Miłość artysty. Szopen i pani Sand - Józef Jankowski - ebook

Miłość artysty. Szopen i pani Sand ebook

Józef Jankowski

5,0

Opis

Opracowanie dotyczące relacji pomiędzy naszym wybitnym kompozytorem, a jego kochanką George Sand. Z Wprowadzenia: „W zbliżeniu się znakomitych ludzi do pięknych czy niepospolitych kobiet, które wywierają w następstwie znamienny wpływ na losy tych mężczyzn, widzi się zazwyczaj zwykły przypadek. Mówi się tak: „Gdyby ten czy ów nie poznał tej, czy owej kobiety, nie byłoby się stało z nim to, co się stało”. W założeniu takim tkwi, co najmniej, zupełna niedostateczność logiczna, gdyż zaraz nasuwa się pytanie: Czym się stało, że ten czy ów poznał tę, czy ową, a nie inną kobietę? Jeżeli jest to przypadek, to dlaczego przypadł on na tę właśnie kobietę? Zresztą, przypadek, gdyby gdzieś istniał istotnie i nie był tylko tym, czego jeszcze rozwiązać przyczynowo nie umiemy, nie mógłby nastręczać zagadnienia żadnej dalszej konsekwencji dla nas logicznej: przypadek mógłby rodzić tylko przypadek, nie zaś jakąś logikę życiową, co do której zakładamy sądy. W zarysie niniejszym starałem się pochwycić niejako nić celowości koniecznej, jaka warunkowała zbliżenie się Szopena do pani Sand i jaka związała dwa te biegunowo odmienne istnienia – dla bolesnej wymiany wielkiej sprawy życia – dla pełnego przyprawienia Szopenowi anielskich skrzydeł sztuki. Wobec takiego postawienia celowej zasady życia, wobec rezultatów widomych triumfu ducha, musi na dalszy plan odejść nasz żal, nasze pretensje czy sądy surowe względem tej, która była może przedwczesnym wiekiem sławnej trumny Szopena: nad osobniczymi wymiarami naszych sądów, nad wszelką oceną dusz, wstecz rozpatrywanych, górować będzie zawsze wyraz konieczności najwyższej: Tak musiało być!”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 140

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Józef Jankowski

 

 

Miłość artysty

SZOPEN I PANI SAND

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1927. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-165-6 

 

 

 

WPROWADZENIE

W zbliżeniu się znakomitych ludzi do pięknych czy niepospolitych kobiet, które wywierają w następstwie znamienny wpływ na losy tych mężczyzn, widzi się zazwyczaj zwykły przypadek. Mówi się tak: „Gdyby ten czy ów nie poznał tej czy owej kobiety, nie byłoby się stało z nim to, co się stało”. W założeniu takiem tkwi, co najmniej, zupełna niedostateczność logiczna, gdyż zaraz nasuwa się pytanie: Czem się stało, że ten czy ów poznał tę czy ową, a nie inną kobietę? Jeżeli jest to przypadek, to dlaczego przypadł on na tę właśnie kobietę? Zresztą, przypadek, gdyby gdzieś istniał istotnie i nie był tylko tem, czego jeszcze rozwiązać przyczynowo nie umiemy, nie mógłby nastręczać zagadnienia żadnej dalszej konsekwencji dla nas logicznej: przypadek mógłby rodzić tylko przypadek, nie zaś jakąś logikę życiową, co do której zakładamy sądy.

 W zarysie niniejszym starałem się pochwycić niejako nić celowości koniecznej, jaka warunkowała zbliżenie się Szopena do pani Sand i jaka związała dwa te biegunowo odmienne istnienia – dla bolesnej wymiany wielkiej sprawy życia – dla pełnego przyprawienia Szopenowi anielskich skrzydeł sztuki.

 Wobec takiego postawienia celowej zasady życia, wobec rezultatów widomych triumfu ducha, musi na dalszy plan odejść nasz żal, nasze pretensje czy sądy surowe względem tej, która była może przedwczesnem wiekiem sławnej trumny Szopena: nad osobniczemi wymiarami naszych sądów, nad wszelką oceną dusz, wstecz rozpatrywanych, górować będzie zawsze wyraz konieczności najwyższej: Tak musiało być!

J. J. 

PANI SAND DO CZASU POZNANIA SZOPENA.

SPRAWA Z MUSSETEM. – FURJA MIŁOSNA.

 Zanim przystąpimy do właściwego zadania – odmalowania w zarysie stosunku, jaki łączył panią Sand z nieśmiertelnym polskim Arjelem muzyki, i wykrycia, o ile można, sprężyn głównych tego stosunku – przebieżmy jednym rzutem oka dzieje tej niezwykłej kobiety, władze i usposobienia jej duchowe, do czasu poznania się z Szopenem.

 Kim była w istocie ta bujna i niepodległa natura, ta głowa zapalona, ta ryzykantka szalona miłości, ta gwałtownica nieugięta wolności i praw kobiety, genjalna pisarka, umysł rozległy i bystry, enfant terrible pierwszej połowy przeszłego stulecia, djabeł w spódnicy, jak ją niewątpliwie starsze panie owych czasów zwały – djabeł w spódnicy, mający nadomiar złego zawsze w walizce swej podróżnej ubiór męski, w którym czyniła swe karkołomne wyprawy turystyczne (co było w owych czasach zdrożnością dla kobiet), a nawet i miłosne – „optymistka w ubraniu purpurowem, która ciągle śmieje się, łaje i pracuje”, jak to sama o sobie mówi – kobieta, którą uwielbiano i na którą wszystkie gromy ciskano, którą czytano z oczyma pełnemi łez, z zapartym oddechem, i którą odsądzano od czci?

 Nie dajmy się uwodzić zręcznym, jaskrawym etykietom, przypinanym do jej osoby, jak np. ta, wzięta z jej powieści, p. t. Lélia, określająca bohaterkę a stosowana zwykle do niej: „Brunetka z oliwkową cerą, Lelia, mroczna, jak Lara, rozdarta, jak Manfred, buntownicza, jak Kain, tylko bardziej dzika, bardziej nielitościwa”, (Brune et olivâtre Lélia – sombre, comme Lara, déchiré comme Manfred, rebelle comme Caïn – mais plus farouche – plus impitoyable); lub jak ta Mussetowska do niej zwrotka z „Nocy październikowych” – do „kobiety o mrocznem spojrzeniu” (la femme à l'oeil sombre):

To twoja młodość, czary, sny,

Rozpaczą duszę moję mącą,

I jeśli wątpię dzisiaj w łzy,

To – iż widziałem cię płaczącą –

(C'est ta jeunesse et tes charmes,

Qui m'ont fait déséspérer,

Et si je doute des larmes,

C'est que je t'ai vu pleurer – );

lub jak to Lindau'owskie o niej powiedzenie: „Małgorzatą nie umiała być, Magdaleną nie chciała być, została lady Tartuffe'ową”, (Ein Gretchen hat sie nicht sein können, eine Magdalena hat sie nicht sein wollen, eine Lady Tartuffe ist sie geworden); lub wreszcie określenie kochanka jej, Juljusza Sandeau, gdy pokazywał w albumie jej fotografję dzieciom: „Dzieci! zapamiętajcie sobie dobrze! – to jest grób! grób – powiadam”.

 Nie dajmy się uwodzić tym efektownym lub dowcipnym wyskokom literackiego natchnienia, pochodzącym od osób bezpośrednio dotkniętych w swej namiętności, lub goniących wprost za frazesem udatnym, często kosztem czci ludzkiej, a przeto niezdolnych do sądu bezstronnego.

 Możnaby przytoczyć z tych czasów zdanie dosyć surowe, ale spokojne i rozważne, przyjaciela jej, znakomitego krytyka, Juljusza Janin, z listu do niej:

 „... Ale nie! W pani jest ciągły niepokój wolności, który nie pozwala ci długo słuchać rad roztropnych i bezinteresownych. Szczęście pani – to puszczanie się zawsze na ryzyko, bez celu i bez planu, z pierwszym buntem, jaki się nadarza na pani drodze, poto, by on, stanąwszy dęba, rzucił się z panią do tego samego rowu. Chce pani być swym mistrzem absolutnym, biedny wielki duchu! – i nie wiesz pani, że, by uniknąć jarzma zacnego, stajesz się często posłuszną wolom, niegodnym zbliżenia się do twojej” (Journal intime, list Janin'a).

 Jest to racjonalniejsze chyba określenie istoty charakteru, niż tamto, płynące z ducha złośliwych szyldzików. Przynajmniej bardziej ludzkie.

 Mamy, na szczęście, wydany niedawno, jej „Dziennik poufny” (Journal intime), mimo swej literackiej natury nie podlegający zarzutom nieszczerości, pisany nie ze wspomnień i nie dla ludzi, jak była pisana „Historja mego życia” (Histoire de ma vie, 4 tomy), lecz bezpośrednio, z potrzeby samorzutnej ducha, dla siebie, i tylko wypadkiem z odpisu jej przyjaciółki dzisiaj wydobyty. Pozwoli on nam wejrzeć głębiej w duszę tej niespokojnej i śmiałej zdobywczyni dróg życia i jego świateł, poprzez splątane dżungle bujnej natury kobiecej.

 Tam to w jednem miejscu znajdziemy wynurzenie, tak zgadzające się z oceną Janin'a (r. 1837, czyli na rok przed poznaniem Szopena):

 „Niestety, mój Boże! Niosłam jarzmo żelazne i, o ile nakładano je na mnie w imię czułości i serdecznemi środkami perswazji, zginałam się ślepo pod ręką przyjazną. Ale kiedy znużono się przekonywać mnie i gdy chciano rozkazywać mi, kiedy żądano mego posłuszeństwa nie w imię już miłości i przyjaźni, lecz na mocy prawa i władzy, odnajdywałam zawsze w sobie siłę, o której nikt nie wie, prócz mnie! Prócz mnie, która jedna wiem, jak kocham, jak żałuję, jak cierpię!”

 Zdaje się, że tu tkwi rdzeń charakteru pani Sand: niepoddanie się żadnemu autorytetowi. Nadczłowieczeństwo, czy pycha bezmierna? Ani jedno, ani drugie, tylko zwykła religja przyrody, duch Russa, duch rasy, w spóźnionem, choć pełnem wydaniu bujnej i niepospolitej natury kobiecej. Spotka się on z duchem innej rasy, z religją nadprzyrody, i stąd powstanie konflikt tragiczny.

 Ale nie uprzedzajmy wypadków. Ustalmy naprzód trochę dat i faktów.

 Pani Sand – George Sand – to pseudonim hrabiny Aurory Dudevant, z domu panny Dupin. Dupin'owie mieli w swym górnym rodowodzie Maurycego Saskiego, marszałka, który: „umierając, wygrywał bitwy”; Maurycy Saski zaś był synem naturalnym króla Augusta Mocnego i hrabiny Aurory von Königsmarck. Jej to imię, jako swej prababki, przyjęła przyszła pani Sand, tak samo jak nadała synowi swemu imię wojowniczego przodka, marszałka. Pani Sand wychowywała się w dzieciństwie u babki, której znowu matka, panna de Verrière, była znaną z przygód romansowych baletnicą opery. Matka pani Sand była prowincjonalną aktorką, której cnota, według świadectwa samej córki, była nieraz narażana na szwank. Tak więc w żyłach pani Sand płynęła krew błękitna a nawet królewska, krew mocnych, namiętnych i nieujarzmionych zdobywców, zmieszana z krwią lekką lekkiego artystycznego świata. Mieszanina ta wycisnęła niewątpliwie piętno na duszy genjalnej pisarki.

 Przyszła na świat w 1804. W trzynastym roku życia została oddana na wychowanie do arystokratycznego klasztoru, który ukończyła w 1820. W dwa lata potem, jako ośmnastoletnia panna, wydana została zamąż za hrabiego Dudevant. Ma z nim dwoje dzieci: syna, Maurycego, i córkę, Solange. Po kilku latach pożycia małżeńskiego porzuca męża. Zjeżdża do Paryża w 1831. Ma już napisaną kilkotomową powieść (Rose et blanche). Zawiązuje stosunek miłosny z poczytnym powieściopisarzem, Juljuszem Sandeau, który powieść przerabia i wydaje (w 1832) pod skróconem swem nazwiskiem: Jules Sand.

 Powieść zyskuje spore powodzenie. Pani Sand pisuje w Figarze i ma już drugą powieść (Indiana) do wydania. Spotyka kiedyś na ulicy teściową:

 – Pani podobno pisze książki? – zapytuje spotkana.

 – Tak jest, pani hrabino!

 – Sądzę, że pani nie skompromituje naszego nazwiska, drukując je na okładce ksiąki.

 – Nie, pani hrabino! Nie skompromituję.

 Trzeba wybrać pseudonim. Juljusz Sandeau nie może już dać swej przejrzystej osłony, gdyż nie bierze żadnego udziału w autorstwie. Rada w radę – zostaje Sand, jako coś niezależnego, zaś imię George dodaje, według swego gustu, autorka. George Sand zrasta się już na zawsze z hrabiną Dudevant i nawet ją całkiem demokratycznie pokrywa.

 Powieści sypią się już, jak z rogu obfitości, i coraz większy rozgłos jednają pisarce. Indiana (1832), Valentine (1832), Jaques (1834), André (1835), Simon, Lettres d'un voyageur, Lélia i t. d., podbijają ogół śmiałością myśli, hasłami demokratycznemi postępu i wolności, malowidłem żywem namiętności, gorącą obroną praw kobiety i jej niezależności duchowej, radykalizmem republikańskich przekonań łącznie z humanitaryzmem uczuć. Szeroki gest życia, inteligencja polotna, wrażliwość szlachetna, świetne pióro, umysł szeroki, raczej męski, niż kobiecy, obok czułości kobiecej, artyzm wysoki, pełen ładu i miary – wszystko to wysuwa ją rychle na pierwszorzędne stanowisko w ówczesnym świecie artystycznym i literackim Paryża, czyniąc z niej zjawisko zgoła nadzwyczajne.

 Ze sławą rosną stosunki i nawet wygoda materjalna (pani Sand, pomimo że była haniebnie wyzyskiwana przez wydawców, zarobiła piórem w ciągu swej karjery literackiej zgórą miljon franków, co, na owe czasy, było sumą dużą. Wszystko, notabene, wydawała, nie lubiąc oszczędności. Miała zresztą swą posiadłość wiejską w Nohant). Wszyscy najwybitniejsi ludzie tych czasów pozostają z nią w stosunkach, często prawdziwie przyjaznych – Piotr Leroux, Lamennais, Jules Janin, Sainte-Beuve darzą ją swą przyjaźnią i radami szczeremi. Liszt, Delacroix, Heine, Berlioz, Meyerbeer – należą do jej grona.

 Dochodzimy do roku 1834, trzydziestego jej życia. Z panem Sandeau stosunek już zerwany. Widuje się teraz i obcuje z ludźmi o wyższym poziomie duchowym i artystycznym, niż poziom pierwszego jej przewodnika w życiu i sztuce. Zresztą, wrażliwość niespokojna pani Sand jest prawdziwą rozpaczą dla mężczyzny, żądającego wyłącznych praw, dyktowanych przez ambicję czy próżność, i musi zawsze prowadzić do katastrofy.

 Poznaje młodszego od siebie o 6 lat, kapryśnego i romantycznego, jak jego Fantazio, wykwintnego Alfreda Musseta, poetę w każdem włóknie ciała. Zawiązuje się bliższy stosunek. Z tego stosunku wybucha prawdziwa awantura miłosna. Szał zmysłów, zazdrość ze strony poety – o przeszłość, o teraźniejszość, o przyszłość, o życie za grobem, o sny, o spojrzenia – lżenia, poniewierka kochanej, łzy, rozpacze, potem znów zachwyty, pieszczoty i raje, szaleństwa, niebo i piekło – Romeo i Otello w jednej zapalnej osobie. Pani Sand, zda się, również ulega pierwszej i jedynej może namiętności – nie literackiej. Zresztą – na krótko. Jadą do Wenecji, grodu miłości. Tu, nie wiem już po której z rzędu gwałtownej scenie i odtrąceniu kochanki, Musset zapada ciężko na tyfus. Pani Sand również jest niezdrowa i wyczerpana. Jak twierdzi później w Historji swego życia, to klimat wtedy wenecki był taki chorobotwórczy. Mimo to (jak pisze w tejże Historji – i tylko tyle pisze), przez 17 dni, bez jadła i bez snu, pielęgnuje nieprzytomnego poetę. Chorego odwiedza lekarz, Włoch, o którym tylko wiemy, że miał na imię Enrico. I oto (tego, oczywiście, niema w Historji) – zrozpaczona kochanka oddaje się Enricowi.

 Ale zajrzyjmy teraz do Journal intime pani Sand, który nam właśnie tę sprawę i psychologję nieszczęsnej tej kobiety sowicie obrazuje. Cała pierwsza część tego Dziennika – to kaskada, war i wylew namiętny żalów, rozpaczy, łez i skarg nowoczesnej Safony, po ostatecznem odtrąceniu jej przez Musseta, który się o zdradzie dowiedział i wyjechał natychmiast z Wenecji.

 Pani Sand rozpaczająca przybyła też do Paryża. Posłuchajmy jednej dłuższej karty z tego poufnego dziennika:

 „Nie mogę znosić tego wszystkiego! I wszystko to o nic! Mam trzydzieści lat, jestem piękna jeszcze, przynajmniej byłabym nią za kilka dni, gdybym przestała płakać. Mam dookoła ludzi, którzy są więcej warci ode mnie, a którzy jednak, by brać mnie, jaką jestem, bez kłamstwa, bez zalotności żadnej, czyniącą wyznanie najsurowsze z mych błędów, daliby mi śmiało oparcie. Ach, gdybym mogła zakochać się w kim na nowo! Boże mój! daj mi moją tężyznę dziką Wenecji, wróć mi tę gwałtowną miłość życia, która mnie pochwyciła, jak napad wściekłości, pośród najstraszniejszych rozpaczy! Spraw, bym kochała jeszcze! Ach! dla zabawy zabijają mnie, mają w tem przyjemność, piją łzy moje, śmiejąc się! Otóż ja, ja nie chcę umierać! Chcę kochać, chcę odmłodnieć, chcę żyć! Ale to przepadło! Boże! ty wiesz, jakeś mnie porzucił potem! Było więc to zbrodnią? Miłość życia jest zbrodnią tedy? Mężczyzna, który powiada kobiecie: „Jest pani porzucona, wzgardzona, wypędzona, zdeptana; zasłużyła pani, być może, na to. Otóż, ja, ja nic nie wiem o tem; nie znam pani, ale widzę pani boleść i żałuję pani, i kocham panią. Oddaję się pani jednej na całe me życie. Pociesz się, pani, żyj! Chcę ocalić panią. Pomogę pani spełniać obowiązki przy rekonwalescencie; pójdzie z nim pani aż do końca, ale nie będzie go pani kochała i wróci pani. Wierzę pani” – mężczyzna, któryby tak powiadał, czy mógłby mi się zdawać winnym w takiej chwili? I jeżeli, powziąwszy nadzieję przekonania tej kobiety, porwany sam niecierpliwością zmysłów czy też pragnieniem zabezpieczenia swej wiary, zanim nie będzie za późno, oblega ją pieszczotami, łzami, stara się usidlić jej zmysły splotem śmiałości i pokory? Ach, inni mężczyźni nie wiedzą, co to jest być kochaną i prześladowaną, i błaganą godzinami całemi! Są tacy, którzy nie robili nigdy tego, którzy nigdy nie męczyli uporczywie kobiety. Delikatniejsi i dumniejsi, chcieli oni, żeby ona sama się oddała. Przekonywali ją, czekali i otrzymywali. Jam zawsze tylko takich mężczyzn spotykała. Ten Włoch – Ty wiesz, mój Boże, czy pierwsze słowo jego nie wyrwało mi krzyku przerażenia! I dlaczego mu się oddałam, dlaczego, dlaczego? Czy ja wiem? Wiem, żeś mię złamał następnie, i jeżeli to jest zbrodnia mimowolna, to Tyś nie mniej mię ukarał, niż sędziowie ludzcy karzą zabójstwo rozmyślne; bardziej jeszcze, gdyż morderca raz jest tylko zabity, a ja oto umieram już dziesięć tygodni z dnia na dzień i obecnie z minuty na minutę. Jest to agonja zbyt długa. Prawdziwie, dziecko okrutne, pocoś ty mię kochał po tem, jak mnie znienawidziłeś? Jakież misterjum dopełnia się w tobie co tydzień?

 „Dlaczego to crescendo niesmaku, odrazy, wstrętu, wściekłości, chłodu i wzgardliwego szyderstwa, a potem naraz te łzy, ta słodycz, ta miłość niewysłowna powracająca? Męczarnio mego życia! Miłości opłakana! Oddałabym wszystko, com przeżyła, za jeden dzień twego wylewu! Ale nigdy, nigdy! To straszne! Nie mogę wierzyć temu. Chcę iść tam. Idę tam – nie – krzyczeć, wyć, ale nie należy tam iść!

 „Sainte-Beuve nie chce.

 „Wreszcie, to powrót twojej miłości, w Wenecji, wywołał mą rozpacz i zbrodnię. Mogłam li mówić? Nie chciałbyś już mej opieki, umarłbyś z wściekłości, znosząc ją. A cóżbyś zrobił beze mnie, biedny gołąbku mrący? Ach, Boże! Nie myślałam nigdy przez chwilę o tem, cobyś cierpiał z powodu tej choroby i z powodu mnie, żeby pierś moja nie pękała w łzach. Oszukiwałam cię, a byłam tam między dwoma mężczyznami, z których jeden mówił: „Wróć do mnie, odkupię twe błędy. Będę cię kochał, umrę bez ciebie!” I drugi, który mówił cichutko do drugiego ucha: „Bacz! należysz do mnie, niema już powrotu, Bóg tak chce, Bóg cię rozgrzeszy!” Ach, biedna kobieta, biedna kobieta! Wtedy to należało umrzeć!”

 Co robić, zapytuję, z taką szaloną kobietą? Obrzucić ją kamieniami? Wyświecić z miasta? Zamknąć ją w domu obłąkanych? – Nie na wieleby się to przydało: owszem, wpędziłoby ją jeszcze w gorsze szaleństwo. Kobieta taka musi sama doświadczyć swą duszą, co bądźby stać się miało. Taka już jej natura rogata. Albo stoczy się najniżej, albo – jeśli jest w niej iskra ochronna godności ludzkiej, dojdzie – dochodzić będzie do ładu z tą duszą i do poznania prawdy. Chodzi o to, czy żywioł w niej ukryty stosuje się do duszy, czy tylko do ciała. Możnaby jej zarzucić, że sieje zgorszenie. Ale była to jej sprawa prywatna, publicznie tylko pole do domysłów zostawiająca. Jej winą było może, że lekceważyła opinję, że – co inne panie robiły skrycie i lekkomyślnie, to ona podejmowała, jako zagadnienie szczerej sprawy życia. Możnaż ją za to potępiać? Zresztą, proszę czytać jej dzieła: wszystkie tchną wysokim ideałem prawości wolnej duszy, przynajmniej jak ona ideał ten rozumiała, i w porównaniu z dzisiejszemi powieściami są, jak zdrój kryniczny obok bajoru mętnego.

 Co robić, zapytuję, z kobietą, która, z całą nieświadomością cynizmu, czy też z całym cynizmem nieświadomości, bolejąc po odtrąceniu jej przez kochanka-poetę, zdradza go tuż przy jego łożu z szalonej miłości dla niego? Co za psychologja dziwaczna! Co za szukanie dnia wczorajszego!

 Posłuchajmy jeszcze fragmentu z tego wyznania:

 „Ach! ale nie można kochać dwóch mężczyzn naraz. To ze mną się zdarzyło. Ale to, co się ze mną zdarzyło, nie zdarzy się już nigdy. Ach! nierozumnyś – kiedy powiadasz, że ona to zrobi jutro, ponieważ zrobiła wczoraj! Wręcz przeciwnie trzebaby powiedzieć. Czyż jestem głupia lub niewrażliwa? Czy nie cierpię za szaleństwa i za błędy, które popełniam? Czyż lekcje nie zdadzą się nanic kobietom takim, jak ja? Czyż nie mam trzydziestu lat? czyż nie jestem w całym rozkwicie sił? Tak, Boże Niebieski, czuję to dobrze. Mogę jeszcze być radością i dumą mężczyzny, jeżeli ten mężczyzna zechce mię szczerze wesprzeć! Potrzebuję ramienia mocnego, by mię podtrzymało, serca bez próżności, by mię przygarnęło i zachowało. Gdybym była znalazła takiego mężczyznę, nie zaszłabym – gdzie jestem. Ale mężczyźni to dęby sękate, których kora odraża. A ty, poeto, kwiecie piękny – ja chciałam pić rosę twoją. Upoiła mnie, zatruła mnie, i w dniu gniewu poszukałam innej trucizny, która mnie dokonała. Byłeś nazbyt słodki i subtelny, zapachu mój luby, byś nie ulatniał się za każdym razem, gdy usta me ciebie wdychały. Piękne krzewy Indyj i Chin zwijają się na słabej łodydze i gną się przy wietrze najmniejszym. To nie z nich cieszą belki do budowy domów. Są one poto, by upoić się ich nektarem, odurzyć się ich zapachem, zasnąć i umrzeć”.

 Zdaje się, że właściwością natury