Miłosna Alchemia - Konrad Puchalski - ebook

Miłosna Alchemia ebook

Konrad Puchalski

5,0

Opis

Siedemnastoletni Glen Drew prowadzi puste życie szkolnego wyrzutka… Do czasu, gdy na jego drodze staje najpopularniejsza dziewczyna w szkole — Madeline Lane, która prosi go o nietypową przysługę. Glen, nie potrafiąc oprzeć się wdziękowi dziewczyny, zgadza się bez zastanowienia, wplątując się tym samym w ciąg miłosnych zawirowań.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 616

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Konrad Puchalski

Miłosna Alchemia

© Konrad Puchalski, 2016

© Natalia Światlak, projekt okładki, 2016

RedaktorMartyna Kwiecień

KorektorAleksandra Habirek

Siedemnastoletni Glen Drew prowadzi puste życie szkolnego wyrzutka… Do czasu, gdy na jego drodze staje najpopularniejsza dziewczyna w szkole — Madeline Lane, która prosi go o nietypową przysługę. Glen, nie potrafiąc oprzeć się wdziękowi dziewczyny, zgadza się bez zastanowienia, wplątując się tym samym w ciąg miłosnych zawirowań.

ISBN 978-83-8104-080-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Ludziom, którzy przy mnie trwalii tym, którzy odeszli — bez nich ta książka nigdy nie zostałaby napisana.

Rozdział 1Pies i list

Receptura

— Dwoje ludzi

— Krąg symbiozy

— Czas

— Odrobina szczęścia

Po pierwsze: doprowadzić do spotkania obiektów, zwanych ludźmi.

Po drugie: dać im czas na poznanie.

Po trzecie: dodać odrobinę szczęścia i zrządzeń losu.

Wywar odstawić na parę tygodni, aż dojrzeje.

Reakcje zachodzące w ludziach wytworzą przyjaźń. Następnie należy zastosować prawo równej wymiany. Po pewnym czasie w powietrzu zacznie unosić się specyficzny zapach miłości, a wszystko za sprawą transmutacji. Owa rzecz jest znana od wieków i nie trzeba być alchemikiem, aby to rozumieć.

•••

Gwiazdy migotały cicho, a nieśmiały księżyc od czasu do czasu wyglądał zza chmur. Był wyjątkowo jasny, jakby świecił specjalnie dla nich. Otulała ich ciepła, wiosenna noc, jedna z tych, które chce się spędzić na dworze, leżąc na zielonej trawie, aż do samego rana.

Stali naprzeciw siebie, okryci bezwietrzną ciemnością. Wydawało się, że jedna z gwiazd dotknęła bladych policzków dziewczyny, przyprawiając ją o rumieńce. Chłopak uśmiechnął się ciepło. Spojrzał w górę, a potem w jej oczy. Ze zdziwieniem stwierdził, że pięknem dorównywały one gwieździstemu niebu.

Zerknął ukradkiem na swój zegarek. Było już późno, a oni zdecydowanie powinni wrócić do domu.

— Powinniśmy już wracać — niechętne mruknięcie rozerwało ciszę.

— Zostańmy jeszcze trochę! Proszę! — Mimo że miała siedemnaście lat, przypominała małe dziecko, proszące o jeszcze parę minut zabawy.

— Nie sądzę, by to był dobry…

— Proszę! Tylko piętnaście minut!

Westchnął.

— Dobrze… Ale tylko piętnaście minut i ani minuty dłużej.

Chichocząc, popędziła w kierunku huśtawek, usiadła na jednej i zawołała:

— Pohuśtasz mnie?

Podszedł powolnym krokiem niczym zmęczony życiem starzec, stanął za nią i pchnął delikatnie w przód. Znów się zaśmiała. Ten śmiech przypominał mu dziecięce lata. Zabawy w piaskownicy i wspomnienia o wspaniałych zamkach z piasku nabrały koloru.

— Mocniej! Mocniej! — Zaśmiała się głośno.

— A jeśli spadniesz? — Wyszczerzył zęby.

— To mnie złapiesz!

— A jeśli nie?

— Wtedy pocałujesz miejsce, w które się zraniłam!

— Hm… Wydaje mi się, że to uczciwy układ.

— Ben…

— Tak, Madeline?

— Kocham cię, braciszku.

•••

Uwagi dla młodego alchemika:

Wysoce nieroztropne jest wybierać ludzi dzielących jedną krew. Reakcja symbiozy i równej wymiany między nimi prowadzi tylko do jednego. Grzechu.

Adepcie, wyobraź sobie soczyste, czerwone jabłko. Trzymasz je, licząc, że dojrzeje i będzie jeszcze słodsze. Ale jabłko zaczyna gnić i pojawiają się w nim robaki. To się właśnie dzieje, gdy łączysz ludzi z tej samej krwi. Czy może być coś bardziej odrażającego niż kazirodztwo?

•••

Kolejny wiosenny poniedziałek przyniósł ekscytację, która osiadła na dnie jej brzucha i wierciła się niespokojnie. To był dla niej wielki dzień. Trema dawała się we znaki, jednak na jej twarzy gościł uśmiech.

Wstała pospiesznie z łóżka i pobiegła na boso do łazienki, porywając po drodze parę ubrań. Umyła się, ubrała, uczesała i umalowała, potem zbiegła po schodach na śniadanie.

Ben stał przy kuchence, w samych spodniach; jego blade ciało skąpane było w świetle poranka. Pod skórą rysowały się mięśnie, a brązowe, nieco kręcone włosy odstawały na wszystkie strony.

Właśnie smażył na patelni tosty, takie jakie lubiła najbardziej.

Nie zauważył jej. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, poprawiła bluzkę i powiedziała głośno:

— Dzień dobry, braciszku!

Wzdrygnął, a po jego nagich plecach przebiegł dreszcz. Spojrzał na nią przez ramię szmaragdowym wzrokiem, odpowiedział jej uśmiechem i wrócił do pichcenia.

Madeline usiadła przy stole, czekał już na nią biały talerzyk wraz z nożem i widelcem.

Cały Ben, pomyślała.

Zawsze pamięta o wszystkim.

Chwilę później podszedł do niej z tostami, położył je na talerzu, mówiąc:

— Smacznego.

Spojrzała na niego uważnie. Pod oczami miał fioletowe wory jakby nie spał od tygodni.

— Nie wyspałeś się, Ben?

— Nie mam na co narzekać — mruknął.

— Przyznaj się, znowu siedziałeś do późna i pisałeś artykuł! — Powiedziała groźnie, ale jej złość budziła w nim jedynie rozbawienie.

— Dobra, przyznaję się! Tylko mnie nie bij! — Zaśmiał się.

Pokręciła głową i zaczęła jeść tosty pachnące ziołami. Pierwszy kęs był niesamowity. Drugi, trzeci i czwarty nie ustępowały pierwszemu. Ben był świetnym kucharzem i potrafił zmienić najprostsze produkty w symfonię cudownych smaków.

W końcu wyłączył gazówkę i usiadł przy stole.

Tego dnia był jakiś… Milczący. Co prawda nigdy nie był zbyt wylewny, ale zawsze rozmawiał z nią podczas śniadania, teraz natomiast milczał. Jadł powoli, wbijając wzrok w talerz. Wyglądał jakby myślał o czymś ważnym.

Jej orzechowe oczy łapczywie go pożerały. Omiatała swym spojrzeniem wydatne obojczyki, silne ramiona, smukłą szyję. Napawała się widokiem jego policzków i lśniących włosów.

— Ben, wszystko dobrze?

Spojrzał na nią zaspanymi oczami. Milczał jeszcze przez chwilę, zerkając na siostrę.

— W porządku, jestem po prostu zmęczony.

— Może się połóż? Odrobina snu by ci nie zaszkodziła.

— Dziś twój wielki dzień, co? — Uśmiechnął się, zmieniając temat.

Westchnęła, kiwając głową. Wiedziała, że z nim nie wygra.

Wepchnął do ust resztki ciepłego tosta, przeżuł go powoli i obdarzył dziewczynę ostatnim, długim spojrzeniem, potem wstał od stołu i umył swój talerz.

— Masz dziś jakieś plany? — Założyła kosmyk włosów za ucho.

— Nie, raczej nie — wymamrotał.

— To… Może przyjdziesz do mojej szkoły? Poczułabym się pewniej, gdybyś był na sali podczas występu.

— Nie wiem… Zobaczy się.

— Proszę, przyjdź!

— Madeline… Zobaczę, dobrze?

Dziewczyna skinęła głową, skończyła posiłek i wstała od stołu. Zabrała swoją torbę i wyszła z domu, wołając:

— Do zobaczenia!

Benjamin został sam, z głową wypełnioną ponurymi myślami. Tak naprawdę, gdy skończył pisać artykuł, położył się, ale nie mógł zasnąć. Natłok myśli mu na to nie pozwalał.

Był się rozdarty. Targało nim pożądanie, zatrzymywały wyrzuty sumienia. Czy to, czego chciał było w porządku? Wiedział, że społeczeństwo nigdy tego nie zaakceptuje… Bo ludzie widzieli w nich tylko wspólną krew.

•••

Miała duże, brązowe oczy i długie blond włosy. Nosiła grzywkę, która niczym jesienny, złoty liść, opadała delikatnie na jej czoło z obu stron.

Madeline zwróciła swoją krągłą twarz w stronę wiosennego słońca. Promienie zatańczyły w jej włosach, nadając dziewczynie anielskiego wyglądu.

Złapał się na tym, że znów się na nią gapi. Z żalem odwrócił wzrok od pięknie wyeksponowanych ramion i błękitnej sukienki na ramiączkach, która była jedyną rzeczą okrywającą jej wspaniałe, drobne ciało.

Zarzucił plecak na ramię i ruszył do budynku. Powietrze było tam duszne, przesiąknięte ostrym zapachem farby.

Remontu im się zachciało!

Miał lekcję w klasie numer sto trzy. Chemia. Idąc w tamtym kierunku, minął grupkę dziewczyn, dyskutujących o czymś żywo.

— Weź się w garść, Lizzy, to tylko chłopak! Znajdziesz innego!

— Ale… Ale… Ja go kocham! — Zaszlochała druga.

Glen przeszedł obok nich obojętnie. Obchodziła go tylko jedna dziewczyna. Marzył o niej. Pragnął z nią być… Chciał, by go dostrzegła i odpowiedziała na jego uczucia, ale był zbyt nieśmiały, aby do niej podejść.

Dzwonek wypełnił korytarze, a uczniowie zaczęli schodzić się do klas. On również to zrobił, wtapiając się w morze jednakowych mundurków.

Kiedy usiadł w ławce, kontynuował swoje rozmyślała o pięknej Madeline. Podziwiał ją od pierwszej klasy. Śnił o niej prawie każdej nocy. Rozpływał się, fantazjując o jej nieskazitelnej skórze. Była dla niego zmaterializowaną formą szczęścia.

Główną przeszkodą stojącą między nim, a zdobyciem swojej wybranki serca, był jego wygląd. Nie był raczej chłopakiem w jej typie. Średniego wzrostu, z twarzy średnio przystojny, po prostu zwykły przeciętniak. Miał dość długie, ciemne włosy z grzywką zasłaniającą szare oczy. Z usposobienia był cichy. Nie lubił być w centrum uwagi, dlatego zawsze trzymał się na uboczu. Myśląc o tym wszystkim, uświadomił sobie, że nie ma u niej żadnych szans.

Westchnął z rezygnacją i skupił się na lekcji. Jego nauczyciel — pan Brown, prowadził właśnie dość ciekawy wykład na temat katalizy enzymatycznej.

— W ten sposób enzymy są kwalifikowane do jednej z sześciu klas — mówił mężczyzna. — Oksydoreduktazy, transferazy, hydrolazy, liazy, izomerazy oraz ligazy.

Chłopak nawet nie spostrzegł kiedy minęło czterdzieści pięć minut. Spakował swoje rzeczy do plecaka i wyszedł na dziedziniec szkoły, by trochę się przewietrzyć. Miał dość duszącego zapachu farby.

Będąc na zewnątrz ponownie pogrążył się w myślach o swojej wybrance. Wyobrażał sobie jak wspaniale byłoby dotknąć jej delikatnej, miękkiej skóry, powąchać jej lśniących, idealnie ułożonych włosów… Myślał jak cudowne mogłoby być bawienie się tymi złotymi kosmykami…

Nagłe zderzenie wyrwało go z rzeki myśli. Miał już krzyknąć coś nieprzyjemnego, ale gdy spojrzał na osobę, która na niego wpadła, otworzył szeroko oczy i natychmiast zrezygnował z agresywnego podejścia do sprawy.

Na początku myślał, że to tylko przewidzenie, ale po chwili zrozumiał, iż wcale mu się nie wydawało. Stał przed nim anioł! Nie była to istota pozaziemska, lecz coś bardziej realnego. Dziewczyna jego marzeń i snów. Madeline w białej sukni, ze skrzydłami z tektury pokrytej puchem, przytwierdzonymi do pleców. Nad jej głową widniała złota aureola, podtrzymywana przez drucik wystający z tyłu, zza kołnierza sukni.

— Hej… Eee… Wybacz — bąknęła, oblewając się obfitym rumieńcem.

Sparaliżowało go. Nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Patrzył na nią bezradnie, czując jak jego uszy, przybierają barwę piwonii.

Dziewczyna zaczerwieniła się jaszcze bardziej, zrobiła parę kroków w tył i uciekła. A on trwał w swojej pozie, przypominając marmurowy posąg. Jedyne co mógł zrobić, to podążać za nią wzrokiem. Dopiero gdy zniknęła za rogiem, zrozumiał co się stało.

Zmarnował szansę.

Zapach Madeline pozostał powietrzu jeszcze przez parę sekund. Delikatna, kwiatowa woń subtelnie pieściła jego nos, pobudzając zmysły.

Więc tak pachnie miłość, pomyślał.

Słodko i delikatnie.

To był naprawdę wyjątkowy dzień, mający miejsce tylko raz do roku. Tą rzadką okazją był Dzień Otwarty. Na korytarzach i w auli rozstawiono tuziny stoisk, obleganych przez ocean uczniów.

Ale Glena to nie obchodziło. Tego dnia interesowało go tylko jedno. Pewna wyjątkowa atrakcja, na którą czekał od bardzo dawna. Przedstawienie z piękną Madeline w roli głównej. Czuł jak wnętrzności skręcają mu się z ekscytacji. Radość mieszała się z narastającym podnieceniem, doprowadzając go do szaleństwa.

Występ miał odbyć się już za chwilę, a on zaczął szukać wolnego miejsca w auli. Sala wypełniona była długimi rzędami krzeseł, w większości już zajętych przez uczniów i gości. Przeciskał się między nimi, przepraszając wszystkich półszeptem.

W końcu udało mu się znaleźć wolne miejsce. Usiadł obok jakiejś grubej dziewczyny w różowym swetrze, która obdarzyła go wrogim spojrzeniem, zupełnie jakby chciała pożreć nieszczęśnika. Nie miał jednak zbyt wielkiego wyboru. Bardzo chciał zobaczyć Madeline, dlatego musiał wytrzymać. Postanowił po prostu ignorować wrogo nastawioną sąsiadkę.

Skupił wzrok na zielonej kurtynie, przecinającej scenę w pół. Zza materiału dobiegały stłumione, nerwowe szepty. Wydawało mu się, że wśród głosów słyszał słodki głosik Madeline.

Zasłonięto okna, przygaszono światła. Kurtyna rozsunęła się powoli, ukazując drobną dziewczynę w białej sukni ze skrzydłami. W niewielkiej dłoni trzymała mikrofon. Omiotła oczami całą salę, jakby kogoś szukała.

Nagle posmutniała, jej spojrzenie wypełniło się rozczarowaniem. Zadrżała lekko na całym ciele. Cofnęła się niepewnie o krok i jeszcze raz rozejrzała. Mimo iż Glen siedział daleko od sceny, mógłby przysiąc, że dostrzegł jak srebrzyste łzy napływały jej do oczu.

Co się stało? Dlaczego posmutniała?

Patrzył na wspaniałą i wyniosłą, a jednocześnie delikatną i kruchą niczym mały kryształ lodu dziewczynę. Coś ścisnęło mu serce, odbierając mu dech. Nie wiedział co było zmartwieniem pięknej Madeline, jednak dzielił jej smutek.

Wtedy się wyprostowała, starła łzy dłonią i uniosła mikrofon do ust.

— Dziękujemy wszystkim za przybycie na przedstawienie pod tytułem „Świat miłości”. Mamy nadzieję, że spodoba się państwu spektakl, który my — uczniowie, dla państwa przygotowaliśmy.

Po tych słowach dziewczyna uciekła szybciutko za kotarę i na scenie pojawiły się dwie nowe osoby.

•••

Przedstawienie dobiegło końca. Ludzie się rozeszli, pozostawiając po sobie puste krzesła oraz duszną mieszankę potu i perfum.

Tego dnia liczyła tylko na jedną rzecz… Miała jedno marzenie, które się nie spełniło… I mimo że spektakl odniósł ogromny sukces, ona czuła ból. Siedziała zapłakana na bocznych schodach sceny, wycierając łzy dłonią. Oczy ją piekły, a policzki były rozpalone do czerwoności. Nie wyglądała już tak wspaniale jak podczas występu.

Nie było przy niej żadnych przyjaciół, którzy by ją pocieszyli. Pozostawiono ją samą sobie, aby utonęła się w rzece smutku i łez. Kiedy na nią patrzył, budziło się w nim współczucie; jej cichy szloch sprawiał, że chciał do niej podejść, przytulić i wyszeptać „wszystko będzie dobrze”. Dlaczego był jedyną osobą, która to widziała? Dlaczego nie było tam nikogo innego?

Toczył wewnętrzną walkę między nieśmiałością, a chęcią pomocy dziewczynie. Nieznośne wiercenie w żołądku dawało o sobie znać, paraliżując go, nie pozwalając się do niej zbliżyć. Jednak miłość do Madeline była równie silna, co skrytość.

Przygryzł mocno wargę i drżąc na całym ciele, postawił pierwszy krok do przodu. Serce zabiło jak szalone. Chciało uciec z klatki piersiowej i pomknąć ku zapłakanej dziewczynie. Drugi krok był o wiele łatwiejszy od poprzedniego, mimo to wciąż się trząsł.

Noga za nogą, metr za metrem, kroczył powoli i bardzo niepewnie w jej stronę. Już za chwilę będzie tak blisko… Będzie mógł wyciągnąć rękę ku pięknym włosom… Dotknie ich… Już zaraz…

Serce tłukło się coraz mocniej i szybciej.

Trzy metry…

Co powinienem powiedzieć?! Boże, co ja wyprawiam?!

Dwa metry…

To był durny pomysł! Zrobię z siebie idiotę!

Metr…

Stanął przed nią, cały zesztywniały. Uszy chłopaka po raz kolejny przybrały barwę piwonii. Dłonie drżały mu tak mocno, że wyglądało to na jakiś dziwaczny atak padaczki. Nie wiedząc co z nimi zrobić, wcisnął je pospiesznie do kieszeni. Na dnie jego żołądka osiadła ciężka sztaba ołowiu. Zakręciło mu się w głowie, już myślał, że runie na ziemię, ale w ostatniej chwili odzyskał równowagę.

Zebrał się w sobie i wydukał:

— H… H… He… Hej… W… W… Wszystko w… Porządku?

Najdurniejsze pytanie jakie mogłeś zadać, idioto!

— Co… Się stało? — Zapytał nieco pewniej. W odpowiedzi dziewczyna zaszlochała jeszcze głośniej.

Wtedy wszystko zniknęło. Cały stres przepadł. Działał machinalnie, nie mając pojęcia co robi. Zbliżył się do niej i przysiadł obok. Milczał przez chwilę, patrząc przed siebie, wsłuchując się w płacz.

— Nie przyszedł, prawda? — Odezwał się w końcu, wciąż patrząc na wprost.

Łkanie ustało na chwilę. Uniosła głowę i spojrzała zapłakanymi oczami na Glena. Trafił. Wiedział, że trafił. Gdyby było inaczej, nawet by na niego nie spojrzała.

— S… Skąd wiesz?

— Po prostu wiem — mruknął ponuro. — To było dla ciebie ważne, mam rację?

— Chciałam… Chciałam dziś tylko… Żeby… Żeby przyszedł… Ale… Ale się nie zjawił…

— Rozumiem. Jest ci bardzo bliski?

— Wiesz… Jest dla mnie jak brat — uśmiechnęła się przez łzy.

Zrozumiał, że życie daje mu niepowtarzalną szansę, z której nie skorzystać byłoby grzechem. Mógł zbliżyć się do swojej wybranki serca. Stać się jej przyjacielem, a potem…

— Zrobię wszystko, żeby ci pomóc.

— Zrobisz… Wszystko?

— Tak! Tylko już nie płacz.

— Naprawdę mi pomożesz? — Otworzyła szerzej oczy, kąciki jej ust uniosły się lekko w górę.

— Oczywiście! Dam z siebie wszystko!

— Będziesz mi wierny… Jak piesek?

— Co? — To pytanie go zdezorientowało, ale nie ostudziło jego entuzjazmu. — Ach tak, dla ciebie zrobię absolutnie wszystko!

Twarz dziewczyny rozjaśniła się niczym niebo po burzy, ślady łez znikły całkowicie, ustępując miejsca szerokiemu uśmiechowi. Jej oczy zabłyszczały tajemniczo.

•••

To był prawdopodobnie najszczęśliwszy dzień w całym jego życiu. Nigdy nawet nie śmiał spodziewać się takiego obrotu spraw. Serce biło mu jakoś mocniej niż zwykle, a na twarzy pojawiło się coś naprawdę rzadkiego — uśmiech. Nie był to krzywy grymas ani fałszywy półuśmieszek. Prawdziwy, szczery uśmiech.

Podekscytowanie łaskotało go przyjemnie po brzuchu, a w środku czuł dziwne ciepło. Nigdy wcześniej nie doświadczył takiego stanu, wszystko to było nowe, świeże i pociągające. Zanurzył się w tym uczuciu po sam czubek głowy i dał ponieść miłosnemu nurtowi, nie dbając o konsekwencje.

Powodem tej nieujarzmionej radości była rzecz prozaiczna, zdająca się nie mieć jakiegokolwiek znaczenia. Rzecz tak banalna odmieniła życie nieszczęśliwego do tej pory chłopaka. Madeline poprosiła go o numer telefonu. Zapytała też gdzie mieszka, aby mogła po niego przychodzić w drodze do szkoły.

Gdy przekroczył próg swojego domu, zawołał radośnie:

— Cześć wszystkim!

Pobiegł na górę, do swojego pokoju. Entuzjazm wręcz się z niego wylewał. To było dla niego nietypowe zachowanie, biorąc pod uwagę jego usposobienie. Zazwyczaj wracał ponury, mrucząc coś pod nosem, z trudem wlokąc się po schodach.

Otuliły go szare ściany niewielkiego pokoju. Przy oknie stało biurko, a na nim monitor, obok mebla znajdował się komputer. Nad miejscem do odrabiania lekcji, wisiała szeroka półka, wypełniona po brzegi książkami.

Chłopak rzucił się na niepościelone łóżko i zaśmiał się głośno. Czuł, że jest w stanie przenosić góry. Był wypełniony niesamowitą ilością energii, którą pragnął jakoś spożytkować. Jego rechot niósł się po całym domu, budząc niemałe zainteresowanie rodziny. Rzadko kiedy był szczęśliwy. To mogła być jego szansa na odszukanie sensu w tym smutnym, szarym świecie.

•••

Zerwał się z łóżka, przestraszony faktem, że coś tłucze się na biurku. Hałas przypominający bzyczenie gigantycznej pszczoły zmusił go do spojrzenia w kierunku telefonu, rzucającego się wściekle po meblu. Pochwycił go czym prędzej i odebrał, nie zwracając uwagi kto dzwoni. Przystawił komórkę do ucha i natychmiast tego pożałował. Z drugiej strony słuchawki dobył się krzywdzący uszy wrzask.

— GŁUPI PSIE! ILE MAM NA CIEBIE CZEKAĆ?! WYŁAŹ PRZED DOM, IDIOTO!

Glen bez namysłu nacisnął czerwoną słuchawkę i rzucił komórkę na łóżko, zastanawiając się, kto jest na tyle niedojrzały, żeby robić tak głupie żarty.

Westchnął ciężko i podrapał się po głowie. Zaczął się przeciągać, gdy znów rozległ się dźwięk wibracji. Tym razem spojrzał spokojnie w tamtym kierunku. Na wyświetlaczu widniał napis „Madeline Lane dzwoni”. Serce chłopca zabiło radośnie, niemal uciekając z klatki piersiowej przez gardło. Sięgnął drżącą dłonią w kierunku telefonu, podniósł go ostrożnie i odebrał połączenie.

— Halo?

— Czy możesz już wyjść przed dom? — W słuchawce zabrzmiał przepełniony słodyczą głos. — Nie lubię czekać.

— Yyy… Tak… Już… Chwilę! — Rozłączył się i popędził do łazienki, łapiąc w biegu jakieś ubrania.

Odpuścił sobie poranny prysznic i od razu zaczął naciągać na siebie spodnie, skacząc przy tym po całym pomieszczeniu. Potem pośpiesznie wyszorował zęby, przez co lustro wyglądało jak poprószone śniegiem. Paskudne połączenie śliny i pasty do zębów, tworzyło białe plamki, osadzające się prawie na każdej powierzchni.

Gdy skończył, założył koszulę i pobiegł dalej, starając się nie marnować czasu. Skarpetki, buty, potem z powrotem na górę po plecak i krawat. Znów na dół, tłukąc się po schodach, budząc przy tym wszystkich domowników.

Wybiegł z domu bez śniadania; znalazł się na ulicy i rozejrzał.

Po drugiej stronie jezdni stała śliczna dziewczyna w mundurku szkolnym. Biała koszula; wokół szyi, pod kołnierzykiem przebiegała bordowa wstążka, zapleciona z przodu w kokardkę; czerwona spódniczka w czarną kratę oraz czarne zakolanówki. Na stopach miała czarne lakierki, wypolerowane tak, że można było się w nich przejrzeć.

Chłopak po raz tysięczny zachwycił się Madeline. Była niepospolicie piękna. Kształtna figura, lśniące, zadbane włosy, prosty, niewielki nosek, drobne, miękkie dłonie. Była tak urodziwa, że świat wokół niej stawał się bajkowy jakby jedyną porą roku, mogącą istnieć, była wiosna — pełna kwiatów, ptaków, promieni słońca i miłości.

I te oczy… Ciemne, ale czułe i radosne. Gdy na kogoś patrzyła, wydawało się, że chce przelać na tę osobę wszystkie swoje uczucia. Niesamowite spojrzenie… Zupełnie jak anioł.

Glen postawił pierwszy krok na chropowatym asfalcie, chcąc jak najszybciej dotrzeć do swojej wybranki serca. Już stawiał kolejny krok, gdy usłyszał długi, przeraźliwy pisk opon.

Zadrżał na całym ciele i natychmiast zalała go potworna fala gorąca. Spojrzał w lewo. Parę centymetrów dalej znajdował się samochód o srebrnej karoserii.

Za kierownicą siedziała kobieta o kruczoczarnych włosach; na jej twarzy zastygło przerażenie, usta miała nieco rozchylone, jakby ktoś ją uderzył. Wlepiała swoje niebieskie oczy w zdezorientowanego chłopca.

Drgnął, otrząsając się ze stagnacji. Ostrożnie, wciąż patrząc na kierowcę, odsunął się od pojazdu, kierując się w stronę dziewczyny. Jego głowę wypełniała pustka, jakby zupełnie nie zdawał sobie sprawy, że mógł przed chwilą stracić życie.

Znalazł się na chodniku. Stanął przy Maddy i spojrzał nieśmiało w jej oczy. Drobne, jasne wargi dziewczyny drżały jakby chciała się rozpłakać. Oddech miała przyśpieszony, jej klatka piersiowa falowała niespokojnie.

Trwali jeszcze przez chwilę w milczeniu, potem stało się coś naprawdę dziwnego.

— TY GŁUPI PSIE! DLACZEGO PAKUJESZ SIE WPROST POD KOŁA SAMOCHODU?! MOGŁEŚ ZGINĄĆ! W DODATKU SIĘ SPÓŹNIŁEŚ! MUSIAŁAM CZEKAĆ CAŁE DZIESIĘĆ MINUT!

Glen otworzył usta ze zdziwienia, potem powoli je zamknął. Stał w bezruchu, próbując zrozumieć, co się właśnie stało. Tak gromki głos, był ostatnią rzeczą, jakiej się po niej spodziewał. Zastanawiał się czy stojąca przed nim osoba, na pewno była Madeline Lane. Przecież… Nigdy wcześniej nie widział, aby robiła coś takiego. Zawsze była taka idealna, cicha i uśmiechnięta…

Wtedy przypominał sobie poranny telefon. Pomału zaczął zdawać sobie sprawę, że to wcale nie był czyjś głupi żart… To była ona… Ale… Jak to możliwe? Co się z nią stało? Przecież nigdy się tak nie zachowywała…

— Nieważne! Chodźmy już — westchnęła głośno i ruszyła przed siebie.

Nigdy nie widziałem, żeby na kogoś krzyczała. Może… Porwali ją kosmici? Nie… Nie bądź głupi. Może… Może… Może ma TE dni?

Jego rozmyślania zostały przerwane przez delikatny głos dziewczyny.

— I co, wymyśliłeś jak mi pomóc?

Szlag!

Zapomniał o tym całkowicie. Był zbyt przejęty zdobyciem jej numeru, by móc myśleć o innych sprawach. W myślach wyzywał się od najgorszych idiotów, jednocześnie próbując wymyślić jakikolwiek sensowny sposób, mogący pomóc w rozwiązaniu jej miłosnego kłopotu.

— Powinnaś napisać list miłosny, to pasuje do dziewczyn. Chyba… — Poczuł jak pąsowieje.

— Ja mam pisać listy miłosne do niego?! To on powinien…

— Chcesz go zdobyć czy nie? — Przerwał jej nagle, dziwiąc się własną śmiałością.

— Ale… Widzisz… — Teraz to ona się zarumieniła. — Ja nie umiem ładnie pisać, wycinać serduszek, i takich tam… Pomożesz mi?

Miał jej pomóc z pisaniem listu miłosnego? Zadanie to napawało go złością, a jednocześnie nieopisaną radością. Gniew, bo to nie on był jej wyborem, szczęście, bo poprosiła o pomoc właśnie jego.

Zaczął się zastanawiać czy tak idealna istota jak Madeline naprawdę może nie umieć napisać listu. Wydawało mu się to być tak niemożliwe, jak oddychanie pod wodą.

— Oczywiście, że ci pomogę. Kiedy chcesz to zrobić?

— Może dziś w szkole?

— Szkolna czytelnia się nada. Nikt nam tam nie będzie przeszkadzał. I nikt nie podsłucha treści. W końcu uczniowie tam nie chodzą. Tylko kompletne odludki.

Zaczerwienił się, spostrzegając, że mówi o sobie samym. Glen Drew nie mógł wpasować się w żadną grupkę uczniów z jego klasy. Nie pasował do tych przystojnych i popularnych. Nie było dla niego miejsca u sportowców. Nawet kujony go nie chciały. Został skazany na całkowite wykluczenie z życia społecznego w szkole.

Dlatego niemal każdą przerwę między lekcjami, spędzał w bibliotece, kładąc głowę na ławce i czekając do dzwonka. Tam nikt nie posyłał mu wrogich spojrzeń i nie wytykał palcami. Stawał się niewidzialny.

Przyczyna jego wyklęcia była bardzo prozaiczna. Miała związek z ostatnią wigilią klasową w gimnazjum i z dziewczyną o imieniu Eli. Natychmiast odpędził od siebie to wspomnienie. Zawsze tak robił. Tamten dzień należał do najbardziej żenujących dni w jego życiu i wolałby o nim nie pamiętać.

Szli właśnie mostem, rozciągniętym nad szeroką, rwącą rzeką. Mijali przechodniów; część z nich śpieszyła się do pracy, inni do szkoły, a jeszcze inni do domu. Byli też tacy, którzy spacerowali spokojnie, czerpiąc przyjemność ze słonecznego poranka. Ludzie ci, beztrosko i z uśmiechem przyglądali się nutowi rzeki, z lubością wsłuchiwali się w ledwo słyszalny chlupot wody, zagłuszany przez skowyt miasta. Wydawali się nie mieć żadnych zmartwień. Nawet wiatr, targający ich włosy i próbujący strącać kapelusze z głów im nie przeszkadzał.

— Zatrzymajmy się tu na chwilę!

— Co? — Wyrwał się z zamyślenia.

— Popatrzmy trochę jak płynie rzeka! — Zachichotała niewinnie i opierając się o białą barierkę, spojrzała w dół.

Glen wymruczał coś, co nie przypominało nawet słów i stanął u boku pięknej dziewczyny, zerkając w toń równie mętną co jego myśli. Ciemne odmęty umysłu, tworzyły coraz to nowe, ponure wnioski.

Wcześniejsza radość ze spotkania panny Lane, przeminęła bezgłośnie. Czyżby chodziło o to, jaka była naprawdę? Bo jaka w końcu była? Słodka, zawsze miła i uśmiechnięta? A może agresywna, wyrachowana i zimna? Tak zimna jak woda, tam na dole…

Znów zaśmiała się radośnie, wychylając niebezpiecznie poza barierkę. Jej ciało pochyliło się ku dołowi, ślizgając na metalu. Pisnęła przeraźliwie, wypadając niemal poza poręcz. Radość w ułamku sekundy przemieniła się w strach.

Chłopaka zalała lodowata fala lęku. Nim zdążył cokolwiek pomyśleć, jego ręka wystrzeliła w kierunku dziewczyny, owinęła się wokół jej tali i przyciągnęła ją tak blisko, że ich ciała się zetknęły. Poczuł jej ciepło na swoim torsie. Jej przerażony, drżący oddech smagał koszulę nastolatka. Zapach szamponu i delikatnych perfum wdarł mu się do nosa, sprawiając, że puścił wodze fantazji.

Wyobraził sobie, że tuli ją pośrodku łąki pełnej kwiatów, na której nic im nie grozi. Nikogo poza nimi tam nie było. Słodka, kusząca samotność, którą pragnął tak bardzo wykorzystać. Dalecy od wrogich spojrzeń. Dalecy od szumu miasta i warkotu silników. Dalecy od smutku. Cieszyli się wzajemną obecnością. Łaknęli się coraz bardziej i mocniej, upojeni miłosnymi oparami, unoszącymi się nad ich głowami. Ich dusze i ciała wzajemnie się wypełniały, tworząc wspaniałą jedność.

Nagle bańka pełna marzeń pękła. Poczuł mocne pchnięcie na klatce piersiowej. Wrócił do rzeczywistości, spoglądając na Madeline. Wyrwała się z jego ramion, cofając o dwa kroki. Na jej twarzy malowała się wściekłość, a brązowe oczy świdrowały go gniewnie.

Znów to samo… Ta słodka, drobna osóbka… Wypełniona po brzegi nienawiścią i oburzeniem… Jak to było możliwe?

— Jesteś psem! Znaj swoje miejsce! — Krzyknęła groźnie, budząc zainteresowanie przechodniów.

— Mogłaś spaść — wyjaśnił spokojnie, czując jak coraz więcej par oczu skupia się na nim.

— Masz mnie nie dotykać! — W jej głosie pojawiła się jakaś… Rozpacz.

— W porządku. To się już nie powtórzy — powiedział cicho, próbując opanować rosnący rumieniec.

— No ja myślę!

Resztę drogi spędzili w milczeniu, oboje zakłopotani wcześniejszą sytuacją. Gdy dotarli na miejsce, rozeszli się do swoich klas, nie zamieniając ze sobą nawet słowa.

Glen był nieobecny podczas lekcji. Nie skupiał się na słowach nauczycieli; niewiele go one obchodziły. Jego myśli zaprzątała inna sprawa. Myślał o cieple, które czuł na swoim ciele, o jej oddechu, ocierającym się delikatnie o materiał koszuli. Często wracał do marzeń o pustej polanie, tak bardzo przypominającej raj. Rozpływał się na samą wizję tego, że mógłby przytulić Madeline, a ona odpowiedziałaby tym samym, szepcząc „kocham cię”.

Po trzeciej lekcji znów udał się do czytelni, nie mając ochoty przebywać w towarzystwie klasy. Wszedł do biblioteki, powłócząc nogami. Rzucił bibliotekarce krótkie „bry” i usiadł na swoim miejscu, kładąc głowę na blat ławki.

Zza drzwi dobiegał stłumiony szmer szkolnego życia, w którym nie miał ochoty uczestniczyć. Miał dość smrodu, roztaczającego się wokół tych fałszywych ludzi; dość mentalnej zgnilizny, wypływającej z ich podłych ust, zalewającej całe korytarze. Nie chciał mieć z nimi nic wspólnego.

— Gardzę wami — wyszeptał. — Gardzę wami wszystkimi.

Wtem drzwi czytelni uchyliły się lekko i zajrzała przez nie niewielka głowa, ozdobiona pięknymi blond włosami. Jej krągła, idealna twarz rozejrzała się po wnętrzu, jakby czegoś szukała. Duże, brązowe oczy zatrzymały się na smutnym chłopaku.

Madeline weszła do środka, stukot podeszew o podłogę niósł się po całym pomieszczeniu. Drew uniósł głowęe. Ciężko opisać jego zdziwienie, gdy ujrzał pannę Lane, stojącą przed nim z kilkoma kartkami kolorowego papieru.

— Byliśmy umówieni — powiedziała pod nosem cicho jakby się wstydziła. — Mogę usiąść?

Pokiwał głową.

Dziewczyna odsunęła krzesło i usiadła, kładąc różnobarwny papier na stoliku. Wbiła spojrzenie w chłopaka jakby czegoś oczekiwała, jednak on nie wykonał żadnego ruchu.

— Więc… Pomożesz mi?

— Pewnie. Zatem list miłosny, tak?

— Czy… Mógłbyś napisać go za mnie? Ale tak, żeby pismo wyglądało na dziewczęce. Mi z ekscytacji będą drżeć ręce.

— Co ma być w tym liście? Masz jakieś gotowe pomysły, wyznania lub słowa, którymi chciałabyś się z nim podzielić?

— Sama nie wiem…

— Może zacznijmy tak: Jeśli życie byłoby snem, to byłyby to sen o Tobie.

— Całkiem nieźle jak na psa! Nie wiedziałam, że jesteś takim romantykiem! Co dalej?

•••

Chyba każdy młody człowiek gna do dorosłości, chcąc stać się dojrzałą, dobrze postrzeganą osobą. Ludzie próbują dokonać tego na wiele sposobów. Jedni idą wcześnie do pracy, inni wyprowadzają się z domów, a jeszcze inni wyznają komuś miłość. Często ta ostatnia metoda jest najtrudniejsza ze wszystkich. Czasem poza staraniami potrzebna jest niesamowita odwaga, by się przełamać i wypowiedzieć dwa proste, ale jakże ważne słowa.

Miłość i zawarcie poważnego związku, mogącego zaowocować w dzieci. Czy tego właśnie chciała Madeline? Najbardziej na świecie pragnęła być z Benjaminem. Dzielić z nim swoje szczęście i smutki, sukcesy i porażki, zmartwienia i niepewności. Chciała być blisko, aby zawsze mógł na nią liczyć, znaleźć dla niej czas i okazywać jej czułość.

Ale Ben się powstrzymywał. Byli rodzeństwem i społeczeństwo nigdy nie zaakceptowałoby ich relacji. Jej brat był człowiekiem za bardzo przejmującym się tym, co mówili inni. Był wrażliwy, ciężko znosił krytykę, zawsze starał się każdemu dogodzić i dlatego nie chciał zdecydować się na związek ze swoją siostrą.

Weszła do domu, zmęczona po całym dniu w szkole, jednak szczęśliwa. Przez całe trzy przerwy pisała z Glenem list do Bena. Efekt końcowy był zachwycający. Była pewna, że jej brat doceni to, ile wysiłku włożyła, by okazać mu swoje uczucia.

Dom wydawał się być pusty.

Bena nie ma?

Przemknęła na palcach przez przedpokój, salon i kuchnię. Nikogo. Pobiegła na górę, przeszukała łazienkę, strych, a nawet własny pokój. Pusto. Jeśli jej brat był nieobecny to… Miała szansę zostawić mu liścik!

Zbiegła na dół, zakradła się pod drzwi jego pokoju i upewniając się, że nikogo nie ma w okolicy, nacisnęła klamkę. Drzwi jęknęły przeciągle. Niepewnie weszła do środka.

Ciepłe, nieco duszne powietrze, wypełniało błękitny pokój. Pod oknem leżał materac, na którym znajdowała się skotłowana pościel i parę ubrań. Obok stał czarny kubek z niedopitą kawą, która już dawno wystygła. Z drugiej strony pokoju stało masywne biurko, zasypane najróżniejszymi papierami i notatkami. Gdzieś pod tym wszystkim leżał laptop, służący chłopakowi do pracy.

Zaraz przy biurku znajdowała się szafa. Madeline powoli rozchyliła skrzydła mebla. Uśmiechnęła się szeroko, gdy przyjemny zapach dotarł do jej nosa.

Jego perfumy.

Zaciągnęła się kilkukrotnie, marząc o bliskości z jedynym mężczyzną jej życia. Wyobraziła sobie jego silne ramiona, które przyciągają ją do siebie… Smukłe palce, błądzące po nagiej skórze i te ciepłe usta…

Szczęk zamka drzwi wejściowych.

Ben!

Wzdrygnęła się, zimny dreszcz przebiegł po jej plecach. Błyskawicznie zamknęła szafę, rzuciła różową kopertę z namalowanym sercem na stertę innych papierów i uciekła z pokoju. Benjamin nie lubił, kiedy wchodziła do pracowni bez pozwolenia.

Popędziła na górę, do swojego pokoju, zamykając się w nim. Z podekscytowania było jej ciepło i mrowiło ją w brzuszku — zawsze to czuła, kiedy jej brat był w pobliżu. Tak bardzo go kochała…

— Wróciłem! — Na dole rozległo się jego wołanie.

Uśmiechnęła się na myśl, że już lada chwila jej starszy brat odnajdzie liścik. To była kwestia sekund. Z dołu dochodziły jego głośne kroki, stawiane na drewnianych panelach przedpokoju.

Nie ściągnął butów, pomyślała wciąż się szczerząc.

Podeszła po cichu do drzwi i zaczęła uważnie nasłuchiwać. Przeszedł do kuchni, otworzył lodówkę, wyciągnął z niej parę rzeczy, potem ją zamknął i poszedł do pracowni. Chwila ciszy, a następnie głośny szelest porządkowanych papierów.

Zauważył kopertę?

Cisza. Sekunda, dwie, trzy… Pół minuty… Minuta… Nerwowe kroki w przedpokoju, potem na schodach.

Wspinał się się na górę.

Idzie tu!

Odskoczyła od drzwi, pośpiesznie siadając na łóżku. Chwyciła najbliższe czasopismo, leżące gdzieś na biurku i zaczęła udawać, że czyta.

Nie musiała długo czekać, żeby wszedł do pokoju. Jednak… Nie wyglądał na szczęśliwego. Jego soczyście zielone oczy błyskały się groźnie, kuszące wargi tworzyły teraz jedną, jasną linię, będącą jakimś dziwnym grymasem, a czoło miał zmarszczone. Był zły. Rzadko go takiego widziała.

— Och, cześć Be… — Uśmiechnęła się słodko, ale nie pozwolił jej skończyć.

— Co to ma być?! — W dłoni trzymał różowy, nieco pognieciony fragment papieru.

— Mój… List miłosny… Do… Do… On jest do ciebie!

Dlaczego się nie cieszy? Przecież ten list jest cudowny! Glen bardzo się postarał! Dodatkowo odbiłam na kartce całusa! Dlaczego Ben tego nie docenia? Dlaczego jest zły? Ma kiepski dzień? Może ktoś go zdenerwował?

— Zachowujesz się jak głupi, rozpieszczony dzieciak. Dorośnij. Listy nic nie zmienią… Nie możemy… Jesteśmy rodzeństwem…

— Może i jesteśmy rodzeństwem, ale przede wszystkim jesteśmy kobietą i mężczyzną!

— Maddy… Dobrze wiesz jak wszyscy zareagują — powiedział miękko. — Będą nas wytykać palcami… Będą chcieli nas rozdzielić…

— Ale… Braciszku…

— Nie, Madeline… To niemożliwe…

Poczuła jak do oczu napływają jej łzy. Z każdą sekundą Ben stawał się coraz bardziej niewyraźny.

Nienawidziła świata, za to, że nie chciał ich zaakceptować, za to, że nie mógł zrozumieć ich uczucia. Przecież… Byli ze sobą od zawsze… Odkąd pamiętała… Zawsze o nią dbał, zawsze jej pomagał, zawsze miał dla niej czas… Co się zmieniło? Dlaczego tak się zachowywał? Przecież wtedy… Wśród blasku księżyca i tańca gwiazd… Było im tak dobrze… Jakby zmartwienia nie istniały…

Ciepłe łzy spłynęły po jej policzkach, pozostawiając po sobie wilgotne smugi. Podkurczyła nogi pod brodę, objęła ramionami kolana i zaszlochała cicho. Jej oddech stał się płytki i szybki, jakby wpadła w panikę. Poczęła bujać się w przód i w tył, chcąc uciec od tego wszystkiego, chcąc zapomnieć o problemach.

Benjamin rozpłynął się całkowicie w słonym morzu łkania.

— Hej… — Usłyszała jego głos, a potem szmer.

Usiadł obok niej, na tyle blisko, że była w stanie poczuć ciepło jego ciała. Przez parę kolejnych chwil panowała cisza, przerywana co jakiś czas pochlipywaniem Madeline.

Poruszył się. Miękka, czuła dłoń wylądowała na czubku jej głowy, głaszcząc ją łagodnie. Potem objął siostrę drugą ręką, przyciągając do siebie, przyciskając do swojego torsu. Był bardzo delikatny i ciepły.

Jej nozdrza zapełniły się przyjemnym zapachem męskich perfum. Uspokoiła się nieco. Oddech się wyrównał, a łzy przestały płynąć nieprzerwaną kaskadą.

— Kocham cię, braciszku — jęknęła z trudem.

— Wiem, Maddy, wiem… — Wyszeptał cichutko, wprost do jej ucha. — Nie płacz już, wszystko będzie dobrze, zaufaj mi.

Resztę wieczora spędziła w jego objęciach, próbując się uspokoić. Co jakiś czas wybuchała płaczem, szlochając cicho, jednak po chwili jej przechodziło na myśl, że jest obok brata. W końcu zasnęła, opierając swoją śliczną główkę o jego tors.

Ułożył ją ostrożnie w łóżku, starając się jej nie obudzić. Przykrył różowym kocem, aż po samą szyję, poprawił poduszkę, na której spała i już chciał wyjść, jednak zatrzymał się przy drzwiach.

Odwrócił się i znów spojrzał na swojego drobnego aniołka. Była taka piękna i spokojna… Cichy, wolny oddech poruszał złotymi kosmykami włosów niczym delikatny wiosenny wiaterek.

Podszedł do łóżka, nachylił się nad dziewczyną. Bez pośpiechu złożył na jej policzku lekki pocałunek.

— Też cię kocham, moja mała Maddy — wyszeptał, odsuwając się od łóżka.

Rozdział 2Pies i ciastka

Była sobota, jej ulubiony dzień tygodnia. Jak zwykle wstała po dziewiątej i w swojej różowej piżamie, zeszła na dół do kuchni, wabiona słodkim zapachem naleśników i kakao. Kochała poranki spędzane z bratem. Nigdzie nie musiała się śpieszyć, nie było potrzeby ubierania się, mogła zwyczajnie usiąść przy stole i obserwować Bena jak przygotowuje śniadanie.

Jej starszy brat w kuchni przypominał ludzką ośmiornicę. Jedną ręką podrzucał na patelni naleśniki, drugą mieszał kakao, pierwszą wyciągał talerze, drugą opiekał chleb nad gazem. Wyglądał wspaniale, robiąc te wszystkie rzeczy, tylko po to, by sprawić siostrze radość.

Ciepłe promienie poranka, wpadały do środka przez okno, bawiąc się w złocistych włosach Madeline. Na jej twarzy nie było nawet śladu po wczorajszym smutku. Była uśmiechnięta i radosna jakby tamte wydarzenia nie miały miejsca.

Benjamin podał jej talerzyk, na którym leżał naleśnik polany syropem klonowym. Dziewczyna uśmiechnęła się szerzej na znak wdzięczności i zaczęła pałaszować. Smak jak zwykle był nieziemski. Co jak co, ale jej starszy brat naprawdę znał się na gotowaniu.

Uwielbiała patrzeć na półnagiego Bena, poruszającego się zgrabnie wśród sprzętów kuchennych. Był wtedy pełen gracji niczym leciutki tancerz, unoszący się nad ziemią jak jakaś nieziemska istota. Jego ruchy były precyzyjne, wręcz idealne. Przykładał ogromną wagę do wszystkiego co robił. Zupełnie jakby występował w teatrze, jakby… Grał dla niej.

Spojrzał na nią i posłał jej słodki uśmiech.

— I jak spałaś, Maddy? Śniło ci się coś miłego?

Dziewczyna zachichotała cicho.

— Spało mi się cudownie i śniły mi się równie cudowne rzeczy.

— No to opowiadaj!

— Przykro mi, to mój sekret! — Zaśmiała się, pożerając wzrokiem jego tors.

— Doprawdy? — Uniósł brwi. — No skoro tak mówisz.

W nocy śniła o nim. O jego umięśnionym, smukłym ciele. O tym, że byli razem szczęśliwi. Z trudem oponowała rumieniec, który pojawił się przez chwilę na jej twarzy.

Szybko skończyła jeść naleśnika i natychmiast poprosiła o następnego, posyłając przy tym słodkiego buziaka w kierunku Benjamina.

— Widzę, że faktycznie masz dobry humor — zauważył, po czym dodał nieco uszczypliwie — tylko nie przesadzaj z jedzeniem, bo przytyjesz!

— Och, ty złośniku! — Krzyknęła z udawaną złością. — Nic się nie martw, nie przytyję! A nawet jeśli… To mężczyźni lubią krągłości!

Właśnie dlatego kochała soboty. Mogła wtedy normalnie z nimi porozmawiać, pożartować i nieco się pośmiać. Nie musiała się niczym martwić, bo w soboty mogła być przy nim cały czas.

— Co dziś będziemy robić?

— A na co masz ochotę, kruszyno?

— Może gdzieś wyjdziemy? Dawno tego nie robiliśmy. Ciągle pracujesz i pracujesz!

Ben westchnął głośno, kręcąc głową.

— Zrozum, że muszę prawować, żeby nas utrzymać. Pieniądze nie rosną na drzewach.

— Ale… Ja cię potrzebuję… Jesteś jedyną osobą, która mi została… Boję się, że zostanę w końcu sama… Ja… Ja boję się samotności… Tej pustki, która się pojawiła po…

Urwała w połowie zdania, czując jak łzy napływają do jej oczu. Nie chciała znowu przy nim płakać.

— Wiem, skarbie, wiem — podszedł do niej i przytulił, nim pierwsze łzy zdążyły pociec po jej policzkach.

Doskonale wiedział, że się bała. Zadręczał się tym każdego dnia od śmierci rodziców. Zdawał sobie sprawę, że nie mógł jej teraz opuścić, bo jeśli by to zrobił… Zraniłby ją bardziej niż ktokolwiek inny.

Z tęsknotą przypomniał sobie twarze rodziców. Były rozmazane, niewyraźne jakby widziane spod wody. To było tak dawno… Jakby od tamtego wydarzenia dzieliły go setki lat. Jednak… Jakieś szczątki wspomnień pozostały…

Srebrne auto pędziło krętymi, nierównymi drogami. Tej nocy nie było gwiazd… Nad ich głowami zawisły gęste, ciemne chmury, wylewające hektolitry wody.

To był udany dzień, cała rodzina wracała z lunaparku, wciąż rozpamiętując niedawne przeżycia. Bawili się wyśmienicie. Udało im się nawet wygrać parę maskotek, o które dzieci tak prosiły.

Czerwona, długa wskazówka prędkościomierza czasem wspinała się po okręgu, a czasem opadała nieco w dół. Ogromne krople deszczu tłukły o przednią szybę, zmniejszając widoczność. Na tyle samochodu siedziała dwójka dzieci. Sześcioletni chłopiec i czteroletnia dziewczynka. Kłócili się o ogromnego, pluszowego miśka. Wewnątrz pojazdu panowała luźna atmosfera, dlatego nikt nie zauważył wyłaniającej się z lasu sarny. Dalej… Słabo pamiętał co było dalej. Krzycząca matka; ojciec, rozpaczliwie próbujący wyhamować; zbliżające się drzewo i… Rozdzierający płacz Madeline.

Nie, nie… Nie mogę teraz o tym myśleć.

Zauważył, iż sam płacze. Łzy spadły na włosy Madeline. Wzdrygnęła się od gorących kropel, które dotknęły jej skóry. Spojrzała niepewnie w górę, bojąc się tego co zobaczy. Widok wilgotnych śladów na twarzy brata ścisnął jej serce.

Miał rację… Przysparzam mu tylko kłopotów. Muszę dorosnąć.

— Ben… Nie płacz… Proszę… Przepraszam, że jestem dziecinna… Przepraszam, że zadaję ci ból…

— Nie, Maddy… To nie twoja wina… Już dobrze…

— N… Naprawdę?

— Tak, już w porządku. Więc co chcesz dziś robić?

— Może… Zostaniemy po prostu w domu? — Zaproponowała nieśmiało.

— Nie chcesz nigdzie wyjść?

— Wolę… Się tobą nacieszyć… Ostatnio spędzamy ze sobą mało czasu.

— No dobrze… Możemy zostać.

Wypuścił ją powoli ze swoich ramion, odsuwając się nieco. Wrócił szybko do garów, zauważając, że spod naleśnika wydobywa się siwy dym. Duszący, paskudny zapach rozpełzł się po całej kuchni.

— Ratuj naleśniki!

— Staram się! — Zawołał, próbując zeskrobać z patelni poczerniałe resztki.

Po śniadaniu Madeline umyła naczynia, czego zazwyczaj nie robiła. Szorowanie patelni zajęło jej dobre piętnaście minut. Najpierw musiała porządnie ją namoczyć, a potem zażarcie zdrapywać łopatką przypalone fragmenty jedzenia. Nienawidziła zmywać, ale postanowiła, że od teraz zawsze będzie pomagać bratu, nawet w pracach, których nie znosiła. Musiała dorosnąć i chciała dokonać tego jak najszybciej.

Gdy skończyła, poszła do salonu, w którym siedział Ben. Chłopak rozłożył się na kobaltowej kanapie, z oczami wlepionymi w ekran telewizora. Jego okrągłe małżowiny uszne kusiły, by wyszeptać do nich cichutko „kocham cię”.

Usiadła obok. Zerknęła na niego ukradkiem, a potem niepewnie oparła głowę o jego tors. Nie zareagował. Złożyła głowę na jego kolanach i spojrzała w stronę telewizora.

— Lubisz ten serial?

— Jest nawet okej — mruknął, nie odrywając wzroku od ekranu.

— Rozumiem — uśmiechnęła się pod nosem. — Kocham cię, braciszku.

— Na pewno nigdzie nie chcesz wyjść?

— Nie, możemy trochę pooglądać.

Serial jej się nie podobał. Nigdy nie lubiła kiedy bohaterowie biegali po ekranie i strzelali. Nudziło ją to, poza tym niewiele z tego rozumiała. Ben natomiast lubił takie filmy. Uwielbiał wybuchy, fontanny krwi i deszcze kul. W końcu był chłopakiem.

Wszyscy chłopcy tacy są, prawda?

Na ekranie pojawił się kolejny wybuch. Krzyki umierających ludzi i poszarpane ciała. Nigdy nie rozumiała przemocy. Dlaczego człowiek krzywdził drugiego człowieka? Jaki w tym sens? Przecież można żyć ze sobą w zgodzie, nikogo nie raniąc… Tak jak ona i Benjamin.

Podniosła się, wspierając na rękach. Spojrzała na niego rozmarzonym wzrokiem, wypełnionym pożądaniem i namiętnością. Powolutku, bardzo ostrożnie zaczęła zbliżać się do jego ust. Centymetr po centymetrze dążyła do celu… Obfity rumieniec wystąpił na jej policzkach, a w brzuszku pojawiło się przyjemne mrowienie. Wewnętrzne ciepło roztapiało jej serce, odbierając jednocześnie kontrolę nad ciałem.

Gdy chłopak oderwał oczy od ekranu i spojrzał w jej stronę, ich wargi musnęły się na ułamek sekundy. W Madeline eksplodowało milion uczuć, niemal pozbawiając ją przytomności. Krew uderzyła do mózgu…

Przez ten ułamek sekundy przeniosła się do raju. Chciała więcej, dlatego spróbowała zanurzyć się w pocałunku, ale Ben się odsunął. Jego oczy świdrowały ją wściekle jakby chciał skarcić dziewczynę. Po chwili dziwny grymas spełzł z jego twarzy i zastąpił go pozorny spokój.

— Maddy, nie możemy… Dobrze wiesz…

— Ale… Ja cię kocham, braciszku… Proszę… Daj mi szansę…

— Madeline. Nie.

— Ale… Ale… Ale… — Wtedy przypomniała sobie o swoim postanowieniu. — D… Dobrze. Przepraszam, poniosło mnie nieco.

Benjamin otworzył usta ze zdziwienia.

Podniosła się z kanapy i powoli wyszła z salonu. Chwilę później słychać było kroki na schodach. Potem trzaśnięcie drzwiami. Cisza.

Nie wiedział co powinien zrobić. Sam z się trudem powstrzymywał, dlatego nie mógł jej winić za to, że żywiła do niego podobne uczucie.

Przecież nie mogę jej karać za miłość…

•••

Telefon wibrował uporczywie tuż obok jej ucha. Dlaczego go tam położyła? Nie mogła sobie przypomnieć. Po tamtej sytuacji z Benem długo płakała w łóżku, nie mogąc się uspokoić. Potem zasnęła. Sama nie wiedziała kiedy.

Musiało minąć parę godzin, ponieważ niebo za oknem stało się już pomarańczowe, a słońce chyliło się ku zachodowi. Złotawe chmury sunęły leniwie po oranżowym niebie, podróżując do jakiegoś dalekiego miejsca.

Oplotła telefon zwiotczałymi palcami, podniosła go na tyle, by zobaczyć kto dzwoni. Gdy ujrzała na wyświetlaczu „Głupi Pies”, poczuła jednocześnie gniew i radość.

— Yyy… Halo? Madeline?

— Czego chcesz, głupi psie?

— I jak poszło? Dałaś mu ten list? — Spytał, a w jego głowie można było wyczuć wyraźne podniecenie.

— Zupełna klapa.

— Och… — Wydawało się, że nie wie co powiedzieć. W końcu się odezwał. — Wiesz… Nie przejmuj się tym. Będziemy próbować dalej.

— Mówisz serio?

— Oczywiście, że tak! — Zaśmiał się sztucznie. — Przecież obiecałem, że ci pomogę! Mam już nawet kolejny pomysł jak ci pomóc!

— Jaki?

— Spotkajmy się, wtedy ci wszystko opowiem. Kiedy masz czas?

— W sumie nic teraz nie robię.

— Więc za trzydzieści minut u mnie?

— W porządku, zaraz będę.

Była niego w ciągu półgodziny, tak jak się umówili.

Weszła przez skrzypiącą, metalową bramkę, pokonała schodki i stanęła u progu domu. Nieśpiesznym ruchem uniosła dłoń na wysokość dzwonka i zadzwoniła. Ktoś z drugiej strony zbiegł po drewnianych schodach. Parę sekund później pojawił się przed nią Glen. Uśmiechnął się od ucha do ucha i gestem zaprosił ją do środka.

Madeline nieśmiało zrobiła parę kroków naprzód i nim się obejrzała, znalazła się w ciasnym, ale przytulnym przedpokoju, oświetlonym przez mętne światło, wydobywające się spod mlecznobiałego żyrandola. Spojrzała niepewnie na chłopka i zapytała niemal szeptem:

— Czy… Czy powinnam zdjąć buty?

— Jeśli masz ochotę.

Pośpiesznie zaczęła ściągać obuwie ze swoich drobnych stópek, odkrywając bieluteńkie skarpetki.

Zmierzył ją wzrokiem. Miała na sobie naprawdę krótką, granatową spódniczkę, która nie sięgała nawet do połowy ud. Dostawał gorączki na samą myśl, co znajduje się pod tym ciemnym skrawkiem materiału. Górną część jej ubioru stanowiła obcisła, błękitna bluzka, podkreślająca kształt jej talii i piersi.

Drugi trampek zszedł z jej stopy i Maddy wyprostowała się, ponownie spoglądając na chłopaka, ten natomiast zanurzył się w jej orzechowym spojrzeniu, niemal w nim tonąc.

Odchrząknęła lekko, przypominając mu o swojej obecności.

— Dam ci kapcie — zaproponował gorączkowo, próbując ukryć swoją spąsowiałą twarz. Wygrzebał jakieś puchate, różowe laczki i złożył je przed dziewczyną.

— Dzięki — powiedziała cicho, po czym dodała — jesteś sam?

— Nie, są wszyscy. Ale nie przejmuj się tym, to żaden problem.

— N… Na pewno?

— Tak, tak. Chodź, przywitasz się z moimi rodzicami i możemy zaczynać.

— Co? Ja… To będzie wyglądało… Jakbyśmy byli.. No wiesz… Ten… Parą! — Policzki miała koloru dojrzałych pomidorów.

Na te słowa Glen również się zawstydził, ale szybko się opamiętał. Przecież przyszła do niego w innym celu.

Zaciągnął ją do salonu, w którym siedzieli rodzice chłopca. Odpoczywali wspólnie na sofie, popijając popołudniową kawę i oglądając telewizję. Ich wzrok skupił się na dziewczynie. Nie kryli zdziwienia.

— Mamo. Tato. To jest Madeline.

Ojciec się zachłysnął, wypluwając ciecz z powrotem do filiżanki. Minęła dłuższa chwila, zanim mężczyzna zapanował nad kaszlem. Matka natomiast patrzyła na gościa z lekko rozchylonymi ustami jakby nie mogła uwierzyć w to co widziała. Jej syn nigdy nie sprowadzał do domu kolegów, a co dopiero dziewczyn!

Nie trzeba było długo czekać, aż w pokoju pojawiła się Daisy — młodsza siostra Glena. Wpadła do salonu jak przestraszone, dzikie zwierzę. Czekoladowa burza loków, zafalowała niespokojnie, niebieskie oczy spojrzały na drobną blondynkę i natychmiast się rozszerzyły. Otwarła usta, chcąc coś powiedzieć, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Odczekała parę sekund, wzięła głęboki wdech i dopiero wtedy krzyknęła:

— Braciszek ma dziewczynę?!

Madeline poczerwieniała na twarzy do tego stopnia, że można było odnieść wrażenie, iż zaraz ulegnie samozapłonowi. Jej kolana trzęsły się jak galareta, a ręce założone do tyłu, pocierały o siebie nerwowo. W myślach błagała o jakikolwiek ratunek z tej niezręcznej sytuacji. Liczyła, że Glen wyprowadzi swoją rodzinę z tego koszmarnego błędu.

— To nie jest moja dziewczyna… To moja… Przyjaciółka… Będziemy piec ciastka. Jedna z jej koleżanek ma urodziny.

Matka zaśmiała się sztucznie, ojciec próbował się uśmiechnąć. Zapadła długa, żenująca cisza.

— Więc my pójdziemy już do kuchni i zajmiemy się wypiekami, dobrze? — Uśmiechnął się i wyprowadził Maddy z salonu.

Zniknięcie pąsów z jej policzków zajęło długą chwilę, jednak gdy to już nastąpiło, o dziwo nie zaczęła się na niego wydzierać. Milczała, wbijając wzrok w podłogę. Nie chciała pokazywać przed jego rodzicami swojego drugiego oblicza?

Czy ona zawsze tak gra?

Zaczynał wątpić w swoje uczucie. Z każdym dniem okazywała się być coraz mniej idealna. Mimo to, wciąż coś go do niej ciągnęło.

— C… Ciastka? — Zapytała niepewnie, po paru minutach ciszy.

— Tak, sądzę, że to dobry pomysł. Wiesz, przez żołądek do serca. A ciasteczka własnej roboty to miły gest, na pewno go doceni. Wiesz może, jakie ciacha lubi?

— Chyba… Chyba czekoladowo orzechowe.

— No proszę, to tak jak ja. Więc nie będzie żadnych problemów.

— Więc… Więc… Ty umiesz piec?

— Piekę, gotuję. Nic trudnego.

— On… On… On też gotuje… W dodatku świetnie…

— To dobrze — uśmiechnął się, tłumiąc swój wewnętrzny smutek. — Będzie miał ci kto gotować, kiedy będziecie już razem.

— Tak… Na to wygląda…

— Będziemy potrzebowali mąki, masła, cukru, jednego jajka, proszku do pieczenia, czekolady i orzechów. Czy mogłabyś wyciągnąć mąkę? Jest w szafce, tam na samym dole.

— Tak, pewnie — uśmiechnęła się pod nosem i pochyliła.

Wypięła się do niego pupą tak, że spod kusej spódniczki wyjrzały różowe, koronkowe majteczki. Nie umknęło to uwadze Glena. Natychmiast się zaczerwienił, próbując odwrócić wzrok, ale widok ten mimowolnie przyciągał jego spojrzenie. Kontury krągłych, gładkich pośladków działały na wyobraźnię chłopaka. Wiedział, że nie powinien patrzeć, ale w żaden sposób nie potrafił przestać.

W końcu udało jej się znaleźć mąkę. Wyprostowała się i spojrzała na niego przez ramię. Natychmiast uciekł wzrokiem, udając, że jest wielce zainteresowany rysami na blacie stołu, pozostawionymi przez nóż.

— To ta?

— Co? Ach… Tak! To znaczy… Tak, to ta. Więc… Ja… Zajmę się krojeniem orzechów i czekolady, a ty patrz uważnie! Przy mnie szybko załapiesz!

Zaczął siekać najpierw orzechy, a następnie czekoladę. Robił to bardzo dokładnie, aby nie przegapić jakiegoś większego fragmentu. Madeline patrzyła zaintrygowana na jego sprawne ruchy.

Potem wyciągnął mikser i z jego pomocą utarł cukier wraz z masłem, następnie dodał jajko.

— Możesz zacząć dodawać mąkę.

— Sypać powoli?

— Tak, żebym nadążył miksować.

Madeline ujęła w obie ręce torbę z mąką, nachyliła ją nad naczyniem i zaczęła powolutku ją wsypywać. Wszystko to zaczęło stawać się jednolitą masą, gdy nagle ręce Maddy drgnęły i nadmiar mąki dostał się do miski.

Pisnęła z przerażeniem, na myśl, że mogła zepsuć ciastka.

— Nic się nie stało. Teraz dodamy trochę proszku do pieczenia — uspokoił ją z uśmiechem na twarzy.

Gdy to już zrobili, przyszła pora na dodanie czekolady i orzechów. Glen mieszał masę drewnianą łyżką, nie chcąc ryzykować rozrzucenia przez mikser sypkich składników po całej kuchni. W końcu odstawił miskę z ciastem i spojrzał na swojego gościa.

— Teraz trzeba je uformować. Jaki kształt wybierasz?

— Serduszka… Serduszka będą chyba dobre?

— Będą okej. Spróbuj — podsunął jej naczynie.

Niepewnie zanurzyła dłoń w misie i wyciągnęła z niej kulkę ciasta. Położyła ją na deskę i nieco spłaszczyła, potem zaczęła formować krzywe, niezbyt ładne serce.

Rety, faktycznie jest niezdarą.

W milczeniu zaczął nadawać kształt przyszłym ciasteczkom. Patrzył na nią ukradkiem, niby obserwując jej postępy. Była piękna. Kaskada złotych włosów opadała na drobniutkie ramiona i spływała po plecach, sięgając niemal do pasa.

I jak tu się nią nie zachwycać… Prawdziwy anioł.

Swojej pracy poświęcała ogromną uwagę. Ze śmiertelną powagą na twarzy formowała kolejne ciastka, z każdą sztuką wychodzące coraz lepiej. Musiała bardzo kochać chłopaka, dla którego je robiła. W końcu, kto by wkładał tyle wysiłku w jakąś pracę, nie robiąc tego z miłości?

— Dobrze ci idzie — Spoglądnął na niemal idealne serduszko.

Uśmiechnęła się. Doceniała jego pochwały. Pod pewnym względem przypominał jej nieco Bena. Był opiekuńczy i… kochany…

Szybko odrzuciła te myśli.

Odgarnęła włosy, które zleciały jej na twarz, kiedy się pochylała nad swoimi wyrobami i założyła je za ucho. Włożyła rękę do miski, zerkając za okno. Słońce niemal całkowicie zaszło i zaraz powinno się ściemnić. Nie lubiła wracać domu po ciemku.

Nagle na swojej dłoni poczuła ciepło czyjegoś dotyku. Natychmiast cofnęła rękę, zdając sobie sprawę, że dotknęła Glena. Na jej twarzy po raz kolejny tego dnia wystąpił obfity rumieniec. Przez chwilę chciała krzyknąć, zwyzywać go od głupich psów, lecz szybko sobie przypomniała, że w pokoju obok siedzą jego rodzice.

Odwróciła zawstydzony wzrok.

— No, skoro skończyliśmy lepić serduszka, to teraz powinniśmy dać je do piekarnika.

— D… Dobrze… Do ilu stopni należy go rozgrzać?

— Myślę, że sto osiemdziesiąt wystarczy. Ciasteczka postoją w nim mniej niż kwadrans i będą gotowe. W tym czasie… Masz ochotę się czegoś napić? Herbaty, może soku?

— Poproszę herbaty, jeśli to nie problem.

Pośpiesznie nastawił wodę, wybrał najładniejsze kubki i wrzucił do nich po torebce najlepszej herbaty. Gdy woda się zagotowała, zalał kubki wrzątkiem podał jeden dziewczynie.

— Cukru? — Sięgnął po kryształową cukierniczkę.

— Tak, poproszę.

Naczynko stuknęło lekko o blat stołu, a potem zachrobotało, gdy Madeline ściągała z niego pokrywkę. Posłodziła sobie dwie łyżeczki i zamieszała powoli, przykładając wagę do tego, by nie uderzać o ścianki kubka.

Kątem oka zauważyła, że Glen zaczął pić. Nie dość, że napój był gorący, to w dodatku nieposłodzony. Nagle przypomniała sobie, że Ben także nie słodzi herbaty; zawsze uparcie twierdził, że zabija to cały aromat. Zirytowało ją nieco kolejne podobieństwo między nimi, ale nie powiedziała niczego uszczypliwego. W końcu była gościem…

— Nie słodzisz?

— Nie, to zabija cały aromat — Zaśmiał się.

Poczuła się jakby ktoś raził ją prądem.

Dlaczego to powiedział?! Przecież Ben zawsze tak mówi! Czy on… Czy on czyta w moich myślach?! Nie… Nie bądź głupia! To był zwykły przypadek… A jeśli nie?

— Coś się stało?

— Nie… Zupełnie nic — wyszeptała cicho, wpatrując się w parujący napój.

Ciepły, aromatyczny obłoczek dotykał jej twarzy, czyniąc ją nieco wilgotną. Było to całkiem przyjemne uczucie. Zaglądała uparcie na dno kubka, obserwując jak kryształki cukru powoli się rozpuszczają. Nie było to interesujące, jednak czuła na sobie wzrok chłopca i wstydziła się podnieść głowę. Jakoś nie mogła mu spojrzeć w oczy…

Siedzieli tak w ciszy, oboje myśląc o miłości, próbując zachować pozory. Ślepa miłość do ludzkiego anioła i… Niepewne, ciche rozdarcie między bratem a… psem…

— Chyba już możemy je wyciągnąć — uklęknął przy piekarniku, by ocenić stan ciastek, parę sekund później dodał — tak, są już gotowe.

Otworzył piekarnik i poczuł jak w nogi uderzyła go fala gorąca. Szybko wziął ścierkę i za jej pomocą wyciągnął gorącą blachę z ciachami. Gdy miał już stawiać blachę na drewnianej desce do krojenia, omsknął mu się palec i dotknął rozgrzanego metalu. Chłopak syknął z bólu i upuścił formę na blat.

— Nic ci nie jest?!

— Nie, w porządku… — Mruknął, wciąż się krzywiąc.

— Na pewno? Pokaż! — Chwyciła go za rękę, nie zważając na jego rumieńce i uważnie obejrzała oparzenie. Na zaczerwienionej skórze zaczął pojawiać się biały bąbel. — Szybko pod wodę!

Nie czekała, aż posłucha jej rozkazu. Pociągnęła go w kierunku zlewu i odkręciła kurek z zimną wodą, wpychając jego dłoń pod strumień. Trzymała go za nadgarstku; nie zamierzała pozwolić, by rana się rozrosła. Ale… Skąd ta nagła troska?

Pokryła się obfitym rumieńcem, ale ani myślała, żeby go puścić.

On natomiast patrzył na nią ze zdziwieniem, wciąż nie mogąc uwierzyć. Wybranka serca trzymała go za rękę i starała mu się pomóc. Skoro się martwiła… To musiało jej zależeć. Czyżby okrywająca ją twarda skorupa była tylko podpuchą?

— Sądzę, że już jest dobrze — odezwał się nieśmiało.

— Będzie dobrze, kiedy ja tak powiem — w jej słowach złość wymieszała się z troską.

— Ale…

— Żadnych „ale” — powiedziała to czule, niemal jakby chciała powiedzieć żadnych „ale”, kochanie. Speszyła się i szybko dodała — głupi psiaku…

— „Psiaku”? — Uśmiechnął się lekko.

— Cicho! — Zapiekły ją uszy i policzki.

— Już siedzę cicho — uśmiechnął się jeszcze szerzej, mając pewność, że jednak jej na nim zależy.

Gdy upewniła się, że zrobiła już wszystko, co było w jej mocy, puściła rękę chłopaka, wracając do swojej herbaty i przyglądając się ciastkom. Wyraz jej twarzy zmienił się w sekundę. Znów stała się twarda i zimna jak głaz. Znów trzymała go na dystans.

Oceniała ich wygląd i kształt, ze wstydem przyznając sama przed sobą, że jej pierwsze ciastka wyglądały beznadziejnie, i nie powinna ich dawać bratu. Wzięła jedno z najbrzydszych i pąsowiejąc na twarzy, wyciągnęła rękę w stronę Glena.

— To dla ciebie. Nagroda za pomoc… I naukę.

— Dzięki — wziął od niej smakołyk, czerwieniąc się obficie.

— To… To… To ja dziękuję — wydukała jakby była najbardziej nieśmiałą osobą na całym świecie.

Uśmiechnął się w duchu. Nie spodziewał się, że mu podziękuje.

— Nic wielkiego.

Dopił herbatę, potem poszukał ładnej, papierowej torebki. Znalazł w szufladzie. Niewielką, różową, z serduszkami. To chyba Daisy dostała w niej jakiś prezent w zeszłe walentynki. Rozłożył ją i zaczął ostrożnie pakować ciasteczka, uważając żeby ich nie połamać.

Kiedy skończył, zrozumiał, że obecna sytuacja jest dla niego całkiem wygodna. Przecież wcale nie musiał być z nią w związku, aby czuć jej ciepło. Mógł ją kochać i bez tego. Był to taki… Udawany związek. Bez czułych gestów i słodkich słów. Ale lepiej tak, niż wcale…

Dostał od życia szansę, dlatego postanowił wykorzystać ją jak najlepiej potrafił. Co z tego, że nie był to prawdziwy związek? Co z tego, że nie byli prawdziwą parą? Nie zamierzał pozwolić, aby ktokolwiek odebrał mu tę okazję. I nawet jeśli musiałby kogoś zabić… Zrobiłby to bez wahania, gdyby od tego zależało jego małe szczęście.

Wręczył Madeline papierową torebkę, uśmiechając się.

Zarumieniona kiwnęła głową na znak wdzięczności. Do tej pory we wszystkim wspierał ją tylko Ben… We wszystkim, poza jedną rzeczą… I tu pojawiał się Glen, wypełniając tę lukę. Starał się ze wszystkich sił, by osiągnęła swój cel. Był naprawdę kochany… Ale nie mogła mu tego powiedzieć. Nie chciała, aby zbliżył się za bardzo. To mogłoby przeszkodzić w jej działaniach.

Zatopiła w nim słodkie spojrzenie, a przez jej głowę przebiegała pewna myśl.

Mógłby być moim przyjacielem. Kimś z kim mogłabym porozmawiać o moich uczuciach. Jest dobrym słuchaczem, zawsze chętnie mi pomaga. Kto wie, może naprawdę mógłby zostać kimś wyjątkowym?

Pochyliła się lekko w jego stronę, jakby chciała go pocałować. Jej piękne, orzechowe oczy wciąż się w niego wpatrywały. Nie miała pojęcia co robi jakby wpadła w jakiś dziwaczny trans. Chłopak odsunął się odruchowo, pytając ze zdziwieniem:

— Coś się stało, Madeline?

— N...Nie...Wszystko w porządku… Po prostu… Zakręciło mi się w głowie. To pewnie przez to gorące powietrze.

Spojrzała szybko za okno. Zdążył już zapaść zmrok.

Niedobrze… Powinnam być już w domu. Nie mogę chodzić sama po nocy… To niebezpieczne, w dodatku mogłabym zmartwić Benjamina. Wysłać mu SMS-a, że już wracam?

Nie… Wtedy specjalnie po mnie przyjdzie, odrywając się od pisania artykułu. Jakoś dam radę sama, w końcu nie jestem już małym dzieckiem.

— Będę się już zbierać — powiedziała cicho, zaciskając palce nieco mocniej na uchwycie torebki.

— Dobrze — uśmiechnął się szeroko i odprowadził ją na korytarz. — Poczekaj chwilę.

Pobiegł po schodach na górę i wrócił za chwilę, trzymając w rękach granatową, bluzę z kapturem, zapinaną z przodu na zamek. Wręczył ją dziewczynie, patrząc jej w oczy. Zdziwiła się, ale jednocześnie ucieszyła, że o niej pomyślał. Przyjęła ubranie i już miała wyjść, gdy zatrzymało ją pytanie.

— Gdzie idziesz? Poczekaj, aż założę buty, przecież nie pójdę na boso.

— Co? — Spojrzała na Glena, ubierającego adidasy.

— Odprowadzę cię do domu, głuptasie. Nie pozwolę przecież, żebyś szła sama po nocy.

Na te słowa zrobiło jej się ciepło w sercu. On naprawdę się o nią martwił… Może faktycznie nie był głupim psem, a kochanym psiakiem? Z zamyślenia wyrwał ją jego głos.

— No to co, gotowa do wyjścia? Ubierz bluzę, na dworze jest chłodno.

— D… Dobrze… — Posłuchała go i szybko założyła bluzę.

— Wychodzę! — Zawołał do rodziców, którzy wciąż siedzieli w salonie.

— Do widzenia! — Odezwała się także Maddy.

Na niebie iskrzyło się parę gwiazd. Powietrze było chłodne i rześkie. Dookoła dobiegały ich odgłosy świerszczy i odległe szczekanie psów, wymieszane z nocnym szumem miasta.

Ruszyli wolnym krokiem, patrząc przed siebie. Od czasu do czasu wchodzili w żółte kręgi światła, roztaczające się na chodniku, których źródłem były latarnie ponad ich głowami.

Milczeli, mimo że mieli sobie wiele do powiedzenia. On przez wzgląd na nową, kruchą relację, której nie chciał zepsuć. A dla niej na takie słowa było jeszcze za wcześnie. Czuła, że na razie będzie lepiej, jeśli nie powie mu o uczuciu żywionym do brata. Mógłby tego nie zrozumieć.

Milczenie jej nie przeszkadzało. Odnosiła wrażenie, że nie musiała niczego mówić, aby ją zrozumiał. W końcu wtedy, na auli… Zdecydował jej się pomóc i jak do tej pory wywiązywał się ze swojej obietnicy. Wciąż nie mogła uwierzyć, że znalazła kogoś tak wspaniałego. Kogoś, kto znosił złe traktowanie i wciąż chciał jej pomóc. Niczym wierny psiak.

W końcu dotarli na miejsce. Wszystkie światła, poza jednym, były pogaszone. Okno, za którym znajdował się pokój Bena, wypełniał blask lampy, używanej przez niego do pracy. Znów się zasiedział i nawet nie zauważył jej nieobecności? Nic dziwnego, nie powiedziała mu, że wychodzi. Wyślizgnęła się po cichu z domu, kiedy on zarabiał na ich życie.

To naprawdę nic dziwnego, że nie zauważył…

Mimo wszystko zrobiło jej się przykro, a w brzuchu poczuła zimne ukłucie smutku.

— Wszystko w porządku? Jesteś smutna?

— Nie… — Szepnęła cichutko. — Wszystko jest w porządku.

— Jesteś pewna?

— Tak. Spójrz, tam mieszkam — wskazała palcem dom przed nimi. — Dalej dam radę sama.

Skinął głową i odwrócił się na pięcie, chcąc odejść.

— Glen — powiedziała miękko.

Chłopak zesztywniał. Po raz pierwszy użyła jego imienia… To dziwne uczucie, usłyszeć swoje imię z ust anioła.

— Dziękuję ci za dzisiaj.

— N...N...Nie ma sprawy — wydusił z trudem.

— To pa — pożegnała się z nim i pobiegła do domu.

Zatem to jest prawdziwa miłość. Bezinteresowna i bezwarunkowa. Kiedy nie oczekuję niczego w zamian… Kiedy nawet nie marzę, że odpowie na moje uczucia.

To myśląc, udał się z powrotem do siebie. Gdy przekraczał próg mieszkania, zauważył, że Maddy nie oddała mu bluzy.

Nie… To nic. Nie będę się teraz po nią cofał. Może kiedyś odda.

Już miał wejść po schodach, na górę, gdy z salonu usłyszał wołanie swojej mamy.

— Glen, chodź tu na chwilkę.

— Tak, mamo? — Stanął przed rodzicami.

— Ta Madeline… Wydaje się być bardzo miłą dziewczyną. Byłoby fajnie, gdybyście zostali parą.

— To tylko przyjaźń — zapewnił ją pośpiesznie.

— Szkoda — westchnęła rozczarowana.

•••

Madeline weszła do domu równie cicho jak z niego wyszła. Nie chciała, aby Benjamin przyłapał ją na takim przemykaniu się. Zaraz zaczęłyby się pytania wymieszane z niepokojem i ze złością, a na to nie miała ochoty. W dodatku ciasteczka… To miała być niespodzianka, którą chciała dać mu dopiero następnego dnia.

Poszła do swojego pokoju, zostawiła torebkę na biurku i rzuciła się na łóżko. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że zapomniała oddać Glenowi bluzę. Przestraszyła się nieco, jednak natychmiast się uspokoiła. Przecież mogła mu ją oddać w poniedziałek.

A jeśli ktoś nas zobaczy i pomyśli, że jesteśmy parą?

Potem do głowy przyszła jej kolejna myśl. Z początku się opierała, walczyła z nią na tyle, na ile było to możliwe, ale w końcu uległa. Ze wstydem przyłożyła skrawek bluzy do nosa i zaciągnęła się. Na jej policzkach wystąpił rumieniec.

Pachnie całkiem ładnie… Zawsze tak pachnie? Jakby pomyśleć… Byłam już kilka razy całkiem blisko niego i ani razu nie zwróciłam uwagi na to jak pachnie. To naprawdę przyjemny zapach…

I z tą myślą zasnęła.

Następnego poranka obudził ją zapach jedzenia. Powolutku spełzła z łóżka, zauważając, że wciąż ma na sobie bluzę Glena. Ogarnęło ją dziwne zakłopotanie i wstyd przed samą sobą.

Przebrała się w czyste ubrania, wzięła ze sobą ciastka i zeszła powoli na dół, myśląc co powinna powiedzieć bratu. Ostatnio dał jej jasno do zrozumienia, że nie mogą być razem, ale nie zamierzała rezygnować z tego powodu. Nie obchodziło jej co powiedzą ludzie, ani jak będą na nich patrzeć. Kochali się i to było najważniejsze. Dla uczucia, łączącego dwie dusze, nie liczyły się z góry narzucone normy społeczne.

Bose stopy dziewczyny dotknęły zimnej podłogi w kuchni. Przy kuchence stał on. Ubrany jedynie w bokserki. Jego szerokie, dość umięśnione plecy przykuwały jej spojrzenie. Ręce chłopaka poruszały się szybko, obracając coś na patelni.

Nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Podkradła się do niego niczym maleńka myszka. Krok za kroczkiem, coraz bliżej i bliżej. Objęła go od tyłu, oplatając ramionami wokół tułowia. Był ciepły i pachniał jeszcze pościelą. Dopiero wstał. Nie widziała jego twarzy, ale była przekonana, że się uśmiechnął.

— Mam coś dla ciebie, braciszku — wyszeptała, wciąż przylegając do jego pleców.

— Naprawdę? Co takiego?

— Coś, co zrobiłam sama. Prezent prosto z mojego serduszka.

Mówiąc to, odsunęła się od niego o parę centymetrów, poczekała aż się obróci i wyciągnęła w jego kierunku różową torebkę w serduszka. Spoglądnął najpierw na pakunek, a potem na siostrę, podrapał się po głowie z zakłopotaniem i przyjął podarek. Wyciągnął jedno ciastko, uniósł je na wysokość twarzy i przyjrzał mu się dokładnie.

— Sama je upiekłaś?

— Tak!

— Przecież ty nie umiesz piec — uniósł wysoko brwi.

— No… Może pomagał mi… Taki jeden przyjaciel.

— Przyjaciel?— w jego głosie pojawiła się nuta niepokoju.

— Tak — uśmiechnęła się jak gdyby nigdy nic. — Jest dla mnie bardzo miły i zawsze stara się pomóc. Widzisz, nawet nauczył mnie piec! Spróbuj!

Ugryzł ciastko. Było przepyszne. Orzechy i czekolada — jego ulubione. Nie spodziewał się tego po niej. Nie spodziewał się, że jest wstanie się nauczyć nawet piec, by dostać to, czego chciała.