Minuta ciszy - Siegfried Lenz - ebook + książka

Minuta ciszy ebook

Lenz Siegfried

4,0

Opis

Niemcy, lata 70. XX wieku. W szkole średniej małej nadbałtyckiej miejscowości trwa ceremonia żałobna ku czci Stelli, zmarłej tragicznie młodej nauczycielki języka angielskiego. Dyrektor szkoły prosi 18-letniego Christiana, syna miejscowego „rybaka kamieni”, by w imieniu nauczycieli oraz swoich koleżanek i kolegów wyraził żal po stracie lubianej i szanowanej przez wszystkich Stelli. Christian odmawia. Śmierć 30-letniej kobiety dotknęła młodzieńca w szczególny sposób – stała się jego osobistą tragedią, końcem jego pierwszej wielkiej miłości.
Minuta ciszy” to opowieść o dorastaniu. To również wyraz tęsknoty za trwałością oraz bliskością ukrytą między słowami a dwuznacznymi gestami. To chwila ugięcia się pod ciężarem pytania o sens istnienia, o istotę miłości i sposób na przezwyciężenie straty.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 122

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (8 ocen)
2
5
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Czesiu60

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna wzruszająca proza, warta przeczytania i zadumy nad uczuciem, życiem... Miłość jest zawsze piękna , bez względu na wiek , miejsce i los. CJ
00
linkaczeska87

Dobrze spędzony czas

To naprawdę dobrze spędzony czas
00

Popularność




Książka została wydana dzięki wsparciu finansowemu Goethe-Institut ze środków Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki Federalnej Niemiec.

Copyright © 2008 by Hoffmann und Campe Verlag, Hamburg

Tytuł oryginalny: Schweigeminute

Copyright © for the Polish translation by Maria Skalska

Copyright © 2016 by Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje Sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redakcja:Justyna Jakubczyk

Korekta:Agnieszka Brach

Skład graficzny:Justyna Jakubczyk

Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

ISBN: 978-83-65223-46-3

Słupsk 2016

Wydawnictwo Dobra Literatura

[email protected]

www.dobraliteratura.pl

www.literaturainspiruje.pl

konwersja.virtualo.pl

Dla Ulli

Wir setzen uns mit Tränen nieder1– zaśpiewał szkolny chór na początku ceremonii, potem pan Block, nasz dyrektor, podszedł do ozdobionego wieńcami podium. Szedł powoli, ani razu nie spojrzał na wypełnioną po brzegi aulę; przed zdjęciem Stelli stojącym na drewnianej podstawce przed podium zatrzymał się, wyprężył, przynajmniej tak to wyglądało, a potem głęboko skłonił.

Jakże długo trwał w tej pozycji, przed twoim zdjęciem, Stello, ukośnie przewiązanym czarną krepową wstęgą, żałobną wstęgą, wstęgą pamięci; gdy się pochylał, poszukałem wzrokiem twojej twarzy – trwał na niej ten sam wyrozumiały uśmiech, który my, najstarsi uczniowie, znaliśmy z lekcji angielskiego z tobą. Twoje krótkie czarne włosy, które głaskałem, jasne oczy, które całowałem na plaży ptasiej wyspy: myślałem o tym, i o tym, jak zachęcałaś mnie, bym odgadł twój wiek. Pan Block przemawiał, spoglądając w stronę twojej fotografii, „nasza droga, szanowna Stella Petersen”, mówił, wspomniał, że od pięciu lat należałaś do grona pedagogicznego gimnazjum imienia Lessinga, byłaś ceniona przez kolegów, lubiana przez uczniów. Pan Block nie zapomniał też napomknąć o twojej zasłużonej działalności w komisji podręczników szkolnych; a na koniec powiedział, że byłaś osobą pełną radości i pogody: „Ci, którzy razem z nią jeździli na szkolne wycieczki, byli zachwyceni jej pomysłami, wspaniałą atmosferą, która udzielała się wszystkim uczniom, tym poczuciem przynależności do Lessingczyków; to ona je wzbudzała, owo poczucie wspólnoty”.

Ostrzegawcze syknięcie dobiegło od strony przeszklonej fasady, z miejsca, gdzie stali najmłodsi, nasi trzecioklasiści; cały czas mieli sobie coś do powiedzenia, szeptali, szturchali się i popychali, coś sobie pokazywali; wychowawca próbował zaprowadzić spokój. Jak dobrze wyglądałaś na tym zdjęciu, znałem twój zielony pulower, i tę jedwabną apaszkę w kotwiczki, miałaś ją też na sobie wtedy, na plaży ptasiej wyspy, na którą zniosło nas podczas burzy.

Po dyrektorze miał też przemówić przedstawiciel uczniów, najpierw zaproponowano to mnie – pewnie dlatego, że byłem przewodniczącym klasy – ale odmówiłem, wiedziałem, że nie dam rady po tym wszystkim, co się wydarzyło. Ponieważ się nie zgodziłem, przemawiać miał Georg Bisanz, nawet sam poprosił, żeby mu pozwolono powiedzieć kilka słów o pani Petersen – Georg, twój ulubiony uczeń, jego referaty zawsze zyskiwały najwyższą pochwałę. Co byś pomyślała, Stello, gdybyś usłyszała, jak opowiada o naszej szkolnej wyprawie, o tej wycieczce na północnofryzyjską wyspę, o starym latarniku, który zapoznał nas ze swoją pracą, i o tym, jak łowiliśmy płastugi, brodząc po wattowym wybrzeżu i starając się przydeptać ryby bosymi stopami2 . A ile przy tym było uciechy, nogi mieliśmy całe pokryte błotem. Georg wspomniał także o twoich, i o podciągniętej spódnicy, i że to ty „złowiłaś” stopami najwięcej ryb. Nie pominął też wieczoru w tawernie na przystani. Kiedy chwalił smażone flądry, to tak jakby wyrażał zdanie nas wszystkich; a ja przytaknąłem mu też w duchu, kiedy z zachwytem wspomniał o śpiewaniu szant.

Myśmy też wtedy śpiewali, znaliśmy przecież My Bonnie i Wir lagen vor Madagaskar, i te inne szanty też. Wypiłem dwa piwa, ku mojemu zdumnieniu Stella też piła piwo. Chwilami wydawało mi się, że jesteś jedną z nas, uczennicą – śmiałaś się z tego co i my; rozbawiło cię, kiedy któryś z chłopaków pozakładał poustawianym wszędzie wypchanym ptakom morskim czapeczki zmyślnie poskładane z papieru. „Ucieszyło nas wszystkich, drodzy koledzy, kiedy dwóch naszych uczniów uzyskało stypendium do Oksfordu”, powiedział dyrektor, i aby podkreślić znaczenie tego faktu, skinął w stronę zdjęcia Stelli i cicho powtórzył: „stypendium do Oksfordu”. Lecz nagle, jakby tę wypowiedź można było zrozumieć inaczej, dał się słyszeć szloch; mężczyzna, który łkał, zasłaniając usta ręką, to był pan Kugler, nasz nauczyciel plastyki, często widywaliśmy ich razem, gdy szli do domu – Stella i on. Czasem ona brała go pod rękę, a ponieważ pan Kugler był od niej o wiele wyższy, wyglądało to niemal tak, jakby ją ze sobą ciągnął. Tu i tam uczniowie trącali się łokciami, wskazując na łkającego nauczyciela, dwóch trzecioklasistów z trudem zdusiło śmiech.

Kiedy pracowaliśmy przy falochronie, nie było go wśród przyglądających się nam ludzi – pan Kugler wypłynął wtedy w rejs żaglowy po duńskim morzu. Pośród widzów, których mieliśmy tamtego dnia, z pewnością od razu zauważyłbym wysokiego, niepokojąco chudego mężczyznę.

Większość naszych widzów to byli letnicy. Nadchodzili – niektórzy w strojach kąpielowych – plażą od hotelu „Seeblick”, wdrapywali się na kamienne molo i przemierzali cały jego łuk aż do główki, by tam wyszukać sobie miejsce przy latarni albo na grzbietach potężnych głazów. Nasza czarna, odrapana barka towarowa, przystosowana do transportu kamieni, stała już u wejścia do portu w Hirtshafen, utrzymywana przez dwie kotwice, aż do poziomu pokładu była załadowana pokrytymi algami i mułem głazami, które przywieźliśmy, aby poszerzyć i nadbudować falochron, a także naprawić molo, z którego zimowe sztormy tu i tam powyrywały fragmenty. Umiarkowany wiatr północno-wschodni zapowiadał pewną letnią pogodę.

Frederik, pracownik mojego ojca, na jego znak obrócił żuraw, opuścił chwytak, metalowe zęby mocno objęły jeden z głazów, a gdy wciągarka ruszyła i kamienny kolos drgnął, podniósł się z ładowni, a potem, lekko się kołysząc, wychylił za burtę, zgromadzeni spojrzeli na nas w napięciu, ktoś podniósł do oczu aparat fotograficzny. Ojciec znowu dał znak, metalowe szczęki chwytaka rozwarły się, wypuściły olbrzyma; w miejscu, gdzie spadł, woda chlusnęła wysoko w  górę, fale rzuciły się, wzbiły z kipiącym łoskotem, rozchwiane, gwałtowne, rozbiegały się powoli.

Wziąłem akwaskop i zszedłem do wody przy burcie, żeby sprawdzić ułożenie kamieni; musiałem jednak poczekać, aż chmura szlamu i piasku, uniesiona lekkim prądem, przetoczy się dalej i osiądzie – dopiero wtedy zobaczyłem, że wielki głaz leży właściwie. Spoczywał ukośnie na innych kamieniach, między którymi widać było jednak szczeliny i prześwity, jakby specjalnie dla odpływającej wody, dla wypłukujących podłoże niszczących prądów. Ojciec spojrzał na mnie pytająco, uspokoiłem go: wszystko leżało, jak trzeba, tak jak wymagał tego falochron. Wdrapałem się z powrotem na pokład, a Frederik podsunął mi swoją paczkę papierosów i podał ogień.

Nim ponownie przesunął chwytak nad kamienie, zagadał do mnie, wskazując na grupkę obserwatorów:

– Popatrz tam… dziewczyna w zielonym kostiumie, z torbą plażową, chyba do ciebie macha. Rozpoznałem ją natychmiast, po fryzurze, po twarzy o szerokich kościach policzkowych – Stella Petersen, nasza nauczycielka angielskiego.

– Znasz ją? – zapytał Frederik.

– To moja nauczycielka, od angielskiego – odparłem, na to Frederik niedowierzająco:

– Naprawdę? Wygląda na uczennicę.

– Tak ci się tylko wydaje – powiedziałem – na pewno jest starsza o dobrych parę lat.

Od razu cię wtedy rozpoznałem, Stello, i natychmiast pomyślałem o naszej ostatniej rozmowie przed wakacjami, o tym, co mi wtedy powiedziałaś: „Jeśli chce pan utrzymać dobrą ocenę, Christianie, musi pan więcej pracować. Proszę przeczytać The adventures of Huck Finn, i niech pan też przeczyta Animal farm. Będziemy się tym zajmować po wakacjach”. Frederik chciał wiedzieć, czy się ze sobą dogadujemy, moja nauczycielka i ja.

– Mogłoby być lepiej – powiedziałem.

Z jakim zainteresowaniem obserwowała Frederika, który opuścił chwytak na wielki czarny głaz: uniósł go w górę, przez moment trzymał wysoko nad prawie już opróżnioną ładownią; jednak manewr się nie udał, kamienny blok wysunął się z metalowych zębów i uderzył w wyłożony stalową blachą pokład z taką siłą, że aż barka zadrżała. Stella zawołała do nas, gestykulując, dała znać, że chce wejść na barkę; przyciągnąłem trap, przerzuciłem przez burtę, u cokołu mola znalazłem płaski kamień, na którym trap oparł się mocno i pewnie. Stella weszła nań śmiało, bez najmniejszej obawy, nawet się trochę zahuśtała, a przynajmniej próbowała to zrobić – wyciągnąłem do niej rękę, pomogłem jej wejść na pokład. Ojciec nie wydawał się zachwycony wizytą obcej osoby, podszedł powoli do Stelli, spoglądając przy tym na mnie rozkazująco, wyczekująco; przedstawiłem ją:

– Pani Petersen, moja nauczycielka, nauczycielka angielskiego.

– Nie ma tu za wiele do oglądania – powiedział, a potem podał jej rękę i zapytał z uśmiechem: – Christian chyba nie sprawia pani zbyt wielu kłopotów?

Zanim odpowiedziała, spojrzała na mnie badawczo, właśnie tak, jakby nie była jeszcze pewna swojego osądu, ale potem powiedziała niemal obojętnym tonem:

– Christian sprawuje się dobrze.

Ojciec tylko kiwnął głową, niczego innego się nie spodziewał; zaraz też ze zwykłą swoją ciekawością zaczął ją dalej wypytywać, chciał wiedzieć, czy przybyła tu na festyn – tutejszy festyn na plaży przyciąga mnóstwo ludzi. Stella pokręciła przecząco głową, powiedziała, że jej przyjaciele płyną tu swoim jachtem i że w tych dniach mają ją w Hirtshafen wziąć na pokład.

– To piękny rewir – powiedział ojciec. – Ceni go sobie wielu żeglarzy.

Koło naszego powiększonego falochronu pierwszy przepłynął tego dnia niewielki kuter rybacki wracający do domu – pewnie skierował się prosto do wejścia do portu. Rybak zmniejszył obroty silnika, zacumował koło nas, a kiedy ojciec zapytał go o połów, wskazał na płaskie skrzynki z dorszem i makrelą: połów był marny, ledwie się zwróci za paliwo, flądry i węgorza na lekarstwo, a przy ptasiej wyspie w sieci wpadła w dodatku rybakowi torpeda ćwiczebna – przejął ją okręt ochrony rybołówstwa. Rybak spojrzał na nasz ładunek, potem na to, co złowił, i powiedział przyjaźnie:

– Tobie to się opłaca, Wilhelm, ile potrzebujesz, tyle wyciągniesz; kamienie są zawsze na swoim miejscu, na kamieniach można polegać.

Ojciec poprosił o kilka ryb, zapłacić miał później.

– Na wodzie, w otwartej łodzi nie wolno robić interesów – wyjaśnił, zwracając się do Stelli. – Taki zwyczaj.

Kiedy rybak odpłynął, ojciec polecił Frederikowi, żeby podał kubki i nalał herbaty. Stella też dostała kubek, ale gdy Frederik chciał wszystkim wlać rumu, odmówiła; za to Frederik sobie nie żałował, tak że aż ojciec musiał go upomnieć.

Ostatnie głazy z naszego ładunku Frederik podnosił bardzo powoli: umiejętne manewrując ramieniem żurawia, przemieszczał każdy kamień tuż nad powierzchnią wody, by przenieść go tam, gdzie falochron powinien się przedłużyć – ale nie wrzucał ładunku do wody, tylko ostrożnie go upuszczał, a gdy woda wznosiła się, a potem zamykała nad głazem, z zadowoleniem krótko kiwał głową.

Ty, Stello, nie mogłaś się od nich oderwać, od tych naszych kamieni, wypytywałaś nas, jak długo mogły leżeć na dnie morza, jak je odnajdujemy, jak wydobywamy. W kilku dostrzegłaś istoty na wieczność zaklęte w skale.

– Długo musicie ich szukać?

– Poławiacz kamieni wie, gdzie się zaopatrywać – powiedziałem. – Mój ojciec zna całe pola kamieni i sztuczne rafy, które powstały przed stu laty, te miejsca penetruje. Mapę najbardziej wydajnych terenów ma w głowie.

– Te kamieniska, te podmorskie pola, chciałabym je kiedyś zobaczyć – powiedziała Stella.

Ktoś ją zawołał – jeden z miejscowych chłopaków przecisnął się obok naszych widzów, krzyczał coś, ale ponieważ najwyraźniej nie rozumiała, bez namysłu skoczył z mola do wody, kilka ruchów kraulem, i już był przy barce. Z łatwością wspiął się po drabince sznurowej. Nas zignorował, od razu zwrócił się do Stelli, żeby jej przekazać wiadomość: był do niej telefon, do hotelu, będą jeszcze dzwonić, proszą, żeby poczekała. I jakby chciał podkreślić wagę swojej misji, dodał:

– Mam panią przyprowadzić.

To był Sven, ten zawsze zadowolony Sven, chłopak z usianą piegami twarzą, najlepszy pływak, jakiego znałem. Nie zdziwiło mnie, kiedy wyciągnął rękę w stronę hotelu, wskazał na długi drewniany pomost i zaproponował Stelli, żeby z nim popłynęła, ba, więcej: żeby się ścigali. Tak ją to uradowało, że aż uścisnęła chłopaka, ale propozycji nie przyjęła.

– Innym razem – powiedziała. – Chętnie, ale innym razem.

Nie pytając, przyciągnąłem nasz ponton długą liną przyczepiony do barki. Stella od razu wsiadła, gotowa płynąć do pomostu.

Po niej wsiadł też Sven, usadowił się obok niej i, jakby to było najoczywistsze w świecie, objął ją ramieniem. Silnik zaburtowy pracował równo, płynęliśmy. Stella zanurzyła w wodzie rękę. Nie zaprotestowała, gdy Sven zaczerpnął dłonią wody, delikatnie pokropił jej plecy.

Przy pomoście nie dało się zacumować, wszystkie miejsca były zajęte przez żaglówki optimist – ich regaty miały być punktem kulminacyjnym festynu. Podpłynęliśmy po prostu do plaży. Sven od razu wyskoczył z pontonu i z entuzjazmem posłańca, który wypełnił swoje zadanie, pośpieszył przed nami do hotelu.

Kelnerzy wynosili na zewnątrz krzesła i stoły, ktoś pchał wózek z napojami, żeby ustawić go pod poszarpaną przez wiatr sosną. Nad piaszczystym placem rozpięto na metalowych prętach przewody, na których bujały się kolorowe żarówki. Dla kapeli przeznaczono nieduży usypany z piasku wzgórek. Na bojach czekających na brzegu na oczyszczenie i pomalowanie siedzieli, gwarząc nieśpiesznie, starzy mężczyźni; przypatrywali się przygotowaniom do plażowego festynu, i pewnie przypominali sobie te poprzednie. Żaden z nich nie odpowiedział na moje pozdrowienie.

Ponieważ Stella nie wracała, poszedłem do hotelu.

Mężczyzna w uniformie stojący przy wejściu nie potrafił albo nie chciał powiedzieć nic ponad to, że pani Petersen rozmawiała przez telefon, a potem poszła do swojego pokoju. Życzyła sobie, żeby jej nie przeszkadzać.

Wróciłem