl­ko po­dać wam tę tor­bę. Chcę być uży­tecz­na.

– Mamo, no co ty opo­wia­dasz! – ob­ru­szy­ła się cór­ka. – Nikt się na cie­bie nie zło­ści za to, że z nami miesz­kasz. Ko­cha­my cię prze­cież. Chce­my, że­byś tu była.

Ona jed­nak czu­ła co in­ne­go i po śnia­da­niu szyb­ko wra­ca­ła do swo­je­go po­ko­ju. Cze­ka­ła, aż zro­bi się ci­cho, i do­pie­ro wte­dy wy­cho­dzi­ła. I tak ma do dziś.

„Czło­wiek ode­rwa­ny od ży­cia, do ja­kie­go przy­wy­kł, czu­je się, jak­by go już nie było” – nie po­tra­fi­ła ode­rwać się od tej my­śli. Po­wra­ca­ła do niej jak bu­me­rang. A po­tem przy­szło otępie­nie. Na­gle wszy­scy za­częli wszyst­ko za nią ro­bić, a ra­czej ona nie mu­sia­ła ro­bić nic poza my­ciem się, ubie­ra­niem, spa­niem i je­dze­niem. Jak­by tyl­ko to li­czy­ło się w ży­ciu. Jak­by tyl­ko to mia­ło jej wy­star­czyć. „To taki mój ko­niec?” – my­śla­ła przed za­śni­ęciem, ale bała się po­roz­ma­wiać o tym z cór­ką. Nie chcia­ła ro­bić pro­ble­mów: obo­je mie­li ich w pra­cy do­sta­tecz­nie dużo. Poza tym nie bar­dzo wie­dzia­ła, jak to po­wie­dzieć, żeby ich nie ura­zić. Bo prze­cież nie dzia­ła jej się tu krzyw­da. A jed­nak cier­pia­ła.

– Mamo, ja zro­bię to szyb­ciej. – Cór­ka za­bie­ra­ła jej z ręki obie­racz­kę do wa­rzyw, gdy chcia­ła ob­rać ziem­nia­ki.

– Mamo, niech mama zo­sta­wi to zmy­wa­nie – nie­cier­pli­wił się zięć. – Mamy prze­cież zmy­war­kę. Zro­bi to do­kład­niej i ta­niej.

– Bab­ciu, zo­staw od­ku­rzacz. Ja od­ku­rzę przed­po­kój, nie mu­sisz tego ro­bić. – Wnucz­ka wy­łącza­ła sprzęt za ka­żdym ra­zem, gdy tyl­ko wci­ska­ła gu­zik z na­pi­sem „start”.

– Bab­ciu, my wy­nie­sie­my ta­le­rze, nie dźwi­gaj – mó­wi­li, kie­dy chcia­ła od­nie­ść po obie­dzie cho­ciaż swo­je.

– Mamo, nie mu­sisz iść do skle­pu. Zby­szek wszyst­ko kupi w su­per­mar­ke­cie – sły­sza­ła, gdy chcia­ła pó­jść i cho­ciaż obej­rzeć skle­po­we pó­łki.

– A do ko­ścio­ła mogę pó­jść?! – krzyk­nęła pew­ne­go razu, bo nie wy­trzy­ma­ła tego ci­ągłe­go od­ma­wia­nia jej wszyst­kie­go.

– Oczy­wi­ście. Za­wio­zę cię.

– Nie, nie chcę! Chcę iść, sama. Pó­jść, wy­jść, prze­wie­trzyć się, zo­ba­czyć mia­sto, in­nych lu­dzi.

– Zgu­bisz się, na Boga! Mamo, to jest duże mia­sto, to nie wieś.

Ale po­szła. Nie było jej pra­wie czte­ry go­dzi­ny, bo rze­czy­wi­ście nie po­tra­fi­ła zna­le­źć dro­gi do domu. Nie przy­zna­ła się cór­ce. A ta ob­ra­zi­ła się na na­stęp­ne trzy dni.

Ko­ściół ją oszo­ło­mił. Był wiel­ki pod ka­żdym względem. Wy­so­ki jak kil­ka wiej­skich ko­śció­łków, któ­re przy nim zda­wa­ły się mi­nia­tur­ka­mi. Sze­ro­ki na łąkę przed jej by­łym do­mem. Tak na­praw­dę to mó­głby się śmia­ło w nim zmie­ścić ra­zem ze sto­do­łą, kur­ni­kiem i staj­nią. Ogrom­ne ko­lo­ro­we wi­tra­że tro­chę prze­ra­ża­ły po­tęgą i roz­mia­rem. Tu anioł z roz­ło­żo­ny­mi skrzy­dła­mi, tam dwóch apo­sto­łów na klęcz­kach przed Je­zu­sem. Tu Ma­ry­ja z Dzie­ci­ąt­kiem uśmiech­ni­ętym od ucha do ucha, a tam już Je­zus na krzy­żu. Wszyst­kie po­sta­ci były od niej wi­ęk­sze na pew­no z pięć razy. „Je­śli tyl­ko” – my­śla­ła.

Żeby przy­jąć ko­mu­nię świ­ętą, mu­sia­ła się na­cze­kać kil­ka ład­nych mi­nut. U niej na wsi po pro­stu wy­cho­dzi­ła z ław­ki, pod­cho­dzi­ła do schod­ka pro­wa­dzące­go do ołta­rza, klęka­ła i ksi­ądz już przy niej był. Tu cze­ka­ła znacz­nie dłu­żej. I kie­dy tak sta­ła, po­czu­ła na­gle jed­no­ść ze wszyst­ki­mi, któ­rzy cze­ka­li tak samo, wraz z nią, na sa­kra­ment. I to ją po­krze­pi­ło. W do­dat­ku były to oso­by w jej wie­ku. Jed­ne tro­chę star­sze, inne młod­sze, ale wszyst­kie z wi­docz­ny­mi zmarszcz­ka­mi na twa­rzach i ta­kim sa­mym smut­kiem w oczach. Od tam­tej pory cho­dzi­ła do ko­ścio­ła co ty­dzień.

– Tyl­ko żeby nie sta­ła się za­raz mo­he­ro­wym be­re­tem – pod­słu­cha­ła sło­wa zi­ęcia. – Fa­na­ty­czek w domu nie po­trze­bu­ję.

– Nie mów tak. To jej na­praw­dę do­brze robi – bro­ni­ła jej cór­ka. – Świet­nie, że zna­la­zła so­bie w ko­ńcu coś, co ją cie­szy. Mar­twi­łam się, że cho­dzi z no­sem na kwin­tę, że nie po­świ­ęca­my jej tyle cza­su, ile po­win­ni­śmy.

Otóż to. Była cór­ce wdzi­ęcz­na, że zro­zu­mia­ła. Bo cho­dzi­ło tu nie tyl­ko o re­li­gię, ale też przede wszyst­kim o coś, co mo­gła­by wresz­cie na­zwać wy­łącz­nie swo­im wła­snym. Co­ty­go­dnio­wy ry­tu­ał, dzi­ęki któ­re­mu do­brze za­czy­na­ła ko­lej­ny ty­dzień. Dzi­ęki nie­mu ja­koś się jesz­cze trzy­ma­ła.

Kie­dyś jej dzień wy­glądał tak: wsta­wa­ła z łó­żka tro­chę wcze­śniej niż jej mąż. Szła na­kar­mić wszyst­kie zwie­rzęta. Podśpie­wu­jąc pod no­sem Czar­ną Ma­don­nę, szyb­ciut­ko myła się w mi­sce. Gdy Sta­szek jesz­cze żył, sma­ży­ła ja­jecz­ni­cę, któ­rą obo­je je­dli z pa­tel­ni. Wy­grze­bu­jąc krom­ka­mi chle­ba reszt­ki ja­jek przy brze­gach na­czy­nia, spo­gląda­li przez okno. Bo ze wzgó­rza roz­po­ście­rał się wi­dok na całą oko­li­cę. Po le­wej stro­nie, na dole, za­raz za stru­my­kiem, miesz­ka­li Cie­śla­ko­wie, po pra­wej – Kra­ko­wia­ki. A hen w od­da­li, za szo­są i je­dy­nym skle­pi­kiem w wio­sce, były tory ko­le­jo­we, po któ­rych po­ci­ąg prze­je­żdżał czte­ry razy na dobę. Dwa razy w jed­ną i dwa razy w dru­gą stro­nę. Za dwor­cem był las, któ­ry si­ęgał aż Je­le­niej Góry. Raz na ja­kiś czas prze­je­chał dro­gą sa­mo­chód, raz na ja­kiś czas fur­man­ka z sia­nem lub zbo­żem. Zimą na­tu­ra ni­ko­mu nie po­zwa­la­ła się po­ru­szać. Uwiel­bia­ła po­dzi­wiać o świ­cie ma­lo­wi­dła, ja­kie na szy­bach zo­sta­wiał mróz.

Po śnia­da­niu szła wy­do­ić kro­wę, a mąż wy­pro­wa­dzał ze staj­ni ko­nia i je­chał albo po za­ku­py, albo tak so­bie, w pole, w las, byle za­bić czas. Do obia­du.

Nie roz­ma­wia­li ze sobą pra­wie w ogó­le. Ale nie szczędzi­li so­bie ca­łu­sów, ta­kich znie­nac­ka – w usta, po­li­czek, kark czy ra­mię. Tego bra­ku­je jej te­raz naj­bar­dziej. Ona mó­wi­ła na nie­go „sta­ry”, on na nią „mat­ka”. I ni­g­dy ani jed­no, ani dru­gie nie po­wie­dzia­ło na ma­łżon­ka złe­go sło­wa.

Po obie­dzie znów krząta­nie się po za­gro­dzie – znów zwie­rzęta, znów ogród, znów go­to­wa­nie. Po­tem ko­la­cja, wie­czo­ry przy kar­tach, krzy­żów­ce lub te­le­wi­zo­rze. To ostat­nie naj­częściej. A na ko­niec krót­ki pa­cierz i spać. Niby nic, a jed­nak dzia­ło się tak wie­le. Co dzień to samo, ale mimo to ży­cie mia­ło smak. Usta­lo­ne we­dług jej za­sad, w zgo­dzie z jej świa­tem. Te­raz tego świa­ta już nie ma. Od­pły­nął wraz z la­ta­mi.

Te­raz też dzień w dzień to samo, a jaka ró­żni­ca. Też wsta­je, też je śnia­da­nie, ma obok sie­bie bli­skich, ale nie czu­je już sma­ku. Na­wet go­ry­czy. Schu­dła, choć wy­da­je jej się, że je za trzech.

– Mamo, nie po­cho­wam cię ra­zem z oj­cem! Prędzej spro­wa­dzi­my jego trum­nę tu­taj, na nasz cmen­tarz. – Cór­ka żach­nęła się, kie­dy pew­ne­go dnia wspo­mnia­ła o wła­snym po­grze­bie. – Bo kto to będzie je­ździł po­tem na cmen­tarz tak da­le­ko.

– Ale obie­ca­li­śmy so­bie ze Stasz­kiem, two­im oj­cem, że będzie­my le­żeć obo­je na na­szym wiej­skim cmen­ta­rzy­ku, na wzgó­rzu, wśród wrzo­sów. Obo­je lu­bi­li­śmy te kwia­ty, dla­te­go tak bar­dzo o nie dba­łam. Te­raz pew­nie mar­nie­ją. Wci­ąż tyl­ko obie­cu­jesz, że po­je­dzie­my po­sprzątać po­mnik ojca. Nie po to wy­ku­pi­łam gro­bo­wiec na nas obo­je, żeby Sta­szek le­żał tam sam. Chcę być przy nim.

– Mamo, a czy ty zda­jesz so­bie spra­wę z tego, jaki będzie­my mieć kło­pot w przy­szło­ści? My­ślisz, że będzie­my mie­li tyle cza­su i zdro­wia, żeby pil­no­wać, czy wszyst­ko na cmen­ta­rzu jest tak jak po­win­no? Czy nikt ni­cze­go nie ukra­dł? Może jed­nak prze­nie­sie­my ojca, a po­mnik i miej­sce ko­muś od­sprze­da­my?

Skrzy­wi­ła się na sam dźwi­ęk pro­po­zy­cji.

– Tu na pew­no po­cho­wa­li­by nas osob­no. Prze­cież nie wy­ku­pi­łaś miej­sca na żad­nym cmen­ta­rzu, praw­da?

– A kto to te­raz my­śli o śmier­ci i po­grze­bach? Póki co ży­je­my, więc za­po­mnij, pro­szę, o swo­im po­my­śle, do­brze? Zresz­tą co to za ró­żni­ca, gdzie będzie­my le­żeć, jak umrze­my? Po śmier­ci ni­cze­go nie ma.

– Ja o tym my­ślę. Dla mnie śmie­rć i po­grzeb to wa­żne rze­czy. Nie blu­źnij.

Wi­ęcej do te­ma­tu po­grze­bu nie wra­ca­ły, ale spra­wę roz­wi­ąza­ła ina­czej. W ostat­niej woli na­pi­sa­ła, że chce zo­stać po­grze­ba­na obok męża, po­śród wrzo­sów. Ni­cze­go wi­ęcej nie po­trze­bu­je, a cały ma­jątek, nad któ­rym cór­ka spra­wo­wa­ła pie­czę, i tak zo­sta­wia wła­śnie jej. Sy­no­wi po­da­ru­je pie­ni­ądze, któ­re ma na kon­cie. Jej zo­sta­ły mi­nu­ty do śmier­ci.

Od ósmej rano pa­trzy co chwi­lę na ze­gar. Ósma pięć, ósma sie­dem, ósma dzie­si­ęć, ósma trzy­na­ście.

„Nie, to nie do znie­sie­nia – my­śli ka­żde­go dnia. – Tak się nie da żyć. Mi­nu­ty ci­ągną się jak go­dzi­ny. Mu­szę coś ro­bić! Trze­ba coś ro­bić, ina­czej prze­pad­nę”.

Po­wo­li ście­li łó­żko, trze­pie po­dusz­kę kil­ka razy, wol­no na­kła­da czer­wo­ną kapę, któ­rą za­bra­ła ze sta­re­go domu, czu­le wy­gła­dza ka­żdą zmarszcz­kę na niej. Do­sta­ła ją od męża. Gdy jej do­ty­ka, czu­je się tak, jak­by gła­ska­ła jego. „A te­raz gni­je w zie­mi sam. Po co to wszyst­ko?” – wzdy­cha. Jest ósma trzy­dzie­ści sie­dem.

Znów wzdy­cha. Idzie do kuch­ni. Robi so­bie dru­gą już tego dnia her­ba­tę, sta­ra się nie na­roz­le­wać, cór­kę zło­ści wi­dok na­wet naj­mniej­szej pla­my. Kie­dy raz zo­sta­wi­ła cy­try­nę na bla­cie, ten lek­ko się znisz­czył od kwa­su.

– Mamo, tyle razy mó­wi­łam ci, że­byś nie kła­dła owo­ców bez­po­śred­nio na bla­cie, bo fo­lia się łusz­czy. Mamy masę spodków i ta­le­rzy­ków, wy­bierz któ­ryś z nich, do­brze? – Cór­ka po­pa­trzy­ła na nią ta­kim wzro­kiem, jak­by kar­ci­ła małe dziec­ko.

Pije her­ba­tę, wy­gląda przez okno. Na szczęście to ku­chen­ne wy­cho­dzi na uli­cę, więc wi­dać praw­dzi­wy ruch, a nie tyl­ko po­ru­sza­jące się nie­me ga­łęzie drzew. Bo ile mo­żna pa­trzeć na fur­ko­czące li­ście?!

Pan ze spa­nie­lem wra­ca ze spa­ce­ru. Psu bar­dziej spiesz­no, bo smycz na­ci­ągni­ęta jest do gra­nic mo­żli­wo­ści. Z na­prze­ciw­ka zbli­ża się ko­bie­ta, chy­ba w jej wie­ku, nie­sie dwie tor­by z za­ku­pa­mi. Obo­je za­trzy­mu­ją się i o czy­mś roz­ma­wia­ją. Pies ob­wąchu­je siat­ki. „Och, ja­kże i ja chcia­ła­bym tak na­gle, niby przy­pad­kiem, spo­tkać ko­goś zna­jo­me­go na uli­cy i po pro­stu za­mie­nić dwa sło­wa”. Myśl o wy­jściu ją cie­szy. Jest dzie­wi­ąta sie­dem­na­ście. Wkła­da najład­niej­szy płaszcz, opró­sza twarz pu­drem na­le­żącym do cór­ki, skra­pia jej per­fu­ma­mi. W lu­strze wi­dzi błysz­czące oczy. To jej oczy, co dzi­wi ją nie­co. Daw­no nie były tak żywe.

Uli­ca, przy któ­rej stoi dom, jest dłu­ga. Prze­cho­dzi ją w tę i z po­wro­tem kil­ka razy, ale ni­ko­go nie spo­ty­ka. En­tu­zjazm tro­chę w niej ga­śnie. Kie­ru­je się do ma­łe­go skle­pu spo­żyw­cze­go, cza­sem kupi tam ja­kiś dro­biazg, o któ­rym za­po­mni jej cór­ka. Eks­pe­dient­ka ją zna, lubi mó­wić, zej­dzie tro­chę cza­su. Jest tak, jak się spo­dzie­wa­ła – w skle­pie ni­ko­go nie ma.

– Dzień do­bry, pani Anno.

– Pani He­le­no! – Skle­po­wa się cie­szy. – Jak do­brze pa­nią wi­dzieć. Już daw­no pani u mnie nie było, my­śla­łam na­wet, że sta­ło się pani coś nie­do­bre­go. Mar­twi­łam się, ale ba­łam się py­tać.

„O Boże, ktoś się o mnie mar­twi” – po­my­śla­ła i żeby szyb­ko za­trzy­mać łzy przy­cup­ni­ęte tuż na brze­gu oka, mówi:

– Nie, nie, wszyst­ko do­brze, dzi­ęku­ję. Po pro­stu ni­cze­go nie po­trze­bo­wa­łam, cór­ka ku­pu­je mi wszyst­ko, a i deszcz nie na­stra­jał zbyt­nio do spa­ce­rów. I ten wiatr, tak nie lu­bię, gdy dmie w uszy, po­tem cho­re, wie pani, jak to jest. W do­dat­ku szu­mi mi w gło­wie. Ale dziś sło­ńce, więc po­my­śla­łam, że pa­nią od­wie­dzę. Wszyst­ko u pani do­brze?

– Oj, jak to w du­żej ro­dzi­nie, cały czas coś się dzie­je. Na pew­no ma pani to na co dzień. U was prze­cież też duża ro­dzi­na. Ostat­nio mąż miał stłucz­kę, więc je­ste­śmy bez auta. A bez auta tu­taj to jak bez nogi, do cen­trum mia­sta da­le­ko, a to­war trze­ba ja­koś do­wie­źć. Star­szy syn, za­miast uczyć się do ma­tu­ry, ga­nia za jed­ną dziew­czy­ną, młod­szy...

Nie do ko­ńca chcia­ło jej się słu­chać. Chcia­ła roz­ma­wiać. Mó­wić. Żywa oso­ba nie po­win­na być te­le­wi­zo­rem. Pa­trzy eks­pe­dient­ce na usta, po­ta­ku­je gło­wą ze zro­zu­mie­niem i uśmie­cha się. „Dam się jej wy­ga­dać, może po­tem i mnie wy­słu­cha”.

Ale gdy tak słu­cha, do­cho­dzi do wnio­sku, że ro­dzi­na eks­pe­dient­ki jest inna. Nikt nie sie­dzi ca­ły­mi po­po­łud­nia­mi za za­mkni­ęty­mi drzwia­mi, dzie­ci zwie­rza­ją się ro­dzi­com, ro­dzi­ce po­ma­ga­ją dzie­ciom. Ka­żdy jest dla ka­żde­go. Na­gle za­zdro­ści skle­po­wej, że kłó­ci się z mężem, dro­czy ze star­szym sy­nem, że od rana do wie­czo­ra nie ma cza­su dla sie­bie. Bo tu pra­ca, tu go­to­wa­nie, tu sprząta­nie, tu dzie­ci. I od razu spać.

Za­nim ona po­ło­ży się do snu, ma wra­że­nie, że dzień trwał cały ty­dzień. I w do­dat­ku nie wy­da­rzy­ło się nic, co mo­gła­by za­pa­mi­ętać.

– Pani Aniu, prze­pra­szam, ale nie pa­mi­ętam, czy wy­łączy­łam że­laz­ko – prze­ry­wa eks­pe­dient­ce i szyb­ko wy­cho­dzi, bo robi jej się na­gle tak smut­no, że z tru­dem po­wstrzy­mu­je drże­nie ust.

Jest je­de­na­sta. Sia­da na so­fie w du­żym po­ko­ju i cze­ka.

Po po­wro­cie cór­ki z pra­cy wy­bu­cha, nie cze­ka­jąc, aż tam­ta zdej­mie ko­za­ki i kurt­kę:

– Nie mogę tak dłu­żej, nie wy­trzy­mam! – krzy­czy, a cór­ka pa­trzy na nią zdzi­wio­na.

– Ale o co cho­dzi? Coś się sta­ło? – pyta.

– Je­stem u was do­pie­ro pół roku, a czu­ję się, jak­bym spędzi­ła w tym domu całą wiecz­no­ść. Jak w wi­ęzie­niu! Ni­cze­go mi nie wol­no: tego nie rób, tam­te­go nie do­ty­kaj, nie idź, nie bierz, nie prze­szka­dzaj. Nic tyl­ko sie­dzę, ro­zu­miesz? To nie jest ży­cie! Taka sta­ro­ść to udręka.

– Mamo, na­wet nie zda­jesz so­bie spra­wy, jak bar­dzo za­zdro­ści­my ci tej wol­no­ści, spo­ko­ju...

– Ja o so­bie, a ty o so­bie, jak zwy­kle! Po­my­śl, dziec­ko, cza­sa­mi o kimś in­nym niż ty, do­brze?

– Mamo...

– Wy­da­je ci się, że sko­ro wzi­ęłaś mnie do sie­bie, to już nic nie mu­sisz ro­bić? Że obo­wi­ązek cór­ki wy­pe­łni­łaś wy­śmie­ni­cie? Ja ki­cham na ta­kie ży­cie! Mam ci może być wdzi­ęcz­na, że mnie przy­gar­nęłaś? Wiesz, jak się czu­ję? Jak jesz­cze je­den me­bel wrzu­co­ny do two­jej ja­dal­ni!

– Mamo, boli mnie to, co mó­wisz...

– To niech boli, nic mnie to nie ob­cho­dzi, szcze­ro­ść za­wsze boli.

– Wy­da­wa­ło mi się po pro­stu, że jest ci u nas do­brze, że masz wszyst­ko, cze­go po­trze­bu­jesz: spo­kój, cie­pło, brak obo­wi­ąz­ków...

– Nie dziec­ko, czło­wiek po­trze­bu­je przede wszyst­kim uwa­gi, a tu­taj je­dy­nie pani Ania ze skle­pu za­mie­ni ze mną cza­sem parę słów. Na wa­szą uwa­gę mu­szę cze­kać do so­bo­ty, a na­wet nie­dzie­li. – Wie, że tro­chę prze­sa­dza, ale nie po­tra­fi się po­wstrzy­mać. Wie, że obo­je – cór­ka i jej mąż – ci­ężko pra­cu­ją.

– Je­śli chcesz – mówi ci­cho cór­ka – to mo­że­my za­wie­źć cię w so­bo­tę do Ada­ma. Spędzisz tro­chę cza­su nad mo­rzem. – Ma łzy w oczach, przez co bu­dzi w niej ocho­tę, by przy­gar­nąć swo­je młod­sze dziec­ko, ale po­wstrzy­mu­je się. To by­ło­by przy­zna­nie ra­cji cór­ce, pod­da­nie się, kom­plet­na po­ra­żka.

– Twój brat mnie nie za­pra­szał – mówi tyl­ko.

– Prze­cież nie po­trze­bu­jesz żad­ne­go za­pro­sze­nia, żeby po­je­chać do wła­sne­go syna, mamo! – Cór­ka tra­ci cier­pli­wo­ść, chwy­ta za te­le­fon ko­mór­ko­wy. – Adam? W so­bo­tę przy­wo­zi­my ci mamę. Co? Na ty­dzień. – I roz­łącza się. – Za­do­wo­lo­na?

Nie, nie jest za­do­wo­lo­na. Jest wstrząśni­ęta, bo czu­je się na­gle jak pa­ku­nek, któ­ry mo­żna pod­rzu­cić ko­mu­kol­wiek, kie­dy­kol­wiek i byle gdzie. Bez py­ta­nia jej o zda­nie i zgo­dę. Do­cho­dzi do niej, że cór­ka też jest nią zmęczo­na, że ina­czej wy­obra­ża­ły so­bie wspól­ne miesz­ka­nie. Za­my­ka się w swo­im po­ko­ju, nie wy­cho­dzi na ko­la­cję, o dwu­dzie­stej kła­dzie się spać i prze­sy­pia do rana. Cze­ka, aż dom znów będzie pu­sty. Spo­dzie­wa się, że może w kuch­ni znaj­dzie małą kart­kę z jed­nym sło­wem od cór­ki: „Prze­pra­szam”, ale nic tam nie ma. Sie­dzi przez trzy go­dzi­ny przy te­le­fo­nie, bo my­śli, że może cór­ka za­dzwo­ni z wy­ra­za­mi żalu – nic z tych rze­czy. Dla­te­go pa­ku­je swo­je ubra­nia do wa­liz­ki. Kie­dy cór­ka wra­ca z pra­cy, nie za­sta­je jej w domu. Wi­dzi pu­ste wie­sza­ki w sza­fie i wpa­da w po­płoch.

Po­wie jej o tym do­pie­ro po pi­ęciu go­dzi­nach. Tyle zaj­mu­ją po­szu­ki­wa­nia. Po­li­cja nie chce się w nie włączyć, od znik­ni­ęcia nie mi­nęły dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny. To, że cho­dzi o oso­bę pra­wie osiem­dzie­si­ęcio­let­nią, nie po­ma­ga.

– Za­gi­ni­ęcie to za­gi­ni­ęcie – mó­wią po­li­cjan­ci. – Musi mi­nąć doba.

Ale ona o tym nie wie. Sie­dzi naj­pierw na ław­ce kil­ka ulic od domu, a po­tem w par­ku koło ko­ścio­ła. Mało lu­dzi, jest zim­no, wszy­scy sie­dzą w do­mach w cie­płych kap­ciach. Też my­śli o kap­ciach i go­rącej her­ba­cie z ma­li­na­mi. Gdy­by te­raz wró­ci­ła, to na­wet nie za­uwa­ży­li­by, że znik­nęła. Ni­cze­go by się nie do­my­śli­li. Uda­wa­ła­by, że cały dzień ogląda­ła te­le­wi­zję. Tyl­ko że wró­ci i co? Zno­wu dzień w dzień będzie to samo. Ma­razm. Nie, nie wró­ci, niech się dzie­je, co chce. Wsta­je szyb­ko z ław­ki, prze­no­si się do ko­ścio­ła, klęka i sta­ra się nie przej­mo­wać spoj­rze­nia­mi osób, któ­re sie­dzą w po­bli­żu. Bo duża wa­liz­ka jed­nak dzi­wi. W ko­ście­le? Pró­bu­je się mo­dlić, li­czy na pod­po­wie­dź od naj­wy­ższe­go, co po­win­na zro­bić. Ale ci­sza, nikt nic do niej nie mówi, nie prze­ma­wia ża­den głos z nie­ba, nie po­ja­wia się ża­den znak. Jest czter­na­sta. Znie­cier­pli­wio­na, że nie po­tra­fi pod­jąć pro­stej de­cy­zji, pod­no­si się z ko­lan, bły­ska­wicz­nie jak na nią, i już wie – po­win­na wsi­ąść w au­to­bus i po­je­chać do swo­jej wsi, do daw­ne­go domu, nowi wła­ści­cie­le na pew­no nie od­wa­żą się od­mó­wić jej noc­le­gu. A co zro­bi pó­źniej, za­sta­no­wi się ju­tro.

Na dwo­rzec PKS nie jest da­le­ko, po­win­na do­jść w pół go­dzi­ny. „Tro­chę ci­ężka ta wa­liz­ka” – my­śli, bo ra­mię w bar­ku chrzęści z ka­żdym kro­kiem co­raz bar­dziej. „Doj­dę, mu­szę do­jść” – mówi do sie­bie. Na dwor­cu oka­zu­je się, że naj­bli­ższy au­to­bus prze­je­żdża­jący przez jej miej­sco­wo­ść będzie za dwie go­dzi­ny. Zdąży coś zje­ść w dwor­co­wym ba­rze, na­pić się cze­goś cie­płe­go. Czu­je się, jak­by znów mia­ła osiem­na­ście lat i je­cha­ła na naj­wa­żniej­szą wy­ciecz­kę ży­cia, jak­by za­czy­na­ła je na nowo. Emo­cje są tak duże, że za­czy­na się trząść.

– Źle się pani czu­je? Chce pani jesz­cze coś go­rące­go do pi­cia? Strasz­nie pani dy­go­ce – mówi bu­fe­to­wa.

– Dzi­ęku­ję, to miłe z pani stro­ny, ale nie. Po pro­stu je­stem tro­chę zmęczo­na. Mój au­to­bus od­je­żdża do­pie­ro o sie­dem­na­stej trzy­dzie­ści.

– Może chcia­ła­by pani usi­ąść wy­god­niej, na tym ba­ro­wym sto­łku nie­zbyt do­brze dla kręgo­słu­pa i nóg.

Bu­fe­to­wa nie cze­ka na od­po­wie­dź, tyl­ko przy­no­si duże krze­sło z mi­ęk­kim sie­dze­niem i sta­wia przed nią. Te­raz już wszy­scy klien­ci pa­trzą na nią. Ta­kiej uwa­gi ze stro­ny lu­dzi nie mia­ła już daw­no. To miłe, ale jed­no­cze­śnie nie­co de­ner­wu­jące są wszyst­kie spoj­rze­nia i szep­ty, któ­rych nie sły­szy. Za­my­ka oczy, żeby nie wi­dzieć tych lu­dzi. I za­sy­pia. Kie­dy się bu­dzi, mija osiem­na­sta trzy­dzie­ści. Jest przy­kry­ta wła­snym płasz­czem, ale nie pa­mi­ęta, żeby to zro­bi­ła. Chce jej się pła­kać.

– Prze­cież mó­wi­łam pani, o któ­rej mam au­to­bus, dla­cze­go mnie pani nie obu­dzi­ła?! – krzy­czy do bu­fe­to­wej.

– Prze­pra­szam bar­dzo, ale ja nie je­stem ani od bu­dze­nia pa­sa­że­rów, ani od do­gląda­nia ko­go­kol­wiek! Wi­dzi pani, ile jest tu osób. My­śla­łam, że spo­gląda pani cza­sa­mi na ze­ga­rek. Ja mu­szę baru pil­no­wać!

Wy­cho­dzi z bu­dyn­ku i do­pa­da ją taki ziąb, że od razu wra­ca. „Dla­cze­go wszyst­ko jest nie tak, jak trze­ba? Dla­cze­go wszyst­ko jest źle?”

– Nie je­dzie pani? – pyta bu­fe­to­wa.

– Za dwie go­dzi­ny. Na­stęp­ne po­łącze­nie mam do­pie­ro za dwie go­dzi­ny – od­po­wia­da, ale nie jest już tak pew­na, czy po­win­na je­chać. Za­nim do­trze na miej­sce, będzie po dzie­si­ątej wie­czór. Za­nim wdra­pie się na wzgó­rze, będzie je­de­na­sta. Czy wol­no pu­kać do czy­ich­kol­wiek drzwi o tej go­dzi­nie? Pro­sić o po­moc? To jak ja­łmu­żna, jak że­bry. Co ma te­raz zro­bić?

Pada z po­wro­tem na krze­sło i za­czy­na chli­pać. Na­wet nie czu­je łez, tyl­ko bar­dziej sły­szy, jak spły­wa­ją po su­chej skó­rze po­licz­ków. Już nie ob­cho­dzi jej, że lu­dzie pa­trzą. „Niech pa­trzą – my­śli. Tak wy­gląda sta­ry czło­wiek, któ­ry nie ma do­kąd pó­jść”. Prze­sie­dzi tak jesz­cze dwie go­dzi­ny, za­nim cór­ka znaj­dzie ją uśpio­ną i ści­ska­jącą obie­ma ręka­mi wa­liz­kę jak skarb.

– Mamo, Boże, jak do­brze, że cię zna­la­złam. – Przy­tu­la się do niej, tak jak kie­dyś w dzie­ci­ństwie, moc­no i z ca­łej siły. – Na­wet nie wiesz, co czu­łam przez te kil­ka go­dzin.

Mil­czy, po­zwa­la cór­ce mó­wić, bo sama nie ma jej nic do po­wie­dze­nia. Jest zbyt zmęczo­na.

– Tak się o cie­bie mar­twi­li­śmy. Mo­ni­ka wci­ąż bie­ga po osie­dlu i cię szu­ka. Tyl­ko Kuba zo­stał w domu na wy­pa­dek, gdy­byś wró­ci­ła. Boże, co ci przy­szło do gło­wy?! Chcia­łaś od nas uciec? Dla­cze­go?

Wci­ąż mil­czy. Bie­rze tyl­ko cór­kę pod rękę i wy­cho­dzą. Kie­dy do­cie­ra­ją do domu, zięć mówi:

– Mamo, mam wiel­ką pro­śbę, niech mama nam ni­g­dy wi­ęcej tego nie robi.

Ale zro­bi to jesz­cze czte­ry razy, bo po­czu­cia, że ktoś cię szu­ka, nie da się z ni­czym po­rów­nać. Tyl­ko wte­dy ma pew­no­ść, że ro­dzi­na mar­twi się o nią i my­śli wy­łącz­nie o niej. Ucie­ka zwy­kle po kłót­ni lub ci­chych dniach, kie­dy cór­ka, na­wet mie­rząc jej wie­czo­rem ci­śnie­nie, nie po­wie ani sło­wa. To ma być kara – te kil­ka go­dzin nie­wie­dzy i nie­po­ko­ju. Do­tkli­wa. Wie, że nie po­win­no się tak ro­bić. Ale nie może się po­wstrzy­mać.

– To je­dy­na mo­żli­wo­ść, by zwró­ci­ła na mnie uwa­gę – tłu­ma­czy eks­pe­dient­ce. – Może ktoś na­zwie mnie zło­śli­wą sta­rą ko­bie­tą, ale nie ob­cho­dzi mnie to. Będę to ro­bić, do­pó­ki nie zro­zu­mie, że czło­wie­ka w moim wie­ku, a szcze­gól­nie wła­snej mat­ki, nie zo­sta­wia się sa­mej so­bie przez cały dzień w pu­stym domu.

Ale do pi­ątej uciecz­ki nie do­cho­dzi. Po czwar­tej cór­ka tra­fia do szpi­ta­la z po­dej­rze­niem za­wa­łu. A ona w ko­ńcu ro­zu­mie, że ten dom jest je­dy­nym, jaki będzie mia­ła do ko­ńca swych dni. Tak jak nie­zmien­ne po­zo­sta­ną dłu­gie mi­nu­ty, któ­re będzie ob­ser­wo­wać na ścien­nym ze­ga­rze tego dnia i na­stęp­ne­go, i na­stęp­ne­go. Mi­nu­ty będą pły­nąć do­pó­ty, do­pó­ki i ona będzie na świe­cie. Kie­dy jej za­brak­nie, mi­nu­ty będą bić dla in­nych.

Ta myśl tro­chę ją koi.

II.

Jed­na z kon­fu­cja­ńskich za­sad mówi: „Niech twoi ro­dzi­ce będą bli­sko przy to­bie”. Sam Kon­fu­cjusz, u schy­łku ży­cia, nie po­tra­fił wska­zać, gdzie leży grób jego mat­ki. Ucznio­wie mi­strza za­pi­sa­li jego sło­wa, by wspie­rać ro­dzi­ców dat­ka­mi, a tro­skli­wą opie­ką wzmac­niać w nich do­bre sa­mo­po­czu­cie. W prak­ty­ce Kon­fu­cjusz mi­jał się z wła­sny­mi na­uka­mi.

Sta­rych Din­ków grze­ba­no żyw­cem, gdy po­ja­wia­ły się pierw­sze symp­to­my kło­po­tów z pa­mi­ęcią czy tępo­ty umy­sło­wej. Pod­da­wa­li się po­chów­ko­wi do­bro­wol­nie, wie­rząc, że gdy­by duch ich uma­rł w spo­sób na­tu­ral­ny, na spo­łecz­no­ść spa­dły­by wszel­kie nie­szczęścia.

Ja­ku­ci bra­li od­wet: je­śli byli źle trak­to­wa­ni w dzie­ci­ństwie, zda­rza­ło się, że za­bie­ra­li ro­dzi­com do­by­tek i zo­sta­wia­li ich na pa­stwę losu.

.

Dziś wiel­kie świ­ęto

List 1

Dro­ga có­recz­ko,

dziś wiel­kie świ­ęto – pi­szę do Cie­bie list. Może nic to dla Cie­bie nie zna­czy, jed­nak będę pró­bo­wać do skut­ku. Wie­rzę, że któ­re­goś dnia ode­zwiesz się do mnie. Pani Ania z MOPS-u uwa­ża, że sko­ro roz­mo­wa nie jest mo­żli­wa, to być może uda nam się wró­cić do sie­bie cho­ćby li­stow­nie. Ko­cham Cię, cho­ciaż Ty za­pew­ne my­ślisz ina­czej. Nie­wie­le mi ży­cia zo­sta­ło, nie chcę tej resz­ty wy­pe­łniać ża­lem.

Dwa ty­go­dnie temu pani Ania znów pró­bo­wa­ła na­mó­wić mnie na Dzien­ny Dom dla sta­rych lu­dzi. Przy­cho­dzi­ło­by się do nie­go na kil­ka go­dzin, do­sta­wa­ło tam obiad, a na wie­czór, czy kie­dy tyl­ko by się chcia­ło, wra­ca­ło­by się do domu. Ale nie chcia­łam. Po­szłam raz, dla od­mia­ny strasz­nie tłocz­no. Po la­tach sa­mot­no­ści inni lu­dzie i ich hu­mo­ry to udręka. In­ne­go ro­dza­ju – zro­zu­miesz, gdy będziesz w moim wie­ku. Cha­os, ha­łas, za dużo te­ma­tów wy­ska­ku­jących znie­nac­ka, nie­po­wi­ąza­nych ze sobą roz­mów, więc prze­ska­ki­wa­nie od jed­ne­go do dru­gie­go po­wo­du­je je­dy­nie ból gło­wy i roz­dra­żnie­nie. Bo tu ka­żdy chce, żeby go wy­słu­chać i je­den mówi przez dru­gie­go, nie zwa­ża­jąc na to, że wpa­da ko­muś w sło­wo. Mia­łam wra­że­nie, że zo­sta­łam przez po­tok słów na­pad­ni­ęta. Poza tym – nie moje ta­le­rze, nie moje fi­li­żan­ki, wi­del­ce – no i prze­cież sła­bo sły­szę, więc po co? Do­szu­ki­wać się sen­su słów, któ­rych nie do ko­ńca się ro­zu­mie? Apa­rat słu­cho­wy w ni­czym tu nie po­mo­że. Za­ło­ży­łam raz i kie­dy usły­sza­łam na­gle wszyst­kie dźwi­ęki świa­ta – klak­so­ny, mu­zy­kę za ścia­ną, dzwon­ki te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych, śmie­chy i zlep­ki ludz­kich roz­mów z uli­cy, to my­śla­łam, że pęk­nie mi gło­wa. Za dużo tego. Zbyt gło­śno i wszyst­ko na­raz. Wo­la­ła­bym wy­biór­czo wy­bie­rać so­bie dźwi­ęki, któ­re nie spra­wia­ją mi przy­kro­ści. Dla­te­go tak wie­le osób plączących się ci­ągle wo­kół, jak w Domu Dzien­nym, tyl­ko by mnie męczy­ło – zu­pe­łnie nie wie­dzia­łam, na kim mam sku­pić uwa­gę.

Cza­sem my­ślę, że nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go jak sie­dze­nie w oknie i przy­gląda­nie się świa­tu zza szy­by. Bo, ko­cha­nie, star­si lu­dzie dla­te­go wi­szą na okien­nych pa­ra­pe­tach, żeby wie­dzieć, że rów­nież jesz­cze żyją – gdy pa­trzy­my na to­czące się ży­cie, wy­da­je nam się, że je­ste­śmy tymi, któ­rzy prze­my­ka­ją po­ni­żej, pod oknem.

Pew­nie że­nu­ją Cię wy­lew­ne sło­wa sta­rze­jącej się mat­ki. Trud­no, taka dziś je­stem. Nie mam już nic do ukry­cia. Nie chcę. Ja­koś ni­g­dy nie roz­ma­wia­ły­śmy ze sobą otwar­cie, tak jak po­win­ny to ro­bić mat­ka z cór­ką. Za­wsze mnie od­su­wa­łaś. Kie­dy pró­bo­wa­łam do­wie­dzieć się cze­goś o Two­im ży­ciu na stu­diach, py­ta­łam o ko­le­żan­ki i ko­le­gów, o Two­je pla­ny i ma­rze­nia, za­wsze zmie­nia­łaś te­mat. Omi­ja­łaś py­ta­nia i mó­wi­łaś tyl­ko to, co chcia­łaś. By­ły­śmy jak oso­by miesz­ka­jące ra­zem pod jed­nym da­chem tyl­ko przy­pad­kiem – ni­g­dy przy­ja­ció­łki. Kie­dy to się zmie­ni­ło? Kie­dy na­gle prze­sta­łaś mnie słu­chać? Obo­je z oj­cem za­sta­na­wia­li­śmy się, w któ­rym mo­men­cie prze­sta­łaś po­trze­bo­wać roz­mo­wy z nami. Czy dla­te­go, że cza­sa­mi żar­to­wa­li­śmy z Cie­bie? Po pro­stu chcie­li­śmy, że­byś na­uczy­ła się śmiać rów­nież sama z sie­bie, bo ży­cie wy­star­cza­jąco da Ci w kość. Ale za­nim zro­zu­mia­łaś żart, już się ob­ra­ża­łaś. W ko­ńcu uzna­li­śmy, że masz pra­wo do pry­wat­no­ści i ta­jem­nic, jak ka­żdy. Tyl­ko że, ko­cha­nie, to tak bar­dzo bo­la­ło, gdy za­my­ka­łaś się w swo­im po­ko­ju i wy­cho­dzi­łaś z nie­go je­dy­nie do ła­zien­ki, na po­si­łki, do szko­ły czy już pó­źniej na uczel­nię. Kie­dy na wszyst­kie na­sze py­ta­nia od­po­wia­da­łaś jed­nym sło­wem: tak, nie, do­brze, w po­rząd­ku. Że­by­śmy przy­pad­kiem nie wtrąca­li się za bar­dzo w Two­je spra­wy. Cza­sa­mi chcia­łam po­de­jść, chwy­cić Cię za ra­mio­na i moc­no Tobą po­trząsnąć: „Hej, dziec­ko, też tu je­stem, zo­bacz mnie!”. Mia­łam wra­że­nie, że wy­wi­jasz mi się jak bia­łko jaj­ka, po­dob­nie trud­no uchwyt­na. I dziś ża­łu­ję głębo­ko, że jed­nak nie przy­wo­ła­łam Cię do po­rząd­ku. Być może te­raz mia­ły­by­śmy lep­szy kon­takt? Gra­jąca kart­ka na świ­ęta to za mało. Tym bar­dziej że i tak nie­wie­le z niej sły­szę.

To jest list sta­rej ko­bie­ty – nie dziw się, że cha­otycz­ny. Czas pe­łznie mi te­raz tak po­wo­li, że roz­pa­mi­ętu­ję i wspo­mi­nam. Co in­ne­go mi po­zo­sta­ło?

Tyle chcia­ła­bym Ci po­wie­dzieć. Ale siły już nie te, ręka nie ca­łkiem spraw­na, drży, dłu­go­pis nie trzy­ma się pal­ców, wy­la­tu­je, jak­bym mia­ła dziu­ra­we dło­nie. Dziec­ko, to je­dy­ny mo­żli­wy kon­takt z Tobą, więc wy­bacz mi nie­zdar­no­ść i ko­śla­we li­te­ry.

Mam na­dzie­ję, że list do­trze do Cie­bie. Na po­przed­nie nie do­sta­łam od­po­wie­dzi, więc po tym wnio­sku­ję, że pocz­ta Ci ich nie do­star­czy­ła. Dziś nie mo­żna już li­czyć na Pocz­tę Pol­ską, nie to, co kie­dyś. Li­sty od Cie­bie też do mnie nie do­cho­dzą, bo prze­cież wy­sy­łasz je, praw­da? An­glia jesz­cze nie jest aż tak da­le­ko ani nie leży w za­gu­bio­nej części nie­zna­ne­go lądu, żeby ko­re­spon­den­cja po pro­stu zni­ka­ła. Ale może się mylę, może już nic nie jest ta­kie jak kie­dyś i tyl­ko ja po­zo­sta­łam re­lik­tem ubie­głej epo­ki? Jak wiesz, nie dzwo­nię i nie wy­ma­gam tego rów­nież od Cie­bie. Na­wet ra­dia nie włączam, bo nie ma sen­su – na dzie­si­ęć słów do­brze ro­zu­miem ze dwa, trzy. Resz­ta jak­by mi prze­la­ty­wa­ła przez gło­wę i nie mia­ła się na czym za­cze­pić i zo­stać. Poza tym te­le­fon do in­ne­go kra­ju to dla mnie za dro­ga atrak­cja.

Och, wiem prze­cież – nie pi­szesz, bo nie masz cza­su. Też kie­dyś by­łam za­jęta swo­im ży­ciem, ale Ty by­łaś bli­sko. Mia­łam wszyst­ko, te­raz Ty masz wszyst­ko. Tęsk­nię i ca­łu­ję Cię, mama.

List 2

Dro­ga có­recz­ko,

dziś wiel­kie świ­ęto – prze­czy­ta­łam w ga­ze­cie, że eme­ry­tu­ry wzro­sną śred­nio o pi­ęćdzie­si­ąt czte­ry zło­te. Pani Ania z MOPS-u mówi, że do­brze by­ło­by prze­zna­czyć te pie­ni­ądze, nie, wróć, ona po­wie­dzia­ła „za­in­we­sto­wać” te pie­ni­ądze w zdro­wie, czy­li po pro­stu, mó­wi­ąc po ludz­ku: w wo­ło­wi­nę. Rze­czy­wi­ście, ostat­nio ja­dam mało mi­ęsa. Ale kie­dy po­my­ślę, że mam zno­wu wło­żyć sztucz­ną szczękę, prze­żu­wać kęsy nie swo­imi zęba­mi, to mi się po pro­stu robi nie­do­brze. Poza tym nie stać mnie. Z mo­ich dzie­wi­ęciu­set czter­dzie­stu zło­tych po opła­ce­niu czyn­szu, wody, prądu i gazu zo­sta­je mi nie­ca­łe sze­śćset. Do­cho­dzą jesz­cze leki – na nad­ci­śnie­nie, mia­żdży­cę, drże­nia par­kin­so­no­we – to na­stęp­ne pra­wie dwie­ście zło­tych. A ki­lo­gram pier­si z kur­cza­ka kosz­tu­je pi­ęt­na­ście zło­tych, schab bez ko­ści dwa­dzie­ścia pięć zło­tych, zaś wo­ło­wi­na to już na­praw­dę czy­ste sza­le­ństwo – sze­śćdzie­si­ąt, a nie­kie­dy na­wet sie­dem­dzie­si­ąt zło­tych. Prze­cho­dzę tyl­ko koło szyb, za któ­ry­mi leżą te zwa­ły mi­ęsa i ku­pu­ję pacz­ko­wa­ne pa­rów­ki. Pani Ania z MOPS-u robi mi wy­rzu­ty, że za­py­cham so­bie brzuch byle czym, a po­win­nam cho­ciaż raz w ty­go­dniu zje­ść po­rząd­ne­go ko­tle­ta. Przy­no­si mi już ku­pio­ne go­to­we i nie wy­cho­dzi, do­pó­ki ich przy niej nie zjem.

Ryby rów­nież pod­ro­ża­ły. Przez te zęby, a ra­czej ich brak, nie mogę na­wet jeść pa­lusz­ków ryb­nych – za­wsze by­ło­by ta­niej (w mar­ke­cie za ro­giem oko­ło dwu­na­stu zło­tych za dzie­si­ęć pa­lusz­ków, wy­star­czy­ło­by na dwa, albo i trzy obia­dy) – ale pa­nier­ka po usma­że­niu ka­le­czy moje dzi­ąsła. Pa­mi­ętasz, kie­dy by­łaś mała, to uwiel­bia­łaś nad mo­rzem jeść fryt­ki i dor­sza w zło­ci­stej skór­ce z bu­łki tar­tej. Su­rów­kę z ka­pu­sty za­wsze od­su­wa­łaś. Czy dziś ci­ągle jej nie lu­bisz?

Ni­g­dy nie za­pom­nę tego wi­do­ku: Ty ubra­na je­dy­nie w kuse maj­tecz­ki prze­bie­ra­jąca nó­żka­mi po pia­sku, by umyć w mo­rzu rącz­ki. Ni­g­dy nie da­wa­łaś ich so­bie wy­trzeć chu­s­tecz­ką. Tłu­ste pa­lusz­ki trzy­ma­łaś roz­cza­pie­rzo­ne jak żaba, da­le­ko od cia­ła, wy­gląda­łaś, jak­byś chcia­ła od­fru­nąć. I te zło­te locz­ki ko­ły­szące się wo­kół Two­jej gło­wy jak au­re­ola che­ru­bin­ka. By­łaś ta­kim ko­cha­nym dziec­kiem, wiecz­nie uśmiech­ni­ętym anio­łkiem, tu­lącym się, ca­łu­jącym co chwi­lę. Co się z nim sta­ło? Nie mogę da­lej pi­sać. Wy­bacz mi. Ca­łu­ję, mama.

List 3

Dro­ga có­recz­ko,

dziś wiel­kie świ­ęto – pani Ania z MOPS-u ku­pi­ła mi nową po­ściel. Spe­cjal­nie na ten cel od­kła­da­ły­śmy, bo sta­re po­szew­ki już daw­no po­sza­rza­ły. Od razu upra­ła ją w pi­ęk­nie pach­nącym pły­nie i zno­wu mogę mieć świe­że sny. Jest w ko­lo­rze la­wen­dy z de­li­kat­ny­mi, ciem­niej­szy­mi pa­ska­mi roz­sze­rza­jący­mi się w górę lub w dół, za­le­ży jak uło­ży się po­dusz­kę. Lu­bię za­pach świe­żej po­ście­li, dzi­ęki niej wy­da­je mi się, że też je­stem świe­ższa, młod­sza – czy to Cię za­wsty­dza, dro­gie dziec­ko? Je­śli tak, to prze­pra­szam, ale tak mało mam przy­jem­no­ści w ży­ciu, że li­czy się ka­żda, na­wet naj­drob­niej­sza, jak wła­śnie świe­ża po­ściel.

Mia­łaś su­kien­kę w ko­lo­rze la­wen­dy, pa­mi­ętasz? Nie po­do­ba­ło nam się z oj­cem, że jest taka krót­ka. Ale Ty no­si­łaś ją i tak.

„Taka moda” – od­po­wia­da­łaś ze wzru­sze­niem ra­mion, więc da­li­śmy Ci w ko­ńcu spo­kój. I tak nic nie mo­gli­śmy po­ra­dzić na Two­je hu­mo­ry. Za­wsze ro­bi­łaś, co chcia­łaś, za­wsze sta­wia­łaś na swo­im. Nie, ko­cha­nie, to nie za­rzut – już wi­dzę, jak marsz­czysz gniew­nie brwi i za­ci­skasz usta w od­ru­chu obron­nym, jak to zwy­kle ro­bi­łaś, gdy py­ta­li­śmy, dla­cze­go zno­wu ob­la­łaś eg­za­mi­ny, choć tak bar­dzo Cię wspie­ra­my i wy­pru­wa­my żyły, że­byś mo­gła w spo­ko­ju stu­dio­wać. To nie wy­rzut, a ra­czej wy­raz zdu­mie­nia, że z tak nie­śmia­łych ro­dzi­ców zro­dzi­ła się tak zu­chwa­ła cór­ka. Je­stem pew­na, że osi­ągnęłaś w ży­ciu tak wie­le wła­śnie dzi­ęki upo­ro­wi, na któ­ry mnie oso­bi­ście ni­g­dy nie było stać. Dom w An­glii, dwa sa­mo­cho­dy, dzie­ci na stu­diach na za­gra­nicz­nych uczel­niach – ża­den nie­śmia­łek nie zdo­by­łby tego co Ty. Na­praw­dę, cho­ciaż ni­g­dy Ci tego nie po­wie­dzia­łam, to je­ste­śmy, je­stem z Cie­bie bar­dzo dum­na. Że tak do­brze ra­dzisz so­bie na ob­cej zie­mi. Od­po­wiesz pew­nie, że to rów­nież dzi­ęki mi­ło­ści męża – tego nie mogę wie­dzieć. Twój mąż ni­g­dy mnie nie ro­zu­miał. Do­brze, uci­nam ten te­mat.

Pani Ania krzy­wi się za ka­żdym ra­zem, kie­dy mó­wię, że nie mam do Cie­bie żalu za to miesz­ka­nie za gra­ni­cą. Bo nie mam. Ro­zu­miem Cię. Pani Ania po­wta­rza, że to dla­te­go, że nie wi­dzia­łam sie­bie wzro­kiem sąsiad­ki, kie­dy zna­la­zła mnie w skle­pie roz­czo­chra­ną i w brud­nej pi­ża­mie. Tyl­ko że, wi­dzisz, ja na­praw­dę my­śla­łam, że je­stem ubra­na i ucze­sa­na, a wszyst­ko ze mną w naj­lep­szym po­rząd­ku. Pani Ja­dwi­ga przy­pro­wa­dzi­ła mnie wte­dy do domu i za­dzwo­ni­ła do Cie­bie, pa­mi­ętasz? Po­dob­no mia­łam sza­lo­ne oczy. Nie wiem, jak wy­gląda­ją sza­lo­ne oczy. A w lo­dów­ce tyl­ko ka­wa­łek ma­sła i ze­schni­ęty żó­łty ser. Nie mo­głaś przy­le­cieć. Szef nie chciał Cię pu­ścić do cho­rej mat­ki. Jak­by sam nie miał mat­ki. „To wy­mów­ka. Gdy­by pani cór­ka chcia­ła przy­je­chać, od razu by przy­le­cia­ła. Ka­żdy szef zro­zu­mia­łby taką sy­tu­ację, prze­cież to też czło­wiek” – sło­wa pani Ja­dwi­gi wzbu­dzi­ły mój lęk. Prze­pła­ka­łam całą noc.

Na­za­jutrz sąsiad­ka po­pro­si­ła mnie, że­bym zwró­ci­ła się o po­moc do MOPS-u, bo ona nie za­wsze będzie mo­gła zaj­rzeć, sama jest scho­ro­wa­na. Ja do MOPS-u? Pra­wie się na nią ob­ra­zi­łam, że ośmie­la się pro­po­no­wać coś ta­kie­go! Bo wy­da­wa­ło mi się, że tra­fia­ją do nich je­dy­nie lu­dzie z mar­gi­ne­su. Sie­bie do mar­gi­ne­su nie za­li­cza­łam – co za py­cha, praw­da? A tak na­praw­dę wsty­dzi­łam się. Po­dwój­nie – za ten brud w domu, nad któ­rym już nie pa­no­wa­łam, a ktoś obcy mia­łby na nie­go pa­trzeć, i tego, że za­cznę być za­le­żna od kom­plet­nie nie­zna­nej mi ko­bie­ty. I dwa lata – jak do­brze wiesz, przy­je­cha­łaś wte­dy na świ­ęta (ża­łu­ję, że po­kłó­ci­ły­śmy się wte­dy tak bar­dzo o Two­je­go męża, ale na­praw­dę do dziś uwa­żam, że spe­cjal­nie za­brał Cię tak da­le­ko ode mnie) – uda­wa­ło mi się od­su­nąć my­śli o po­mo­cy spo­łecz­nej. Ale kie­dy pew­ne­go dnia go­rącz­ka nie po­zwa­la­ła mi pra­wie przez go­dzi­nę wy­gra­mo­lić się z łó­żka do to­a­le­ty i my­śla­łam, że rze­czy­wi­ście już ni­g­dy z nie­go nie wsta­nę, pod­da­łam się. Duma bywa w ży­ciu naj­zu­pe­łniej zby­tecz­na, szcze­gól­nie w przy­krych mo­men­tach. Dla­te­go pisz do mnie, pro­szę! Tęsk­nię, ca­łu­ję, mama.

List 4

Dro­ga có­recz­ko,

dziś wiel­kie świ­ęto – wsta­łam z łó­żka i nie bo­la­ło mnie bio­dro.

Sie­dem­dzie­si­ąt dzie­wi­ęć lat – czy to dużo? Kie­dy wi­dzę w te­le­wi­zo­rze tych prężnych, sły­szących jesz­cze stu­lat­ków, to za­wsty­dzam się lek­ko, że cza­sa­mi tak ma­ru­dzę. Ale lu­stro nie kła­mie. Cia­ło też nie, szcze­gól­nie przy wsta­wa­niu z krze­sła po­ka­zu­je, jak bar­dzo jest już zmęczo­ne, skrzy­pi jak nie­na­oli­wio­ne drzwi. Pani Ania za­bra­ła mnie raz do or­to­pe­dy, któ­ry po­wy­kręcał mi ręce i nogi na wszyst­kie stro­ny, po­mru­czał coś do sie­bie, a po­tem za­le­cił ćwi­cze­nia. Opi­szę Ci je wszyst­kie po ko­lei, ko­cha­nie, bo war­to ćwi­czyć już te­raz. Może na sta­ro­ść nie będziesz mia­ła ta­kich pro­ble­mów ze sta­wa­mi jak ja.

Pa­mi­ętaj tyl­ko, że nie mo­żna ćwi­czyć zbyt gwa­łtow­nie. Trze­ba spo­koj­nie, po­wo­lut­ku. Wy­gląda­ją one tak:

Kła­dę się na ple­cach, zgi­nam nogi w ko­la­nach i opie­ram sto­py o podło­gę. Na­stęp­nie bio­rę ma­le­ńkie­go ja­śka, tego wy­pe­łnio­ne­go grosz­kiem, pa­mi­ętasz, z wy­szy­ty­mi ró­życz­ka­mi, i prze­kła­dam go z ręki do ręki pod unie­sio­ną raz jed­ną nogą, raz dru­gą. To trud­ne, wszyst­ko we mnie chro­bo­cze, ale czu­ję, że po kil­ku ty­go­dniach ko­ści roz­ru­sza­ły mi się tro­szecz­kę.

Kie­dy mam lep­sze dni, to wkła­dam pi­łkę mi­ędzy nogi, po­ni­żej ko­lan, i pró­bu­ję je pod­nie­ść jak naj­wy­żej. Rzad­ko mi się uda­je. Tak na­praw­dę to ani razu, krzyż mnie wte­dy za bar­dzo boli, ale z ka­żdym ko­lej­nym ćwi­cze­niem wy­da­je mi się, że jed­nak jak­by już co­raz mniej. Wszyst­ko we mnie ta­kie za­sta­ne. Przy­po­mi­nam daw­no nie­uży­wa­ną har­mo­nię, na któ­rej ktoś pró­bu­je grać, ale wy­cho­dzą tyl­ko skrzy­pie­nia i po­psu­te dźwi­ęki.

Po­tem ro­bię no­ga­mi mały ro­we­rek – „jadę” do przo­du i do tyłu – po­wo­lut­ku i tyl­ko tyle, by móc ła­pać od­dech. A po „ro­wer­ku” cia­cham po­wie­trze nad sobą „no­życz­ka­mi”. Musi to bar­dzo za­baw­nie wy­glądać – sta­ra ko­bie­ta ma­cha no­ga­mi, le­żąc na podło­dze, ale kto mnie tam wi­dzi?! Tyl­ko Bóg, ale on też po­wi­nien się tro­chę po­śmiać.