Miłość na krańcu świata - Lucy Lech - ebook

Miłość na krańcu świata ebook

Lucy Lech

3,5

Opis

Książka przedstawia historię obfitująca w wiele nieprawdopodobnych wręcz zdarzeń, pokazuje, że życie na emigracji nie jest takie łatwe, jakby mogło się wydawać, a ludzie, którzy decydują się na taki krok, muszą zmagać się z wieloma przeciwnościami losu. Jest to także pasjonująca historia o niezwykłej sile miłości oraz o tym, że nigdy nie należy tracić nadziei, nawet wtedy, gdy wydaje się, że gorzej już być nie może.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 279

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Lucy Lech

Lucy Lech Miłość na krańcu świata

Lucyna LechLucyna Lech

© Lucy Lech, 2017

Książka przedstawia historię obfitująca w wiele nieprawdopodobnych wręcz zdarzeń, pokazuje, że życie na emigracji nie jest takie łatwe, jakby mogło się wydawać, a ludzie, którzy decydują się na taki krok, muszą zmagać się z wieloma przeciwnościami losu. Jest to także pasjonująca historia o niezwykłej sile miłości oraz o tym, że nigdy nie należy tracić nadziei, nawet wtedy, gdy wydaje się, że gorzej już być nie może.

Autorka wydała już trzy powieści: „Prowincjuszka?”, „Paniusia” i „On wróci”.

ISBN 978-83-8126-039-8

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

OPRACOWANIE GRAFICZNE SKŁAD I ŁAMANIE

Piotr Górski

PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI

Piotr Górski

Wszystkie postaci i sytuacje w niniejszym utworze są fikcyjne, a jakakolwiek zbieżność z rzeczywistością jest przypadkowa

[1][2][3][4][5]

[1] Dla moich Rodziców, tam, dziękuję za wszystko.

[2]Monice, za wielką pomoc.

[3]Majce, za tak wiele.

[4]Agusi, mojej córce, za wsparcie i bycie.

[5]Dziękuję

1

Zgrzana, roztrzęsiona, z trudnością przepychałam się z torbą podróżną pozbawioną w transporcie ucha, przez wahadłowe drzwi prowadzące do poczekalni lotniska. Tuż za drzwiami czekała na mnie moja rodzina.

— Witaj w Australii, spóźniona podróżniczko! — rozłożył ramiona do przywitania uśmiechnięty Jurek. — Już myślałem, że otworzyłaś okno w samolocie, żeby zaczerpnąćświeżego powietrza, albo że cię przymknęli celnicy za szmuglowanie dragów.

— O mały włos do tego nie doszło — witając się, wymamrotałam w jego dżinsową kurtkę.

Uściskałam dzieci, ucałowałam Jurka żonężartującą, że wyglądam jakbym wracała z wojny, po czym ruszyliśmy do samochodu.

— Aż dziwne, że cię nie zrewidowali przy odprawie. Samo żelastwo gruchocze w środku — stwierdził kuzyn, ładując torbę do bagażnika. — Broń i amunicja? Nic dziwnego, że torba straciła ucho w podróży. Jak ty dałaś radę ją dźwignąć?

Nie dałam. Ciągnęłam ją w pół zgięta, po posadzce lotniska. Szczęście, że nie pękła pod ciężarem moich przyrządów i materiałów zawodowych, bo niechybnie odesłaliby mnie z powrotem do kraju.

— Wsiadaj. Rozglądaj się dookoła albo odpoczywaj, bo czeka cię nieprzespana noc.

Jeszcze niezupełnie zdawałam sobie sprawę z mojej bytności na tym odległym, obcym kontynencie. Jadąc teraz ulicami Sydney, czułam powoli opadające ze mnie zmęczenie i wzrastające rozczarowanie mijanymi widokami. „I to ma być to słynne Sydney?” — myślałam. Ponura pogoda, odrapane, stare budynki przemysłowe, place ze starym żelastwem, czyli smutek i brzydota na tym odległym końcu świata.

Bliżej Ashbury, dzielnicy, w której mieszkali kuzyni, otoczenie zmieniało się na weselsze. Parterowe domki pokryte kolorowymi dachówkami, otoczone ogrodami, drzewami, kwiatami. Ale mało było ludzi na ulicach. Ruch stanowiły głównie samochody zdążające w różnych kierunkach. Bezosobowo, obojętnie.

Widocznie musiałam się zdrzemnąć, bo nagle usłyszałam tuż nad uchem:

— Obudź się, śpiąca królewno. Jesteśmy w domu.

Wysiadłam oszołomiona, nie wiedząc, gdzie jestem. Tuż przy rozłożystym drzewie rzucił mi się w oczy rząd skrzynek na listy, wbudowanych w murek. Kilka metrów dalej stał dwupiętrowy blok z czerwonej cegły, do którego właśnie zmierzaliśmy. W małym, dwupokojowym mieszkaniu na piętrze, nie większym od tych w blokowach w moim rodzinnym kraju, czekał na mnie stół pięknie zastawiony smakowitymi potrawami i napojami.

Wzięłam tylko prysznic, przebrałam się w letnią, bawełnianą sukienkę i usiedliśmy z Jurkiem na kanapie.

— Jak wam siężyje na obczyźnie? — zapytałam.

— Jest okej, nie narzekamy. Pracujemy, starcza nam na wygodne życie. Dużo podróżujemy. Najgorsze były początki bez znajomości języka. I te straszne upały… Przylecieliśmy tutaj w grudniu, latem. Mieszkaliśmy w hostelu bez klimatyzacji. Nocami nie było czym oddychać. W ciągu dnia wypijaliśmy wiadra wody albo piwa. Aby się trochę ochłodzić, wstawiałem na chwilę głowę do lodówki lub chodziliśmy do klimatyzowanego centrum handlowego.

— Na piechotę? Nie mieliście samochodu?

— Dopiero po pół roku, kiedy już pracowałem, kupiliśmy samochód. Jest konieczny w tym ogromnym kraju. Początkowo nie umiałem nim jeździć, bo ruch jest lewostronny. Ale jak już się oswoiłem z tutejszymi zasadami, mogliśmy jeździć nad ocean chociaż w weekendy.

— To bywa jeszcze upalniej niż teraz? — zdziwiłam się.

— Wkrótce się przekonasz na własnej skórze — powiedziała Elka — żona kuzyna, wchodząc do pokoju po uśpieniu dzieci. — Dlatego ci pisałam, żebyś nie brała ze sobą ciepłych ubrań — dodała, zapraszając nas do stołu.

— Nie miałabym gdzie ich upchnąć. Cały mój bagaż to narzędzia do pracy.

— Latem wystarczą ci majtki i bawełniana sukienka na ramiączkach. No i klapki japonki, i słoneczne okulary, niezbędne — powiedziała, siadając.

— No to teraz, dziewczyny, napijmy się za nasze spotkanie, a potem opowiesz nam, co słychać w kraju i u rodziny — zadecydował Jurek.

I rozpoczęło się ucztowanie.

Spędziliśmy całą noc na goszczeniu się i rozmowach. O rodzinie, o kraju, ich życiu na obczyźnie. Gospodarze okazali się być fajnymi ludźmi, gościnnymi, rodzinnymi. Młodszego ode mnie kuzyna pamiętałam jako niemowlę. I tuż przed jego wyjazdem na emigrację, na rodzinnym pożegnaniu.

Na drugi dzień rano, po dwóch godzinach spania, pojechaliśmy samochodem na tak zwane Bielany. Polski ośrodek wypoczynkowy z lasem i rzeką, darowany Polonii przez nieżyjącego już rodaka. Usadowiona przy oknie podziwiałam tutejszy krajobraz, tak inny od naszego.

Mijaliśmy po drodze zielone pastwiska, wypłowiały od upałów australijski busz. Kwitnące drzewa i krzewy, a pomiędzy nimi trafiały się parterowe domy z kamienia, kryte blaszaną, przyrdzewiałą dachówką. Stały też inne, biedniejsze, wyglądały jak fibrowe.

Już na miejscu, na Bielanach, po raz pierwszy zobaczyłam na drzewie Kookaburra. Jest ona największym na świecie zimorodkiem. Chichocze złowieszczym, podobnym do ludzkiego głosem, aż ciarki przechodzą po plecach. Krążą o niej legendy, że ma czarodziejską, tajemną moc. Ale jest piękna, fajtłapowata, ma okrągłe, sokole oczy, którymi dostrzeże zdobycz z wielkiej wysokości, rzuci się na nią jak błyskawica i chwyci w wielki, płaski dziób. Nawet węża może połknąć w całości. Została uwieczniona na kilogramowej australijskiej monecie bulionowej. Jest australijską ikoną, wraz z misiem koalą i kangurem, symbolizującym ten rozległy kontynent.

— Jeszcze do mnie w pełni nie dociera, gdzie jestem — mówiłam do Jurka. — Ta zieleń, tyle ptaków, kwiatów… I to słońce! — kręciłam głową z niedowierzaniem.

— To dopiero początek. Jak pojedziemy w busz i nad ocean, tam dopiero ci się otworzą oczy ze zdziwienia.

Dzieci bawiły się z rówieśnikami z polskiej sobotniej szkoły, a my rozłożyliśmy koc na trawie. Odpoczęliśmy chwilę, po czym z polskimi znajomymi urządziliśmy pieczenie mięsa i kiełbas na piecowych, metalowych płytach ogrzewanych elektrycznością. Uruchomiało się je, wrzucając do otworu dwudziestocentowąmonetę. Było to dla mnie, prowincjuszki, zupełnie nowe, zadziwiające. Ta zieleń dookoła, otwarta przestrzeń, słońce oraz goszczenie się na powietrzu, z pełną swobodą, dawało poczucie prawdziwej wolności.

Do domu wracaliśmy wieczorem, szerokimi, przestrzennymi drogami, w sznurze samochodów ciągnących nieprzerwanie naprzód. Wkrótce z oddali ukazało się City, mieniące się bajecznymi światłami, ze słynnym mostem — Harbour Bridge — oraz jeszcze słynniejszą operą — oryginalną architekturą, uznaną za wielką atrakcję Sydney.

Po drodze do domu prawie nie napotkaliśmy ludzi na ulicach.

— Gdzie są ci Australijczycy? — zapytałam kuzyna.

— Dzisiaj sobota, to pewnie siedzą w domach, gdzie oglądając telewizję, opychają się chipsami.

— Albo jadą do City i korzystają z nocnej rozrywki. Piją piwo w klubach, pubach.

— No i duża część takich jak my, zamknięta w blaszanych pudełkach, włóczy się po drogach nie wiadomo po co i za czym…

I dalej już nie słyszałam, bo się zdrzemnęłam. Nie zawsze miałam oczy szeroko otwarte z wrażenia, albowiem mój organizm wschodnioeuropejsko-polski ucinał sobie drzemkę według właściwej mu pory nocnej, nie bacząc na tutejszy środek dnia i światło dzienne. Dopiero po dwóch tygodniach pobytu przystosowałam się jako tako do tutejszej strefy czasowej.

Kilka dni po przyjeździe, jak już się trochę oswoiłam z tutejszym otoczeniem, żona kuzyna wysłała mnie do pobliskiego sklepiku po papierosy. Idąc, powtarzałam sobie w myślach ich nazwę. Nagle stanęłam zdumiona. Kilka metrów na lewo, przy ulicy, rosło ogromne, obsypane fioletowymi kwiatuszkami drzewo. Bez liści, całe w kwiatach. Tak się nim zachwyciłam, że zapomniałam, jakie to miały być papierosy. Z pomocą sprzedawczyni, na migi, kupiłam inne. Po powrocie do domu powiedziałam kuzynce o widzianym po drodze drzewie.

— To jacaranda — orzekła. — Jest australijską ikoną. Rośnie tylko w Australii i Afryce na wysokość dwudziestu do trzydziestu metrów. Przed kwitnieniem opadają jej liście, ustępując miejsca kwiatom. Jest pod ochroną i choćby zagrażała korzeniami fundamentom domu, nie można jej wyciąć. Takich kwitnących drzew rośnie tutaj dużo. Zimą zakwitają na biało kasztanowce. I tak, cały rok jest zielono, kolorowo. Śpiewają ptaki, świeci słońce…

— Zimą też? — zapytałam.

— Temperatura na zewnątrz jest niższa niż latem, ale jest zielono i kwitnąco. Tylko w domach jest chłodno i nie ma centralnego ogrzewania, za którym tęsknimy. Używamy piecyków elektrycznych albo gazowych. Ale nie martw się, do zimy jeszcze daleko, dopiero zaczęła się jesień.

„To prawdziwy raj na ziemi, w porównaniu z naszym krajem — pomyślałam. — Tyle że Australia jest tak daleko od świata i ludzi… Taka męcząca i kosztowna podróż, żeby się do niej dostać…”

W drugą sobotę mojego pobytu na obczyźnie pojechaliśmy w odwiedziny do przyjaciół kuzyna, poznanych w obozie pod Wiedniem, teraz spragnionych świeżych wieści z kraju, za którym bardzo tęsknili.

Na miejsce dotarliśmy po przeszło czterdziestu minutach jazdy samochodem w odległą dzielnicę domków parterowych, starych, usadowionych w buszu, pomiędzy drzewami i kwitnącymi krzewami. Na progu fibrowego domu z blaszaną dachówką oczekiwali nas wysoka blondynka z dziewczynką przy boku i ciemnowłosy mężczyzna w okularach.

— Witamy, witamy! — Kobieta ściskała nas serdecznie po kolei, przekazując po chwili do całowania swojemu partnerowi.

Na oszklonej werandzie czekał zastawiony jedzeniem wielki stół. A w kuchni, do której weszliśmy, pachniał tradycyjny, niedzielny polski rosół.

— Opowiadaj, opowiadaj — prosiła niecierpliwie gospodyni, podstawiając mi krzesło do spocznięcia.

— O czym? — zapytałam.

— Co tam słychać w Polsce? Jak nasi? Nie aresztowali cię? Pozwolili ci wyjechać? — zasypywała mnie pytaniami. — Nie mogliśmy się już ciebie doczekać.

Nie miałam pojęcia, co powiedzieć. Nie groziło mi aresztowanie, ponieważ nie należałam do Solidarności i nie udzielałam się politycznie, ze zwykłego braku czasu i zawodowego zaangażowania. Nie chcąc jednak zawieść rozmówczyni, bąkałam niepewnie, że w kraju pięknie, już jesiennie, ale biednie. Kartki, pustki w sklepach, kolejki, strach. I definitywnie wygłupiłam się powiedzeniem, że przyjechałam tutaj na długi odpoczynek po wieloletnim przepracowaniu zawodowym i zaawansowanej nerwicy.

Z twarzy gospodyni powoli znikał uśmiech, ustępując miejsca rozczarowaniu. Zawiodłam ją.

— Ona to taka raczej apolityczna. Mieszka wysoko w górach. W uzdrowisku bez telewizora i radia. Lubi ciszę i spokój. I przyrodę. Las ma za domem — dodał, próbując mnie ratować od inwigilacji, kuzyn. — Ale swoja, nie czerwona. Raczej zielona.

I w tym momencie przyjechali następni goście. Przywitałam się z trzema małżeństwami, teściową kogoś i czwórką dzieci. I chwilowo pytania poszły w odstawkę. A że rosół już się dogotowywał, gospodarze usadzili gości na werandzie i rozpoczęło się ucztowanie.

Ledwie zdążyłam przełknąć trzy łyżki rosołu z makaronem, czyjaś korpulentna teściowa, siedząca naprzeciwko, spytała:

— No i jak się pani tutaj podoba?

— Jest fajnie. Ciepło, słonecznie, zielono.

— A mąż w więzieniu?

Mało się nie zadławiłam makaronem, a kiedy już go przełknęłam, odpowiedziałam:

— Jak odjeżdżałam, to był jeszcze w domu.

— Jeszcze go nie zgarnęli — machnęła niedbale ręką. — A pani jak się udało uciec?

— Nie uciekałam, samolotem przyleciałam.

— Mamo, daj ludziom zjeść — mitygował matkę szeptem ciemnowłosy młody mężczyzna, uśmiechając się do mnie przyjaźnie.

— Tata, ty do babci respekt! — upomniał ojca kilkuletni chłopczyk w okularach.

Goście wybuchnęliśmiechem. Babcia zamilkła, a ja spokojnie zjadłam obiad.

Po deserze goście się zajęli polewaniem, a ja, chcąc zaczerpnąć wiosennego powietrza, wyszłam odetchnąć do ogrodu. Ledwie przysiadłam na pniu drzewa, dołączył do mnie gospodarz domu.

— Nie dają pani spokoju, są ciekawi wieści z kraju. Tak zwani solidarnościowcy, uciekinierzy. Ja też, tak jak my tu wszyscy. To smutne, być zmuszonym opuścić swój kraj, bliskich. Jechałem tutaj dołączyć do narzeczonej. W Wiedniu spotkałem Magdę z córeczką. Zaprzyjaźniliśmy się, polubiliśmy i stało się. Zaszła w nieplanowaną ciążę. Byłem w kropce, nie wiedząc, jak postąpić. Nie kochałem Magdy, a tamta, bardzo mi bliska, czekała na mnie stęskniona. Wybrałem dziecko, chociaż nie jestem szczęśliwy.

Nie odzywałam się, bo co mu mogłam powiedzieć, doradzić?

— Żałuję, że tutaj przyjechałem. Tęsknię za matką, krajem, pracą. Tu czuję się jak na końcu świata.

— Wszystko w końcu jakoś musi się ułożyć — pocieszałam go nieudolnie.

— Tak, wiem. Tylko zawsze ktoś zostanie skrzywdzony.

— W życiu nie da się uniknąć błędów.

I w tym momencie do ogrodu wkroczył kuzyn, zaniepokojony moją nieobecnością.

2

Rodzina, chcąc mi pokazać Sydney, woziła mnie do pięknych parków i nad ocean z cudownymi piaskowymi plażami. Kilka dni po moim przyjeździe pojechaliśmy na Bronte Beach. Pogoda była słoneczna, dwadzieścia siedem stopni na termometrze. Żona kuzyna pożyczyła mi plażową sukienkę na ramiączkach i kostium kąpielowy, a Kajtek kapelusz na głowę, bez którego na tutejszym słońcu ani rusz. Po dwudziestu minutach dojechaliśmy na miejsce i zatrzymalismy się na parkingu tuż przy plaży.

Wysiadłam z samochodu i boso, trzymając sandały w ręce, ruszyłam przez żółty, chrzęszczący pod stopami piasek. Widziałam przed sobą ogrom szmaragdowej wody sięgającej hen, aż po horyzont, której fale z szumem podpływały do brzegu i unosząc w ramionach drobiny piasku, umykały pośpiesznie w głąb morza. Stanęłam zafascynowana widokiem. Woda lizała moje stopy, sięgając po sukienkę. A ja stałam i patrzyłam na ocean. Dopiero kiedy Kajtek chwycił mnie za rękę, wróciłam na ziemię, do rzeczywistości.

Przez następną godzinę pluskaliśmy się z dziećmi w wodzie. Na koc wracaliśmy tylko na chwilę, żeby się napić wody, zjeść kanapkę i minutę odpocząć. Dzieci zawlokły mnie na pobliski, ogrodzony sznurem plac, na którym goły do pasa mężczyzna w filcowym kapeluszu, opleciony wielkim, brunatnym wężem, wyczyniał przeróżne sztuczki. Spora grupa gapiów ze strachem lub podziwem przyglądała się, niesmacznemu dla mnie, widowisku. Po skończonym „przedstawieniu” wróciliśmy do wody.

Póżnym popołudniem zaczęliśmy się zbierać do domu. Poszliśmy do przebieralni, wziąć prysznic i się przebrać. W kabinie poczułam nieprzyjemne pieczenie skóry, a w lustrze zobaczyłam spieczoną na raka Indiankę w białe pasy. Ja, krzakowo-podwórkowa zwolenniczka opalania, odmówiłam posmarowania się kremem z blokadą, więc słońce dobrało mi się do skóry i mnie poparzyło. Do domu dojechałam z gorączką.

Nie mogłam jeść, mówić ani spać, wszystko mnie uwierało. Paskudna wysypka na twarzy utrzymywała się przez miesiąc. Moje pierwsze spotkanie z oceanem było gorące i bolesne, jak każde zbyt gwałtowne, namiętne lub z niewłaściwym podejściem do wielbionego obiektu uczucie.

Australijczycy są tolerancyjni, odporni na wszelkie dziwactwa w ubieraniu się czy zachowaniu. Spotykałam ludzi chodzących boso po ulicy, chociaż przyzwoicie ubranych, co mogło świadczyćo bliskości samochodu lub luzie. W dużych, ruchliwych marketach, obficie zaopatrzonych we wszelkie artykuły, mijałam paniusie ze starannie zakręconymi wałkami na głowie, przykrytymi siateczką, krążące z upodobaniem po stoiskach marketu z wózkami pełnymi zakupów. Jak się zmęczyły, szły na kawę i przekąskę, aby odpocząć przed dalszym zakupowym szaleństwem. Dookoła panował niekłamany luz w ubiorze, zachowaniach, reakcjach.

Nie znając ni w ząb języka, jak niemowa śledziłam ruchy i gesty ludzi pozbawionych gniewu, stresu. „Ja chyba śnię — myślałam. — Uśmiechają się do siebie swobodnie, uprzejmie, nie są speszeni”. Początkowo wydawało mi się to sztuczne, ale najczęściej używanymi słowami, wypowiadanymi z naturalną oczywistością, były słowa „proszę” i „dziękuję”. A niemowlę na rękach matki wpajało je sobie automatycznie, słysząc rodzicielkę wypowiadającą uprzejmości w jego imieniu. Słowem, dobrobyt, wygody, pełna tolerancja i swoboda w zachowaniu charakteryzowały ich sposób bycia. Dopiero znacznie później dotarł do mnie zza tej fasady sztucznej doskonałości przejmujący brak serdecznej, ludzkiej więzi. Obcość, obojętność. Spontaniczną radość zastąpił uśmiech numer pięć, używany w chwilach potrzeby.

Dzieci kuzyna już się do tej swobody w zachowaniu przystosowały. Zwracały się do starszych babć i obcych ludzi na „ty”. Kiedyś spotkaliśmy polskiego księdza na ulicy, a kuzyna syn, Kajtek, czwartoklasista, przywitał duchownego słowami:

— Dzień dobry, ksiądz, zapomniałeś sukienki, biskup cię wyświęci.

— Może tym razem mi daruje, jak ty mu o tym nie powiesz — odpowiedział z uśmiechem ksiądz.

W poniedziałek rano, na godzinę dziewiątą, miałam odprowadzić Kajtka do szkoły. Ubrany w mundurek, krótkie, szare spodnie, niebieską koszulę z krótkim rękawem, skórzane czarne półbuty i wielki granatowy kapelusz, zarzucił na siebie plecak i powiedział:

— Tylko mnie nie całuj pod szkołą i nic się nie odzywaj, bo nie umiesz mówić po angielsku.

— Ale w drodze do szkoły możemy rozmawiać po polsku? — zapytałam nieco stropiona.

Kiwnął tylko głową.

— Ile masz dzisiaj lekcji? — zagadnęłam go.

Popatrzył na mnie zdziwiony.

— O której godzinie mam cię odebrać ze szkoły?

— Tak jak codziennie, o trzeciej. Wszystkie dzieci kończą wtedy lekcje.

— Pięcioletnie maluchy też? — zdziwiłam się.

— Nawet i te duże, z high school.

— Książek nie zapomniałeś? — upewniałam się poniewczasie.

— Jakich? Takie do czytania pożyczamy w czwartki w bibliotece. A w szkole wypełniamy formularze, które rozdaje nam teacher.

— Nie macie zeszytów?

— Mamy tylko w linie — odpowiedział.

— Do matematyki też?

Kiwnął głową.

— I jeszcze mamy gładkie — dodał po chwili.

Nie miałam czasu dowiedzieć się więcej, bo dochodziliśmy już do szkoły. Powiedzieliśmy sobie z Kajtkiem „cześć” i wróciłam do domu.

Żona kuzyna zmywała naczynia. Stanęłam w drzwiach kuchni i spytałam zaciekawiona:

— Czy to prawda, że dzieci w Australii w wieku pięciu lat idą do szkoły, zaczynają lekcje o dziewiątej rano i kończą, tak jak te starsze ze szkoły średniej, o trzeciej po południu?

Elka odstawiła zmywanie, spokojnie wytarła ręce w ścierkę, usiadła na krześle i się rozgadała:

— Co więcej, nie mają stopni w szkole. Przechodzą z klasy do klasy te zdolne i te tępe. Obowiązkowo muszą skończyć szkołęśrednią trwającą sześć lat, do której idą po szóstej klasie podstawówki.

— I muszą zdawać maturę? — wtrąciłam.

— Ci, którzy wybierają się na studia, tak. Z czterech wybranych w jedenastej klasie przedmiotów, na punkty. Im większa liczba punktów, tym większa szansa na prestiżowe studia. Mówią, że dzieciaki z prywatnych szkół, drogich i o wyższym poziomie nauczania, są uprzywilejowane, ale ja tego nie wiem.

— Jak odprowadzałam Kajtka, widziałam, jak na dziedzińcu szkolnym dzieci siedziały pupą na betonie. Dzisiaj nie jest zimno, ale zimą to bardzo niezdrowe.

— Siedzą tak w każdym sezonie, chociaż zimą nie ma śniegu ani mrozu. Pani z nimi też, co mi się bardzo nie podoba — orzekła żona kuzyna.

— A mnie się podoba, że wszystkie dzieci noszą mundurki, i to inne w każdej szkole, jak mi powiedział Kajtek. Łatwo je odróżnić, do jakiej chodzą szkoły. Nie ma pokazu mody i dyskryminacji tych biedniejszych — zauważyłam.

— A mnie śmieszy, że wciąż istnieją szkoły żeńskie i męskie. To przecież anachronizm. W szkołach koedukacyjnych dzieci uczą siężycia w gromadzie, nawiązywania relacji damsko-mękich… Ale my tu dyskutujemy o szkolnictwie, a trzeba brać się za obiad — zadecydowała Elka, wstając z krzesła i zaganiając mnie do obierania ziemniaków.

W którąś niedzielę rodzina zawiozła mnie w odwiedziny do kolegi mojego kuzyna, mieszkającego w pięknym apartamencie w małym bloku.

Drzwi otworzył nam przystojny blondyn, przyjaźnie uśmiechnięty. W mieszkaniu siedział na kanapie może ośmioletni chłopczyk, bardzo podobny do ojca, Adama, tyle że pochmurny i zasmucony. Jeszcze nie zdążyliśmy się dobrze usadowić, kiedy chłopczyk podszedł do mnie i świdrując mnie niebieskimi oczkami, zapytał poważnie:

— Przyjechałaś od mojej mamy?

— Nie — odpowiedziałam odruchowo, zgodnie z prawdą.

Dzieciak bez słowa obrócił się na pięcie i pobiegł do swojego pokoju.

— Idźcie do Maćka — poprosił swoje dzieci kuzyn. — Pobawcie się z nim.

W tym momencie z kuchni przyszedł Adam, przynosząc na tacy drinki, i przysiadł się do mnie na kanapę. Kuzyn z żoną zajęci byli rozmową z siostrą gospodarza i jej mężem.

— Poznałaś Maciusia?

— Tak, fajny chłopczyk.

— Szkoda tylko, że matka tak nie myśli. Zostawiła go, jak miał cztery lata. Nie chciałem tutaj przyjechać. W kraju miałem świetną pracę w swoim zawodzie, piękne mieszkanie u matki i ojczyma i byłem szczęśliwy. Ona koniecznie nalegała na wyjazd. Mówiła, że się tam dusi. Nie może się artystycznie rozwinąć w tym grajdołku, w Warszawie… Kochałem ją, więc w końcu uległem, głupi. Tu musieliśmy wszystko zaczynać od nowa. Dobrze, że znaliśmy język.

Ale i tutaj zaczęła narzekać, że musi siedzieć z dzieckiem w domu, kucharzyć, gnuśnieć. W końcu zaczęła znikać z domu na długie godziny. Maciusia zostawiała siostrze. Bywało, że nie wracała do domu na noc. Rozmowa nic nie dawała. Ani prośby, ani groźby…

Zamilkł, zamyślił się. Siedziałam poruszona, nie wiedząc, jak się zachować ani co powiedzieć. Wrócił do zwierzeń po dłuższej chwili:

— Któregoś dnia wróciłem z pracy i zastałem ją spakowaną i gotową do wyjścia. Maciuś spał. Tuż po moim przyjściu bez słowa chwyciła walizkę i torebkę i zamknęła za sobą drzwi. Wyjrzałem przez okno. Na dole czekał samochód. Wyszedł z niego Azjata, zapakował bagaż do samochodu i ruszyli w drogę. Myślałem, że umrę z rozpaczy. Nie wiedziałem, czy się nie powiesić, i nie umiałem żyć. Mały codziennie dopominałsię o matkę. Płakał, tęsknił, nie chciał bez niej spać ani jeść. Moczył się, krzyczał w nocy. Z listu, jaki mi zostawiła w sypialni, dowiedziałem się, że nigdy do nas nie wróci. I żebym jej nie szukał. Jak dotychczas, słowa dotrzymała. A my jakoś przetrwaliśmy, chociaż Maciuś wciąż na nią czeka.

— Adaś! — zawołała go z kuchni siostra. — Pomóż mi podać obiad.

Siedziałam na kanapie jak porażona. Kuzyn, widząc moją minę, szybko przyniósł mi drinka.

Gościliśmy się u Adama do późnego wieczora. Kiedy wróciliśmy do domu i dzieci poszły spać, poprosiłam Jurka:

— Jak chcesz mi pokazać Australię i życie tutaj, to zawieź mnie do buszu, do parku, nad ocean, gdziekolwiek. Tylko błagam, jużżadnych więcej wizyt!

— Nie wszyscy nasi emigranci przeżywają tutaj takie dramaty. Niektórzy się aklimatyzują szybko. Pracują, kupują domy i starają się wrosnąć w tę ziemię, zakorzenić.

— Ale i rozwodzą — dodała kuzyna żona.

— To prawda — poparł ją Jurek. — Z naszej grupy z Wiednia tylko my i jeszcze dwa małżeństwa przetrwały.

— A ja myślałam, że obczyzna ludzi zbliża, nie oddala.

— Uderza im pewnie do głowy łatwośćżycia, swoboda, dobrobyt. Rozwód uzyskuje się bezproblemowo, na jednej rozprawie. Zwykle tylko jedna strona stawia się w sądzie albo proxy — zastępca. Nie potrzeba świadków, nie ma prania brudów. W dziesięć minut jesteś wolna od małżeńskich okowów.

— A dzieci?

— O tym decyduje sąd rodzinny. Wielu Australijczyków stroni od małżeństwa. Latami żyją bez ślubu, mają dzieci. Czasami się w końcu rozchodzą albo biorąślub, lub żyją razem bez ślubu. A oficjalnie i prawnie są traktowani jak małżeństwo.

— Inne obyczaje, luźniejsze. Większa swoboda niż u nas.

— Jeszcze nie raz się zdziwisz. Dużo masz jeszcze do poznania i do zobaczenia. A teraz spać, dziewczyny! Jutro przed nami nowy dzień, a przed tobą nowe wrażenia.

Nie znałam głównego nurtu życia ludzi pracujących, ponieważ kuzyn pracował prywatnie, w nienormowanych godzinach, na telefon. Jego żona — popołudniami, spędzając większą część dnia w domu.

— Jak tutaj żyją przeciętni Australijczycy? — spytałam kuzyna któregoś dnia po kolacji.

— Piją dużo mleka i jedzą „kornflejksy” na śniadanie. Bez nich ani rusz — odpowiedział. — W przerwie na lunch mają zwykle rybę z frytkami lub kurczaki w take-away, owoce. Na kolację uwielbiają pieczoną baraninę z pumpkinem, wołowe steki. Jedzą dużo świeżych warzywnych sałatek i owoców, dostępnych w sprzedaży przez cały rok.

— Chciałabym więcej o nich wiedzieć. O trybie życia, zainteresowaniach, ich osobowości.

— Hm… Normalnie. Ci, co skończą szkołę, idą na studia albo do pracy. Młody Australijczyk pragnie, częściej z partnerką niżżoną, mieć własny dom. Jeżeli mu się uda uskładać na depozyt, bierze pożyczkę na dom i ją spłaca.

— Mają trudności ze znalezieniem pracy? — zapytałam.

— Zależy od wykształcenia i zapotrzebowania na określone zawody. Fizycznej pracy jest dość. Kiedyś mieli bardzo silne związki zawodowe, które chroniły pracowników i negocjowały dla nich dobre warunki pracy i wysokie płace — powiedział Jurek.

— W Sydney jest bardzo duży ruch lewostronny i mnóstwo samochodów — zauważyłam.

— Samochód w Australii to konieczność, bez niego jak bez ręki. Duże odległości. Chodzić Australijczycy nie lubią. Po pracy ruszają z kolegami do pubu lub klubu na piwo, które kochają. I oglądają rugby. Je też kochają, to ich narodowy sport.

— Dużo piją? — zapytałam.

— Tak. Uwielbiają piwo, whisky też. Raczej się nie upijają. Jeżeli któremuś się to przytrafi w klubie, odstawiany jest pod dom klubowym samochodem lub taksówką. Nie szwenda się pijany po ulicy.

— Puby chyba też lubią? — spytałam.

— O, tak. W pubie lubią sobie zagrać w maszyny albo postawić na konie w wyścigach, którymi się pasjonują. W Melbourne Cup niektórzy biorą sobie dzień wolny od pracy. Oglądają gonitwy koni, krzyczą i świętują.

— A jak spędzają weekendy?

— W weekend ruszają z rodziną na plażę nad ocean, popływać, samotni surfują. Albo urządzają party z barbecue, koniecznie z piwem lub winem, na podwórku lub werandzie.

— Zażywają dragi? — zapytałam.

— Niektórzy popalają trawkę, czasem coś powąchają.

— Są patriotami?

— Kochają swoją ojczyznę. Walczyli za nią w obydwu wojnach. Anzac Day 25 kwietnia jest dla Australijczyków wielkim świętem. Sto lat temu, w 1915 roku, po raz pierwszy żołnierze australijscy i z Nowej Zelandii wzięli udział w pierwszej wojnie światowej. Dopłynęli do Gallipoli, gdzie wielu z nich jeszcze na statkach czy podczas próby dotarcia do plaży zostało rozstrzelanych jak muchy, z broni maszynowej wroga. Byli odsłonięci, bezbronni jak żywe tarcze na strzelnicy. Ci wielcy patrioci, młodzi chłopcy, ginęli, nie zaznając walki. Z wielkim respektem i uznaniem Australijczycy biorą w tym dniu udział w wielkim pochodzie zorganizowanym dla uczczenia pamięci tych, którzy polegli i którzy brali udział w walce. Pamiętają o nich, oddają im cześć minutą ciszy, na stojąco, w niedziele o siódmej wieczorem w niektórych klubach.

— Wyglądają na pogodnych — zauważyłam.

— No, raczej są weseli. Mają nieco chropowaty humor. Są prości, otwarci, śmiali, bardziej rzeczowi niż sentymentalni. Uśmiechną się, pozdrowią, zagadają, no i pomogą w potrzebie. Ja ich lubię, tych rdzennych Australijczyków. Ciut mniej tych przyszywanych — emigrantów mających australijskie obywatelstwo…

— Do których i ty się zaliczasz — dodałam.

— Tak, ale za niektórych moich rodaków czasami się wstydzę. To na dzisiaj dość pytań i odpowiedzi? — zapytał Jurek.

— Jeszcze chciałabym się czegoś dowiedzieć o Aborygenach.

— Opowiem ci o nich następnym razem.

3

Po pierwszych zachwytach i jako takiej adaptacji zaczęła mnie prześladować myśl o pracy, pozwalającej mi na samodzielność finansową oraz zapewnienie bytu mojej córce, nie mówiąc o pomocy matce czy rodzinie. Śledziłam polskie ogłoszenia w cotygodniowej gazetce, wydzwaniałam po znajomych rodakach, wypytywałam odwiedzających nas ludzi. Przez jednego z nich, przyjaciela kuzyna, umówiłam się na rozmowę z kierowniczką restauracji w polskim klubie. O ironio losu! Ja, która demonstrowałam odczuwalną nienawiść do kuchni, gotowania, garów, zareklamowana zostałam — niezgodnie z prawdą — jako umiejąca gotować, przyrządzać i artystycznie dekorować sałatki. „Chyba farbką i wstążką” — pomyślałam.

Szłam więc po kiepsko przespanej nocy, jak na przysłowiowe ścięcie, na rozmowę o pracę w kuchni, o której nie miałam bladego pojęcia. A artyzmu w tej dziedzinie przejawiałam dokładnie tyle co w rysowaniu, które było najbardziej nielubianym przeze mnie przedmiotem w szkole. Musiałam jednak rzucić się na przysłowiową głęboką wodę, nie umiejąc pływać.

O umówionej godzinie stawiłam się w polskim klubie i zapukałam do wskazanych mi drzwi. Po zaproszeniu weszłam do środka i stanęłam przed obliczem srogiej na wygląd kobiety w okularach.

— Proszę usiąść — powiedziała, wskazując krzesło, po czym przyglądała mi się, milcząc.

Po chwili zapytała, kiedy przyjechałam i jak mi się podoba Australia. A kiedy odpowiedziałam na obydwa pytania, ni to spytała, ni stwierdziła:

— Pani nigdy w kuchni nie pracowała i z kuchnią nie miała nic wspólnego.

Odruchowo odpowiedziałam „nie” i ugryzłam się poniewczasie w język.

— Nie mam więc nic do zaoferowania, chyba że pomoc przy lepieniu pierogów — rzekła z powątpiewaniem.

— Tak, to umiem naprawdę i mam duże doświadczenie — wykrzyknęłam olśniona.

Zawierało to odrobinę prawdy, ponieważ przepadając za pierogami, w chwilach ich wielkiego pożądania mobilizowałam się do lepienia. I wychodziło mi to całkiem sprytnie.

— Niech pani przyjdzie jutro o pierwszej. Na próbę — usłyszałam rzucone od niechcenia słowa.

Na drugi dzień z brakiem wiary w sukces zjawiłam się w kuchni na górze. Małej, okupowanej przez kilka osób, przyglądających mi się z lekceważącym powątpiewaniem. Gruba kucharka, z której twarzy wyzierała fałszywa dobroć, wrzasnęła:

— Tutaj, do mnie! Będzie mi pomagać robić pierogi.

A męski, nijaki, z jednym zębem osobnik zarechotał bezczelnie. Bliska płaczu, rozważałam dwie wersje: unieść dumnie głowę, obrzucić pogardliwym spojrzeniem już znienawidzoną kuchenną ekipę albo zagryźć zęby, wściec się w duchu. Odstawić chwilowo ambicję i honor na wyższe półki. Wziąć się w garść i przetrwać, w imię chwilowych wymagańżyciowych.

Grzecznie pytając, co mam robić, i słysząc w odpowiedzi: „Ja lepię, ona wałkuje ciasto”, wybrałam wariant drugi. Z determinacją przystąpiłam do wskazanej mi gestem miski, w której z łatwością można by wykąpać niemowlę, i napełniłam ją nieskoordynowanymi ruchami mąką. Rozejrzałam się za jajkami.

— Czego?! — warknęła pierogowa przełożona, a uzyskawszy wyjaśnienie, popisywała się swoją jakże niską wyższością. — Jajka to są do ciasta, nie widzi? — podlizywała się piekarniczej omedze bez alfy. — Woda, woda — drwiła, podtykając mi pod nos kubełek z kranówką, którym miałam ochotę ochrzcić jej kudłaty łeb.

Przywołując na pomoc resztki opanowania, rozpoczęłam mozolny proces mieszania, z zaskakującą mnie samą starannością, mimowolnie przysłuchując się kuchennej konwersacji. Wiodącą i najgłośniejszą rolę pełniła piekąca ciasta tleniona warszawska rajfura, porzucona przez męża, czemu się nie dziwię. Wyżywająca się za swoje życiowe niepowodzenia na Bogu ducha winnych, chwilowo zależnych od jej mizernej, kruchej władzy ludziach. Rozwodziła się głośno o wymogach właścicielki, z którą była daleko spokrewniona, właściwym mieszaniu serników, pierników wraz z babkami wielkanocnymi, recytując na pamięć głosem niedopuszczającym sprzeciwu przepisy wraz ze składnikami. Wtórowała jej lepiąca pierogi gruba jak beczka kucharka, od czasu do czasu cichym głosem wydająca polecenia małemu, chudemu mężowi, chwiejącemu się na nogach. Uwijającemu się niezdarnie pomiędzy kubłami z wodą i mopem. Trzęsły mu się ręce z braku alkoholu.

Przestałam na nogach pełne dziesięć godzin, jak w średniowiecznej manufakturze. Nie jedząc, nie pijąc, nie korzystając z przybytku ulgi. A w głowie, oprócz głodu, kręciło mi się od ogłupiającego gniecenia i wałkowania. Nie złamało mnie to jednak. Przeciwnie, dało pogląd na nicość i podłość charakteru niektórych rodaków na obczyźnie. Utwardziło, wzmocniło.

Po dziesiątej wieczorem, zmęczona fizycznie i psychicznie, zostałam odebrana z twardej rzeczywistości do domu. Nie dla mojej wygody, lecz z powodów bezpieczeństwa i możliwości zabłądzenia. Nie skarżyłam się rodzinie na przeżycia, jakich doznałam, bowiem liczyli oni bardziej na moją opiekę nad dziećmi, a nie pracę, zatem nie chciałam im dawać satysfakcji, a sobie zamykać drogi do samodzielności.

Sytuacja na drugi dzień w pracy zmieniła się o tyle, że ciastowa, z wyższością osoby władczej i światłej w jej własnym wyobrażeniu, zadawała mi pytania z dziedziny „wypiekalniczej”, na które ja, laik, odpowiadałam grzecznie, że nie mam na tym polu znaczących osiągnięć, albowiem w kraju pochłonięta byłam głownie pracą zawodową. Nieuchronnie zapytana zostałam o zawód. Odpowiedziałam, na co usłyszałam drwiące:

— O, my tu już mieliśmy takie, co się chwaliły, że są nauczycielkami, a okazały się być dróżniczkami podnoszącymi szlabany na przejazdach kolejowych. Była nawet taka jedna, co się za dochtorkę podawała. W rzeczywistości goliła nieboszczyków na życzenie rodziny.

— Pani — wtrąciła kucharka — jedna, co to niby dyrechtora męża miała, sprzedawała pietruszkę na rynku, a w nocy sprzątała kible w pociągu. I miała darmowe bilety dla męża, który spożywał denaturat. — Tu przelotnie spojrzała na wiercącego się na wiadrze chudego męża, który natychmiast zerwał się do krojenia i obierania cebuli.

Te żałosne aluzje wraz z ciemnogrodzkimi poglądami swoją niedorzecznością rozluźniły mnie nawet, zamiast oburzyć. A w duchu zbierało mi się na tłumiony śmiech. Moja wybujała wyobraźnia podsuwała mi widok dróżniczki jednostajnie podnoszącej i opuszczającej szlaban, chociaż nie było to wcale śmieszne.

Na trzeci dzień kierowniczka zapytała te ważniejsze, czy dały mi coś do jedzenia, na co ciastowa odpowiedziała, że podgrzeje się zeszłotygodniowe gołąbki. Szefowa spojrzała na mnie i powiedziała:

— Proszę o szóstej zejść na dół i zjeść przyzwoitą kolację.

Podziękowałam, a ona bez słowa wyszła z kuchni. Nastała chwilowa cisza, pozwalająca ekipie kuchennej na zastanowianie się, jakie ja mam powiązania, że zasłużyłam na takie zaproszenie.

Kierowniczka, jak się później dowiedziałam, pracowała w swoich emigracyjnych początkach w klubie dla milionerów, gdzie myła i wycierała do błysku sztućce, do czego nie była nawykła, prowadząc w kraju restaurację pod ochroną swojego mocno partyjnego teścia. W tymże klubie — tak jak ja teraz — bała się odezwać, nie znając języka, usiąść, zjeść i istnieć. A przetrwała dzięki odważnej Polce, z którą pracowała. Postanowiła wtedy, że nie będzie pomiatać ludźmi, będzie dbała o ich potrzeby, szczególnie jedzeniowe, nie pozwalając ludziom pracującym przy żywności na głód.

Następny dzień był jeszcze pomyślniejszy. Oprócz przyzwoitego obiadu wręczono mi zarobione tak ciężko dolary i zaproszono na drinka do wspólnego stołu, gdzie spędziłam pół godzinki na rozmowach z fałszywą kucharką i jej wielką wzrostem, całkiem mądrą córką.

Przyznałam się w domu do zarobku, na co żona kuzyna orzekła, że zarobię lepiej niż ona. Zaproponowałam dokładanie się do utrzymania. Obydwoje stanowczo odmówili.

Radość z uzyskanej z trudem pracy nie trwała jednak długo. W następnym tygodniu szefowa powiadomiła mnie telefonicznie, że nie będę potrzebna do pracy, albowiem kucharka wciągnie we współpracę pierogową swojego męża, znającego kuchenny fach, co będzie tańsze i korzystniejsze. „Zależy dla kogo” — pomyślałam. Kierowniczka podziękowała mi za pracę i obiecała zadzwonić, gdybym była potrzebna.

Znów rozpoczęłam wydzwanianie i szukanie pracy. W tym celu w ciągu godziny zostałam przyuczona przez koleżankę kuzynów do szycia na maszynie. Następnego dnia miałam się zgłosić na interview w sprawie szwalniczego zajęcia.

Jakiekolwiek szycie znajdowało się na drugim od końca miejscu wśród moich umiejętności, zdolności i upodobań zawodowych. Skorzystałam jednak z danej mi szansy, miałam wszyć zamek do skórzanej spódnicy. Z mozołem próbowałam się do tego zabrać, nie miałam jednak pojęcia, od czego zacząć. Straszyła mnie nawet sama maszyna, wielka i skomplikowana jak ludzkie życie. Nieudolnie, aczkolwiek z determinacją przypasowywałam spódnicę do zamka i odwrotnie, aż w końcu ruszyłam jak przegrywający pokerzysta, rzucający wszystko na jedną kartę. Łomot mojego serca zagłuszało trajkotanie, dudnienie maszyny, a igła bezlitośnie, chociaż litościwie dla moich palców wbijała się w twardy materiał, złośliwie się marszczący i uciekający spod niej. W efekcie końcowym zamek ze spódnicą nijak do siebie nie pasowały. Kłóciły się, trzymane na uwięzi mocnymi, poplątanymi nićmi. Zdawałam sobie sprawę z porażki, ale ambitnie dotrwałam, kończąc dzieło nieuwieńczone sukcesem. Pracy nie dostałam. Uzyskałam tylko wiedzę, że konieczność mobilizuje nas do walki i działań przekraczających nasze wyobrażenia i możliwości.

Na pocieszenie kuzyn zawiózł nas do buszu z widokiem na ocean. Siedzieliśmy na skarpie nad oceanem i przyglądaliśmy się niewielkiej wyspie z kilkoma milionerskimi posiadłościami.

— Dla nich to raj na ziemi i wieczna niedziela.

— Tak to wygląda — odpowiedział Jurek — chociaż i oni mają swoje kłopoty, choćby z utrzymaniem tego bogactwa, podatkami i wieczną konkurencją.

— Widziałam po drodze farmy i takie piękne domy farmerskie otoczone drzewami, niektóre na wzgórzach. Jak tutaj żyją farmerzy? — zapytałam Jurka.

— To specjalny, twardy, wytrzymały, kochający swoją ziemię gatunek ludzi — zaczął opowieść kuzyn. — Uprawiają pszenicę na ogromnych obszarach ziemi lub hodują owce i bydło. To pogodni ludzie, tak ich widzę. Uśmiechnięci, weseli, śmiali, skorzy do pomocy.

— Znałeś osobiście jakiegoś farmera? Byłeś na farmie? — zapytałam.