Mini kamperem przez Europę - Jakub Strzelecki, Agata Siciak - ebook

Mini kamperem przez Europę ebook

Strzelecki Jakub, Agata Siciak

0,0

Opis

Mini kamperem przez Europę. Hiszpańska przygoda” to opowieść o pierwszej zagranicznej, samochodowej podróży pary podróżników przez zachodnie kraje Europy. Wyruszyli oni na trasę liczącą kilka tysięcy kilometrów własnoręcznie przerobionym na dom na kółkach, 25-letnim minivanem. W podróży spędzili cztery miesiące, zwiedzając najpiękniejsze miejsca w Hiszpanii i nie tylko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 110

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jakub StrzeleckiAgata Siciak

Mini kamperem przez Europę

Hiszpańska Przygoda

AutorAgata Siciak

AutorJakub Strzelecki

© Jakub Strzelecki, 2022

© Agata Siciak, 2022

„Mini kamperem przez Europę. Hiszpańska przygoda” to opowieść o pierwszej zagranicznej, samochodowej podróży pary podróżników przez zachodnie kraje Europy. Wyruszyli oni na trasę liczącą kilka tysięcy kilometrów własnoręcznie przerobionym na dom na kółkach, 25-letnim minivanem. W podróży spędzili cztery miesiące, zwiedzając najpiękniejsze miejsca w Hiszpanii i nie tylko.

ISBN 978-83-8273-626-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Słowem wstępu

Od pojawienia się pomysłu na naszą samochodową podróż przez Europę do momentu spisania w tej książce wspomnień wiele się wydarzyło. Zarówno w naszych głowach jak i na świecie. Czytając kolejne akapity weźcie pod uwagę, że to co opisujemy przeżywaliśmy na przełomie od stycznia do czerwca 2021 roku. Dzisiaj (tj. pod koniec 2021 roku, kiedy tworzenie pierwszej części książki „Samochodem przez Europę” ma się ku końcowi) wiemy, że sytuacja na świecie ciągle ulega zmianom. Przez wiele krajów przetoczyły się lub nadal trwają tzw. „fale covida” i kryzysy migracyjne, a kolejne rządy wprowadziły lub jeszcze wprowadzają coraz to bardziej dziwne obostrzenia i zasady podróży. Niemniej, jesteśmy również mądrzejsi i bogatsi o doświadczenie. Nie śledzimy już z takim zaaferowaniem mass mediów, a bazujemy na relacjach ludzi, którzy są już w drodze. Gdybyśmy ślepo ufali serwisom informacyjnym, do teraz siedzielibyśmy w Polsce i bali się wyściubić nos za próg. Widzieliśmy wtedy i dostrzegamy obecnie kontrast pomiędzy tym co starają się sprzedać nam media a rzeczywistością zastaną. Wiemy, że kolejne ekipy decydują się na podróże i że mają podobne odczucia co my.

Dziś uważamy, że nasz wyjazd w stronę Hiszpanii na początku 2021 roku był najlepszą decyzją jaką mogliśmy podjąć. I o to samo apelujemy do Was — nie zostawiajcie swoich planów na później. Nigdy nie wiadomo kiedy zostaniecie pozbawieni możliwości ich realizacji.

Od pomysłu do realizacji

Nim ruszyliśmy

Na początku warto zaznaczyć, że w swych planach mieliśmy przy pomocy naszego domu na kółkach objechać Morze Bałtyckie, dojechać do Nordkapp i z powrotem do Polski. Jednak jak to bywa z naszymi planami, szybko ewoluowały. Ilekroć myśleliśmy o Nordkappie i dalekiej północy, gdzieś z tyłu naszych głów pojawiała się myśl: „A może jeszcze zahaczyć o Hiszpanię?” Przy czym domyślamy się, że słowo „zahaczyć” jest raczej niedomiarowaniem naszego pomysłu. Od dłuższego czasu myśleliśmy jednak o wcieleniu w życie marzenia, które każdej zimy objawiało się na horyzoncie. Chcieliśmy znaleźć się na miejscu podróżników, którzy pod koniec roku pakowali swe dobytki i wyruszali na zachód. Marzyło się nam, by podobnie jak oni móc cieszyć się słońcem, podczas gdy w Polsce szaleje ostra zima. Albo przynajmniej pojawiają się jej pierwsze oznaki.

Przygnębienie jakie pojawiło się w nas pod koniec 2020 roku, a które spowodowane było najpewniej utrzymującą się sytuacją na świecie tylko spotęgowało myśl, że wybranie się do Hiszpanii nim wyjedziemy w stronę fiordów będzie najlepszą decyzją. Zresztą od wielu tygodni ciągnęło nas do ruszenia się, a na wyprawę na Północ było zdecydowanie za szybko.

Gdy pomysł chwycił na tyle, że zaczęliśmy nawet w pewnym stopniu planować podroż w stronę kraju nad brzegami Atlantyku i Morza Śródziemnego, nadszedł czas na diametralne zmiany w życiu. To był moment by rozstać się z dotychczasową pracą i miejscem zamieszkania. Zaczęliśmy rozpowiadać wszystkim kto chciał i nie chciał słuchać, że w najbliższym czasie wybieramy się nie do Norwegii, ale do Hiszpanii. Zdziwienie naszych najbliższych na wiadomość o nagłej zmianie kierunku przeplatało się z obawami. W tym czasie doniesienia mass mediów nie nastrajały do podróży jakichkolwiek, a na pewno nie zagranicznych. A na pewno nie takich nieprzemyślanych i spontanicznych jak nasza. Po wielokrotnych dyskusjach, że ten plan powinniśmy sobie odpuścić, nasi bliscy w końcu się poddali. Jak zwykle musieliśmy wysłuchać opinii innych, nim przystąpiliśmy do realizacji założeń mimo sprzeciwów. I tak właśnie tour de Skandynawia zmienił się w trail via Europa. Sam dojazd do miejsca zimowania nam bowiem nie wystarczył. I nie był w naszym stylu. Jadąc do Hiszpanii planowaliśmy zatrzymywać się także w atrakcyjnych miejscach w innych krajach leżących na trasie.

Głównym środkiem lokomocji podczas tej wyprawy i nowym domem stał się nasz Nissan Serena z 1996 roku, którego pieszczotliwie nazwaliśmy Bomblem. Ci którzy nas śledzą od dłuższego czasu wiedzą, że zakupiliśmy go latem 2019 roku i od tamtej pory nie wyobrażamy sobie podróżowania inaczej. Przerobiliśmy jego wnętrze, by dostosować go do dalszych wypraw. Chcieliśmy, by skutecznie zastąpił nam namiot, a nawet polepszył komfort podróży. Zbudowaliśmy łóżko, swego rodzaju szafę i wstawiliśmy dwie szerokie, składane pufy kupione w znanym niemieckim supermarkecie. Na dachu zamontowaliśmy kilkuset litrowy box, by umożliwić zabranie tego wszystkiego co wydało się nam niezbędne. Dołożyliśmy dwa panele solarne, dodatkowy akumulator, pompkę wody, ogrzewanie postojowe oraz lodówkę. Zamontowaliśmy również własnoręcznie wykonaną markizę.

Sprawdziliśmy trasę. Czekała nas przeprawa przez Czechy, Niemcy, Szwajcarię i Francję. Zanim przekroczylibyśmy granicę hiszpańską, mieliśmy przejechać około 2000 km. Za cel podróży ustawiliśmy Alicante choć wiedzieliśmy, że nie będzie ono metą wyprawy. To wokół tego miasta orbitowały inne ekipy, które obserwowaliśmy na Facebooku czy Instagramie. I zwyczajnie przywiązaliśmy się do myśli, że jedziemy do Alicante.

Wiedzieliśmy, że nasi sąsiedzi, Czechy mają dosyć wyżyłowane restrykcje jeśli chodzi o przejazd przez ich kraj — 12 godzin od granicy do granicy. Podobnie Niemcy, choć ci akurat podwoili limit. Więc na zwiedzanie tych dwóch państw raczej nie było co liczyć. Za to Francja dawała dozę swobody — planowaliśmy nieco zwolnić, gdy zostawimy za sobą szwajcarską ziemię.

Tranzytem przez kolejne kraje

Kiedy większość naszych zobowiązań w Polsce udało się poukładać i nic już nas nie trzymało na miejscu, zapakowaliśmy ostatnie bagaże i ruszyliśmy przed siebie. 27 stycznia 2021 roku. Skierowaliśmy się w stronę czeskiej granicy. Zastanawialiśmy się jak w rzeczywistości będzie wyglądać nasza podróż. Na świecie od początku 2020 roku panoszył się wirus, a doniesienia mediów nie nastrajały optymizmem. Obawialiśmy się jak będzie wyglądało przekraczanie poszczególnych granic na naszej trasie. Czy faktycznie są one obwarowane? Ile będziemy musieli odbyć rozmów ze służbami mundurowymi? Czy nas przepuszczą? Z relacji osób podróżujących, które obserwowaliśmy w social mediach wynikało, że wszystko co twierdzą rządy i media są raczej nadmuchanymi zapewnieniami, a rzeczywistość ma się z goła inaczej. Ale czy my będziemy mieć tyle samo szczęścia co inni?

Gdy dotarliśmy do granicy polsko-czeskiej nasze obawy się rozwiały. Przejście graniczne Kudowa — Nachod było niestrzeżone. Na horyzoncie nie dostrzegliśmy żadnego radiowozu albo choćby tymczasowego posterunku służb mundurowych. Zwolniliśmy kiedy oczom ukazał się nam znak informujący o opuszczaniu polskiej ziemi, niepewni czy zaraz ktoś nie zacznie nas gonić. Nic takiego się nie stało. Uspokoiliśmy się i utwierdziliśmy w przekonaniu, że ta podróż będzie jednak miała nieco luźniejszy przebieg.

Aby jednak nie kusić losu postanowiliśmy nie zatrzymywać się bez potrzeby. Nawigacja skierowała nas najpierw w stronę Pragi, a następnie Pilzna. W stolicy Czech byliśmy kilkukrotnie (raz przez miesiąc), więc nawet nie myśleliśmy o jej zwiedzaniu. Gdy dojeżdżaliśmy do Pilzna, byliśmy zbyt zaaferowani znalezieniem odpowiedniego noclegu by myśleć o zbaczaniu do miasta. Zależało nam by miejscówka była dostatecznie blisko granicy z Niemcami. Nie musielibyśmy tracić czasu na dojazd. I tak nadwyrężyliśmy nieco dopuszczalny limit na tranzyt przez ten kraj.

Po nocy spędzonej na punkcie widokowym nieopodal granicy z Niemcami, ranek przywitał nas niezbyt piękną pogodą. W okolicy zaczęła się odwilż, więc wszystko co wieczorem było śniegiem i lodem, o świcie zmieniło się w błoto i wodę. Temperatura skutecznie skłoniła nas do rychłego wyjazdu. Obawialiśmy się też nieco wjazdu do kolejnego państwa na naszej trasie. Baliśmy się, że może 24 godziny dozwolonego tranzytu może nie wystarczyć. Poza tym zastanawialiśmy się, czy przypadkiem Niemcy nie wprowadziły jakiś obostrzeń o których nie wiedzieliśmy. Zupełnie niepotrzebnie. Przejście graniczne okazało się tak samo strzeżone jak te między Polską i Czechami — czyli w ogóle. Podobnie jak w dniu poprzednim, tutaj również nie zauważyliśmy strażników. Nikt nie zażądał od nas dokumentów czy choćby potwierdzenia wjazdu do Czech. Żaden mundurowy nie wręczył nam kwitu o której wjechaliśmy do Niemiec. Ponadto przejechaliśmy cały dystans w czasie krótszym niż 12 godzin. Przestaliśmy się obawiać zatrzymania przez policję czy inne służby, bo przecież mieliśmy sporo czasu. Czuliśmy się skonsternowani. Czyżby wszelkie ograniczenia w podróżowaniu były tylko mrzonką rozsiewaną przez media?

Mimo wszystko staraliśmy się nie nadwyrężać szczęścia i w miarę szybko dotrzeć do planowanego miejsca noclegu umiejscowionego nieopodal granicy ze Szwajcarią. Mknęliśmy (choć bez przesady) przez mniejsze i większe miejscowości Niemiec na południowy-zachód. Jazda przez niemieckie miasta i miasteczka była o wiele bardziej przyjemna, niż przez czeskie. Drogi w tym kraju są w lepszym stanie i można spokojnie rozpędzać się nawet do… 90 km/h bez obaw o utratę zawieszenia na dziurach. Po raz kolejny przyzwyczajaliśmy się do nowo wyglądających znaków drogowych, zasad panujących na drodze.

W Niemczech widzieliśmy pierwszy raz od kilku dni piękne, niebieskie niebo i słońce świecące jakby mocniej. To wszystko rozochociło nas do jazdy. Mankamenty, które każą stawiać Niemcy nieco niżej w rankingu uwielbienia odwiedzonych przez nas krajów to oczywiście strefa euro oraz fakt, że o stację z LPG trudniej. A przynajmniej w regionach, przez które przejeżdżaliśmy. Spędziliśmy kilkadziesiąt minut na szukaniu odpowiedniego dystrybutora. Ale udało się!

Na miejsce noclegu wybraliśmy jeden ze zjazdów do lasu, około 15 km od granicy ze Szwajcarią. Wynaleźliśmy go, podobnie jak robiliśmy to dotychczas poprzez aplikację dla vanlifersów, Park4Night. Okolica była mało uczęszczana. Podobno w Szwajcarii mają dosyć restrykcyjne prawo co do noclegów na dziko. Woleliśmy nie przekonywać się na własnej skórze czy to prawda.

Rankiem powiało chłodem. Złożyliśmy się prędko i nie robiąc śniadania, ani specjalnie nie szykując się na resztę dnia ruszyliśmy w stronę granicy. Powoli dobiegał końca czas naszego legalnego pobytu na niemieckiej ziemi. Woleliśmy nie tłumaczyć straży granicznej dlaczego lekceważymy obostrzenia. Całe szczęście po raz kolejny nasze obawy były bezpodstawne. Granica na Renie nie była w żaden sposób strzeżona. Zwolniliśmy nieco zarówno zbliżając się do posterunku niemieckiego jak i szwajcarskiego. Nikt nie wychylił się nawet z okienka, nie pomachał ostrzegawczo. Jeszcze przez kilometr nerwowo spoglądaliśmy w lusterka by upewnić się, że nie widzimy niebieskich świateł oznaczających pościg. Znów zasłyszane w mediach informacje o wzmożonych kontrolach okazały się być wyssanym z palca kitem szukających sensacji dziennikarzy.

Zrobiliśmy sobie godzinkę odpoczynku kilka kilometrów dalej. Musieliśmy doprowadzić do porządku siebie i zjeść śniadanie przed dalszą podróżą. W końcu ruszyliśmy w stronę Bazylei, metropolii leżącej nieopodal trójstyku granic Szwajcarii, Niemiec i Francji. Nie wjeżdżaliśmy jednak do centrum, tylko minęliśmy ją bokiem. Nie czuliśmy się na siłach, by mierzyć się z uliczny chaosem wielkiego miasta. Poza tym upragniona Francja i wiążące się z nią zwolnienie tempa kusiło nas coraz bardziej.

Najpierw przekroczyliśmy granicę z nią nieopodal Bazylei. Tam jednak zorientowaliśmy się, że aby jechać dalej w stronę morza, ale już po francuskiej ziemi, trzeba wjechać ponownie na terytorium Szwajcarii. Następnie po przecięciu kraju najlepszych na świecie scyzoryków, ponownie zawitać we Francji. Alternatywą było dojechanie wzdłuż granicy do Montbeliard i dopiero wtedy obranie kursu na południe. Na taki ruch nie chcieliśmy się jednak godzić.

Trudno wypowiadać się na temat Szwajcarii, przejeżdżając jedynie fragment. Odnieśliśmy jednak wrażenie, że na małym terenie upchnięto bardzo dużo firm, znanych mniej lub bardziej. Widzieliśmy mikro salony samochodowe wciśnięte pomiędzy kamieniczki i fabryki ulokowane jedne obok drugiej. Wydaje się, że Szwajcaria chce mieć to wszystko co mają inne kraje i w podobnej ilości, ale powierzchnia kraju niezbyt na to pozwala. Niemniej, przejechany fragment, a w szczególności wioseczki i mniejsze miasteczka miały swój urok. Krajobrazy poza nimi były jeszcze piękniejsze. Tylko te 80 km/h poza zabudowanym. Chciałoby się gdzieniegdzie „depnąć” nieco mocniej i pojechać te 10 km/h szybciej.

Za cel naszego pierwszego przystanku obraliśmy Ornans. Na Park4Night znaleźliśmy funkcjonujący tam płatny parking samoobsługowy dla kamperów. Zależało nam na tego typu miejscu, ponieważ akumulator pokładowy mocno ucierpiał podczas pochmurnych dni na trasie. By nie nadwyrężać go bardziej i tak odłączyliśmy już lodówkę i przetwornicę. Temperatury panujące na zewnątrz powodowały, że przechowywanie zapasów w aucie, bez lodówki nie stanowiło problemu. Teraz, gdy po raz pierwszy mieliśmy okazję podładować akumulator i wszystkie sprzęty, postanowiliśmy nie wahać się dłużej i tam pojechać. Przy okazji mogliśmy następnego dnia zwiedzić samo miasteczko. A te okazało się bardzo klimatyczne. Wąskie uliczki, stara zabudowa, garstka ludzi wokół. Tylko podniesiony poziom rzeki przepływający przez środek miasteczka powodował, że czuć było napięcie, ciszę przed burzą.

Spacerem po Ornans zapoczątkowaliśmy niemal tygodniowy pobyt we Francji połączony ze zwiedzaniem co bardziej interesujących nas miast. Z Ornans przejechaliśmy do Besançon, gdzie koniecznie chcieliśmy zobaczyć cytadelę. Stare miasto oraz elementy fortyfikacji wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. I trudno nie przyznać racji w wyborze tego miejsca. Zarówno miasto jak i ulokowane na pobliskich wzgórzach cytadele i forty nadają temu miejscu niezwykły klimacik.

Po opuszczeniu Besançon odwiedziliśmy Châteaubourg, leżące na południe od Lyonu oraz Orange. To piękna wioseczka, którą w zasadzie poznaliśmy przez przypadek. Tam zdecydowaliśmy się spać na jednym z parkingów. Rankiem zwiedziliśmy jej kilka uliczek i zachwyciliśmy się niesamowitym klimatem jakie mają takie małe miejscowości. Aż chciałoby się osiąść tam na dłużej, zamieszkać w jednym z budyneczków ściśniętych jeden przy drugim. I pożyć chwile leniwie. Aż północny wiatr znów wezwie nas w drogę, niczym bohaterkę filmu „Czekolada”.

Orange z kolei zachwyciło nas pięknie zachowanym amfiteatrem rzymskim oraz licznymi wąziutkimi uliczkami biegnącymi wokół katedry. Stojąc na szczycie górującym nad miastem i patrząc w dół na ogrom amfiteatru trudno nie dostać lęku przestrzeni.

Do Avinionu dotarliśmy ciut późno bo słońce chyliło się już ku zachodowi. Dlatego zamiast jechać dalej w stronę hiszpańskiej granicy postanowiliśmy zatrzymać się na dłużej w tym mieście. Nie chcieliśmy odpuszczać sobie zobaczenia jednej z największych atrakcji Francji — Pałacu Papieskiego.

Ostatnie dni we Francji spędziliśmy lądując nad morzem. Zainspirowani instagramowym postem jednej z ekip, udaliśmy się do Le Grau-du-Roi by oglądnąć flamingi. Chcieliśmy poczuć się jak Nel z „W pustyni i w puszczy”, zawołać „Stasiu, flamingi!” Odnaleźliśmy je w płytkich stawach zlokalizowanych wokół miasteczka. Zdziwiliśmy się, że nic sobie nie robiły z naszej obecności. Ba, nie przeszkadzały im nawet przejeżdżające obok samochody. Mogliśmy obserwować je, jak dreptają na swoich cienkich nóżkach w wodzie co rusz przepychając się albo zanurzając głowę w poszukiwaniu pokarmu.

Później udaliśmy się na pobliską plażę. Temperatura wody nie skłaniała do zrzucenia ciuchów i wykąpania się. Za to spacer w towarzystwie niewielkich fal był już pięknym zwieńczeniem podróży przez Francję. Mogliśmy napawać się morską bryzą i odnajdywaniem kolejnych pięknych muszelek. Późniejszy nocleg okazał się równie niezwykły. Rankiem, kiedy obudziliśmy się po nocy spędzonej w Bages niedaleko Narbony, flamingi również tam były. Dzięki temu mogliśmy nacieszyć nimi oko nim wyjechaliśmy w stronę Hiszpanii.

Po kilkudziesięciu kilometrach udało się nam dotrzeć do granicy. Ta okazała się nieco lepiej strzeżona w porównaniu do do tej pory przekraczanych. Trzeba przyznać, że francuska policja napędziła nam nieco strachu. Kiedy zobaczyliśmy radiowozy i mundurowych sądziliśmy, że wyjazd z Francji nie będzie taki łatwy. Szybko okazało się jednak, że policja sprawdza jedynie wjeżdżających na francuską ziemię. Tych udających się do Hiszpanii zwyczajnie nie zauważa. Nasza strona drogi była całkowicie pusta. Gdy zrozumieliśmy, że ani francuskie ani hiszpańskie służby nie mają zamiaru nas kontrolować, czym prędzej oddaliliśmy się z granicy ciesząc się i śmiejąc. Byliśmy szczęśliwi, że oto ziścił się wielki nasz plan. Nie mogliśmy uwierzyć, że jesteśmy w Hiszpanii. Że dotarliśmy do niej bez większych komplikacji. Wszystkie nasze obawy związane z podróżą przez Europę w czasach zarazy okazały się bezpodstawne. Wjechaliśmy na terytorium Hiszpanii i od teraz mieliśmy cieszyć się słońcem i wyższą temperaturą. Po raz kolejny udowodniliśmy sobie i innym, że podróże w czasach zarazy są możliwe.

W podróży po Hiszpanii

Naprawa awarii

Po przekroczeniu granicy udaliśmy się w kierunku Girony. Nie chcieliśmy zbytnio nadwyrężać Bombla. Kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Hiszpanią samochód zaczął dziwnie się zachowywać. Przy dodawaniu gazu wszystko wpadało w wibracje, a z podwozia dobywało się dudnienie. Po zejściu pod auto okazało się, że szwankował wał napędowy. Jeden z krzyżaków łączących wał ze skrzynią biegów uległ zużyciu. Konieczna była wymiana wadliwej części. Jednak postanowiliśmy możliwie jak najdłużej odwlekać naprawę w nadziei, że Bombel nie rozsypie się całkowicie przed opuszczeniem Francji. Zależało nam na dotarciu do o wiele tańszej Hiszpanii. Liczyliśmy, że naprawa tam nie będzie tak kosztowna jak by to najpewniej wyglądało we Francji.

W wyszukiwarce internetowej znaleźliśmy adres sklepu z częściami samochodowymi w Gironie. Szybko okazało się, że ulica gdzie znajdował się upragniony przez nas sklep, to istne zagłębie serwisów i sklepów motoryzacyjnych. Po odwiedzeniu kilku z nich trafiliśmy w końcu na stary, nieco mniej schludny sklepik. Jak się przekonaliśmy, nie witryna czyni sklep lepszym. Tam po kilkudziesięciu minutach konsultacji i gdybania wybraliśmy krzyżak, który miał pasować do naszego typu wału napędowego. Ze względu na późną porę postanowiliśmy nie zabierać się za naprawę. Chcieliśmy zostawić wymianę na następny dzień.

Wyszukaliśmy w niedalekiej odległości od miasta miejscówkę pod starym i nieużywanym kościołem. Postanowiliśmy zostać tam na noc. Szybko przekonaliśmy się, że kościół nie jest opuszczony jak z początku wyglądał, dzwon bije, a miejsce cieszy się popularnością wśród okolicznych mieszkańców. Następnego dnia, gdy otworzyliśmy drzwi naszego Bombla okazało się, że raz po raz ktoś przechodzi obok. Dziwnie czuliśmy się szykując śniadanie w towarzystwie przechodniów, którzy byli równie mocno zdziwieni na nasz widok. Nie przywykliśmy jeszcze do vanlife’owej rzeczywistości i wykonywania podstawowych czynności poniekąd na widoku. Niepokój wzbudzał w nas funkcjonujący dzwon, który nawet nocą potrafił złowieszczo rozbrzmieć. Nie chcieliśmy zostawać w tym miejscu. I nie mogliśmy. Po wejściu pod auto okazało się, że krzyżak jest za duży. Nici z szybkiej naprawy. Na domiar złego sklep nie był otwarty ponieważ właśnie zaczął się weekend. Musieliśmy znaleźć bezpieczne miejsce, gdzie zostalibyśmy do poniedziałku. Postanowiliśmy przeparkować się i przeczekać dwa dni na jakimś parkingu w mieście.

Po ogarnięciu siebie i Bombla ruszyliśmy z powrotem na okolice sklepu motoryzacyjnego. Pomyśleliśmy, że w weekend, gdy wszystko jest pozamykane, zaparkowanie na ulicy mechaników będzie strzałem w dziesiątkę. I nie będziemy musieli przeparkowywać się znów w poniedziałek by wymienić część.

Plan był dobry, ale… Nie wzięliśmy pod uwagę, że ze względu na pandemię w Hiszpanii obowiązuje zakaz przemieszczania się w weekend. Kiedy zbliżyliśmy się do rogatek miasta, na rondzie zauważyliśmy dwa radiowozy i kilku funkcjonariuszy. Jednak nie połączyliśmy kropek. Widząc jednego policjanta z karabinem zawieszonym na brzuchu i drugiego z kolczatką przygotowaną do rzutu pomyśleliśmy, że trwa obława na uciekiniera z pobliskiego więzienia. Zwolniliśmy. Policjanci przyglądali się od dłuższej chwili jak zbliżamy się do nich. I próbowali wydedukować z rejestracji pojazdu skąd jesteśmy. Gdy zrównaliśmy się z nimi jeden z policjantów wskazał gestem, byśmy się zatrzymali i otworzyli okno. Na pytanie, czy mówimy po hiszpańsku zaprzeczyliśmy. Funkcjonariusze spojrzeli po sobie. Po kilku sekundach milczenia policjant machnął ręką dając do zrozumienia, że możemy jechać dalej. Mężczyzna z karabinem i drugi z kolczatką przesunęli się byśmy mogli ruszyć. Dokończyliśmy zataczanie kręgu na rondzie i skierowaliśmy się do centrum Girony. Po zjechaniu ze skrzyżowania dostrzegliśmy kolejne rondo i kolejne stanowisko kontroli utworzone na drodze. Tym razem jednak nieco pewniej podjechaliśmy do niego. Znów zostaliśmy zatrzymani, rejestracja zlustrowana, a do okien od strony kierowcy i pasażera zbliżyło się kilku funkcjonariuszy. Zaglądnęli do środka, kiedy rozsuwaliśmy szyby i zakładaliśmy maseczki. Ponownie zaprzeczyliśmy, że znamy hiszpański. Tym razem jednak nasza odpowiedź spotkała się z dezaprobatą. Jak tak może być? Jesteśmy w Hiszpanii i nie znamy języka? Kiedy powiedzieliśmy, że dogadamy się na pewno po angielsku funkcjonariusze z niepokojem zaczęli wymieniać spojrzenia. Który odważy się rozmawiać? W końcu z szeregu wystąpił nieco młodszy od reszty policjant. Wypytał nas o cel podróży, co robimy w Gironie, w Hiszpanii i dlaczego podróżujemy, skoro panuje pandemia i jest lockdown? Poinformowaliśmy mężczyznę, że jedziemy tylko do sklepu w Gironie, a później jedziemy dalej na kemping, gdzie zatrzymamy się na weekend, by przeczekać zakaz przemieszczania się. A do Hiszpanii przyjechaliśmy by zobaczyć ten piękny kraj, że jesteśmy w trasie od dłuższego czasu i zapewne taki stan rzeczy zostanie jeszcze długo. To co usłyszeliśmy w odpowiedzi zapadło nam w pamięci. ”It’s a difficult time to travel” wybrzmiało z jego ust. Dzisiaj wspominamy te słowa z rozbawieniem. To był najlepszy czas na podróż. Jednak w tamtej chwili, gdy mężczyzna spojrzał na nas surowo i kazał zawrócić nie pozwalając wjechać do miasta, z pokorą przyjęliśmy wyrok. Nie próbowaliśmy walczyć czy kombinować.

Dziś, gdy mamy za sobą kilkaset nocy na dziko, tysiące kilometrów przejechanych przez Europę i niezliczoną ilość kombinacji alpejskich pozwalających ominąć niekorzystne dla nas przepisy wiemy, że do Girony dostalibyśmy się innym wjazdem, nawet polną drogą. Wtedy jednak pomyśleliśmy, że tak musi być. Ale nie było tego złego co by na dobre nie wyszło. W związku z tym, iż planowaliśmy założyć lepsze zabezpieczenia do Bombla nim udamy się do Barcelony (słynącego z dużej ilości kradzieży miasta Katalonii), postanowiliśmy udać się na jakiś tani kemping w okolicach Girony. Tam moglibyśmy bez problemu zostać i nie wzbudzać zainteresowania podczas małego remontu instalacji. Jedynym problemem był brak bardziej zróżnicowanego zapasu jedzenia — w związku z tym, iż nie mogliśmy wjechać do Girony, byliśmy zmuszeni dwa dni wyjadać zapasy spaghetti schowane do tej pory na takie właśnie okazje w czeluściach Bombla.

Spędziliśmy resztę weekendu chillując na przemian z doprowadzaniem naszego domu na kółkach i jego wyposażenia do porządku. Założyliśmy też częściowo alarm. Nie spisywał się tak dobrze jak zakładaliśmy, ale jego obecność dawała małą nadzieję na bezpieczny postój. Czuliśmy, że jesteśmy zabezpieczeni na tyle ile to możliwe i możemy pojechać do Barcelony.

Nim