Mimo wszystko - Agnieszka Monika Polak - ebook + audiobook

Mimo wszystko ebook i audiobook

Agnieszka Monika Polak

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Jeżeli jesteś pełna kompleksów, nie lubisz swojego ciała i wydaje Ci się, że Twoje życie jest niekończącym się pasmem problemów, przeczytaj tą książkę!

Kiedy poznasz historię Ewy, najprawdopodobniej inaczej zaczniesz patrzeć na siebie i świat, który Cię otacza. Poznasz prawdziwą historię niepełnosprawnej kobiety, która zawsze sama boryka się ze swymi problemami, mimo że wokół niej przewija się wielu ludzi. Problemów ma bez liku, lecz żadne nie są w stanie jej załamać. Stanowi przykład dla wszystkich, zarówno chorych, jak i zdrowych, że w każdej sytuacji można nauczyć się czerpać z życia radość.


Mimo wszystko” to dobry tytuł na książkę. „Mimo wszystko” to dobry tytuł na film! „Mimo wszystko” to niestety credo wielu ludzi, którzy postanowili przetrwać. Mimo choroby, mimo samotności, biedy, mimo znieczulicy i braku opieki ze strony państwa. Postanowili Mimo wszystko! O kimś takim jest ta opowieść. Chcecie ją poznać? Przeczytajcie „Mimo wszystko”! Książkę Agnieszki Moniki Polak. Nową odsłonę „Losu Człowieka”. Po polsku. Polecam!

Cezary Pazura

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 27 min

Lektor: Olga Żmuda

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Strona tytułowa

AGNIESZKA MONIKA POLAK

MIMO WSZYSTKO

Strona redakcyjna

Redakcja: Zuzanna Gościcka-Miotk

Okładka: Marcin Bondarowicz

Skład: Monika Burakiewicz

© Agnieszka Monika Polak i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7722-314-7

NOVAE RES — WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61, e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB/MOBI:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

Pamięci mojej Mamy – poświęcam.

TELEFON

Pewnego lutowego ranka w sobotę obudziłam się z samego rana, chociaż mogłam pospać dłużej. Przecież był weekend, wymarzone wolne. Zegara biologicznego nie da się jednak oszukać, tyka sobie systematycznie i nie pytając o zgodę, w odpowiednim momencie włącza budzik.

Nie mogę tylko zrozumieć jednego: dlaczego budząc się według tego samego zegara, jak trzeba wstawać do pracy, człowiek ledwie zwleka się z łóżka, a kiedy może pospać, wyskakuje z pościeli rześki jak skowronek?

Tak chyba musi być.

Otóż tego ranka wzięłam do ręki kolejną książkę i zagłębiłam się w jej treść. Czytałam ją już kilka dni w tak zwanym międzyczasie: po przyjściu z pracy w ramach poobiedniej sjesty, czasami zamiast latania z odkurzaczem lub tuż przed snem. W końcu udało mi się ją skończyć.

Było, o ile dobrze pamiętam, chyba około jedenastej.

Zamknęłam tę książkę, odłożyłam ją na półkę i chwyciłam za telefon.

– Witaj! – powiedziałam, usłyszawszy w słuchawce głos Ewy.

– A witaj, witaj, dobra kobieto – odpowiedziała. – Co tam słychać u ciebie, rybko? – zapytała.

– W zasadzie nic specjalnego. Cały czas się kuruję i nie mogę dojść do siebie. To przeziębienie dało mi się ostro we znaki. Najpierw trzymałam się dzielnie, kiedy wszyscy w domu po kolei chorowali, a teraz przyszła kryska na Matyska. Dzisiaj postanowiłam chwycić się typowych „babcinych” sposobów, bo lekarstwa nie pomagają.

– Co ty powiesz? Naprawdę?

– Kaszel i łaskotanie w gardle, szumy w oskrzelach – ot, taki standard. Jak co roku zresztą. Ale co tam? dam radę. Zaraz poproszę Darka, żeby postawił mi bańki.

– A potrafi? – zapytała.

– Nie wiem, ale jak nie potrafi, to się nauczy – zaśmiałam się. – Zdolny jest i wierzę w niego – powiedziałam i przeszłam do meritum: – Wiesz co, Ewo? Nie dzwonię po to, aby narzekać na zdrowie, tylko w zupełnie innej sprawie. W życiu nie zgadniesz jakiej.

– No dawaj – ponaglała. – O co chodzi?

– Pamiętasz, jak byłam u ciebie ostatnio w ubiegłym roku? Dużo rozmawiałyśmy, opowiadałaś mi te swoje życiowe przygody…

– No, pamiętam, rozmawiałyśmy wtedy bardzo dużo, ale co to ma wspólnego z dzisiejszym telefonem, bo nie rozumiem…

– Pamiętasz, jak w którymś momencie powiedziałam ci, że masz tak barwne życie i tak sobie świetnie dajesz radę z tym wszystkim, co cię spotyka, że o tobie to trzeba by książkę napisać?

– Aaaa, no tak, pamiętam ten moment, zresztą nie ty jedna mi to mówisz – dodała ze śmiechem.

– Ja natomiast pamiętam, co wtedy odpowiedziałaś. Przypomnieć ci?

– Nie trzeba. Pamiętam, co powiedziałam, chyba coś w stylu: „Tylko gdzie znaleźć osobę, która zechce to wszystko połączyć i sklecić coś z tego mojego chaotycznego opowiadania?”.

– Otóż to – potwierdziłam i dodałam: – Znalazła się taka osoba!

– Kto to taki?

– Ja – odpowiedziałam krótko. – Zgadzasz się? Chcesz podzielić się swoimi losami z innymi?

Chwila ciszy. Czekam, aż się odezwie, ale w głowie mam już tytuł i zakończenie.

Jej odpowiedź to tylko formalność.

– Tak, chcę – zdecydowała po chwili.

ZACZĘŁO SIĘ OD WARKOCZA

Znamy się już ponad dwadzieścia lat, a dopiero dzisiaj zaczęłam się zastanawiać, jak to się stało, że zostałyśmy przyjaciółkami. Dzieli nas niemała różnica wieku, bo wynosząca aż szesnaście lat. Dzisiaj, kiedy obie jesteśmy już dojrzałymi kobietami, to nie ma znaczenia, ale wtedy… Chyba jednak też nie miało.

Ja byłam grzeczną, miłą nastolatką, zawsze uśmiechniętą. Nie miałam czasu na rozrywki, ganianie na dyskoteki ani, jak to się mówi, chodzenie z chłopakami, bo mój czas był wypełniony po brzegi nauką i grą. Nie, nie, nie byłam kujonem, lecz kończyłam równolegle dwie szkoły – podstawową i muzyczną. Najpierw w zakresie podstawowym, a potem średnim. I chyba przez to, a raczej dzięki temu prawdopodobnie byłam dojrzalsza i wrażliwsza niż moje rówieśniczki. Dlatego mogłam tak doskonale porozumieć się z Ewą.

Słowa „wrażliwsza” nie użyłam bez powodu i nie zrobiłam tego po to, by się w jakiś sposób wywyższyć. Daleka jestem od tego. Była to połowa lat osiemdziesiątych i ani w szkole, ani tym bardziej w mediach nie było programów na temat integracji z osobami niepełnosprawnymi, do których należy Ewa. Moje rówieśniczki miały inne zainteresowania, z pewnością nie kręciła ich rozmowa ze starszymi kobietami, a kalekimi – tym bardziej. Nie chciałabym wyjść na megalomankę, tak po prostu było.

Mieszkałyśmy w jednym bloku, dzieliły nas dwie klatki. Kilka razy dziennie przechodziłam pod oknami Ewy, targając ze sobą skrzypce czy torbę na ramię. Ponieważ mieszkała na parterze, mogła mnie dokładnie obserwować. I na co patrzyła? Na mój piękny, to są jej słowa, blond warkocz i skrzypce. Jedno i drugie mam do tej pory. Tamten warkocz leży sobie gdzieś między apaszkami, a na skrzypcach grywam do tej pory, teraz już dla przyjemności – bo kiedyś to chyba ku udręce sąsiadów. Byli bardzo wyrozumiali, ja natomiast uprzejma i chyba też wyrozumiała – ostatnie dźwięki wydobywały się z instrumentu o dwudziestej drugiej. Nie zaczynałam też grać przed ósmą rano.

Ewa była już mężatką, z kolei ja wchodziłam powoli w dorosłe życie. I to chyba dzięki Jurkowi, jej mężowi, poznałyśmy się bliżej i trzymamy się razem do dziś.

A życie plecie swoje historie, tak jak ja kiedyś zaplatałam swój warkocz.

RAZ ŚWIECI SŁOŃCE, RAZ PADA DESZCZ

Niech sobie piszą i mówią o Naszej Klasie, co tylko chcą. Każdy wyciąga z niej to, co chce. Jeden kontakty i dane, a drugi wspomnienia. Ja wybieram to drugie. Miło jest popatrzeć na znajome twarze, poszukać w pamięci nazwisk, powspominać wspólnie młodzieńcze wybryki.

Co bardziej zgrane i przedsiębiorcze grona skrzykują się tu i tam na modne ostatnio spotkania klasowe. I ja dałam się niedawno na to namówić. Nie bacząc na trochę niezadowoloną minę męża, pokonałam siedemset kilometrów, by powspominać i pooddychać przeszłością.

Musiałam zapewnić sobie jakiś dach nad głową po spotkaniu. Zatrzymanie się w hotelu nie wchodziło w grę, ponieważ jechałam do miasta, w którym miałam sporo przyjaciół. Nie chciałam ani nie mogłam zostać tam długo, więc tym bardziej szkoda mi było każdej chwili spędzonej w wynajętym pokoju.

Toteż złapałam za telefon i zadzwoniłam. Jeden sygnał, drugi. W słuchawce odezwał się znajomy, lekko zachrypnięty głos Ewy:

– Słucham?

– No to słuchaj – jak zwykle zaczęłam z żartem.

– Aaa, to ty, Moni. Cześć.

– Mam las do sprzedania – kontynuowałam.

– A ile będzie trzeba stracić? – Ewa podłapała zabawny ton rozmowy.

– Niewiele, tylko jeden wieczór i lampki.

– Jakie lampki? – zapytała.

– Umyć po wypiciu, bo w sobotę przyjeżdżam z winem – zaśmiałam się. – Co ty na to?

– Świetnie, zapraszam oczywiście, tylko…

– Jest jakiś problem? Jeśli tak, to…

– Nie problem, tylko w sobotę idę na wesele, no i jakby tego było mało – dodała – będziesz musiała przespać się ze mną w moim łożu, bo mam na piętrze chłopaków. Sama rozumiesz…

– Chłopaków? Nie przesłyszałam się?

– No, lokatorów. Wynajmuję piętro, żeby jakoś kieszeń podreperować, bo nie jest łatwo utrzymać taki dom.

– Aha, jasne, w takim razie rzeczywiście żaden problem – odetchnęłam z ulgą. – Dobrze, że mnie uprzedziłaś, to wezmę ze sobą jakąś ładną narzutkę, w razie gdybym się z nimi spotkała na zakręcie, parząc ci poranną kawę.

– A co cię tak nagle w te strony rzuciło? – zapytała w końcu.

– Mamy spotkanie klasowe i nie byłabym sobą, gdybym nie skorzystała z okazji oderwania się choć na chwilę od szarej codzienności.

– A co twój ślubny klejnot na to?

– Będzie musiał się z tym pogodzić, zresztą on był już na dwóch, to o czym mowa? Fakt faktem, jego spotkanie było rzut beretem od Lublina, ale co ja na to pocznę, bidula, że powiało mnie tak daleko za chlebem i mężem? Przynajmniej teraz jest pretekst do tego, by wyjechać choć na kilka dni. Dobra, dobra, Ewo, ale powiedz mi, gdzie ty teraz mieszkasz, bo już nie nadążam za tobą. Ostatnio było Rokosowo, a teraz?

– No, na Chrobrego 33, prostopadła do Świętochowskiego. Pamiętasz? Pierwsza w lewo za kościołem…

– Aaa, już sobie przypominam. Tam przed zakrętem była piekarnia, tak?

– No, no właśnie.

– To już jestem w domu, zresztą i tak wezmę taksówkę, bo po tylu godzinach jazdy z pewnością nie będę miała ochoty na spacer po Koszalinie, mimo iż tak dawno w nim nie byłam.

– To do zobaczenia w takim razie. Zdzwonimy się jeszcze.

– Pa, pa.

Czas od telefonu do wyjazdu minął nie wiadomo kiedy. Tydzień był pracowity, zarówno w pracy, jak i w domu. Zawsze łatwiej to znoszę, jeśli mam w zanadrzu perspektywę czegoś fajnego.

Codziennie po pracy jakiś wypad do miasta w wiadomych celach. Trzeba odświeżyć garderobę, pomyśleć o włosach i temu podobnych drobiazgach.

Zaszalałam. Zazwyczaj jestem bardziej rozsądna w kwestii wydawania pieniędzy, ale ten wyjazd z racji swej niepowtarzalności postanowiłam potraktować wyjątkowo i puścić wodze fantazji.

Poszłam więc do jednego z lepszych salonów fryzjerskich w mieście, do którego wybierałam się już od dawna. Jakiś czas wcześniej spotkałam kolegę ze studiów, który jest tam teraz menedżerem. Tak fajnie opowiadał o tym, co w tym salonie robią z włosami. Mówił, że wykonują jakiś „rytuał”, po którym są one piękne, lśniące i zregenerowane. Zaszczepił we mnie chęć poznania tego na własnej skórze. Uznałam, że to jest ten czas – czas na rytuał. Poszłam więc i zapisałam się tydzień wcześniej na wizytę. Był wolny termin akurat na dzień przed wyjazdem. Tak już to bywa w takich salonach – nie ma wejścia „z ulicy”. Dzięki temu miałam świeżą fryzurę i mogłam dobrze prezentować się na spotkaniu. Wszak nie widzieliśmy się szmat czasu – dwadzieścia pięć lat! Nie mam pojęcia, kiedy to minęło.

Jeśli chodzi o włosy i ten szumnie brzmiący rytuał, to cóż, nie powiem, wyglądały ładnie, ale nie tak, jakbym sobie tego życzyła i nie za taką cenę. Dobra sauna z odżywką dają taki sam efekt. Nie żałuję jednak, bo spróbowałam i mam zdanie na ten temat. Moja stara, wypróbowana fryzjerka wróciła do łask. I tak trzymać! A jak nie ma różnicy „to po co przepłacać”? Dobre hasło reklamowe dotyczy, jak widać, nie tylko reklamy Dosi.

Najtrudniejszy był jednak dobór garderoby. Czas pobytu krótki, a chciałoby się zabrać pół szafy. Nie, nie ma tak. Torba ma ograniczoną pojemność. Dobrze, że był to okres letni, kiedy ciuszki są jeszcze mało objętościowe i lekkie. Najcięższe okazało się obiecane wino. Targałam je z Lublina, bo szkoda mi było cennego czasu na chodzenie po sklepach. Zaległości nazbierało się wiele, nie widziałyśmy się też, bagatela, przeszło dwadzieścia lat, nie licząc mojej krótkiej wizyty cztery lata temu, niedługo po wygranej. Wtedy wpadłam do niej jak po ogień i zabawiłam może całe dziesięć minut. Zdążyłam się przywitać, poznać Jacka – jej dorosłego już syna (wcześniej widziałam go jako sześciolatka!) i zapytać, czy to prawda, co usłyszałam od kolegi, czyli że niedawno trafiła szóstkę w totka.

Przez te wszystkie lata kontaktowałyśmy się przede wszystkim telefonicznie, a to nie to samo, co rozmowa w cztery oczy. A ona potrafi gadać, oj, potrafi. Czasem zanim złapię stosowny moment, aby wejść jej w słowo, zapomnę, co chciałam powiedzieć.

No i doczekałam się terminu wyjazdu. Był piękny letni dzień. Słońce świeciło mocno, więc już zaczęłam korzystać z wolnego. Torba spakowana, paznokcie pomalowane, włosy gotowe już od wczoraj, więc co tu robić?

Nic, tylko myk do ogrodu na hamak i słoneczko. Aby nie przegapić godziny wyjścia, wzięłam ze sobą komórkę i nastawiłam alarm na jedenastą piętnaście. I tak z telefonem na piersiach ucinałam sobie słodką drzemkę przy akompaniamencie latających much i szelestu liści poruszanych podmuchami wiatru. Leżałam i myślałam o czekającej mnie podróży i spotkaniu.

Podróż minęła bez specjalnych przygód, aczkolwiek oczekiwanie na dworcu Warszawa Wschodnia nie należało do najprzyjemniejszych jej etapów. Czułam się jak w jakimś męczącym śnie. Pociąg był opóźniony, lecz nie podawano żadnych informacji na ten temat. Udałam się na peron czwarty, z którego miałam odjechać, około piętnastu minut przed czasem. To były chyba najspokojniejsze minuty tam spędzone. Potem zaczął się mój mały koszmar. Okazało się, że był to peron, na który tego dnia przekierowywano z pozostałych wszystkie opóźnione i nieopóźnione pociągi. Mojego zaś jak nie było, tak nie ma. Czekałam pięć, dziesięć, piętnaście minut, a tu cisza. Pomyślałam sobie w końcu: „Matko! Może pomyliłam perony” – i poleciałam na dół po schodach szukać gdzieś na ścianie rozkładu jazdy. Nerwy powoli przeszły w panikę. Zapowiedzieli kolejny pociąg. Tym razem do Siedlec. Potem gdzieś … – o, chyba do Iławy. Tak. Potem do Łodzi, a o moim ani widu, ani słychu. Minął kolejny kwadrans. „Nie, to niemożliwe” – pomyślałam – „przecież to Warszawa, nie jakieś zadupie. Powinni coś powiedzieć, ogłosić. A tu nic”.

Zeszłam po raz kolejny z tą torbą, która zaczęła mi już okropnie ciążyć, na dół, by po raz kolejny sprawdzić coś, co już sprawdzałam. Wariactwo?!

Było gorąco, ubranie przylepiało się do ciała, pot ciekł po plecach. Nagle powiedzieli przez megafon, że jakiś opóźniony pociąg – nie dosłyszałam jaki – odjeżdża z peronu, którego numeru też nie dosłyszałam. „To koniec” – pomyślałam – „już sobie pojechałam, blondynka jedna. Nie dolecę, nie zdążę”.

Biegałam, pytałam. Pani ze sklepu w podziemiach odpowiadała mi, że ona tu w ogóle nic już nie słucha. Racja, gdyby się nie wyłączała, mogłaby zwariować.

Wróciłam na swój peron i czekałam już całkiem zrezygnowana. Mówiłam sobie: „Trudno, co ma być, to będzie. W najgorszym wypadku do domu mam jak wrócić – pociągów masa”.

Na szczęście niedługo po tej akcji łaskawie zapowiedzieli mój pociąg, który zawiózł mnie do miasta mojej młodości…

Koszalin przywitał mnie nocą. Było ciepło i przyjemnie. Jechałam taksówką i z ciekawością rozglądałam się dookoła, jednocześnie rozmawiając z kierowcą. Musiałam rozruszać trochę żuchwę po ponaddziesięciogodzinnym czasie milczenia, do czego nie jestem przyzwyczajona. Choć mam gadatliwą naturę, pasażerowie w pociągu nie wzbudzali we mnie chęci do rozmów.

Chłonęłam łapczywie wzrokiem wszystkie znajome ulice, oceniając na gorąco zmiany, jakie na nich zaszły w ciągu lat mojej nieobecności. Pierwsze odczucie, jakie mną zawładnęło, to zachwyt. Wszystko wydawało mi się ładniejsze, bardziej zadbane, dopieszczone i… jakieś… mniejsze. Mniejsze ulice, mniejsze miasto i – ku mojej uciesze – rachunki za taksówkę także.

Kiedyś, dawno temu patrzyłam na te same ulice z innej perspektywy. Po pierwsze, dziecka czy później młodzieży, a po wtóre, nie miałam właściwie żadnej skali porównawczej. Teraz to co innego. Miło jest jednak zastać zmiany na plus. Gorzej, gdyby było odwrotnie.

Rzuciły mi się w oczy także nowe rozwiązania komunikacyjne. Podziwiam za to zawsze inżynierów ruchu, że potrafią z takiego samego obszaru wyczarować coś, co wydaje się pozornie większe. Jak oni to robią? Nieważne, i tak nie zostanę inżynierem. Fakt pozostaje faktem – wykonują kawał dobrej roboty.

Wreszcie dojechałam.

Wysiadłam i podeszłam pod furtkę, za którą w asyście pięknej suni Azy stała Ewa i uśmiechała się tym swoim szczerym, kochanym uśmiechem.

– Nareszcie! – zawołała do mnie zza płotu. – Już nie mogłam się doczekać. Szynka wystygła i chlebuś sczerstwiał – poinformowała.

– Dobrze, niech będzie nawet z przypaloną herbatą – zgodziłam się – byle w końcu u ciebie.

– Nie dla mnie takie podróże – westchnęłam, wspominając przesiadkę i mrukliwe towarzystwo w przedziale. Wiedziałam, że zaraz zacznie się uczta dla ciała i ducha.

Weszłam na posesję, odruchowo rzuciłam okiem wokół i podążyłam za Ewą do środka. Przywitałyśmy się po przekroczeniu progu, aby starym przepowiedniom ludowym uczynić zadość. Weszłyśmy do dużego holu w kształcie litery L. Przede mną stała duża, stara kanapa – legowisko Azy, a po prawej stronie zauważyłam drewniane schody na górę. Dalej zaś łącznik prowadzący do salonu i kuchni. W mieszkaniu panował przyjemny, ciepły klimat.

– O – powiedziałam, spoglądając na wielkie okno – barek łączący kuchnię z salonem. Bardzo podobne rozwiązanie mieliśmy w poprzednim domu. Znakomicie ułatwia dostarczanie jedzenia na stół.

– Skoro tak, to myj rączki i zaraz będziesz podawać.

– „Myj rączki”. Mówisz jak Grażynka w Klanie – zaśmiałam się. – A gdzie masz łazienkę?

– Już ci pokazuję – podeszła do mnie swoim „łamanym” krokiem i zaprowadziła do celu.

Z powodu licznych operacji, mających swój początek w chorobie Heinego-Medina przebytej w dzieciństwie, Ewa ma zniekształconą w znacznym stopniu lewą nogę. Prawa też daleka jest od doskonałości z tych, a także innych powodów. Jednak podobnie jak Ewa dzielnie zmaga się z niedogodnościami swego kalectwa, tak i ona – noga – odrabia kawał dobrej roboty za swą „lewą” koleżankę.

– Łazienka jest za sypialnią –powiedziała.

Powoli podążałyśmy w jej kierunku. Po drodze miałam czas, by rozejrzeć się trochę dookoła. W rogu pokoju stało owo łoże, które miałam dzielić z Ewą przez dwie noce. Przy lewej ścianie zobaczyłam wielką lustrzaną szafę, a tuż przy łóżku skromną szafeczkę z małą lampką i radiomagnetofon, z którego cicho sączyła się muzyczka, tym razem Mały biały domek.

Jak się okazało, do łazienki nie było tak łatwo dotrzeć. Aby się tam znaleźć, należało minąć jeszcze jeden niewielki pokoik, stanowiący właściwą, acz nie za wielką garderobę.

– Ukrytą masz tę łazienkę – powiedziałam, wchodząc do wielkiego pomieszczenia z dużą narożną wanną z jacuzzi po lewej stronie oraz sporym oknem z malowniczym witrażem. Środek pokoju kąpielowego zdobiło wielkie lustro, a pod nim znajdowała się duża umywalka z jeszcze większym blatem. Ściany zdobiła jasna, nowoczesna glazura z delikatnym pastelowym wzorem, W kącie po prawej stronie zauważyłam jeszcze sporą, przystosowaną dla osób niepełnosprawnych kabinę prysznicową.

Umyłam szybko ręce i wróciłam do kuchni, gdzie krzątała się Ewa. Raz dwa przeniosłam na stół to, co podała, i zasiadłyśmy wreszcie do kolacji.

– Jak podróż? – zapytała.

– Dziękuję, jakoś zleciała. Do tej pory mam w uszach stukot kół, ale to nieważne. Mów, co u ciebie. Widzę, że mieszkasz sobie w pięknym domku, masz dużo przestrzeni. To z jednej strony dobrze, ale z drugiej nie wyobrażam sobie, jak ty to wszystko ogarniasz…

– Daję radę. Ten dom rzeczywiście jest spory, ale szkoda, że nie widziałaś tego w Rokosowie. Tam to dopiero były hektary – westchnęła. – Ten też muszę sprzedać. Niedawno puściłam anons w internecie. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.

– Co ty powiesz? Naprawdę? Dlaczego?

– Powiem krótko: finanse.

– Ewo, ty żyjesz jak w kalejdoskopie – powiedziałam. – A swoją drogą: musisz mi opowiedzieć, dlaczego sprzedałaś tamten dom. Wkładałaś w jego budowę tyle serca i wysiłku…

– Hm… to długa historia, nie na tu i teraz. Tak bywa w życiu. Kiedyś ci o tym opowiem.

– Wiesz, zawsze cię podziwiałam, ale teraz to po porostu brak mi słów. Kobieto! Jak ty sobie dajesz radę?

– A po prostu. Nie użalam się nad sobą, tylko zakasuję rękawy i robię, ile mi sił starcza, a jak nie chcę albo mam doła, rzucam to w pieruny i czekam na lepszy czas – albo inaczej, na lenia większego od mojego, żebym miała z czym walczyć, i wtedy wstaję – dodała. – Najtrudniej jest mi wymyć okna i zdjąć firanki, ale mam takie fajne dziewczyny, przyjaciółki, prawie jak siostry – podkreśliła – które pomagają mi to robić, kiedy wpadną z wizytą. Zaprzyjaźniłam się z nimi lata temu. I tak zostało. Są przy mnie, kiedy mi czegoś potrzeba. Są niesamowite, naprawdę. Uśmiejemy się przy tym ile wlezie, a potem jakaś malutka uczta dla podniebienia i tak jakoś pcha się ten wózek – powiedziała ze śmiechem.

– Ano rzeczywiście, pcha, i to jaki fajny – zauważyłam. – Nie widziałam go nigdy wcześniej. Jak byłam piękna i młoda, pamiętam, że chodziłaś bez jego pomocy, a i kul rzadko używałaś. O, przepraszam, miałaś ramię Jurka – poprawiłam się.

– A teraz mam swojego mercedesa.

– Jest bardzo pomocny. Pakowny, stabilny, mam w nim oparcie, mogę do niego załadować aż osiemdziesiąt kilogramów. Lubię go. Mało tego – kocham.

– A propos Jurka. Co z nim? Jak dzwoniłam niedawno, to jeszcze był…

– I wybył. Wygoniłam go już na zawsze z mojego życia, bo znowu zaczął podskakiwać. Dość tego! Dałam mu trzy szanse po rozwodzie. Nie wykorzystał ich, więc wara i „bedzie tego seksu”!

– A ty znowu o seksie. No tak, głodny zawsze o chlebie – zaśmiałam się i dodałam: – Lubię to twoje powiedzonko, jest bardzo oryginalne.

– Wiem, ludziom też się podoba, ale nikt nie umie używać go tak jak ja. Zawsze coś przekręcają – podkreśliła z satysfakcją.

– Jasne! Bo jest twoje i ty wiesz najlepiej, kiedy go użyć, dlatego tylko w twoich ustach brzmi naturalnie.

– Ale się zagadałyśmy, Monisiu. Jedz, częstuj się. Spróbuj może tego. To moja ulubiona sałatka śledziowa.

– Dziękuję, chętnie skosztuję. Trochę zgłodniałam podczas podróży, więc mam jeszcze miejsce. Mniam, pycha. Ty to potrafisz zaskakiwać! W kuchni też! Świetnie smakuje. W wolnej chwili poproszę o przepis, to i ja zaskoczę swoich bliskich po powrocie. Wiesz, ostatnio nie mam weny w kuchni, to będzie jak znalazł. I znowu sprawdza się powiedzenie, że podróże kształcą – powiedziałam, uśmiechając się.

Kiedy tak siedziałyśmy i miło gawędziłyśmy, Aza zaczęła szczekać i latać radośnie koło drzwi.

– Chyba chłopaki wracają – powiedziała Ewa. – Zawsze w weekend wypadają sobie do miasta, jak ja to mówię, na podryw. Fajnie, że są. Przynajmniej mam z kim porozmawiać, a jak trzeba, drzewa przyniosą czy skoczą po jakieś drobne zakupy. Zresztą ja lubię towarzystwo i ludzi, jak sama wiesz.

Weszli, kiedy kończyła o nich mówić. Czterech mężczyzn w różnym przedziale wiekowym, od młodzieży po wiek dojrzały. Weseli i uśmiechnięci. Podeszli do nas, grzecznie się przedstawili i po krótkiej, kurtuazyjnej wymianie zdań powędrowali na górę.

– Wiesz co, Ewa? Całkiem zapomniałam o winie. Gapa ze nie. Powinnam była dać ci je od razu – pobiegłam do sypialni po butelkę czerwonego martini.

– Czekaj, czekaj! – dobiegło mnie wołanie. – Pewnie jesteś trochę zmęczona. Przygotuję ci kąpiel, a potem zrobimy sobie pidżama party. Co ty na to?

– Świetny pomysł.

– Powiedziane, wykonane. Mówisz, masz.

I tak po godzinie siedziałyśmy w jej wielkim małżeńskim łożu, sączyłyśmy powoli wino, w tle cicho grała muzyka, a Ewa opowiadała. Mówiła raz o przeszłości, raz o dniu dzisiejszym. To w niej lubię najbardziej – tę spontaniczność i luz. A ma o czym opowiadać i pamięta wszystko ze szczegółami, datami. Podziwiam ją za to.

Wiele opowieści znałam już z lat młodzieńczych, nie wiedziałam natomiast nic o rodzicach i dziadkach Ewy. Nasze rozmowy dwadzieścia lat temu dotyczyły częściej dnia codziennego i bieżących wydarzeń. Matkę i ojca Ewy też znałam tylko na tyle, na ile pozwalały mi dobrosąsiedzkie stosunki, czyli powierzchownie. Nie miałam wspólnych tematów z jej mamą, a tata nie należał do osób rozmownych, był wręcz bardzo zamknięty. Odkąd go znałam, mało się poruszał. Czasami wyruszał gdzieś z żoną pod rękę, ale bardzo rzadko, ponieważ od lat był już niewidomy. Najczęściej przesiadywał w oknie lub przed domem. Jego groźna mina sprawiała, że omijałam go, jak mówi mój syn Jasiek, szerokim łukiem.

Często zastanawiałam się, jakie czynniki ukształtowały charakter Ewy, co lub kto sprawił, że jest osobą tak dzielną, silną i wytrwałą. Potrafi wyjść z każdej sytuacji obronną ręką i nigdy się nie załamuje, choć nie jest jej łatwo. Skąd ma w sobie tyle siły i hartu ducha?

Znam takie rosyjskie określenie: gniotsa nie łamiotsa – i ono chyba najtrafniej ją określa.

A przy tym ten jej wieczny optymizm i wesołe usposobienie.

Myślę, że właśnie wtedy, podczas tej nocnej rozmowy trwającej do trzeciej nad ranem, znalazłam wiele odpowiedzi na nurtujące mnie pytania. Nie odkryła mi tajemnicy swojego jestestwa, lecz jedynie wskazała na solidny fundament, na którym skonstruowała siebie, jedyną w swoim rodzaju osobowość.

Korzenie to najważniejsza część rośliny. Chociaż ich nie dostrzegamy, bo są gdzieś pod ziemią, niewidoczne dla oka, mają istotny wpływ na to, jaki okaz będziemy podziwiać.

Tamtego wieczoru właśnie zupełnie spontanicznie od słowa do słowa poznałam korzenie Ewy.

– Mój dziadek ze strony ojca nazywał się Franciszek Dobrowolski. Był człowiekiem niezwykle zaradnym i przedsiębiorczym. Dzisiaj z powodzeniem mogłabym nazwać go biznesmenem – zaczęła swoją opowieść. – Mieszkał w Lidzie. Miał duży dom. Był współwłaścicielem odlewni. Prowadził ją z jednym albo dwoma kolegami. Z tego, co mi tata opowiadał, a miał dobrą pamięć, biedy nigdy u nich nie było. Nie wiedzieli, co to przednówek. Oni tego nie znali. U nich zawsze spiżarnia była pełna. W rodzinie mamy bywało o tej porze roku ciężko, ale nie u nich. Dziadek miał swoją dorożkę. Był, jak to się mówi, panem. Jak się napukał, to siadał w dorożkę i do domu przywoził go koń.

Rodzinie powodziło się bardzo dobrze do czasu aresztowania dziadka przez NKWD w 1943 roku. Wraz z moim ojcem byli w AK w oddziale „Krysia”. Którejś nocy w wyniku obławy zorganizowanej na tatę złapali dziadka. Ojciec dał dyla. Im było wszystko jedno, kogo wezmą. To były czasy stalinowskie – „dajcie mi człowieka, a ja na niego paragraf znajdę”. Taka była ówczesna zasada działania radzieckiego prokuratora. Co tu dużo mówić…

W wyniku tej obławy dziadek dostał się do Workuty do łagrów, gdzie przebywał kilka lat. Tam odmroził sobie nogi. W wyniku tego odmrożenia, a może dzięki niemu, choć to słowo jest pewnie nie na miejscu, poznał lekarza o nazwisku Dzietzkaniec, będącego również na zesłaniu. Człowiek ten wystąpił do jakiejś tam władzy z prośbą o zwolnienie dziadka z odbywania dalszej kary. Nie wiem, jakich argumentów użył, ale udało się. Dziadek odzyskał wolność. Miał sine nogi, nie mógł chodzić, ba, nawet stanąć. Nie wiem, jak bardzo zaawansowana była u niego martwica, ale z pewnością się pojawiła. Przyczołgał się wręcz do tej Lidy. Musiał mieć wielką siłę i wolę życia, skoro zwalczył martwicę. Potem normalnie funkcjonował i chodził.

– Hmm, to chyba wiem, skąd u ciebie ten hart ducha i wytrzymałość na ból.

– No, może i po nim to mam, rzeczywiście. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam – powiedziała. – Kiedy dziadek przybył do domu w Lidzie, nikogo bliskiego już tam nie zastał, bowiem po jego aresztowaniu babcia Eleonora wyjechała z dziećmi ostatnim transportem repatriacyjnym do Polski i osiadła na Pomorzu. W jego domu zaś mieszkała obca kobieta. Zaopiekowała się nim, wyleczyła go z niemocy i pielęgnowała przez długie lata, bo aż do 56 roku. Wtedy właśnie do Lidy przybyli jego najbliżsi: dwie córki, syn i synowa. Kiedy rodzina dowiedziała się, że ojciec żyje, postanowiła zabrać go do siebie. Dziadek musiał podpisać zrzeczenie się majątku – odlewni, żeby móc wrócić do Polski. Dom zaś przepisał na kobietę, która tak wiele mu pomogła. Dzięki niej stanął przecież na nogi i powrócił do normalnego życia i funkcjonowania.

– Piękny gest. Z drugiej strony i tak nie miał lepszego wyjścia. Państwo dostało odlewnię. To mu chyba wystarczyło?

– Aż nadto – powiedziała i opowiadała dalej. – Syberia to była wielka szkoła życia i przetrwania. Wracali stamtąd tylko najsilniejsi. Tam dziadek, jak opowiadał, nauczył się wytrwałości, cierpliwości i zaradności życiowej oraz szacunku dla drugiego człowieka. Znosił wiele trudu, ale zawsze rozglądał się wokół. Widząc, że inni mają jeszcze gorzej, nie narzekał.

– To dobry sposób na dzisiejsze czasy. Wystarczy rozejrzeć się wkoło i od razu człowiek pokornieje. Tyle jest na świecie tragedii i nieszczęść…

– Masz rację, Monisiu. Masz rację… O, i wiesz, co jeszcze mówił mi często? Że tam nauczył się nie stękać przy wysiłku, ponieważ to była oznaka słabości, a tej cechy należało się wstydzić – podkreśliła. – Kiedy było mu ciężko, po prostu zaciskał zęby i powtarzał sobie: „Dam radę, dam radę”. Z łagrów wyniósł jeszcze poszanowanie dla ludzkich cierpień, bo było ich mnóstwo dookoła. Nauczył się też nie przywiązywać wagi do wartości materialnych.

– To pewnie ułatwiło mu rozstanie się z domem i odlewnią.

– Pewnie tak – przytaknęła. – Warto też wspomnieć, bo jest się czym pochwalić, że mój dziadek Franciszek został odznaczony przez Lecha Wałęsę odznaczeniem za udział w cudzie nad Wisłą. Było to na krótko przed jego śmiercią.

– Toż to istny bohater z tego, co słyszę. To wspaniale mieć takich przodków. Naprawdę jestem pod wrażeniem. Opowiadasz o człowieku, który współtworzył historię.

– Taki cichy bohater, jeden z wielu tysięcy, bardzo mi bliski. Po prostu mój dziadek – powiedziała ze wzruszeniem w głosie. Po chwili zapaliła papierosa i zapytała: – A może jeszcze odrobinę wina?

– Tak, poproszę. Lubię to wino, Ewo, ale muszę ci powiedzieć, że w twoim towarzystwie smakuje mi ono jeszcze lepiej.

– Och! Schlebiasz mi, dobra kobieto!

– Mówię tylko to, co czuję.

– A ja czuję, że jeszcze chwila, a stracę wątek. O czym to ja mówiłam?

– O dziadku bohaterze.

– No, rzeczywiście. Dziadek to jedna historia, a babcia to druga. Otóż kiedy dziadek przebywał na Syberii, jego dzielna żona, a moja babcia, Eleonora, odlewała garnki i patelnie, aby utrzymać sześcioosobową rodzinę. Była przy tym zawsze kobietą elegancką i zadbaną. Wiesz, Monisiu, dosyć mocno utkwił w pamięci pewien szczegół: babcia Eleonora malowała usta. W tamtych czasach taki zabieg kosmetyczny należał do rzadkości, jak możesz sobie wyobrazić. Babcia Eleonora była kobietą z wielką klasą, niczym księżniczka albo dama – podsumowała Ewa. – Wyobraź sobie, że przeżyła wielką traumę. Największą, jaka może przydarzyć się kobiecie i matce. Najpierw 18 stycznia 1954 roku straciła najmłodszego syna Janka, który chorował na padaczkę. Następnie w wyniku pomyłki lekarzy (podano niewłaściwe leki) w listopadzie tego samego roku pochowała swoją dziewiętnastoletnią córkę Basię – najpiękniejszą dziewczynę z rodu, osobę o wesołej i żywiołowej naturze. Osobiście jej nie znałam, ale ponieważ była wspaniałą młodą istotą, opowieści o niej krążyły długo w gronie rodziny. W taki oto sposób dotarła do mnie smutna historia mojej pięknej ciotki.

Babcia bardzo przeżyła obie śmierci i podupadła na zdrowiu. Jednak w tej swojej traumie była bardzo dzielna. Za to chylę nisko czoła i darzę ją wielkim szacunkiem. Przez wiele lat po śmierci dziadka codziennie chodziła na cmentarz. Byłam wtedy małą dziewczynką. Często pytałam: „Babciu, gdzie idziesz?”, na co ona odpowiadała tajemniczo: „Na randkę”. Ha! Z tym wiąże się nawet pewna zabawna historia, którą zaraz ci opowiem! – powiedziała Ewa, sącząc wino. – Moje babcie mieszkały na przeciwległych krańcach Polski, więc bywałam raz u jednej, raz u drugiej. Wizyty te odbywały się w dłuższych odstępach czasowych, przy czym częściej jeździłam do babci Eleonory. Dlatego też, kiedy pewnego razu przyjechałam do babci Jadwigi, ponieważ rzadko u niej bywałam, zamiast mówić do niej „babciu”, nazywałam ją po prostu panią. Za którymś razem babcia Jadzia obruszyła się i mówi do mnie: „Nie jestem żadną panią, tylko twoją babcią”, na co ja, mała, ale za to bardzo wygadana wnusia, szybko jej odpowiedziałam: „Ty nie jesteś moją babcią!! Moja babcia maluje usta i chodzi na randki”.

– No pięknie! To, że maluje usta, to mały pikuś, ale że chodzi na randki… No, niezłą markę babci wyrobiłaś u tej drugiej – skwitowałam.

– Babcia Jadzia zanosiła się od śmiechu, jak to usłyszała – powiedziała Ewa. – Wracając jednak do babci Eleonory, Monisiu. Była ona osobą twardą i niepoddającą się, a jednocześnie wyrozumiałą, opiekuńczą i dostrzegającą drugiego człowieka. To ona zawsze pierwsza przy mnie była, kiedy długie tygodnie leżałam w szpitalu w Piekarach Śląskich na rehabilitacjach po przebytych operacjach. Mawiała zawsze: „Rzuć za siebie, a będzie przed tobą”. Te słowa zapadły mi głęboko w serce. Do dziś staram się postępować zgodnie ze wskazaniem babci.

Dziadka ze strony mamy wcale nie pamiętam. Wiem tylko tyle, że mama jest do niego podobna. Natomiast babcia Jadzia była tą od przytulania i wycierania noska. Pochodziła z Podlasia. Chodziła w krochmalonych halkach, kolorowych spódnicach i zapaskach i piekła najpyszniejsze ciasto drożdżowe. I wiesz, Monisiu, mimo że mamie wychodziły wspanialsze wypieki, to zawsze z siostrami czekałyśmy jej powrotu od babci, która obdarowywała nas tymi pysznościami. To ciasto było dla nas niczym relikwia: wyjątkowe, bo upieczone specjalnie dla nas.

Moja mama odziedziczyła po niej uległość i spolegliwość. Babcia Jadzia była bardziej dumną kobietą, być może dlatego, że we wczesnym okresie swego życia owdowiała, a ponieważ nie wyszła powtórnie za mąż, to i nie miała komu usługiwać – stwierdziła Ewa, zaciągając się papierosem i popijając kolejny łyk wina. – Kiedy jej dzieci dorosły i usamodzielniły się, wstąpiła do III Zakonu św. Franciszka [1].

– Teraz rozumiem, skąd pomysł Jacka na wstąpienie do seminarium! Zresztą religijność i silny związek z wiarą to cechy charakteryzujące zarówno ciebie, jak i twoją mamę.

– Nie wiem, czy to miało bezpośredni wpływ, ale z pewnością nie było bez znaczenia – dodała Ewa, ziewając. – „Bedzie tego seksu”, na tu i teraz to koniec. Idziemy spać.

– Dobranoc.

– Dobranoc.

Spałyśmy długo i głęboko – do dziewiątej. Było to o tyle łatwe, że Ewa na noc opuszcza rolety antywłamaniowe i w pokoju panuje zupełna ciemność.

Obudziła nas Aza kręcąca się po domu ze zniecierpliwieniem. Dopominała się wyjścia na poranne siusiu. Wstałam więc jako pierwsza i po wysłuchaniu skróconej instrukcji obsługi niczym zdalnie sterowany robot podniosłam rolety i zabrałam się, tak jak obiecałam wcześniej, do parzenia porannej kawy.

Kawa i papieros to najważniejsze czynności na dzień dobry mojej przyjaciółki. Dzisiaj ma ten luksus, że nie musi nawet wychodzić z łóżka. Słodkie lenistwo.

– Podano kawusię – powiedziałam, wchodząc do sypialni i niosąc dwie pięknie zdobione porcelanowe filiżaneczki, – ubiegłoroczny prezent gwiazdkowy od syna – pełne kawy, której zapach rozchodził się dookoła.

– Ale mi dobrze, sama radość!

– Radość byłaby większa, gdyby zamiast mnie kawusię podał jakiś men.

– Spoko, spoko – powiedziała. – Men też podawał. I to całkiem niedawno. Na rękach nosił i tulił czule do snu.

– Ups. Zwracam honor, księżniczko – zaśmiałam się i zrobiłam ukłon w jej stronę. – Ale wydawało mi się czy powiedziałaś o tym w czasie przeszłym?

– Nie wydawało ci się. Sprawa jest zamknięta. Taki mały epizod o wielkim znaczeniu. Nie chcę dzisiaj o tym mówić. Na tu i teraz to koniec i „bedzie tego seksu!”. Powiedz mi lepiej, Monisiu, jakie masz plany na dzisiejsze przedpołudnie, żebym wiedziała, co i jak…

– Chciałabym przejść się trochę po osiedlu starymi ścieżkami, zajrzeć do kościoła, który tak bardzo kochałam, a który tak zmienili. Widziałam wczoraj po drodze.

– Rzeczywiście, to już nie ten klimat. A jaki jest zimny jesienią i zimą. Strasznie.

– Szkoda tylko, że aura sprawiła mi niespodziankę. Chorobcia, pada – powiedziałam, wyglądając przez okno. – Ale co tam, nie jestem z cukru. Zresztą mam parasolkę, tylko nie zabrałam odpowiednich butów i to mnie trochę martwi. Po prostu nie pomyślałam o tym. Dobra, jakoś sobie poradzę. Jak mawiał Bob Budowniczy, DAMY RADĘ!

Po śniadaniu wyruszyłam na mały szlak wspomnień. Miałam nadzieję, że w międzyczasie przestanie padać, ale gdzie tam! Lało równo.

Osiedle bardzo się zmieniło. Wszystkie bloki wyglądały inaczej. W środku osiedla powstała nowa szkoła podstawowa. Stare, popękane płytki chodnikowe zastąpiła równiutka kostka, gdzieniegdzie powyrastały kioski czy sklepiki. W miejscu dawnego sklepu Społem stoją dzisiaj salon obuwniczy i mały market. Nie ma już miejskiego ośrodka kultury – teraz w tym miejscu znajduje się przychodnia.

Najbardziej jednak zaskoczyła mnie zieleń. Drzewa tak porosły, że przewyższają dachy czteropiętrowych bloków. Pamiętam, jak tata mojej koleżanki ze szkolnej ławy, z którą do dziś się przyjaźnię, sadził małe brzózki. Dziś są to sięgające po dach piękne drzewa.

Tak wspominając i wyłapując każdą zmianę, dotarłam pod blok, w którym mieszkałam przez trzynaście lat. Zatrzymałam się i pobiegłam wzrokiem w górę do naszych okien. Te jako jedyne w całym bloku nie były wymieniane od czasów ich wstawienia. Nie wyglądały ładnie.

Stałam tak chwilę z zadartą do góry głową i chyba musiałam wyglądać dziwnie, bo zauważyłam, że zza firanki spogląda na mnie sąsiadka z parteru. Pewnie, leje deszcz, a ta stoi, moknie i patrzy w górę.

Kiedy ją zauważyłam, uśmiechnęłam się i machnęłam przyjacielsko ręką. Nie byłam pewna, czy mnie pozna. Ostatnio widziała mnie, jak miałam osiemnaście lat. Teraz jestem już „rycząca czterdziecha”.

Przeleciało nie wiadomo kiedy.

Poznała mnie. Otworzyła okno i zaczęłyśmy rozmawiać. Po chwili dołączyła do nas sąsiadka z naprzeciwka. Ucięłyśmy sobie króciutką pogawędkę, co komu się przydarzyło przez te lata. Opowiedziałam im, oczywiście, w telegraficznym skrócie, o sobie i swojej rodzinie, a one zrewanżowały mi się tym samym. Okazało się, że obie są już wdowami. Ich dzieci pozakładały rodziny i dobrze im się powodzi. Syn jednej jest lekarzem i pracuje na stanowisku ordynatora chirurgii. Jego żona też jest lekarką – poznali się na studiach. Potem się pobrali i mają dwójkę dzieci. Drugi syn sąsiadki wyjechał za granicę do Anglii. Prowadzi tam jakąś firmę prawniczą.

Natomiast córka sąsiadki z przeciwka wstąpiła do zakonu i wyjechała na misję do Luandy. Kto by pomyślał? Pamiętam ją jako największą modnisię w klatce, zmieniającą chłopaków jak rękawiczki. A tu taka przemiana. To prawdopodobnie efekt nieszczęśliwej miłości – bywa.

Po tej miłej pogawędce podeszłam pod okna mieszkania Ewy, by zobaczyć, jak się ma klombik, który jej mama uprawiała od lat. Każdej wiosny to u niej pierwsze spod śniegu wyglądały przebiśniegi, a potem krokusy i żonkile. Latem zaś pachniała maciejka i kwitły najpiękniejsze pąsowe róże. Wszystko starannie wyplewione, bez jednej trawki. Tutaj nic się nie zmieniło, jakby czas zatrzymał się w miejscu.

Podziwiam tę kobietę za wytrwałość i poświęcenie. Na pewno wymaga to od niej wiele wysiłku i samozaparcia, tym bardziej że cierpi na chorobę Parkinsona i jej leciwe, spracowane ręce są teraz mniej sprawne niż kiedyś.

Spojrzałam w ich okna, które zawsze były ozdobione pięknymi firankami i obowiązkowo kwiatami.

Firanki jak zwykle piękne, okazałe (pani Marysia miała do nich słabość, która udzieliła się także Ewie). Dzisiaj zupełnie nowe, zgodne z aktualnymi trendami. W kuchni piękna, chyba ręcznie robiona, może nawet cepeliowska zazdrostka. Nad nią wisi krótka, zdobiona wspaniałymi wzorami firanka. Teraz, jeśli tylko są finanse, to okno może wyglądać jak malowane, ale wtedy… kiedy wszystko było na kartki, trzeba było umieć się zakręcić i mieć znajomości, żeby dorwać coś ładnego. Ona potrafiła tego dokonać. Najczęściej można ją było spotkać w kuchni. Zawsze na posterunku, gotowa na każde zawołanie z pokoju obok, gdzie przebywał ojciec Ewy, a jej mąż. Wielki, wysoki, postawny mężczyzna o groźnym wyrazie twarzy.

Tak jak słabością pani Marysi są firanki, tak moją – oglądanie ich, a czasem nawet „zaglądanie” przez ich delikatną strukturę do mieszkań. Podglądanie z ukrycia, co ludzie robią, podpatrywanie codziennych czynności. Często też zastanawiam się, jak im się żyje. Co w tej chwili dzieje się w ich życiu? Czy są zadowoleni i szczęśliwi, a może przeżywają trudny czas?

Ileż tajemnic, a czasem bólu i cierpienia może się kryć za jedną piękną firanką! Jedno spojrzenie w okno i przenoszę się na chwilę w inny świat. Zapominam o tym, co tu i teraz. Jestem w innej bajce, jakby bańce mydlanej, która trwa tylko chwilę i za moment pęknie.

Taka chwila przydarzyła mi się, kiedy spojrzałam w okna państwa Dobrowolskich. Jak w kalejdoskopie przemknęły mi wydarzenia, chwile wspólnie spędzone z Ewą i długie rozmowy przy kawie i papierosku.

Zawsze dużo paliła i pali do tej pory. Ile razy prosiłam ją, by chociaż ograniczyła ich ilość? A ona zawsze odpowiadała:

– Nie rzucę i już! Przecież na coś trzeba umrzeć – śmiała się, a potem dodawała: – To dla mnie największa przyjemność w życiu: zapalić sobie i wypić kawę. I mam z tego zrezygnować? Nigdy! Wielu rzeczy potrafiłam sobie odmówić, ale tego nie mam zamiaru.

I tak się kończyły się próby sprowadzenia Ewy na drogę oszczędzania jej płuc i zdrowia. O pieniądzach nie wspomnę.

Kiedy wpadałam do niej z wizytą, aby pogadać, a czasem zwierzyć się, powoli poznawałam ją i jej życie, dla mnie niezwykle pasjonujące, pełne wydarzeń, a także ludzi, którzy stanęli na jej drodze, mężczyzn adorujących ją i robiących do niej, jak mawiała, „migdałowe oczy”, a było ich trochę i są do tej pory. To niesamowite!

Zawsze podziwiałam ją za to, że nie miała i nie ma żadnych kompleksów, że jest taka uśmiechnięta i pełna optymizmu, że akceptowała i akceptuje siebie taką, jaką jest. Ja wówczas, jak to bywa z nastolatkami, byłam „zawalona kompleksami” po uszy. Ona nie.

Tu oczywiście poznałam Jurka, jej męża, który przyczynił się do rozwoju naszej znajomości jednym bardzo sympatycznym gestem. Kiedy któregoś dnia wracał z pracy, zastał nas stojące pod klatką i zagłębione w rozmowie do tego stopnia, że nawet nie zauważyłyśmy kiedy się pojawił. Powiedział wtedy:

– Dziewczyny, nie szkoda wam nóg? Ewa, zaproś tę laskę do domu na kawę, bo korzenie zapuści i będziemy mieć sznury chłopaków pod oknami.

Od tamtej pory jak miałam ochotę pogadać, już bez skrępowania pukałam do drzwi Ewy. Przyznam, że na początku było mi trudno się przełamać, żeby mówić jej, a potem Jurkowi po imieniu. Dzieliła nas duża różnica wieku (Ewa jest ode mnie starsza o szesnaście lat, Jurek trochę mniej, bo dwanaście). Dla mnie to było dużo, bardzo dużo. W porównaniu z nimi byłam zupełnym dzieckiem – miałam zaledwie siedemnaście lat.

Ewa jest bardzo otwartą osobą, więc powoli skrępowanie minęło. Dla niej nie stanowiło to problemu, zawsze miła dobry kontakt z młodzieżą. Tak jest zresztą do dziś.

Nie każda kobieta przyjmuje oświadczyny po trzech dniach znajomości, a ona – tak!

W listopadzie 1981 roku po ciężkiej operacji usunięcia torbieli nowotworowej z lewego biodra, która na szczęście okazała się niezłośliwa, została skierowana na turnus rehabilitacyjny do szpitala w Dusznikach Zdroju. Zjawiła się tam w lutym następnego roku.

Trzy sale dalej mieszkał Jurek, mężczyzna niepełnosprawny, chory na gościec przewlekły postępujący [2].

Poznali się na korytarzu podczas parzenia kawy rano pierwszego dnia pobytu Ewy. Jurek miał za towarzysza Waldka, młodego, przystojnego, barczystego blondyna, a ona wesołą Jolę, mężatkę, która później z tymże Waldkiem przyprawiała mężowi rogi jak się patrzy. To tak na marginesie.

Razem chodzili na posiłki, dużo rozmawiali i nagle trzeciego dnia znajomości Jurek przyszedł do sali Ewy z bukietem kwiatów i pytaniem, czy zgodzi się zostać jego żoną. Było to tak zaskakujące i nieoczekiwane pytanie, że wydało jej się wręcz absurdalne i nieprawdziwe. Dlatego myśląc, że on – jak mawia – „łacha sobie z niej drze”, przyjęła propozycję. W tej decyzji było jednak trochę konsekwencji wynikającej z wcześniejszej obietnicy, jaką złożyła sobie sama w duchu. Kiedyś szwagier zadrwił z niej bardzo mocno i boleśnie, mówiąc, że „jako stara panna żyjąca przy rodzinie skończy w przytułku dla niepełnosprawnych”. W tamtej chwili przysięgła sobie: „A gówno! Ja im pokażę! Wyjdę za pierwszego lepszego, który mi się oświadczy”.

Potem były listy przychodzące niemal każdego dnia, czułe, pełne miłości. Romantyczne… I telefony.

Pewnego grudniowego wieczoru zadzwonił. Rozmawiali jak zwykle bardzo długo. Ten telefon niósł ze sobą jeszcze jedną wiadomość: Jurek poinformował Ewę, że nazajutrz przyjeżdża z kwiatami i szampanem, by prosić o jej rękę. Jak powiedział, tak zrobił, a ona… Cóż – zgodziła się w myśl zasady: Jak się powie A, to trzeba powiedzieć B.

Była niedziela. Mama po powrocie z kościoła sięgnęła za telefon, chcąc zaprosić na obiad swoją najmłodszą córkę Anię z mężem, a tu w słuchawce cisza. No i oczywiście kto winien? Ewa. Pewnie zepsuła telefon, rozmawiając godzinami z kochasiem, którego notabene, za kilka godzin mieli przyjąć w domu oraz oddać mu rękę córki.

Okazało się, że to nie Ewa była winna temu, iż telefon milczał. Była to niedziela 13 grudnia. W telewizji na wszystkich (dwóch!) kanałach rano, wieczorem i w południe emitowano przemówienie generała Wojciecha Jaruzelskiego, który w imieniu Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego ogłaszał wprowadzenie stanu wojennego.

Mimo wszystko mama Ewy nie dała za wygraną i nie bacząc na nic, kazała jej, kulawej, niepełnosprawnej osobie, iść zimą do młodszej siostry, by powiadomić ją osobiście o obiedzie. Mało tego:

– Rozkazała mi przyprowadzić ich osobiście – tak wspominała ten moment Ewa.

– I co zrobiłaś? – zapytałam.

– A co miałam robić? Wypełniłam rozkaz – uśmiechnęła się, a potem dodała z zadumą i smutkiem: – Zbyt dużo było rozkazów w moim życiu.

Tak wspominała swoje zaręczyny:

– Jest godzina szesnasta. Wyglądam przez okno – idzie. Skulony, zmarznięty. Trzymał w jednej ręce bukiet… a w drugiej torbę, w której niósł szampana. Wszedł. Zaprosiłam go do pokoju, zrobiłam herbatę, poczęstowałam jakimś ciastkiem. Patrzę na niego i widzę, że coś jest nie tak. Kręci się jakoś, zwija. A ja, że mam gębę niewyparzoną, jak wiesz, niewiele myśląc, pytam: „Co ci jest? Tak dziwnie się zachowujesz… Brzuszek cię boli czy co?”. Jurek spłonął rumieńcem niczym panienka i tłumaczy, że bardzo mu głupio, ponieważ miał po drodze mały „wypadeczek”. Pod kwiaciarnią nogi mu się rozjechały i wyrżnął jak długi, a efektem tego są pęknięte spodnie w kroku na dość dużym odcinku.

„Miał facet pecha” –pomyślałam. Z pewnością czuł się bardziej głupio, niż jestem w stanie to sobie wyobrazić. Mojej Ewie natomiast nie pozostawało nic innego do zrobienia, jak poprosić go o zdjęcie spodni i naprawienie szkody. Komizm tej sytuacji był naprawdę wielki.

Z perspektywy czasu podejrzewam, że w tym wszystkim był ukryty jakiś znak, a może symbol…

Ich małżeństwo nie należało do udanych. Po dwudziestu trzech latach zakończyło się rozwodem. Na tyle kawałków Jurek pociął też potem swoją ślubną obrączkę. Później próbował ją naprawić, ale się nie udało. Dla poparcia mojej hipotezy na temat symboliki zdarzenia dodam, że Jurek kilkakrotnie w trakcie trwania małżeństwa, jak i po rozwodzie odchodził od Ewy, a potem wracał. Ona zaś, dając mu kolejną szansę, szyła coś, czego zszyć się w rezultacie nie dało.

W ich związku zderzyły się dwa zupełnie odmienne światy. Ona wyrastała w domu, w którym kobieta byłą strażniczką domowego ogniska, gdzie panował porządek, rodzinna atmosfera, wszystko było poukładane i miało swoje miejsce. Natomiast u Jurka odwrotnie: rodzice na co dzień obrzucali się stekiem wyzwisk. Dla niego było to normalne. Rządził ten, kto wcześniej wstał. Ojciec miał zadziorny, zawadiacki charakter, przez co między teściami dochodziło do wielkich konfliktów, z rękoczynami włącznie.

Teraz rozumiem, dlaczego Ewa z rybki, kwiatuszka, perełki stała się dość szybko mendą, szmatą i etc. oraz niejednokrotnie dostawała kuksańce pod żebro od udającego sen męża.

– Wiedziałam, kiedy spał, a kiedy złośliwie walił mnie łokciem – opowiadała. – Wtedy brałam kołdrę i szłam spać na podłogę.

Głupia, usuwałam się w najdalszy zakątek łóżka, kiedy wiedziałam, że ma gorączkę reumatoidalną i cierpi. Rozumiałam. Chciałam, żeby się wyspał, wypoczął, bo rano wstawał do pracy.

Pani Marysia swoją postawą zaraziła Ewę. Dzięki temu, kiedy Jureczek po powrocie z pracy zasiadał do obiadku składającego się najczęściej z dwóch dań i deserku. Ponieważ jej mama sama bardzo zabiegała o względy męża, „czapkowała ojcu”, jak mawia Ewa, często trzymała stronę Jurka. Ten natomiast obrastał w piórka i zaczynał „podskakiwać”, kląć, poszturchiwać żonę, a nawet bić. Szybko zapomniał, że przyszedł do niej, jak to się mówi, „goły i wesoły”. Zaczynali związek od nieswoich pieniędzy. Ojciec pożyczył im na obrączki.

– Bukiet kupiłam sobie sama – opowiadała. – Koszulę załatwiła moja mama. Ja sprawiłam mu bieliznę. Sam zaopatrzył się w garnitur i buty.

W mojej pamięci Jurek zapisał się jako bardzo humorzasty i chimeryczny facet. Bywał zabawny i rozmowny, innym razem naburmuszony i z nosem wetkniętym w gazetę.

Miał kruczoczarne włosy, ciemną karnację i czarne oczy. Tak czarne, że spoglądając w nie, nie było widać, gdzie kończy się tęczówka, a zaczyna źrenica. Jacek jest pod tym względem bardzo do niego podobny, z tą tylko różnicą, że ma bardzo zielone oczy – po mamie. Z racji swojej choroby Jurek miał przygarbione plecy. Wyglądał jak ktoś, komu jest zimno. Miał skurczone łopatki i głowę wtuloną w ramiona. Do pełni charakterystyki wyglądu należy jeszcze dodać, że nie mógł obracać głową, więc żeby spojrzeć w bok, musiał przekręcić się wraz z całym tułowiem.

Postałam sobie pod jej oknami dobrą chwilę. Z zadumy wyrwał mnie dzwonek komórki. Dzwoniła Ewa. Martwiła się, że pada, a ja tak długo nie wracam.

Tym telefonem przywołała mnie do rzeczywistości. Spojrzałam na zegarek i przyśpieszyłam marszu. Obowiązkowo chciałam przejść się drogą prowadzącą od mojego bloku do szkoły muzycznej. Tyle razy ją przemierzałam. Znowu odniosłam wrażenie, że wszystko zmalało. Droga wydała się krótsza, a chodniki węższe. Wiele razy biegłam po niej z językiem na brodzie, żeby zdążyć na czas. Niedawno dowiedziałam się, że kilku nauczycieli, w tym dyrektor, którego byłam uczennicą, już nie żyje. Umarli także jego zastępca, kierownik sekcji smyczkowej i najwspanialsza nauczycielka, taka prawdziwa, jak to się mówi, „starej daty” – pani Stanisława Tomczakowa. Wiele jej zawdzięczam. Pamiętam, jak siadywałyśmy nad moim planem lekcji. Pomagała mi tak podzielić czas między zajęciami, żebym mogła pogodzić ćwiczenia z nauką, nie zapominając o odpoczynku i relaksie, no to też musiał znaleźć się czas.

Dobry nauczyciel jest jak książka: uczy, poszerza horyzonty i zostawia ślad w postaci emocji, które są wyjątkowe, niepowtarzalne. Taka była pani Stanisława.

Znowu telefon. Wygrzebuję go z torebki z wielkim trudem, ponieważ mam do dyspozycji jedną rękę – w drugiej trzymam parasolkę. Deszcz nie przestawał padać.

– Słucham?

– Cześć, Nika. Jesteś już w Koszalinie?

– A jak myślisz, Krzysiu? – zadałam retoryczne pytanie i zaraz dodałam: – Ależ oczywiście. To jak będzie z tą kawą? Damy radę zobaczyć się jeszcze dzisiaj przed moim spotkaniem klasowym?

– Spróbuję jakoś wygospodarować chwilkę, bo taka okazja może się prędko nie nadarzyć.

– I tu się z tobą zgadzam. A mógłbyś po mnie przyjechać?

– No pewnie, z przyjemnością! Gdzieżbym pozwolił, żebyś mokła, Nika! Powiedz tylko, gdzie mam się stawić…

– O, dzięki wielkie! Podjedź na Chrobrego 33, OK?

– No dobra! Może być o dwunastej?

– Oczywiście. Krzysiu, czy Jola nie będzie miała nic przeciwko temu? Wszak wyrywam jej męża. I to w sobotę!

– Chyba nie, ale jak chcesz, możesz zapytać ją osobiście. Jest obok mnie.

– OK. Daj mi ją do telefonu.

– Halo?

– Cześć, Jolu! Mam do ciebie prośbę. Wypożyczysz mi Krzysia na dwie godzinki?

– Jasne, nie ma sprawy – odpowiedziała.

– Jestem w Koszalinie tylko do niedzieli. Gdybym miała więcej czasu, chętnie wpadłabym do was na dłużej. Poznałybyśmy się… Ale w takim wypadku…

– Nie ma problemu, naprawdę. I tak zaraz idę na dyżur. Możesz być spokojna.

– No to w porządku – dodałam – bo miałam wyrzuty sumienia… Ale skoro tak… to obiecuję, że oddam męża w stanie nienaruszonym.

– Świetnie – odpowiedziała Jola ze śmiechem.

– No to cześć, pozdrawiam.

– Dziękuję i nawzajem. Cześć.

Skończyliśmy rozmowę, kiedy zbliżałam się do domu Ewy. Ostatni raz byłam w Koszalinie, cztery lata temu. Ewa mieszkała jeszcze wtedy z rodzicami. Zaczynała robić generalny remont mieszkania. Jednocześnie rozglądała się za działką pod budowę domu. Z wszystkim borykała się sama, no, może trochę pomagał jej syn. Z tego, co wiem, raczej jako kierowca i ten, co ma żądania, niestety. Jurek odszedł od Ewy miesiąc po tym, jak wygrała w totka, nie bacząc na nic, nawet na to, że miał umówioną (z trudem zaklepaną!) operację wstawienia endoprotezy biodrowej. Po prostu zabrał się i poszedł.

– No, jesteś wreszcie – Ewa powitała mnie w progu. – Ale masz mokre buty.

– Kompletnie przemokły. Nie mam pojęcia, co teraz zrobić. Przecież nie pójdę w nich na spotkanie. Z kolei te drugie, jakie wzięłam ze sobą, są z odkrytymi palcami i zupełnie nie nadają się na taką pogodę. To się porobiło. Chyba będę musiała kupić sobie nowe na dzisiejszy wieczór. Akurat będę miała okazję, bo zaraz przyjedzie po mnie Krzysiek. W takim razie wdepniemy po kawie do centrum handlowego i może coś sobie znajdę. A co to tak ładnie pachnie? – zapytałam.

– A obiad. Zaraz zasiadamy.

– Jesteś kochana i daj się uściskać – podeszłam i przytulam ją. – Dziękuję ci bardzo. Dzięki tobie czuję się zupełnie jak za dawnych lat, kiedy wracałam do domu, była mama i obiad przyszykowany. Cudowne czasy. Ich czar i ciepło docenia się dopiero po latach.

– No, nie roztkliwiaj się tak, Moniko. Co było, minęło, ważny jest każdy następny dzień. Trzeba nim żyć i cieszyć się chwilą. A teraz zapraszam do stołu.

– No dobra, mentorko, tylko skoczę do łazienki.

Po chwili zajadałyśmy pyszny obiad składający się z dwóch dań i deseru – jak za czasów Jurka. Niesamowicie sprytna kobieta.

– Masz tempo, Ewuniu – pochwaliłam ją. – Nie było mnie zaledwie… niech spojrzę… no, półtorej godziny, a ty już masz wszystko gotowe. Z deserem włącznie.

– No cóż, lata praktyki i dobra organizacja robią swoje. A poza tym przecież wiesz, że pichcenie to jest to, co tygryski lubią najbardziej – dodała z uśmiechem.

– I chwała im za to – powiedziałam, zajadając się pyszną zupą ogórkową z dodatkiem czosnku. – Z tym czosnkiem to świetny pomysł. Kupuję – powiedziałam.

– Wiesz, chociaż uwielbiam czosnek, nigdy nie wpadłam na to, by wrzucić go do ogórkowej. Dodany w niewielkiej ilości znakomicie wzmacnia jej smak i aromat. Nie przez przypadek zrobiłam ogórkową. Jutro będzie jak znalazł. Najlepsza na kaca – stwierdziła Ewa.

Myślisz, że aż tak pohulamy? – zapytałam.

– Pohulamy czy nie, tak na wszelki wypadek, gdyby przytrafił się którejś z nas, będziemy miały się czym leczyć.

Pierwszy dzień mojego pobytu u Ewy zapełniony był po brzegi atrakcjami. Ledwo skończyłyśmy obiad, odezwała się komórka.

– O, pewnie Krzysiek przyjechał – powiedziałam i wyjrzałam przez okno. – Tak, to on. Lecę. Będę za dwie godzinki. Dziękuję za obiadek – rzuciłam i już mnie nie było.

Wsiadłam do jego audicy i pomknęliśmy przez zapłakane ulice miasta do kafejki w centrum. Weszliśmy i już od progu dobiegł nas głos:

– Witam, panie Krzysiu, zapraszam do stolika przy oknie. Co to, dzisiaj nie w pracy? – zagadnął kelner.

– A witam, witam. Jeszcze nie, ale to kwestia kilku godzin, niestety – odpowiedział, udając smutnego.

– A gdzie dzisiaj gracie?

– W zajeździe „U bosmana”.

– To życzę w takim razie miłej pracy. Co państwu podać tymczasem?

– Chwileczkę – powiedział Krzysiek i zwrócił się do mnie: – A ty czego się napijesz? Kawka, herbatka, a może czegoś mocniejszego?

– Poproszę kawę i wodę niegazowaną z cytryną – odpowiedziałam.

– W takim razie ja też poproszę kawę.

– Parzoną czy espresso? – zapytał kelner.

– Ja parzoną, a ty, Nika?

– Espresso proszę.

Kawa espresso i wszystko w ekspresowym tempie. Mała kawka i obowiązkowo zdjęcie wykonane przez miłego kelnera, a potem do galerii po nieszczęsne buty. W międzyczasie wspominaliśmy dawne czasy. Lekcje i nauczycieli ze szkoły muzycznej. Krzysiek był w sekcji instrumentów dętych, a ja w smyczkowej. Spotykaliśmy się na zajęciach teoretycznych. On grał na flecie, a teraz… na czym on nie gra: saksofon, klawisze, klarnet… Rozwinął się bardzo, założył zespół, prowadzi orkiestrę wojskową i chór dziecięcy, a w wolnych chwilach siłownię. Długo by opowiadać. Najważniejsze, że pozostał taki, jakiego go zapamiętałam: wesoły, zawsze uśmiechnięty, z niesamowitym poczuciem humoru.

Odnaleźliśmy się dzięki Naszej Klasie. Gdyby nie ten portal, mielibyśmy raczej małe szanse na spotkanie.

Było mi trochę głupio, że zamiast siedzieć spokojnie w kafejce, wyciągnęłam go do sklepu, ale znalazłam się w sytuacji patowej. Nie miałam wyjścia – musiałam w czymś pójść na spotkanie. Pogoda była nieprzejednana i nie zanosiło się na poprawę. Lało jak z cebra, a buty, które miałam na nogach, chroniły mnie już tylko przed podłożem. W środku miałam powódź.

Krzysiek stanął na wysokości zadania. Nadzwyczaj cierpliwie oprowadzał mnie po sklepach obuwniczych, bo w galerii niestety nie znalazłam niczego stosownego. Doradzał lepiej niż najlepsza kumpela.

– Szkoda, że mój mąż nie wykazuje tyle cierpliwości i wyrozumiałości w trakcie zakupów – powiedziałam, przymierzając kolejną parę butów. – Zazdroszczę Joli w tym momencie.

– Lubię chodzić z nią po sklepach, a doradzanie to moja specjalność. Uwielbiam, jak moja żona kupuje sobie coś ładnego. Moja męska próżność jest potem miło łechtana, kiedy faceci oglądają się za Jolką.

– I tak trzymaj! Pod tym względem jesteś wyjątkowy! Zresztą nie tylko po tym – dodałam i uśmiechnęłam się do niego.

– Dzięki, Nika! Zawsze do usług – powiedział i ukłonił się.

– Oj, Krzysiu, Krzysiu, ty chyba nigdy nie spoważniejesz.

– A po co, skoro tak lepiej? Śmiech to zdrowie.

– No jasne. Masz rację. Zresztą za to najbardziej cię lubię.

I tak oglądając buty i żartując ze wszystkiego, z czego się dało, miło spędziliśmy czas. Znaleźliśmy w końcu odpowiednie obuwie i popędziliśmy do samochodu.

Życie to obecnie gonitwa. Każdy gdzieś się śpieszy, dokądś biegnie, na nic nie ma czasu. „To chyba jakieś kosmiczne przyśpieszenie” – myślę sobie czasami. „Nasi rodzice nie pędzili tak jak my dzisiaj. Nie mieli samochodów, jeździli autobusami i musieli stać w kolejkach po byle co, a jednak czas zdawał się płynąć wolniej. Teraz jest tyle udogodnień i kolejek nie ma… czasu też nie! Kto to za tym nadąży?!”.

Wróciłam do Ewy. Weszłam, spojrzałam, a przede mną zupełnie inna osoba.

– Wow! – wykrzyknęłam. – Co za piękność tu stoi!?

Podczas gdy ja biegałam z Krzyśkiem po sklepach, Ewa przygotowała się do wyjścia na wesele. Wczoraj odwiedziła fryzjerkę i manikiurzystkę, więc dzisiaj wystarczyło zrobić ładny, dyskretny makijaż, ułożyć trochę włosy i zamienić dresy na elegancką wieczorową suknię w kolorze morelowym.

U niej wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Ciągle coś się dzieje. Mimo iż czasem dokucza jej samotność, rzadko bywa sama. Wtedy byłam ja. I dobrze, bo inaczej miałaby kłopot.

Weszłam, kiedy właśnie zakładała sukienkę. Podeszłam bliżej i od razu zauważyłam, że coś było nie tak z ramiączkami – spadały jej z ramion. W piątek odebrała sukienkę od krawcowej, która musiała dokonać drobnych przeróbek, ponieważ Ewa ostatnio trochę schudła.

– Ups… moja droga, widzę mały problem.

– No jasny piorun! Miała mi to też poprawić! Cholercia!

– Nie możesz tak iść! – powiedziałam. – Daj igłę i nici. Zaraz to poprawię. Nie, nie! Nie zdejmuj! Zrobię to na tobie, bo nie ma już czasu.

– Tylko rozumu mi nie zaszyj! – zażartowała Ewa.

– Spokojna głowa, szyję poniżej jakby co! Stój spokojnie, bo się pokłuję. Jeszcze momencik. Już kończę. Teraz widzę, że mój przyjazd miał głębszy sens – powiedziałam, starając nadać swojemu głosowi filozoficzny ton. – Spotkanie jak spotkanie. Beze mnie też by się odbyło, ale co ty byś, bidulo, poczęła tu sama w tej sytuacji? – kontynuowałam. – Czasu pozostało już niewiele. Sama nie dałabyś rady tego podszyć.

– Zrobiłam błąd, że nie przymierzyłam wcześniej – skwitowała.

– Jakbyś wiedziała wcześniej, nie miałabym szansy się wykazać. A tak przynajmniej nie czuję się darmozjadem. Chociaż odrobiłam ten pyszny obiadek.

– No