Międzyczasowiec - Tomasz Mróz - ebook + audiobook + książka

Międzyczasowiec ebook i audiobook

Tomasz Mróz

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W roku 1944 potęga Trzeciej Rzeszy zaczyna się chwiać. Niemieccy okupanci ponoszą porażki w odległych walkach, ale stają się również ofiarami ataków na dotychczas bezpiecznych tyłach. W okolicach Warszawy znaleziono zmasakrowane ciała niemieckich żołnierzy. Jedynym śladem pozwalającym domyślać się sprawców były wyryte na piersiach ofiar polskie nazwiska. Sugerowały one, że każdy z zabitych żołnierzy to zemsta za kogoś zamordowanego przez najeźdźcę. Kolejne morderstwa stają się nierozwiązywalną zagadką dla niemieckich służb, jak również przyczyniają się do powstania legendy Mściciela.

Ponad pół wieku później komisarz Przytuła poznaje historię Witka Kopeckiego, kolaboranta i volksdeutscha, który zaczynał od kradzieży kosztowności ofiarom więzień i obozów niemieckich, a skończył jako osoba walcząca z okupantem. Niektórzy twierdzili, że właśnie on był owym słynnym Mścicielem. Wiele poszlak wskazywało, że ojciec komisarza zamordował Kopeckiego w 1948 roku w akcie zazdrości o matkę Przytuły. Tak zaczyna się prywatne dochodzenie policjanta oraz jego wyprawa w czasie z XXI wieku w przeszłość.

Czarny mercedes pełen złota, grobowce w gotyckiej katedrze, stalinowskie kazamaty oraz zbrodnicze postacie z piekła rodem to jedynie niektóre stacje tej podróży, której stawką staje się nie tylko wyjaśnienie faktów z dawnych lat, ale i życie komisarza.

Międzyczasowiec to sensacyjna powieść z elementami historii alternatywnej oraz romansu. Daje czytelnikowi okazję do śledzenia burzliwych losów głównych bohaterów, ale zapewnia również materiał do przemyśleń o roli przeszłości w egzystencji człowieka oraz o tym, jak decyzje podjęte pod wpływem impulsu mogą rzutować na całe życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 515

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 45 min

Lektor: Konrad Biel

Oceny
3,6 (45 ocen)
16
7
11
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MarMon82

Nie polecam

jeden wielki bełkot. nie da się tego słuchać
00

Popularność




Redakcja

Anna Seweryn

Projekt okładki

Maksym Leki

Fotografia na okładce

©Triff | Shutterstock.com

© Mary Mary 86 | Shutterstock.com

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej

Grzegorz Bociek

Korekta

Urszula Bańcerek

Wydanie I, Chorzów 2019

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c

tel. 600 472 609

[email protected]

www.videograf.pl

Dystrybucja wersji drukowanej: DICTUM Sp. z o.o.

01-942 Warszawa, ul. Kabaretowa 21

tel. 22-663-98-13, fax 22-663-98-12

[email protected]

www.dictum.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2019

tekst © Tomasz Mróz

ISBN 978-83-7835-754-4

1. Wyrok

Październik 1943

Dzień był duszny, słońce przykryło się dziś szarą pierzyną chmur i sygnalizowało nadchodzącą zmianę pogody. Za bramą kamienicy numer pięćdziesiąt trzy turkotały dorożki, snuły się patrole żandarmerii, gońcy pędzili z listami pomiędzy ważniejszymi urzędami w okupowanej Warszawie. Na rogu ulicy spłowiały szyld zapraszał przechodniów do Café Rose, jednakże chętnych nie było zbyt wielu. Niemcy tu nie zachodzili, pomimo kuszącej nazwy w ich języku, a z nie-Niemców mało kto lubował się w serwowanym autochtonom słodzonym sacharyną napoju z prażonych buraków i pszenicy, który w warunkach wojennej mizerii zaopatrzeniowej otrzymał zadanie udawania kawy. Poza tym trudno było nawet z jedzeniem i opałem na nadchodzącą zimę. Kto by tam tracił czas i pieniądze na wątpliwe rozrywki?

Na podwórzu kamienicy było dużo spokojniej – kot leniwie patrolujący swój teren, dwie dziewczynki grające w klasy i znudzony dozorca z sumiastym wąsem, daremnie wypatrujący jakiegokolwiek papierka do pozamiatania. Szum nielicznych samochodów i turkot końskich kopyt dochodziły tu jedynie jako odległy pogłos, filtrowany konstrukcją solidnej bramy.

Na brukowaną przestrzeń weszło dwóch młodych ludzi w szarych jesionkach i czapkach z daszkiem. Cienie kaszkietów zacierały rysy twarzy, tak że wyraźnie było widać tylko podbródki i uszy. Szybkim krokiem przecięli obszar pomiędzy bramą a wejściem do budynku, bez słowa minęli dozorcę. Ten odwrócił głowę, chwilę się zastanawiał, jak zareagować, a w końcu zapytał:

– Panowie do kogo?

– Ruhe, Routineinspektion. Zurück an die Arbeit1 – rzucił jeden z nich ostrym tonem i zatrzasnął drzwi.

1 niem. Spokojnie, rutynowa kontrola. Wracaj do pracy.

Dozorca zmartwiał, słysząc niemiecki. Skulił się lekko, dłonie wpił kurczowo w trzymaną miotłę. Następnie podbiegł do dziewczynek i szepnął:

– Dzieci, idźcie do domu. Ale już, szybko. – Nie zwracając uwagi na nieśmiałe protesty przeciw temu bezceremonialnemu przerywaniu zabawy, wepchał obie uczennice w drugie drzwi wychodzące na podwórze. – Do domu! I nie wychodzić za żadne skarby!

Dwie twarzyczki zamajaczyły zaraz w oknie klatki schodowej. O nie! Nie przepuszczą takiej rozrywki. To życie na podwórku takie nudne. A ten tylko do domu i do domu. Dozorca pomimo braku kurzu lub jakichkolwiek innych widocznych śmieci zaczął bardzo starannie zamiatać podwórko. Obchodził każdy kąt, energicznie szurając miotłą. Co rusz rzucał nerwowe spojrzenie w kierunku wejścia, gdzie zniknęło dwóch nieznajomych. Co za licho ich tu przywiodło? Ciekawe, do kogo poszli?

Trzecie piętro. Pukanie. Brak odzewu. Znowu pukanie. Kroki w przedpokoju.

– Kto tam?

– Hydraulicy. Woda cieknie, trzeba rurę sprawdzić.

Patrzył dłuższą chwilę przez judaszy i zestawiał widziane po drugiej stronie postacie z wyobrażeniem, jak powinien wyglądać hydraulik. Otworzył. Zmierzył przybyłych niepewnym spojrzeniem. W końcu zrobił przejście. Weszli.

– Gdzie toaleta?

– Trzecie drzwi.

– Heniek, podaj latarkę.

Lokator wydawał się uspokojony zachowaniem przybyszów, oparł się o framugę drzwi, przyglądając oględzinom. Dwóch ludzi wpatrywało się w rurę, która wyglądała na zupełnie dobrą, ani śladu wilgoci lub cieknącej wody. Następnie pokiwali głowami i popatrzyli po sobie porozumiewawczo.

– Wszystko w porządku. Można prosić nazwisko?

– A po co panom moje nazwisko? Woda nie cieknie? Do widzenia.

– Pan Kopecki Witold, prawda?

– Bo co? O co chodzi? – Człowiek nastroszył się jak zaatakowany kot i zrobił krok do tyłu.

– Heniek, bierz go!

Starszy skinął głową na pomocnika, który natychmiast przypadł do człowieka i chwycił go za rękę. Tamten się wyrwał, drogę ucieczki do wyjścia na schody zastawiał młodszy z „hydraulików”, dlatego zaatakowany skoczył w przeciwnym kierunku. Wbiegł do pokoju stołowego. Napastnicy popędzili za nim z pistoletami w rękach. Wyższy deklamował:

– Witoldzie Kopecki, w imieniu Rzeczpospolitej Polskiej skazuję cię na karę śmierci za kolaborację z niemieckim okupantem i kradzież mienia żydowskiego…

Wtedy Kopecki rzucił się na napastników, ignorując wymierzoną w niego broń. To było zaskoczenie, nie zareagowali strzałami. Odczytujący tekst wyroku umilkł. Kopecki zwarł się z nim w zapasach. Pistolet upadł na podłogę. Obok stał młodszy z przybyszów, nazwany przez kolegę Heńkiem. Celował on w szamoczącą się parę trzęsącą się ręką i spazmatycznie wrzeszczał:

– Poddaj się! Nie masz szans, ty morderco! Ty świnio! Poddaj się…

Kotłujące się ciała nie dawały możliwości spokojnego oddania celnego strzału. Heniek wrzeszczał, oczy śledziły w przerażeniu nieoczekiwany przebieg egzekucji. Był jak sparaliżowany. Tamci nadal się siłowali, sapiąc i klnąc. Wysiłek obu walczących można było poznać po szybkich oddechach i spoconych twarzach. W pewnym momencie walcząca para wpadła z impetem na okno. Rozległ się trzask pękającego szkła i łamanych desek. Wystarczyło mocniejsze pchnięcie i jeden z walczących wypadł z krzykiem przerażenia. Rozległo się głuche uderzenie ciała o bruk. Heniek zawył, Kopecki stał przy parapecie, dysząc ciężko.

– Ty morderco! – wrzasnął Heniek i strzelił.

Pudło. Pistolet trzymany w trzęsącej się ręce nie dawał szansy na trafienie, nawet z tak małej odległości. Kopecki doskoczył do niego, wyrwał broń.

– Leżeć tu! Ani ruchu, bo zatłukę jak tamtego.

Pchnął przerażonego młodzieńca na kanapę. Zatrzasnął drzwi pokoju i przekręcił klucz w zamku. Następnie pospiesznie narzucił kurtkę, nerwowymi ruchami wrzucił do kieszeni kilka przedmiotów i zbiegł po schodach.

Na podwórku dozorca stał zmartwiały nad ciałem. Rozbita głowa i nienaturalnie wykręcone członki nie dawały ofierze upadku nadziei na przeżycie. Sąsiedzi zerkali ciekawie z pootwieranych wkoło okien. Stróż zbielałymi wargami mruczał coś w przerażeniu, może dalej myślał, że ci dwaj to Niemcy i śmierć jednego z nich ściągnie zagładę na wszystkich lokatorów. Z okna po drugiej stronie podwórza wyglądały dwie twarzyczki, dziewczynki przyciszonym głosem komentowały oglądane wydarzenia. Kopecki przebiegł obok, nie zatrzymując się wcale.

– Panie Witoldzie, panie Witoldzie! – dozorca wołał za nim. Nadaremnie. W ciemnym przejeździe cichły pospieszne kroki uciekającego. – Panie Witoldzie, co się stało? Rany boskie, ale bigos!

Po kilku sekundach wybiegł Heniek. Odepchnął człowieka z miotłą i pochylił się nad ciałem.

– A to kanalia. Znajdę go. Choćbym miał całe życie szukać, ale znajdę – syknął. – Jakiś koc i wiadro wody, ale migiem! Jestem z Armii Krajowej, Polak. A ciało musi zniknąć, bo możecie mieć duże kłopoty. Ja też.

Dozorca podumał chwilę, najwyraźniej zgodził się w duchu z chłopakiem, bo rzucił mu jakąś derkę i wskazał wzrokiem stojący w kącie wózek na węgiel.

– Tylko oddaj. Potrzebny jest.

Młody zrzucił skulone zwłoki na wózek, przykrył kocem i przysypał węglem z pryzmy spiętrzonej przy włazie piwnicznym. Popychając ten nietypowy karawan, szybkim krokiem zniknął z podwórka. Dozorca chlusnął wiadrem wody, czyszcząc w ten sposób zakrwawiony bruk. Okna zamykały się bezgłośnie, każdy wracał do swoich zajęć i gdyby kogokolwiek pytać o wydarzenia na podwórzu, to nikt nic nie widział. Zwykły dzień, szary i trudny, jak całe ich życie w Generalnej Guberni roku 1943. Zamieszanie szybko się skończyło, dwie dziewczynki nieśmiało podeszły do rozpływającej się szarobrunatnej kałuży w miejscu upadku i szeptały między sobą. Dozorca z zaciętą miną zamiatał dalej podwórko, choć kurzu i śmieci nie przybyło w ciągu tych kilku minut ani o jotę.

2. Kilka dni urlopu

– Szanowni Państwo. Przed nami znajduje się krypta rodu Steinbachów, rodziny, która za zasługi na polach bitewnych otrzymała od Leopolda I Habsburga pobliskie ziemie wraz z dwunastoma wsiami, starym zamkiem warownym oraz prawem spławu drewna z tutejszego lasu do Szczecina. Wolfgang Steinbach po wielu latach spędzonych na siedemnastowiecznych wojnach osiadł na resztę życia w tej okolicy i ożenił się z Helgą von Stormbrunn. Przebudował on podarowany zamek, nadając mu charakter pięknej barokowej posiadłości. To dało początek świetności tej rodziny i jej majątku, przerwanej tragicznymi wydarzeniami drugiej wojny światowej. A teraz przejdziemy przez nawę główną do krypty Nieznanego. To jedna z większych zagadek naszego miasta.Kryptajest tak nazywana, ponieważ historycy nie mają pewności, kto został tu pochowany. Niewątpliwie została zbudowana w szesnastym wieku i bez wahania można stwierdzić, że przeznaczono ją na pochówek ważnej osoby. Kamienny nagrobek jest zwieńczony naturalnej wielkości figurą z piaskowca. Tak chowano jedynie znacznych książąt lub biskupów, jednakże od tego momentu rozpoczyna się zagadkowa historia. Ktokolwiek został tu pochowany, ślad po tym wydarzeniu powinien być odnotowany w księgach parafialnych lub innych kronikach, jednakże one milczą na ten temat. Postać wyobrażona w kamieniu została zniszczona. I to w taki sposób, że niepodobna nie tylko zidentyfikować rysów twarzy, ale nawet stroju bądź insygniów, niewątpliwie wykutych na pamiątkę po ważnym zmarłym. Na przestrzeni wieków kilka dokumentów wspomina o tym miejscu jako jednym z grobów w naszej katedrze, jednakże nazwisko pochowanego nigdy nie padło…

– Nie znaleziono tam ludzkich szczątków? – padło pytanie ze strony grupy zasłuchanych turystów.

– Owszem, znaleziono, ale… ale… to nie były szczątki historyczne, bardziej makabryczne ślady zbrodni, współczesnego morderstwa, zresztą do dziś niewyjaśnionego… Przy badaniach archeologicznych tych grobów w latach siedemdziesiątych znaleziono ciało człowieka zastrzelonego około dwadzieścia lat wcześniej, i na pewno nie był to książę ani biskup. A grobowiec po otwarciu okazał się dużo większy, niż wygląda z zewnątrz, jest pod nim coś na kształt zawalonego podziemnego chodnika. Dla uspokojenia wyobraźni poszukiwaczy przygód dodam, że przejście jest z całą pewnością ślepe i nie prowadzi nigdzie dalej. Sprowadzono nawet specjalistów z pobliskiej kopalni miedzi, którzy to zbadali. A sprawa znalezionych zwłok, jak powiedziałam, nie doczekała jakiegokolwiek finału. A teraz proszę spojrzeć w górę…

– Ufff, jakże mnie bolą nogi! – Przytuła opadł ze stęknięciem na gzyms u podstawy kolumny podpierającej sklepienie kaplicy, w której znajdowała się krypta.

Odgłosy wycieczki powoli przesuwały się ku wyjściu, aż w końcu zniknęły za rogiem, pozostawiając jedynie szumiące echo przyciszonych rozmów.

Cóż to za dziwny pomysł – zwiedzanie? Przytuła dostał właśnie kilka dni przymusowego, zaległego urlopu. Postanowił, wbrew swoim przyzwyczajeniom, że spędzi go z dala od spraw kryminalnych, zbyt kalorycznego jedzenia oraz filmów sensacyjnych w telewizji. Innymi słowy, miał w tym czasie zrobić coś absolutnie nowego, dotychczas nieznanego i rozwijającego.

W pierwszym dniu pojechał zwiedzać Warszawę. Po kilku godzinach pobytu na starówce, znudzony oglądaniem nieskończonego tłumu szkolnych wycieczek, krążących na trasie Kolumna Zygmunta–zamek–rynek–Barbakan, wsiadł w pierwszy lepszy autobus miejski. Dotarł na prawy brzeg Wisły. Wysiadł na przypadkowo wybranym przystanku, tam oczy rozbłysnęły mu radością – zaniedbane kamieniczki Pragi, znaczone płatami odchodzącego tynku, graffiti oraz upstrzone w różnych kątach i bramach leniwie snującymi się postaciami w ortalionowych kurtkach, czekającymi Bóg jeden wie na co. Taka Warszawa była interesująca! Spędził tam czas aż do wieczora. Co prawda, siniak pod okiem widoczny będzie pewnie jeszcze kilka dni i rękaw w palcie trzeba było zszywać, ale nie można uznać tego za czas stracony. Tym bardziej że poznał kilku nowych, ciekawych ludzi, a przecież człowiek rozwija się właśnie poprzez interakcję z otoczeniem.

Kolejnego popołudnia po powrocie ze stolicy wziął udział w osiedlowym turnieju tenisa stołowego, jako widz. Namówił go do tego jego podwładny, posterunkowy Mierczak, którego syn startował tu w kategorii junior starszej. Mierczak twierdził, że gra w ping-ponga to fascynująca rywalizacja, rozwój sprawności fizycznej, intelektualnej i refleksu. A wszystkie te przymioty bardzo się człowiekowi w każdym wieku przydają. Znaczące spojrzenie na zwalistą postać komisarza nie pozostawiało wątpliwości, o kim myślał Mierczak, mówiąc o potrzebie rozwoju ciała, umysłu i połączeń nerwowych wraz z płynącymi w nich impulsami. Przytuła po kilku godzinach obserwowania białej piłeczki, śmigającej to w lewo, to w prawo, zrozumiał nareszcie, na czym polega metoda doprowadzania ludzi do szaleństwa cichym, rytmicznym odgłosem spadających kropli wody. Niekończący się taniec dwóch rozjuszonych zawodników po obu stronach zielonego stołu i łącząca ich nić białego śladu pędzącej kuleczki. I do tego monotonny odgłos: cyk-cyk-cyk-cyk. Przytuła nie doczekał finału kategorii junior starszej, gdzie młody Mierczak miał za pomocą tańca przy krawędzi stołu i kilkuset nowych cyknięć udowodnić swoją przewagę umysłowo-fizyczną nad przeciwnikiem i zostać mistrzem dzielnicy. System nerwowy komisarza Przytuły odmówił dalszego uczestnictwa w tym spektaklu.

A dziś miejscowa katedra… To był impuls. Przechodził obok, przewodniczka kompletowała właśnie grupę. Mijał ten budynek wielokrotnie w ciągu wszystkich lat swojego życia, obojętnie muskając wzrokiem ceglane gotyckie żebra, szczerzące zęby maszkarony na wieżach i wytarte milionami kroków kamienne progi. Nigdy go to nie interesowało, ale człowiek się zmienia, dojrzewa, szuka nowych wyzwań. No i czasem ma urlop, mnóstwo wolnego czasu. Dlatego dziś los rzucił go wraz z grupą czternastu emerytów w wir historii tych murów.

Zaczęli przed południem. Podążając za ładną panią przewodnik, zwiedzali kolejne kąty historycznego miejsca. W ciągu mijających godzin przegalopował przez uszy komisarza korowód postaci z tutejszej przeszłości, książąt, królów i rycerzy, zarówno pogańskich, wierzących tak sobie, jak i ultrareligijnych. Zaczął rozpoznawać w zgromadzonych kamiennych wspaniałościach różnorodność stylów i epok, docenił wysoką wartość artystyczną religijnych i świeckich treści. Ale mijające godziny przyniosły również pusty żołądek, bolące nogi, zdrętwiały krzyż oraz wzmagającą się senność. Dlatego chwilowa przerwa w dopływie informacji turystycznej wcale nie zmartwiła komisarza. Wręcz była mu miła.

Oparł się o chłodną kamienną kolumnę i zamarł w pozycji odpoczynkowej. Po co mu wiedzieć, że biskup X kłócił się o władzę nad miastem z księciem Y? To było kiedyś, obaj leżeli teraz w kamiennych sarkofagach i spierali się już na tamtym świecie. Z drugiej strony, to bardzo pouczające – wszystko mija. I dlatego carpe diem – łap dzień. Jutro znowu wróci do pracy, przestanie się umartwiać zwiedzaniem i niskokalorycznym jedzeniem, będzie się obżerać hamburgerami i drożdżówkami, myśleć o tym, kto popełnił te wszystkie brzydkie postępki w ich mieście. A po południu zorganizuje sobie seans bezmyślnego relaksu przy telewizorze, z piwem w dłoni i bez historyczno-kulturalnych podtekstów.

– Moje nogi… – zamruczał ponownie zbolałym głosem.

Wzrok błądził po kamiennym pomieszczeniu kaplicy za kryptą Nieznanego, po malowidłach i witrażach. Sceny na szkle śmiało mogły konkurować z dziełami Hieronymusa Boscha. Doszło do niego, że ma przed sobą nie byle jaki okaz, tyle tylko, że mniej rozreklamowany. Przetrwał stulecia wojen i innych zawieruch historycznych, żeby teraz mogli go oglądać emeryci i niewiedzący co począć z wolnym czasem policjanci. Szkło po lewej stronie obrazowało grzeszników – stłoczonych, przerażonych golasów, dźganych widłami przez złośliwie uśmiechające się diabły; po prawej odziani w powłóczyste szaty wybrańcy nieba, wpatrzeni z ufnością w niebieskie wyżyny. Pośrodku grupa rozglądających się ludzi, niepewnych swojego losu, jeszcze niedźganych i niepędzonych ku srogiej karze, ale i nieprzydzielonych do białego chóru. Przytuła siedział na kamiennej bazie kolumny i dopasowywał twarze znanych sobie ludzi do postaci przedstawianych na witrażu. Za nic w świecie nikt nie odpowiadał wizerunkom białych wybrańców. Za to wśród pędzonej w ogień hołoty aż roiło się od znajomych gąb, zarówno ze świata przestępczego, jak i tego „niewinnego”. Choć kto jest bez winy, niech rzuci kamieniem… Szkoda by było, piękny witraż się zbije.

Przytuła medytował nad nieuchronną karą dla wielu swoich znajomych, słońce przezierało przez apokaliptyczne sceny, barwiąc kąty gotyckiej kaplicy na kolor miodowożółty. Wizja sądu ostatecznego była naprawdę piękna, nie mógł oderwać oczu od kunsztownie wykonanych szkieł.

W pewnym momencie zastygł w zdziwieniu – jedna z postaci dźganych przez złośliwego diabła patrzyła na niego. Nie gdzieś koło niego ani nie jedynie w jego stronę. Ten facet, namalowany chyba setki lat temu, gapił się bezczelnie wprost na niego i wyraźnie czegoś chciał. Przytuła odwrócił głowę, próbując skupić się na pozostałych szczegółach witrażu, ale to nic nie dało – badawczy wzrok palił plecy. Czego ty, nieszczęśniku, chcesz? Żyłeś dawno i chyba niezbyt dobrze, jeżeli nie stoisz w białej koszuli przed obliczem Pana. Przytuła zapatrzył się w namolnego potępieńca. Twarz tamtego była dość spokojna, nie lamentował i nie biadolił, jak współwięźniowie. On miał jeszcze… nadzieję. Tak wyglądał, jakby był tylko gościem w ponurym miejscu wiecznej kaźni. Przytuła uważnie obserwował twarz. Chyba go znał, chyba już gdzieś widział… Ale gdzie? W innym wcieleniu?

Wycieczka poszła, kościół zastygł w ciszy, pełnej pogiętych gotyckich łuków i krążących pod sklepieniem tysięcznychOjcze naszi zdrowasiek, pukających tu od wieków do uszu Boga. Światło w kaplicy powoli brązowiało, witraż stawał się coraz bardziej ponury, martwiąc się zapadającymi ciemnościami nocy, w których piękno kolorowego szkła znika i marnieje. I tylko szatani nie śpią, dręcząc grzeszników niekończącą się karą. I Bóg nie śpi, rozsądzając czyny umarłych właśnie ludzi.

– Przytuła… pssst… podejdź tu. – Nagle ciszę w kościele przeciął szept.

– Kto tu? Kto mnie woła?! – Zerwał się na równe nogi.

– Nie bój się…

Komisarz rozglądał się lękliwie, szukając ust mówiących te słowa, ale nikogo nie było – tylko tłumy dusz na malowanym oknie i on. Złudzenie akustyczne? Majaki? A może, nie daj Boże, delirium tremens?

– Kto tu? Kto mówi? – ponownie syknął pytanie w otaczającą go szarość.

Zamiast odpowiedzi usłyszał dziwny odgłos. Pod zniszczoną postacią zdobiącą nagrobek coś zachrzęściło i krótsza ścianka grobowca się uchyliła. Skamieniały ze strachu komisarz widział, jak krawędź płyty chwyciła czarna, wysuszona, szponiasta dłoń. Ktoś stęknął i kamień zaszurał. W szarości zmroku coś wyglądające jak koścista, zmumifikowana postać gramoliło się niezdarnie ze środka katakumb.

– Aaa! Ratunku!

Przytuła biegł, jakby go goniło stado dzikich wielbłądów. Jego ryk i tętent kroków po posadzce zburzyły spokój tego miejsca. Dopadł do drzwi wyjściowych i zaczął je szarpać. Były zamknięte na głucho. Komisarz w panice ciągnął je i kopał, co rusz spoglądając z przerażeniem ku krypcie Nieznanego. Chyba ktoś z niej wychodził. Rany boskie! Idzie!

– Czyś pan oszalał? Co to za wrzaski? To kościół, a nie zoo. Co za chamstwo i brak szacunku dla tego miejsca, świętości i pochowanych tu ludzi! – Niski staruszek, kościelny, kuśtykając, z oburzonym wyrazem twarzy podszedł do Przytuły. Stanął przed nim, zadarł głowę, aby patrzeć mu w oczy. Nie ustawał również w reprymendzie. – Patrzcie go, spasł się taki jak balon i wrzeszczy teraz po kościołach! Bezbożnik jeden!

– Tam, tam… – Przytuła nie zwracał uwagi na obelgi. Jąkając się ze zdenerwowania, wskazywał szarą jamę w kaplicy, skąd uciekł. – Tam straszy… Mumia wychodzi przez dziurę. Grzesznik się gapi z witrażu i coś chce. Wypuść mnie pan stąd. Błagam!

Niski staruszek zrobił minę i pokiwał głową, jakby nagle zrozumiał jakąś bardzo ważną sprawę. Przestał napierać wzrokiem na Przytułę. Wskazał na drzwi obok.

– Proszę bardzo, kościół jeszcze otwarty. Jak pan masz tak wrzeszczeć, to lepiej na świeżym powietrzu. Tam płuca lepiej pracują. I głowa też bardziej dotleniona. Te duże drzwi otwieramy jedynie na święta. No i jak biskup przyjeżdża, ale to się wydarzyło raz, jakieś piętnaście lat temu, kiedy…

Przytuła wyprysnął na zewnątrz, jak oparzony. Człowieczek popatrzył w ślad za nim. Wyglądał na zdziwionego, że komisarz nie zechciał wysłuchać informacji o uroczystych odwiedzinach biskupa sprzed kilkunastu lat. Następnie rozglądnął się po wnętrzu, a gdy stwierdził, że wszyscy już wyszli, przekręcił klucz w zamku. Wolno wracając przez nawę boczną, zajrzał do krypty Nieznanego. Zarówno grobowiec, jak i witraż trwały w wieczornym spokoju.

– Czego on się tak wystraszył? Pewnie znowu duchSteinbachasię pokazał. Ech, z tymi szwabskimi szlachcicami sto zmartwień! Do grobowca, Steinbach, ale już! – wrzasnął w przestrzeń, tak jakby zaganiał niesfornego kundla do budy.

Coś zaszumiało i trzasnęło po drugiej stronie katedry, ale staruszek nawet nie odwrócił głowy i pokuśtykał dalej. Po chwili szczęk zamków i blednące lampy dały znać, że kolejny dzień Pański uznano za zakończony.

3. Łapanka

Styczeń 1943

– Witek, a co ty taki zadowolony jesteś? Mróz jak za kołem polarnym, znowu chleba nie dowieźli, a ty…

– Stefan, coś ty nie słyszał? Witek od dziś ma chleba, ile zechce. Podpisał listę.

W pomieszczeniu komendy, gdzie siedziało czterech granatowych policjantów zapadła cisza. Głowy zwróciły się w kierunku jednej z postaci, która coś pisała przy stole.

– Volkslista… Rany boskie… Witek, naprawdę? – Policjanta zamurowało.

– A co?! – Witek zerwał się na równe nogi. – Ja chcę żyć spokojnie, chcę przeczekać jakoś ten czas, tę cholerną wojnę, która będzie trwać nie wiadomo ile jeszcze.

– Ale… – zaczął Stefan, lecz nie dano mu dokończyć.

– Zostaw go. Herr Kopecki chce mieć spokój, to niech ma spokój – mitygował go kolega. – Jeszcze powiesz słowo za dużo i Herr Kopecki, jako lojalny Niemiec, doniesie, że obrażasz jego pobratymców.

– Chłopaki! Stefan! Co wy?! Ja wam chętnie pomogę. Mam przodków spod Norymbergi, mówię trochę po niemiecku z domu, to mogłem się wpisać. Dzięki temu mam lepiej, ale i wy macie lepiej, bo jak czego będzie trzeba, to walcie do mnie. Załatwi się opał, większą rację żywnościową, no, różnie bywa, może kogoś z łapanki nie wezmą, jak poproszę…

– A może właśnie poprosisz, żeby wzięli! Kto cię tam wie?

Nikt się jakoś nie ucieszył z możliwości uzyskania wsparcia kolegi. Znowu zapadła wroga cisza. Wkrótce wszyscy policjanci wyszli na patrol. Kopecki został sam. Wpatrzony w okno, zastanawiał się, co ma teraz zrobić. Po kilku minutach westchnął z rezygnacją i powlókł się za Stefanem, który czekał na niego od kilku minut, wściekły, że przegrał ciągnięcie zapałek i musiał teraz chodzić po mieście z volksdeutschem.

Akurat wypadał dzień targowy, po mieście krążyło mnóstwo chłopskich furmanek, które wiozły na sprzedaż uratowany od kontrybucji towar. Za kilka godzin całe towarzystwo, opiwszy udane transakcje, wytoczy się z gospody, gdzie zostawi znaczną część zarobionych pieniędzy. Konie, jak tylko poczują, że właściciel siedzi na koźle, ruszą i same znajdą drogę do domu, niezależnie od stanu woźnicy. Zwierzęta są mądre i delikatne, nigdy się nie obrażają, nigdy nie zmieniają zdania. Nawet jeżeli cię nie kochają, to krzywdy nie zrobią. Co innego kobiety – tutaj nie można liczyć na zrozumienie. Bełkoczący małżonek, daremnie szukający pozycji pionowej w swoim upojeniu alkoholowym, z marnymi resztkami dziennego utargu w kieszeni, to utrapienie wszystkich zaradnych niewiast świata. Należy mu się za to kilka ciepłych słów i razów po zalanej gębie.

Po mieście w taki dzień włóczą się również kieszonkowcy, Cyganki wróżące z dłoni, panowie grający w trzy karty, cyrkowcy, kataryniarze i całe to towarzystwo, które nie było specjalnie interesujące dla policji niemieckiej, o ile nie uczestniczyło w konspiracji. Kontrola tego motłochu to było zadanie granatowych – polskich policjantów. Roboty było huk. Ktoś się z kimś pobił, jakaś kobiecina lamentowała, że wyrwano jej kosz pełen dobra. Wokół tłoczyły się gniewne czerwone twarze; trzeba ich odepchnąć, uspokoić, rozsądzić sprawy na miejscu albo wziąć na komisariat.

Zamieszanie z minuty na minutę było coraz większe, słyszano kłótnie i pokrzykiwania, a w tle odgłosy chrapnięć koni i stuknięć kopytem.

– Ludzie, ludzie! Spokój! Nie pchać się! – Próbowali jakoś zaradzić sytuacji, ale było to beznadziejne zadanie.

Ciżba gęstniała. Po drugiej stronie targowiska inny patrol miał podobną sytuację. Nagle ktoś krzyknął:

– Łapią! Uciekajcie, wszyscy uciekajcie!

Na plac targowy z piskiem opon wjechały zza rogu ulicy trzy ciężarówki. Żołnierze wyskoczyli jeszcze w biegu i sprawnie obstawili plac. Dotychczasowe jarmarczne zamieszanie zmieniło się w ludzko-zwierzęcą panikę. Tłum miotał się we wszystkie strony, ale tylko nieliczni szczęśliwcy znaleźli dziury w kordonie wokół placu i znikli w okolicznych zaułkach. Pozostali byli już bez szans. Koło się zamknęło. Psy ujadały. Żołnierze wskazali uchylone plandeki samochodów. Krzyczeli i pchali przerażonych ludzi. Pierwsi złapani wskakiwali do środka.

– I co, kurwa, teraz? Powiesz im, żeby przestali? Powiesz, że jako Niemiec się nie zgadzasz? Powiesz coś?! – wrzasnął Stefan.

Para policjantów była bezpieczna, nie ruszano ich przy tego typu akcjach, ale nie mieli też na nie wpływu. Kolega szydził teraz z wściekłym wyrazem twarzy. Widać było, że dla niego Witek stał się jednym z tych, którzy tu wrzeszczeli w obcym języku, grozili karabinami i wpychali do ciężarówek.

Witek przełknął nerwowo ślinę, oddychał szybko. Samochody zapełniały się powoli. Ktoś się szarpał. Ktoś dostał w twarz. Krew polała się z nosa. Pies tarmosił wściekle nogawkę jednego ze złapanych. Jakaś kobieta nie puszczała ciągniętego przez Niemca męża, krzycząc histerycznie. Nikt nie pomógł, nie odepchnął SS-mana. To byłoby równoznaczne z wyrokiem śmierci na samego siebie. Plac pustoszał. Niemcy wyznaczyli już ludzi do wywózki, reszta się rozchodziła. Po drugiej stronie, wśród przepychanej grupki złapanych, szła młoda dziewczyna, była coraz bliżej samochodu. Udało jej się przesunąć na sam koniec pędzonej grupy, tak jakby to miało znaczenie, w jakiej kolejności się tam wsiądzie. Witek zerwał się, jakby go piorun strzelił i podszedł do dowódcy.

–Herr Offizier, Herr Offizier! Sie ist meine Frau. Bitte, lassen Sie sie frei2. – Stanął przy wrzeszczącym dowódcy grupy i mówił do niego najlepszą niemczyzną, na jaką go było stać.

2 niem. Panie oficerze, panie oficerze. To moja żona. Proszę, puśćcie ją.

Trzęsącą się ze zdenerwowania ręką pokazał nowiutkie dokumenty z dumnym orłem i swastyką. Potem skulił się, tak jakby oczekiwał ciosu albo przynajmniej reprymendy. Nigdy wcześniej nie zwrócił się do tak wysokiego rangą żołnierza niemieckiego. Tamten zmarszczył brwi w zdziwieniu, wziął papiery do ręki. Rzucił okiem i zaraz oddał Witkowi. Przywołał jednego z podwładnych.

– Franz, hol mal diese Frau her3. – Odwrócił się do Witka i spojrzał na niego z wyraźną kpiną. – Sie sagen, sie sei Ihre Frau?Wir lassen sie selbstverständlich frei, als die Frau von unserem deutschen Freund.Sagen Sie nur, wie sie heisst4.

3 niem. Franz, przyprowadź tu tę kobietę.

4 niem. Mówi pan, że to pana żona? Oczywiście puścimy ją wolno, jako żonę naszego niemieckiego przyjaciela. Niech pan tylko powie, jak ona się nazywa.

Żołnierz specjalnie mocno zaakcentował słowa „niemiecki przyjaciel”, tak jakby chciał podkreślić, że pomimo oglądanych papierów, świadczących o tym, że stoi przed nim rodak, on za nic w świecie nie uzna takiej herezji. Dla niego udawany Niemiec w niczym nie był lepszy od pędzonych do bud ciężarówek ludzi. Patrzył na zdenerwowanego Witka, widział jego strach i niepewność. Stało się jasne, że chce dać mu teraz szkołę, tak aby nigdy więcej nie przyszło mu do głowy prosić o coś takiego niemieckiego oficera. Jego oczy zwęziły się, wyglądał, jakby chciał go przewiercić spojrzeniem na wylot. W tle widać było, jak Franz ciągnie kobietę w ich kierunku. Przez głowę Witka biegły tysiące myśli, wszystkie szalone ze strachu i rozpaczy. Co teraz? Co on zrobił? Co on najlepszego zrobił?

– Bitte, ihren Namen, mein deutscher Freund5. – Oficer czekał z gniewnym wyrazem twarzy, palce w skórzanych rękawiczkach wykonywały drobny ruch, tak jakby je przygotowywał do bitki.

5 niem. Proszę jej nazwisko, mój niemiecki przyjacielu.

Franz trzymał tamtą za łokieć. Teraz wszyscy na nich patrzyli. Grupa żołnierzy i złapanych więźniów zrozumiała, że coś się tu święci, że polski policjant wstawił się za tą kobietą i chyba podzieli jej los. Nie odmówią sobie tej rozrywki. Mieli nadzieję, że oficer może nawet go tu publicznie zabije. A już na pewno da po łbie. To trzeba zobaczyć. Będzie miał za swoje, granatowy szpicel.

Witek wpatrywał się bezradnie w gniewne oczy żołnierza. Nagle zawładnęły nim nigdy wcześniej nieodczuwane pustka w głowie i miękkość w nogach. Zemdlał. Komendant krzyknął chrapliwie do swoich ludzi, że Witek umarł ze strachu, a dodatkowo ma teraz na pewno pełne spodnie. Niemieccy żołnierze roześmiali się z rubasznego dowcipu, oficer z lekceważeniem kopnął leżącego policjanta. Zamruczał pod nosem jakieś przekleństwo, sapnął. Następnie machnął na Franza, że może puścić dziewczynę.

–Bring den Angsthasen nach Hause!6– krzyknął za nią, wskakując do szoferki.

6 niem. Weź tego strachajłę do domu.

Żołnierze zatrzaskiwali klapy i wskakiwali do ruszających pojazdów. Koniec akcji. Po chwili na opustoszały plac znowu zaczęli napływać ludzie, trwożnie rozglądając się, czy łapanka na pewno się skończyła. Dziewczyna stała nad Witkiem, nie wiedząc, co robić. Ten otworzył oczy. Jak tylko zobaczyła, że się budzi, zaczęła biec jak szalona. Może myślała, że SS-mani oddali ją w ręce policji, że lepiej teraz skorzystać z zamieszania i zwiać. Witek wstawał, powoli otrzepując płaszcz.

– Hej, zaczekaj! Czekaj! – zawołał, widząc, że dziewczyna ucieka, ale już jej nie było.

Wokół gęstniał tłum ludzi, chętnych oglądać sponiewieranego policjanta. Witek podniósł czapkę, zdmuchnął z niej kurz i nacisnął na oczy.

– Z drogi! Z drogi, bo aresztuję. Już! – Przepychał się wściekły między gapiami.

Po kilkunastu metrach dogonił go towarzysz z patrolu. Zrównali się i kilka kroków szli razem w milczeniu. W końcu tamten powiedział:

– Przepraszam za moje słowa. Uratowałeś ją tymi papierami. Mogli cię aresztować. Nie jesteś taki jak myślałem…

– Jaki? – warknął Witek.

– No, taki jak… jak… wszyscy myśleli. Jakeśmy rano mówili.

– Jaki jestem, to moja sprawa. I powiem ci jeszcze jedno: jak Niemcy każą, żebyś kogoś zabił, bo to bandyta z AK, to i ty, i ja, i te oburzone moją podpisaną listą wąsate ryje na drugim patrolu zabiją. Chociaż nie jesteście Niemcy ani volksdeutsche. Ale zabiją, bo teraz tak jest. I przestańcie mnie osądzać.

Poszli dalej w milczeniu.

***

Następnego dnia przyszła do komisariatu. Niespodziewanie pojawiła się przed nim. Witek jak wryty stanął w pokoju przyjęć interesantów i trwał tak, wpatrując się w jej ładną twarz i duże brązowe oczy. Milczenie się przeciągało.

– Dziękuję – powiedziała cicho. – Uratowałeś mnie. Mogłeś sam zginąć albo pójść z nami. Jesteś bohaterem. Moim bohaterem – dodała prawie szeptem.

Witek przełknął ślinę, uśmiechnął się z zażenowaniem.

– E tam, od razu bohater…

Właściwie nie wiedział, co powiedzieć. Bo przecież nie to, że zobaczył ją w tym tłumie i zrozumiał w sekundzie, że Bóg postawił na jego drodze kobietę życia, ani to, że od wczoraj dowiedział się, jak się nazywa i gdzie mieszka, ani to, że nie wyobrażał sobie, że może już jej nigdy nie zobaczyć, że może być wszystko po staremu.

– Dziękuję – powiedziała jeszcze raz, szybko pocałowała go w policzek i wybiegła z posterunku.

Witek jak skamieniały trwał przez kilka sekund, jego mózg celebrował to dotknięcie, pocałunek, obracał w cudowne wspomnienie, zapisywał, tworzył piękną ikonę, do której można się będzie codziennie modlić.

– Ale…! – Krzyknął o wiele za późno, bo drzwi się za nią zatrzasnęły. – Ale może poszlibyśmy razem…

Cudowne uczucie nie umiało się nijak przepoczwarzyć w ładne słowa, konkretne propozycje i czyny. Dziewczyna zniknęła, a on nawet z nią nie porozmawiał. Niedorajda, a nie chłop!

– Co jest, Witek? Halo! Ale masz minę. Żyjesz czy już umarłeś z zaskoczenia? – Stefan obserwował całe zajście zza kontuaru.

– Żyję, żyję. Idziemy! – odparł niechętnie Witek, westchnął ciężko i powlókł się na obchód.

4. Ofiara grobowca

Płyta grobowca otwierała się powoli, z odgłosem tarcia kamienia o kamień. Z mrocznej szczeliny coś wypełzło, coś podobnego do węża, ale o nieco odmiennym kształcie. To była czarna dłoń, jakby zmumifikowana. Powoli przesuwała się, szukając punktu zaczepienia. Zacisnęła się na krawędzi ściany, a szczelina została poszerzona o kolejne centymetry. Coś tam pełzało, walczyło o możliwość ucieczki. Zaraz wyjdzie, zaraz dopadnie swoją ofiarę…

– Nie! – Przytuła jak oparzony zerwał się z łóżka i dyszał ciężko.

Szary świt rozcieńczał już atrament nocy za firaną. Gdzieś daleko toczył się pociąg towarowy, przewożąc setki ton węgla. Tu docierał jedynie lekki pogłos stukotu kół o łączenia szyn. A wszystko przetykane porannym trelem skowronka. Nigdzie śladu czarnej łapy ani tym bardziej wrogiej postaci, szamoczącej się w grobie. Tylko ten daleki stukot, słowik i spocony z wrażenia grubas w rozkopanej pościeli w różyczki.

– Piąta dwadzieścia. Jakże miły początek dnia – mruknął po dojściu do siebie i wyskoczył z łóżka.

Dospać te dwie godzinki do budzika? O, nie! Za nic w świecie nie zaśnie ponownie, woli ziewanie i nadmiar kawy od pełzających czarnych dłoni.

Słońce powoli wychodziło zza pagórków, barwiąc ogniście rząd okien w opuszczonej hali walcowni. Dzień się zaczynał i nic nie mogło tego powstrzymać. No, ewentualnie koniec świata. Przytuła wyobraził sobie, że oto następuje wybuch, wszystko pochłania czarna dziura czy coś podobnego i po kilku sekundach transferu ziemia–powietrze trafia przed oblicze Boga, w koszuli nocnej, kapciach i z pełnym pęcherzem. Czy za nieodpowiedni ubiór ma się punkty ujemne? Czy jest się tam gdzie wysikać? Ostatni raz u spowiedzi byłem… Nie pamiętał kiedy. Dawno.

Wtedy przypomniał sobie tego człowieka z witrażu, który tak usilnie się wczoraj w niego wpatrywał. Tak, tamten też wpadł do szatańskiego kociołka nieoczekiwanie, bez dłuższych ceregieli, bez mów burmistrza i księdza o osiągnięciach zawodowych oraz pozostawionych w nieutulonym żalu przyjaciołach nad lakierowaną na czarny połysk trumną. Dlatego rozglądał się, taki zaskoczony, nie wiedząc, w co się wpakował na zawsze i jeden dzień dłużej.

Czas do pracy, Przytuło! Co prawda, pojawienie się w komendzie przed szóstą rano podchodziło pod psychiczną aberrację, ale lepsze to niż szare mieszkanie, oplecione sennym koszmarem. Szybko się ubrał i wyszedł.

– Dzień dobry, panie komisarzu! – zakrzyknęły z ławeczki koło trzepaka trzy skulone tam postacie.

Stalowy Kazek, Marian i Pająk pomimo wczesnej pory i chłodu byli już na posterunku, tradycyjnie zastanawiając się, jak przetrwać nudę kolejnego dnia i skąd zdobyć gotówkę na piwo lub wino. Mogła być i wódka albo, w ostateczności, inny napój z zawartością alkoholu. Nie musiał być to nawet alkohol etylowy.

– A, to wy! Twardziele z was. Ranne ptaszki. Ja myślałem, wychodząc o takiej porze, że będę pierwszy na mieście. – Przytuła był pełen podziwu.

– W domu nuda i wstecznictwo, panie władza. Tu chociaż kultury można nieco łyknąć, z koleżeństwem więzi wzmacniać. Nad losem ojczyzny umiłowanej się zadumać. Dlatego mam pytanie…

– Stalowy, nie mam i nie dam. – Przytuła wiedział, co to za pytanie.

Zapadła cisza. Wszyscy zadumali się nad losem ojczyzny umiłowanej. Musiały to być myśli niewesołe, pełne pragnień niespełnionych i nadziei płonnych, bo usta jakby za pociągnięciem sznurka zgięły się w podkówkę, a w kącikach oczu zabłysły łzy. Ech, życie…

– No, dobrze, już dobrze – westchnął Przytuła, poszperał w kieszeni i rzucił im dużą monetę z liczbą pięć. – Może mnie to kiedyś uratuje przed sądem.

– Jakim znowu sądem, panie komisarzu kochany? Pan to jesteś anioł wcielony, dobro nieogarnione, manna na pustyni i rosa dla warg spieczonych. O żadnych sądach ani karach nie ma mowy… – Stalowy uwielbiał gadać, a dostawszy dzięki pieniądzom cudowną możliwość konsumpcji alkoholu, gadał tym chętniej.

– Chodzi o tamten sąd. – Przytuła wskazał chmury na szarym porannym niebie. – Nawet najlepsi tam trafią i wyniku pewni nie będą.

– Amen. I basta – podsumował Stalowy.

Na tym zakończyło się jakże owocne spotkanie patriotów. Każdy udał się w swoją stronę – Przytuła na komisariat, a spragniona wrażeń trójka do osiedlowego sklepu, który otwierano o szóstej zero zero.

***

Komisarz w pracy przeszedł przez pokój przyjęć interesantów, gdzie królował dyżurny Edek, który niedawno pojawił się w pracy i pijąc swoją tradycyjnie przesłodzoną herbatę, udawał, że dzień roboczy jeszcze się nie zaczął. W tle wesoło grała rozgłośnia Złote Przeboje. Przytuła wkroczył do biura i zamarł ze zdziwienia. Wydawało mu się przez moment, że pomylił pokoje. W pomieszczeniu rozłożonych było mnóstwo przedmiotów: broń, sztandary, jakieś gazety, zrolowane pożółkłe plakaty, a na środku stał manekin, odziany w stalowoniebieski mundur. Ktoś się przy nim krzątał, pogwizdując pod nosem. Nie, to na pewno ich biuro, okna, ściany, zegar z kukułką – wszystko się zgadzało. Postać odwróciła się i z zaskoczoną miną zaklęła pod nosem.

– Mierczak, co tu się dzieje?

– Przepraszam pana, komisarzu… Mhm… Nie sądziłem, że będzie pan tak wcześnie w pracy, bo zazwyczaj to…

– Dorabiacie tu na drugim etacie w nocy? Jako krawiec?

– Nie, skądże znowu. Jaki krawiec? A, manekin i mundur pana zmyliły. To miała być niespodzianka. Cóż, za wcześnie pan przyszedł. Organizuję w nieużywanym pomieszczeniu po kotłowni izbę pamięci naszej komendy. Dzięki temu przywołamy najbardziej chwalebne dni naszej działalności i zainteresujemy młodzież historią. Może nawet pochwała z wojewódzkiej wpadnie. Wszystko, oczywiście, poza godzinami pracy. Bezinteresownie.

Przytuła opadł z jękiem na krzesło. Przez ułamek sekundy zaświtała mu myśl, że lepszy atak mumii w sennych koszmarach niż wiecznie gotowy do wytężonej pracy bezinteresowny nadgorliwiec, poświęcający najlepsze godziny snu na renowację starych mundurów i przygotowanie opuszczonej kotłowni na cele wystawowo-muzealne. Jednakże nie mógł go skrytykować. Inicjatywa, obiektywnie rzecz biorąc, była słuszna i pożądana. Chociaż…

– A tak konkretnie, co tam chcecie pokazywać? Skąd te eksponaty?

– Wojewódzka zlikwidowała część wystawy po tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym dziewiątym, to przejąłem. Po co mają niszczeć w szafie? O! Na przykład sztandar Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego z tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego pierwszego roku albo ten mundur należały do zastępcy komendanta tutejszego urzędu. Piękne pamiątki. Teraz ludzie są z historią na bakier, podobno licealiści mają problem z określeniem, kto to był Władysław Gomułka…

– Może i dobrze – westchnął Przytuła. – Mnie tam za Gomułką, Jaruzelskim i komuną nie jest tęskno. Ale wy jesteście pewni, Mierczak, że chcecie się chwalić sztandarem ubeków? Sądzę, że trudno będzie wytłumaczyć młodzieży, że to byli fajni goście. Chyba że macie już gotowe opisy sprzed osiemdziesiątego dziewiątego, tam wszystko było ładnie i zrozumiale wyłożone.

Mierczak spłonił się, musnął wzrokiem szpargały na stole. Szybko odwrócił głowę, ale to wystarczyło komisarzowi. Chwycił kartkę. Papier pomimo upływu lat był w dobrym stanie, jedynie lekko pożółkł.

– Oto sztandar Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego, dumny znak oddziałów oddanych zaszczytnemu zadaniu zwalczania reakcyjnych band próbujących przywrócić znienawidzony reżim sanacyjny… – odczytał fragment, następnie wbił ponure spojrzenie w Mierczaka. – Czy wyście to chcieli u nas powiesić? I jeszcze oczekiwać pochwały z centrali? Co za brak politycznego wyczucia! Przecież oni to ściągali w popłochu piętnaście lat temu i woleliby zapomnieć o tych sprawach na zawsze. Te bandy reakcyjne to teraz patrioci z Armii Krajowej i bohaterscy żołnierze wyklęci, a Urząd Bezpieczeństwa to okrutny stalinowski terror. Jak chcecie robić muzeum, to nieszkodliwe, bez politycznego drugiego dna. Wszystko trzeba przejrzeć i pokazywać tylko normalną robotę milicjantów ze złodziejaszkami, pijakami i rozrabiakami. Żadnej polityki. Zrozumiano?

– Ale przecież nawet pański ojciec, świeć Panie nad jego duszą, mądry i ludzki był, chociaż z wojewódzkiego urzędu przeszedł. Jeszcze pracował, jak się przyjmowałem, to pamiętam – zaoponował posterunkowy.

– Mierczak, niech was ręka boska broni wieszać tam coś o moim ojcu. To, jaki był prywatnie, a co robił w służbie, to dwie różne rzeczy. Ja tam bym chyba dziś wolał, żeby był w reakcyjnej bandzie…

– I co, mundur zastępcy komendanta też schować? Trzy godziny cerowałem. Przecież te wyłogi tak kunsztownie haftowane, że szkoda by było…

– Mundur może być, byle bez tych stalinowskich opisów, trzeba zrobić nowe. Resztę przeglądnąć i posortować. Już!

Mierczak trzasnął lakierkami, przyjmując polecenie, i zaczął sprzątać zalegający w pomieszczeniu historyczny bałagan. Zaraz miał się zacząć zwykły dzień na komendzie.

Kukułka odkukała siódmą, koło Edka stało już kilku zdenerwowanych ludzi, zgłaszających kradzieże i inne ekscesy. Dyżurny notował i nadawał bieg sprawom, co rusz wzdychając nad beznadzieją własnej egzystencji. Przez drzwi zajrzał Wróżka, sondując sytuację w biurze. Najwyraźniej chciał od razu skoczyć na poranną kawę, ale ujrzawszy Przytułę, westchnął z rezygnacją i zasiadł za biurkiem, ziewając dyskretnie i udając, że zaczyna jakąś papierkową robotę.

Komendant zamyślił się na wspomnienie ojca. Od jego śmierci minęło prawie dwadzieścia lat, a nim nadal targały sprzeczne uczucia. Z jednej strony, kochał go i żałował jego odejścia. Tego, że nie może z nim być i po prostu porozmawiać. Być może naprawić kilka błędów. Im był starszy, tym mocniej odczuwał, że jego żale i zarzuty w stosunku do rodziców były niesprawiedliwe, powodowane krewkim charakterem, brakiem doświadczenia życiowego. Tak, człowiek ma zazwyczaj największe zatargi z bliskimi, którzy kochają go i dbają o niego, tyle że po swojemu. Ironia losu czy prawidłowość naukowa? Z drugiej strony, miał przeczucie, że ojciec zabrał do grobu wiele tajemnic. W domu nie rozmawiało się o tym, jak się rodzice poznali, jak zakochali. Nikt nie snuł wspomnień, jak się mama czuła w ciąży i jak wcinała ogórki kiszone w drugim trymestrze. Historia ich rodziny zaczęła się po urodzeniu Przytuły. Nigdy go to nie dziwiło, dopiero kilka lat po śmierci ojca zapytał mamę, jak się poznali, skąd tata pochodził. Nie było to dla niego specjalnie ważne, ale czuł, że wiele spraw nie ma swojego początku, swojego historycznego miejsca. Mama zbyła go dość ostro. Zbyt ostro, żeby się nie zdziwił. Zaczął wtedy tropić ślady swojego ojca w przeszłości – kim był, jak się znalazł w tym mieście. Rozpoczął na własną rękę poszukiwania tego, co inni zwykle wiedzą od małego.

Mierczak usuwał nocny bałagan, przesuwając pamiątki i dokumentację na bok, choć trudno było ukryć manekin z mundurem, sztandar i kilkadziesiąt kilogramów papieru w niezbyt dużym pomieszczeniu. Było to raczej upychanie po kątach. Przytuła skorzystał z okazji i zaczął przeglądać stare gazety oraz plakaty, piętrzące się pod ścianami. Ich wymowa była jasna – wróg czai się wszędzie, a milicjant to jedyny prawy człowiek na tym łez padole. Poza tym mnóstwo opisów spraw i dochodzeń, od walki ze spekulantami i szabrownikami mienia poniemieckiego po psychopatycznych zabójców.

– Hm… też nie mieli lekko. Czy za komuny, czy dziś, kradną i mordują tak samo – mruknął Przytuła i zaczął czytać: – Już trzecia ofiara seryjnego mordercy w województwie wałbrzyskim. Komendant wojewódzki wyznacza nagrodę pieniężną w wysokości pięciu tysięcy złotych za wskazanie śladów prowadzących na trop sprawcy… O, nieśmiertelny temat – walka z pijanymi kierowcami. Jak wskazują statystyki, co trzeci kierowca wyruszający w trasę znajduje się pod wpływem alkoholu… No, to teraz chyba jest trochę lepiej, chociaż więcej jeździ po trawce…

Przytuła wertował dalej podniszczone periodyki i plakaty, była to istna kopalnia informacji sprzed czterdziestu lat. Odrzucając propagandową powłokę, można było się sporo dowiedzieć o pracy milicji i charakterze przestępstw w Polsce za PRL-u. Może ten pomysł Mierczaka nie jest tak zupełnie do bani? Może to kogoś zainteresuje?

Nagle Przytuła zmartwiał, przerzucająca kolejne kartki ręka znieruchomiała. Wpatrywał się, zaskoczony, przez dłuższą chwilę. Nie było wątpliwości – z czarno-białego zdjęcia w przeglądanym periodyku spoglądał na niego człowiek z witrażu. Fotografia przedstawiała go nieco inaczej ujętego, ale twarz była ta sama. Ten sam, lekko zaskoczony wyraz twarzy. Komisarz rzucił się łapczywie do czytania artykułu o tajemniczo brzmiącym tytule – Ofiara grobowca.

20 października 1973. Podczas prac renowacyjnych w kościele pod wezwaniem św. Jakuba znaleziono w otwartym dla konserwatorów szesnastowiecznym grobowcu zwłoki. Są to najprawdopodobniej ślady porachunków świata przestępczego z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, na co wskazywały znalezione dokumenty i inne przedmioty, w tym broń palna. Ofiara straciła życie w wyniku postrzału w serce. Po dokładnej analizie i porównaniu spraw prowadzonych przez miejscowe organa ścigania w okresie 1948–1952 potwierdzono tożsamość zamordowanego, który był znanym faszystowskim kolaborantem i wywrotowcem spod znaku Armii Krajowej. Po przeprowadzeniu czynności zabezpieczających ślady, obszar grobowca oddano ponownie do renowacji. W sprawie wszczęto śledztwo mające na celu ustalenie przebiegu wypadków i schwytanie sprawcy czynu, który niezależnie od proweniencji zamordowanego jest ścigany z całą surowością prawa…

Przytuła zamyślił się. Ech, te propagandowe slogany. Jeszcze dwadzieścia kilka lat temu uczono ich o burżuazyjnych renegatach i londyńskich sprzedawczykach. Tu piszą, że potwierdzono tożsamość zamordowanego. Dali nawet zdjęcie, czyli ładna pani przewodnik nie była na bieżąco. Milicja ustaliła tożsamość ofiary, choć może tylko twierdziła, że ją zna. I wtedy, i teraz liczyła się wykrywalność, ustalenie ofiary, a następnie zabójcy, w tym przypadku najlepiej już nieżyjącego. W tym okresie to była kolejna stówka do premii tutejszego komendanta, czyli starego Przytuły. Może czas pogrzebać w dawnych dokumentach, zobaczyć, jak działał szanowny tatulek?

– Mierczak, gdzie są teraz archiwa z tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego trzeciego? – zapytał zorientowanego we wszystkim podwładnego.

– Mhm… – posterunkowy zamyślił się. – Wcześniej mieliśmy wszystko w naszym archiwum w piwnicy, ale w ramach akcji centralizacji połączonej z digitalizacją wysyłamy pełną dokumentację do wojewódzkiej. Lata siedemdziesiąte poszły chyba niedawno. Pan aspirant Wruszkowski je przygotowywał. Zresztą, panie aspirancie, pan to wie najlepiej.

– Jak tam, Wróżka? Poszły te dokumenty? – Przytuła skierował wzrok na drugiego podwładnego.

– Mhm… Eee, prawie… – Wróżka dość umiejętnie unikał kontaktu wzrokowego z przełożonym.

– Prawie poszły, czyli nie poszły. Akurat w tym przypadku lenistwo się na coś przydało. Spytam jeszcze, tak z ciekawości, lata sześćdziesiąte i pięćdziesiąte też spokojnie sobie leżą?

– O, nie, nie. Wcale nie tak spokojnie, ale… mhm… jeszcze leżą. Dojrzewają do przeprowadzki. – Wróżka chciał jakoś zaznaczyć, że wyniki jego pracy to nie tylko dno z beznadzieją i jakikolwiek postęp został odnotowany.

– Rozumiem. Te trzy tygodnie, które spędziliście poza normalnymi obowiązkami, tłumacząc się pracą w archiwum, to niezbędne przygotowanie psychologiczne do tak dużej operacji. Połączone jeszcze z kilkudniową jednoosobową burzą mózgów na temat: Jak spakować do pudeł kilkaset skoroszytów, minimalizując ich traumę przeprowadzkową?

– O, to wcale nie tak! To poważne zadanie logistyczne, nie da się tego po prostu, ot tak, spakować i przeprowadzić.

– No, dobra. Chwilowo odwołuję te przenosiny, wojewódzka poczeka. Mam w tych papierach coś ważnego do znalezienia. A ty, Wróżka, w ramach podnoszenia umiejętności policyjnych pójdziesz dziś z Mizerą w patrolu na Kruczkowskiego i Miedzianą. Trzeba wywietrzyć kurz piwniczny z twojej mózgownicy. Może wtedy szybciej upora się z tym poważnym zadaniem logistycznym?

Wróżka z przerażoną miną już otworzył usta, aby wyrazić swój sprzeciw, ale prawdopodobnie doszło do niego w tym momencie, że każde słowo może pogorszyć jego sytuację i patrol w szemranej dzielnicy to jeszcze nie taka duża kara. Tym bardziej że Mizera pomimo wątłej postury był znany z zamiłowania do sztuk walki. Wiedziały o tym również tamtejsze rozrabiaki i rzadko go zaczepiały.

– No, to do piwnicy. Przerwę ten archiwistyczny spokój. Jakby co, jestem na dole! – zagrzmiało już z korytarza.

Po wyjściu komisarza Wróżka spojrzał ciężko na Mierczaka, a potem syknął:

– Dziękuję, że pan tak dużo wiesz o moich obowiązkach i terminach, to bardzo ułatwia tłumaczenie się przed Przytułą.

Mierczak skinął głową, tak jakby tamten mu rzeczywiście dziękował, i powrócił do sortowania dokumentów dla nowo powstającej izby pamięci. Kukułka wyskoczyła ze swojej budki osiem razy.

5. Propozycja

Styczeń 1944

– Herr Kopecky, to jeszt pewny geszeft. My każdy tydzień transzportieren ten geld na centralna magazyn. Ochrona jest mała, zawsze to samo, wiem, gdzie trzeba robić atak. Kajner wajs, nikt nie wie, nikt śledzi. Pan rozumiesz? – Lepke upił łyk piwa, następnie zamarł, oczekując odpowiedzi Witka.

Ten trwał dłuższą chwilę nieporuszenie, całkiem jakby nie słyszał wypowiedzianych słów.

Lepke sam przedstawiał się jako dobry Niemiec. Po kilku piwach okazywało się, że definiuje to jako osobę, która nie krzyczy głośnoHeil Hitler – robi to tylko kiedy musi – oraz jest kimś, kto nie znajduje przyjemności w mordowaniu i męczeniu ludzi w podbitych krajach. Lepke był biznesmenem. Ujawniało się to w traktowaniu każdego kontaktu z innymi jako okazji do osiągnięcia korzyści własnej. Można było to poznać również po zapale do nauki miejscowego języka w takim stopniu, aby móc się sprawnie dogadać i nie dać oszukać. Jednakże najistotniejszym znakiem rozpoznawczym Lepkego biznesmena była pogarda dla wszystkich, którzy nie przynosili mu korzyści. Niezależnie od narodowości lub rasy.

Witek był dla Lepkego pożyteczny i kilka interesów już ubili. Nabrali do siebie względnego zaufania i teraz przyszła pora na propozycje grubszego kalibru. Lepke był pracownikiem Urzędu Powierniczego, oddelegowanym do pracy w dziale administracji więzienia śledczego Policji Bezpieczeństwa i Służby Bezpieczeństwa Dystryktu Warszawskiego, znanego szerzej pod nazwą Pawiak.

Urząd Powierniczy został powołany jako podmiot odpowiedzialny za kontrolę majątku zdobytego przez niemieckiego okupanta w różnorodnych działaniach skierowanych przeciwko ludności podbitego kraju. Począwszy od zajęcia mieszkań i innych nieruchomości, a skończywszy na drobnych precjozach, jak srebrne łyżeczki lub świeczniki. Wszystko, co wpadło w ręce niemieckich służb, było skwapliwie rejestrowane i oddawane w depozyt władzom okupacyjnym. Nikt tych depozytów prawowitym właścicielom oddawać nie zamierzał, tym samym z miesiąca na miesiąc, wraz z postępującym procesem eksterminacji Żydów oraz pozostałych zatrzymań w wyniku łapanek i aresztowań, magazyny ze zdobytym majątkiem rozrastały się, a pracy przybywało.

Lepke z ramienia Urzędu Powierniczego był również zaangażowany w przygotowania do przekształcenia budzącego grozę więzienia w nową jednostkę – obóz koncentracyjny KL Warschau, zgodnie z planami rozbudowy sieci obozów pracy opracowanymi przez Heinricha Himmlera. Rolą Herr Lepkego w tym zadaniu miało być koordynowanie oraz udoskonalanie systemu składowania i liczenia znalezionych przy więźniach kosztowności oraz pieniędzy. Zdarzały się tutaj całkiem ładne sumki, a wszystko to trafiało w jego ręce. Za pokwitowaniem, oczywiście. Ale kwity mają to do siebie, że tworzą własny, odrębny świat, opisywany poprzez cyfry, podpisy osób odpowiedzialnych, zestawienia zbiorcze i inne typowe dla dokumentacji finansowej zjawiska. I rzadko się zdarza, żeby świat dokumentacji odzwierciedlał dokładnie świat rzeczywisty. U Lepkego to się nigdy nie zdarzało.

Zafałszowane sumy, ilości, nieczytelne podpisy, zagubienia dokumentów i ich duplikaty potwierdzone przez nie wiadomo kogo. To wszystko, sterowane wprawną ręką i głową Herr Lepkego, wraz z alternatywną księgowością stworzyło mały nielegalny składzik w szafie stojącej w rogu gabinetu, pełnej złota i pieniędzy. Niestety, kontrole i donosicielstwo nasilały się nawet tu, w samym centrum pracy tajnej policji, i spokojnie prowadzony od kilkunastu miesięcy biznes był coraz bardziej ryzykowny. Dlatego właśnie Lepke od jakiegoś czasu przemycał wszystko w małych ilościach przez punkt kontrolny przy wyjściu na teren prywatny, ale nadchodzące sygnały były jasne – od potężnej reorganizacji dzieliły ich dni, w najlepszym razie tygodnie. Decyzja nasuwała się sama – wyniesienie całego skarbu za jednym zamachem. Było to o tyle prostsze, że transport oficjalnych kosztowności odbywał się regularnie i wystarczyło dołączyć tam nielegalny, prywatny dodatek. Tylko tyle i aż tyle.

Sprawa spędzała Lepkemu sen z powiek od kilkunastu dni; przemyślał podczas ostatnich bezsennych nocy wszystkie możliwe scenariusze rozwoju akcji i zawsze kończył w tych rozważaniach przed plutonem egzekucyjnym. W końcu postanowił działać, przerwać to niekończące się nerwowe oczekiwanie, i wtedy przyszedł mu do głowy Witek. Tak, ten Polak z niemieckimi papierami się nadawał. Wydawał się on równie mocno nienawidzić zarówno Niemców, jak i własnych rodaków.

Jak się dowiedział Lepke swoimi kanałami, Witek przyjechał do Warszawy, bo nie miał życia w rodzinnym miasteczku w Małopolsce po tym, jak podpisał volkslistę. Grożono mu śmiercią, rzuciła go narzeczona, ludzie przeklinali go na ulicy i pluli na jego widok. Witold Kopecki bardzo do Lepkego pasował – zdesperowany w swoim dążeniu do przetrwania zawieruchy okupacji, a jednocześnie pogrążony w nienawiści do całego świata, gdzie nie uznawali go za swojego ani Niemcy, ani Polacy. Powoli stawał się podobnym do niego biznesmenem. Kopecki w ramach volkslisty został uznany przez władze okupacyjne za Eingedeutschte, czyli osobę częściowo spolonizowaną i posiadającą tymczasowe obywatelstwo III Rzeszy. Lepke, widząc zbliżający się wielkimi krokami koniec swojego eldorado, coraz częściej myślał, o co dokładnie poprosić Kopeckiego i co mu za to dać.

Kopecki godzinę później wracał do domu, rozważając plan przedstawiony przez Lepkego. Bardzo ryzykowny plan. Wyglądał on następująco: Lepke spakuje transport jak co tydzień, jednakże tym razem sporządzi dokumenty tylko na część wywożonych kosztowności. Część prywatną ukryje pomiędzy legalnymi pakami. Kontrola na wyjeździe jest dość pobieżna, wystarczy, że okaże się dokument i przesyłkę. Zawsze jedzie kierowca i konwojent. Rutynowo przydzielany kierowca jest często delegowany do zadań operacyjnych gestapo i wtedy samochodem kieruje ktoś wyznaczony przez Lepkego. Tym razem Lepke dopilnuje, żeby kierowca był niedostępny i sam się oddeleguje na zastępstwo. Natomiast konwojent jest przydzielany z urzędu i to będzie ich największy problem, gdyż powinien być on przekonany, że nastąpił normalny bandycki napad. Pytanie, czy ma zginąć, pozostało otwarte.

Byłoby to wszystkim na rękę, jednakże Lepke się sprzeciwiał. Uważał, że śmierć człowieka utrudniłaby dalsze przewożenie skarbu. Służby będą się mścić na ludności cywilnej za zamordowanego żołnierza, a tak sprawa zaczęłaby po kilku dniach cichnąć. Tym bardziej że zadeklarowana oficjalnie wartość transportu byłaby dość niska. Nikt nie będzie robić wielkiego śledztwa dla tych kilkuset marek. A jeżeli konwojent zeznałby, że Lepke nie miał z tym nic wspólnego, wtedy dochodzenie nie dotykałoby jego osoby, byłby tylko poszkodowanym. Kopecki obawiał się jednakże dekonspiracji, żywy świadek to problem dla niego i ewentualnych towarzyszy napadu. Dokładniejsze ustalenia miały zapaść jutro. Na razie trzeba było przeglądnąć trasę przejazdu samochodu i zwerbować wspólników.

Witek usiadł na ławce z widokiem na szeroki nurt Wisły. Zapatrzył się ponuro w szarawą płachtę wody, migoczącą jedynie gdzieniegdzie jasnymi refleksami. Propozycja Lepkego była dla niego światłem w życiowym tunelu. Trzeba to dobrze rozegrać, trzeba wybrać najrozsądniejszy wariant.

Kilka ostatnich lat spędził na powolnym zamykaniu się w murach wyznaczonych jego maksymą: Aby tylko spokojnie żyć. Wojna potrwa nie wiadomo jak długo, Niemcy może i przegrają, ale czy wyjdą z Polski? On na razie nie był nękany, miał papiery, żył. Do tego mógł jeszcze stać się bogaty. Może dzięki Lepkemu i jego pieniądzom wzniesie niezdobytą twierdzę, gdzie zabezpieczy się i przed Niemcami, i Polakami, i całym światem.

Czy Agnieszka mu przebaczy? Czy wróci do niego, kiedy zrozumie, że tylko tacy jak on przetrwają ten ponury czas i za kilka lat będą jedyną ostoją dawnej Polski, bo inni zginą marnie w nierównej walce? Jego postawa była mądra, niewielu ją rozumiało, ale on wiedział, że jest mądry. Nie ocali innych, nie jest na tyle silny, ale może uratuje siebie i Agnieszkę… Raz ją uratował, kiedy pierwszy raz się spotkali. Nie zrozumiała, że to nie przypadek, że są dla siebie stworzeni. Była wdzięczna, ale nie umiała znieść myśli, że zawdzięczała życie takiemu jak on. Byle teraz nic nie zepsuć, a potem naprawi się wszystko inne. Całe życie się naprawi.

6. Poszukiwania w archiwum

Drzwi z napisem „Archiwum” ustąpiły ze zgrzytem. Gruba warstwa kurzu dowodziła, że Wróżka nie spędził tu zbyt wiele czasu, to samo mówiły grzbiety skoroszytów. Szary pył był wszędzie i przywodził na myśl grobowce egipskich faraonów, zamknięte od wieków dla osób postronnych. Przytuła miał nadzieję, że nie przetrwała tu pomiędzy kartkami papieru jakaś stuletnia bakteria rzadkiej i nieuleczalnej choroby.

Zastanawiał się, przerzucając pierwsze skoroszyty, jak znaleźć szukane dokumenty. Jedyne, co przychodziło mu do głowy jako wyróżnik, to data – 20 października 1973. Na szczęście nowsze teczki były ułożone numerami i ten system trzymał się również z grubsza chronologii otwarcia spraw. Każda kolejna sygnatura nie mogła być przypisana dacie wcześniejszej niż poprzednia. Niestety, 20 października 1973 był datą notatki w biuletynie, a nie datą rozpoczęcia dochodzenia. Na jednej z pustych półek rósł stos przejrzanych skoroszytów, duszący kurz wirował w szarawym blasku jarzeniówki.

W końcu Przytuła trafił na akta poszukiwanej sprawy. A raczej akteńka, bo w porównaniu z opasłymi tomami opisującymi inne przestępstwa te zawierały się zaledwie w kilku protokołach, zdjęciach i opisach. Wszystko wieńczyła decyzja prokuratury o umorzeniu śledztwa. Najbardziej zdziwiły Przytułę daty. Znalezienie ciała, badania w instytucie medycyny sądowej, decyzja o umorzeniu śledztwa. Te wszystkie wydarzenia dzieliło zaledwie kilkanaście dni. Tempo zaiste ekspresowe, szczególnie w przypadku zabójstw. Zdjęcia przedstawiające ciało ukazywały szarobrązową zmumifikowaną postać w kurtce, opis wskazywał na postrzał gdzieś w okolicy serca. Gdzie karta identyfikacyjna ofiary? Gdzie odnośnik do starszych spraw prowadzonych na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych, wspomnianych w zapiskach biuletynu? Jeżeli zidentyfikowano tego człowieka, musiało być w tych papierach wymienione nazwisko. Nic takiego nie znalazł. Tylko w jednym z protokołów, w którym przedstawiono prawdopodobny przebieg wydarzeń i przyczynę zgonu, ktoś obok tekstu napisanego na maszynie dopisał piórem WK. Przytuła zawsze czytał wszystkie notatki na marginesach, dopiski, z pozoru nieistotne uwagi. To był często ślad prowadzący do rozwiązania.

– WK. Inicjały? Czyje? – mruknął pod nosem.

Kto to napisał? Protokół sygnował… pułkownik Stefan Przytuła. Tata? Komisarz zdziwił się. Protokół sporządzał sam komendant? Taką funkcję wtedy pełnił jego ojciec. 1973 był ostatnim rokiem służby przed odejściem na emeryturę, a młody Mierczak zaczynał swą życiową przygodę jako gliniarz. Ojciec odszedł ze Służby Bezpieczeństwa i kilka ostatnich lat przed emeryturą spędził jako komendant milicji w ich mieście. Powody tej decyzji były nieznane. Albo się czymś naraził centrali i skazali go na banicję do powiatowego miasta, albo sam odszedł. Może nie wytrzymał nerwowo pracy w tak parszywej służbie, jak walka z podziemiem, najpierw akowskim, potem z kiełkującą opozycją? Może chciał przebywać więcej z rodziną?

Przytuła miał wtedy kilkanaście lat i zwiększoną ilość czasu spędzonego przez ojca w domu odebrał raczej negatywnie. Ojciec mało się interesował jego wychowaniem i więź ich łącząca była słaba, a kiedy minęło dzieciństwo, przestali jej nawet poszukiwać. Lepsze było podwórko, koledzy, wypady na hałdy za starą walcownią, balangi z butelką wina zamykanego na kapsel i Niebiesko-Czarnymi z głośników gramofonu Bambino. Podstarzały ojciec na bujaku w salonie nie był kimś z dawna oczekiwanym, kto w końcu powrócił i można się nim cieszyć. Był raczej intruzem, do którego się trzeba przyzwyczaić, znosić jego uwagi, fochy i humorki. A dodatkowo, jako mundurowy, stary był przyzwyczajony do kontrolowania wszystkiego oraz rozkazywania wszystkim i w każdej sprawie. Nastolatek nie lubi wtrącania się w jego sprawy, decydowania o życiu, szczególnie przez kogoś, kto był przez wiele lat jedynie odległą, mglistą postacią, widywaną na niedzielnych obiadach. Przytuła westchnął ciężko nad swoim losem. Sam też nie był bez winy, nie garnął się do niego, nie szukał kontaktu, choć czy dziecko może samo ułożyć życie rodzinne, posprzątać to, co dorosły zaniedbał?

Trzeba znaleźć tę sprawę z lat czterdziestych, tam mogą być pozostałe informacje. Przytuła rzucił się do szperania na innej półce, z najstarszymi sprawami, jednakże po kilkudziesięciu minutach jego zapał spadł do zera. To była informacyjna dżungla! Chronologię dat zagubiono całkowicie, o ile kiedykolwiek była przestrzegana. Większość dokumentów była wypełniona odręcznym, trudnym do odczytania pismem, każda sprawa prowadzona według indywidualnych standardów prowadzącego. To byłby cud, gdyby trafił na odpowiednie papiery, a sądząc po brakach dokumentacyjnych ze śledztwa późniejszego, można było się spodziewać podobnej ingerencji w sprawach powiązanych.

Tylko po co? Co chciał ukryć ojciec przed potomnymi? Już fakt, że sam spisywał dokumentację w sprawie zwłok, był bardzo zastanawiający. Jako komendant miał do tego ludzi, ale z nich nie skorzystał. I do tego ta notatka… Trzeba sprawdzić charakter pisma, czy to na pewno on napisał.

Przytuła zebrał znalezione akta, resztę zostawił, nie odkładając na wcześniejsze miejsca. Przynajmniej wiadomo, do której teczki doszedł. Jak leżały tyle lat, to poleżą jeszcze kilka dni. Drzwi z napisem „Archiwum” domknęły się ze zgrzytem. Komisarz zaczął wchodzić po schodach. Zrobił zaledwie kilka kroków, kiedy jego uwagę zwrócił dziwny odgłos. Jakby krople kapiące rytmicznie w kałużę, delikatny wodny dźwięk rozchodził się po piwnicznym korytarzyku z betonowym pogłosem. Cichym, ale dość wyraźnym. Odwrócił się. Za wejściem do archiwum otwarte były następne drzwi. Nigdy tam nie było żadnego pomieszczenia. Porowata ściana piwnicy kończyła się brudnym kącikiem z tacką pełną trutki na szczury. Zazwyczaj tak było. Teraz ziały tam otwarte stalowe drzwi, zza których dochodził odgłos spadających kropli.

Przytuła odwrócił się. Przez chwilę nie był pewien, co zrobić. Od drzwi wiało piwniczną stęchlizną i głowę dałby sobie uciąć, że słyszy stamtąd przytłumione ludzkie jęki. Zrobił krok, zawahał się, znowu krok. Minął archiwum i podszedł do otwartych wrót. W szarym świetle żarówki zobaczył plecy człowieka w mundurze, stojącego w rozkroku nad skuloną na posadzce i jęczącą postacią.

– Już ja cię nauczę, zdrajco! – syknęła postać w mundurze i kopnęła leżącego, który ponownie jęknął i lekko zmienił pozycję, próbując uniknąć bólu.

Wtedy kopiący obrócił się w stronę Przytuły, który zastygł w pełnym zaskoczeniu. Umundurowany wychylił się w stronę korytarza i wrzasnął:

– Sierżant, przynieście wiadro wody! Zemdlał.

Nie widział postaci komisarza, był jak z innego wymiaru.

– Tata? – jęknął Przytuła, wpatrując się z przerażeniem w wykrzywioną przez złość twarz. – Tato, to ty?

Tamten nie reagował, jakby nic nie słyszał. Wtedy ktoś minął Przytułę. W rękach starego komendanta pojawiło się wiadro. Chlusnął strumieniem wody, a postać na ziemi zakrztusiła się i usiadła. Można było teraz zobaczyć jej twarz.

– Rany boskie – jęknął Przytuła na widok męczonego.

Upuścił dokumenty na ziemię i rzucił się do pomieszczenia. Przerwie to, przerwie to, choćby miał bić własnego ojca. To trzeba przerwać… Poczuł potężne uderzenie porowatego betonu w czoło.

– Panie komisarzu, panie komisarzu!

Twarz Mierczaka co rusz rozpływała się i rozmazywała na tle zakurzonej szarości piwnicznej ściany. Przytułę przeszyła straszna myśl: „Chcą mnie torturować, wyciągnąć zeznania siłą!”.

– Niczego się ode mnie nie dowiecie, mordercy – wydusił przez obolałe wargi.

Poczuł silny ból skroni. Do zamazanej chmurki przedstawiającej twarz Mierczaka dołączyła druga chmurka, która również coś mówiła.

– Klepki mu się pomieszały od tego uderzenia. A może to udar? Polać go wodą? – przypłynęła ze strony chmurek diagnoza jego stanu.

– Ani się ważcie, mordercy, bandyci! – ryknął Przytuła, zrywając się na równe nogi. – Ocucić, żeby dalej bić i wymuszać zeznania. Hańba! Już ja wam pokażę.

Zataczając się, pognał po schodach, minął dyżurkę Edka i wypadł na plac przed komendą. Tam ocuciło go świeże powietrze. Przez moment rozglądał się, zdziwiony, jakby znalazł się tutaj całkiem niespodziewanie i nie wiadomo w jaki sposób. Mierczak wybiegł minutę później. Zobaczywszy Przytułę, toczącego wkoło podejrzliwym spojrzeniem, podszedł i powiedział uspokajającym tonem:

– To pewnie przez ten kurz. Miał pan atak duszności, przewrócił się i uderzył o ścianę. Tam nie było sprzątane przez lata. Panie komisarzu, proszę do środka. Herbaty zaparzymy, Edek pogłośni Złote Przeboje. Zaraz się pan lepiej poczuje.

– Co? – Przytuła dopiero teraz go zauważył. – A, tak, tak… Herbata. Kurz. Wizje. To możliwe. Tak, całkiem możliwe…

Weszli z powrotem do budynku. Komisarz maszerował przez biuro, odprowadzany ciekawym spojrzeniem Edka i kilku zgromadzonych interesantów. Wróżka zamykał właśnie wejście do piwnicy.

7. Napad

Luty 1944

Czekali, przyczajeni w wilgotnej szarości bramy. Kiedyś był to tętniący życiem kawałek stolicy, zamieszkany głównie przez bogate żydowskie rodziny. Dlatego nic dziwnego, że teraz okolica wyglądała jak wymarła. Co lepsze mieszkania zajęli ludzie związani z nową, okupacyjną władzą, inne stały głucho zabite deskami, daremnie oczekując na powrót właścicieli, przymierających z zimna, głodu i chorób w obozach koncentracyjnych. Pozostali przy życiu mieszkańcy przemykali się do domów chyłkiem, nie interesując się niczym poza własnym przetrwaniem i drżąc przy każdym podejrzanym odgłosie z ulicy. Jedynym ich celem było odnalezienie schronienia przed posępną rzeczywistością.