Między Placem Bohaterów a Rechnitz. Austriackie rozliczenia - Monika Muskała - ebook

Między Placem Bohaterów a Rechnitz. Austriackie rozliczenia ebook

Monika Muskała

4,3

Opis

Między Placem Bohaterów a Rechnitz. Austriackie rozliczenia to książka o odkłamywaniu historii. Znalazły się w niej rozmowy z Elfriede Jelinek, Gerhardem Rothem, Peterem Turrinim i Ulrichem Seidlem, a także rozmowy o Thomasie Bernhardzie i Wernerze Schwabie. To twórcy austriaccy, którzy wkładali palec w ranę, mówiąc o tym, co wyparte i zapomniane. Również za ich sprawą austriackie społeczeństwo po kilkudziesięciu latach uśpienia zbiorowego sumienia mitem „pierwszej ofiary Hitlera”, dokonywało rewizji pamięci i przejmowało odpowiedzialność. Kulminacją narodowej histerii rozliczeniowej stała się pamiętna prapremiera ostatniej sztuki Thomasa Bernharda Plac Bohaterów (Heldenplatz). Dwadzieścia lat później Elfriede Jelinek w Rechnitz (Anioł Zagłady) opowie przejmująco o sile i bezsile przypominania.

Książka o austriackich rozliczeniach z przeszłością stwarza pretekst do dyskusji o funkcjonowaniu historii w pamięci zbiorowej również w kontekście polskich debat historycznych z ostatnich lat. Droga od amnezji do amnestii jest trudna, bo prowadzi przez bolesne przypomnienia, ale bez nich nie ma wybaczenia i ostatecznie: zapomnienia.

Integralną częścią książki jest dramat Elfriede Jelinek Rechnitz (Anioł Zagłady)w tłumaczeniu Moniki Muskały. Rechnitz to miejscowość w Burgenlandzie, gdzie pod koniec wojny dokonano masakry 200 robotników przymusowych (w większości węgierskich Żydów) podczas przyjęcia na zamku hrabiny Margit von Betthyány. Uczestniczyli w niej lokalni notable z Gestapo i SS. Grobów nigdy nie odnaleziono, winni nigdy nie zostali osądzeni. W sztuce Rechnitz (Anioł Zagłady) Jelinek oddaje głos posłańcom, którzy relacjonują tamte wydarzenia. Jednak odsłaniając kolejne fakty, zaciemniają oni, relatywizują lub podważają prawdziwość poprzednich. To sztuka o złudności przypominania historii poprzez jej zagadywanie, a także o perwersji języka debat publicznych, w których roztrząsa się moralne ekscesy, zbrodnie i ludobójstwa.

• • •

Pasjonujące jest w tej książce wyjście poza sztukę, która rozliczenie, co prawda, umożliwia, ale zarazem niesie pokusę łatwego rozgrzeszenia. W Między Placem Bohaterów a Rechnitz działa bowiem osobliwy mechanizm, w którym przypomnienie automatycznie wyzwala odruch zapominania. Autorka przenikliwie eksponuje jego działanie, pokazując jak anamneza dopomina się o amnestię, prowokującą ostateczną amnezję.
Wiele bym dał, żeby polskiego czytelnika Bernharda czy Jelinek przyłapać na gorącym uczynku bilansowania austriackich rozliczeń. Już widzę, jak kojarząc wątki i wczytując się w świetnie zaprojektowaną panoramę, co jakiś czas z ulgą konstatuje, „ach, jak dobrze, że to nie my, że to nie ja”, by za chwilę siebie samego dopytać, „czy aby na pewno?”. -
Janusz Margański

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 534

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (4 oceny)
2
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki Przemek Czepurko
Projekt logotypu serii Przemek Czepurko i Agata Biskup
Redaktorka serii Iga Gańczarczyk
Redakcja merytoryczna Janusz Margański
RedakcjaJoanna Targoń
KorektaFilip Fierek
AdiustacjaRegina Warska
Projekt typograficzny Marcin Hernastessera.org.pl(przy współpracy Agaty Biskup i Przemka Czepurko)
Skład i łamanie Małgorzata Chyc | www.bymouse.pl
Wydanie I
Integralną częścią książki jest dramat Elfriede Jelinek Rechnitz (Anioł Zagłady) w tłumaczeniu Moniki Muskały Tytuł oryginału / Elfriede Jelinek, Rechnitz (Der Würgeengel) Copyright © by Rowohlt Verlag GmbH, Reinbek bei Hamburg, 2009 Copyright © by the Authors, 2016 Copyright © for this Edition by Korporacja Ha!art, 2016 Zdjęcie na okładce / Elfriede Jelinek Sportstück, reżyseria: Einar Schleef. Premiera 23 stycznia 1998, Burgtheater w Wiedniu © Andreas Pohlmann
ISBN 978-83-65739-58-2
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Książka wydana przy wsparciu Austriackiego Forum Kultury w Warszawie
Patronat medialny
Wydawnictwo i księgarnia Korporacja Ha!art pl. Szczepański 3a, 31-011 Kraków tel. 12 426 46 03 (księgarnia), 12 422 25 28 (biuro) e-mail:[email protected] Księgarnia internetowa:www.ha.art.pl
Konwersja:eLitera s.c.
.

liniateatralna

19

pod redakcjąIGI GAŃCZARCZYK

W dyskusji o najnowszej kulturze wciąż brakuje wnikliwych i interdyscyplinarnych opisów zjawisk, które na trwałe zmieniły oblicze współczesnego teatru. W równym stopniu dotyczy to sylwetek najwybitniejszych twórców, których dorobek stanowi filary nowoczesnej myśli teatralnej, jak i analizy przemian zachodzących we współczesnym teatrze oraz jego – wciąż marginalizowanych – związków ze sztuką performansu, nowymi mediami, sztukami wizualnymi czy tańcem. Legendy XX-wiecznego teatru w większości nie doczekały się dotychczas w Polsce gruntownego opracowania. W ramach serii pojawią się książki poświęcone najbardziej znanym twórcom teatralnym, reżyserom i dramatopisarzom, a także cykl publikacji z szeroko rozumianej kultury wizualnej i teorii sztuki – jako inspirujący kontekst dla teatru i dowód na istnienie jego nieco innej tradycji.

1

20-lecie. Teatr polski po 1989

2

Luk Van den Dries, Corpus Jan Fabre. Obserwacja procesu twórczego

3

Wojciech Klimczyk, Wizjonerzy ciała. Panorama współczesnego teatru tańca

4

Fragment mojego życia. Rozmowy z Bernardem-Marie Koltèsem (1983 – 1989)

5

Graham Saunders, „Kochaj mnie lub zabij”. Sarah Kane i teatr skrajności

6

Georges Didi-Huberman, Strategie obrazów. Oko historii 1

7

Christoph Schlingensief: sztuka bez granic

8

Rimini Protokoll. Na tropie codzienności

9

Marcin Kościelniak, Prawie ludzkie, prawie moje. Teatr Helmuta Kajzara

10

Helmut Kajzar, Koniec półświni. Wybrane utwory i teksty o teatrze

11

Dorota Semenowicz, To nie jest obraz. Romeo Castellucci i Socìetas Raffaello Sanzio

12

Robin Detje, Castorf. Prowokacja dla zasady

13

Nie widzę piękna w świecie bez człowieka. O teatrze Jana Lauwersa i Needcompany

14

Świadomość ruchu. Teksty o tańcu współczesnym

15

García. Resztki świata

16

Tim Etchells, Tak jakby nic się nie wydarzyło. Teatr Forced Entertainment

17

Heiner Goebbels, Przeciw Gesamtkunstwerk

18

Andrew Quick, The Wooster Group. Brulion

19

Monika Muskała, Między „Placem Bohaterów” a „Rechnitz”. Austriackie rozliczenia

Dla Jolandy

Podaję do wiadomości, że Eduard i Jolanda Bigler, żydowskie małżeństwo, zaobserwowani zostali w sklepie spożywczym UNION, gdy dokonywali zakupów w ilości większej niż dopuszczalna na kartki żywnościowe dla dwóch osób w mieście Salzburgu, i tym podobne. [...] Ponadto Żydzi Eduard i Jolanda Bigler korzystali nielegalnie z autobusu i tym podobne. [...] W dalszej kolejności Żydzi Eduard i Jolanda Bigler bezprawnie pobierają mleko. [...]

Heil Hitler! Dr Friedrich Hoch

Książkę tę dedykuję Jolandzie Bigler. Pisałam ją w Salzburgu, w domu, który kiedyś był jej domem.

Zamieszkała w nim z mężem przed wojną. W 1938 roku po Anschlussie zmuszeni byli go sprzedać, by opłacić podatek od nieruchomości nałożony na Żydów w wyniku ustaw norymberskich. Zachowali jednak prawo do zamieszkiwania w pokojach na parterze. Nie chcieli uciekać. Wystarali się o obywatelstwo argentyńskie, wierząc, że uchroni ich ono przed obozem.

Piętro willi nadal zajmowali ich niegdysiejsi lokatorzy, dr Friedrich Hoch z rodziną. W czasie wojny stosunki między dawnym żydowskim właścicielem domu a jego byłym lokatorem uległy zasadniczej zmianie. Dr Hoch był teraz kierownikiem działu w urzędzie do spraw wyżywienia landu. Jako nazistowski funkcjonariusz słał do Gestapo donosy na swoich sąsiadów.

Kilometr stąd mieszkał Heinrich Himmler, architekt Zagłady. Z okien widać było mityczną górę Untersberg, na którą co dzień spoglądał Hitler ze swojej wiejskiej rezydencji w Berchtesgaden.

Gdy Argentyna przystąpiła do wojny w 1944 roku, Biglerów aresztowano i wywieziono do Bergen-Belsen. Tam Eduard Bigler został zamordowany. Jolanda przeżyła. Po wyzwoleniu wróciła do Salzburga. Zamieszkała w swoim dawnym domu, teraz popadającym w ruinę. I aż do śmierci walczyła o sprawiedliwość – ze znikomym skutkiem.

Dr Hoch, który po wojnie nadal był urzędnikiem w administracji landu, został w 1949 roku oczyszczony z zarzutu denuncjacji według ustawy o zbrodniach wojennych – nie bez interwencji swojego szwagra, ówczesnego starosty landu salzburskiego. Wniosek Jolandy Bigler o zwrot posiadłości odrzucono, ponieważ sąd uznał, że nie została sprzedana poniżej obowiązującej ceny. Zaś złożony przez nią wniosek o zasiłek dla ofiar hitlerowskiego reżimu załatwiono odmownie, w uzasadnieniu pisząc, że Bigler nie ma austriackiego obywatelstwa.

W 1953 roku na wniosek prokuratury Jolanda Bigler została częściowo ubezwłasnowolniona z powodu utrudniania pracy sądów i urzędów nieustannymi skargami. Zmarła w 1964 roku. Ale nadal tu mieszka.

EKSKURS I DYSKURS(ZAMIAST WSTĘPU)

JANUSZ MARGAŃSKI

Z wiedeńskiego Heldenplatz, czyli placu Bohaterów, do Rechnitz, małego miasteczka w Burgenlandzie, jedzie się nieco ponad półtorej godziny. Bezpośredniego połączenia, co prawda, nie ma, ale jest wygodna sieć dróg. Wystarczy wsiąść w samochód i wyruszyć wzdłuż Donaukanal, następnie w okolicach Erdberg wjechać na A23, potem A2 niemal prosto na południe. Zielono, pagórki, oko odpoczywa. To Burgenland. Zajmuje wąskim pasmem wschodnią granicę Austrii. Zielone wzgórza ciągnące się łagodnymi pasmami, niewiele lasów. Tu jest znacznie cieplej i spokojniej niż w wietrznym Wiedniu. Toteż na wysokości Eisenstadt aż kusi, by ostro skręcić na wschód nad Neusiedlersee, gdzie dobre wina, zwłaszcza nad samym jeziorem: najlepszy zweigelt. Na jeziorze żagle. Nad wodą chłopiec na desce uczepiony latawca. Niewiarygodne, jak sobie radzi między wodą a niebem. Że też potrafi znaleźć ten wąski przesmyk, niewidzialny dla innych. Chłopiec latający. Muska wodę, wzbija się w powietrze, zupełnie jakby pisał wiersze. Wiersze.

Wspomnienie mgliste, a pokusa daremna, bo na trawersie nagle wyrasta ściana. Spękane szarawe skały układają się ukośnymi warstwami. Zupełnie jak przychwycone w nieuchwytnej na co dzień głębinowej kotłowaninie litosfery. Może to pozostałość tektonicznej depresji powstałej w wyniku osiadania na przełomie oligocenu i miocenu? Geologia... Niektóre wybrzuszenia, rozpadliny, a potem wyłaniające się zza zakrętu gołoborza zakrawają na prawdziwy skandal: nagle odsłonięte, układają się jak wyzywająco wywalone genitalia. I aż kusi, żeby je szybko zakryć kołderką murawy zielonej, zasłonić wypiętrzonym lasem.

Lotny chłopiec robi zwrot, błyska zębami i nieoczekiwanie oddala się pod słońce. I nagle wszystko się przypomina, i wino przestaje smakować. Najpierw mgliście afera z połowy lat osiemdziesiątych, gdy okazało się, że austriaccy winiarze chrzczą swoje trunki glikolem, a potem uporczywe podejrzenie, że wynikły stąd skandal celowo wywołano po to, by przykryć aferę znacznie poważniejszą. Bo tymczasem wyszło na jaw, że prezydent Austrii Kurt Waldheim, były już sekretarz generalny ONZ, należał do nazistowskiej SA i być może brał udział w zbrodniach wojennych na Bałkanach w latach 1943 – 1944, gdzie służył jako adiutant skazanego później za zbrodnie wojenne generała. A może było na odwrót? Może to afera Waldheima miała przykryć fałszowanie win? I co jeszcze? Fałszowanie win. Abschmack.

Ach, jak trudno być zwykłym turystą między Heldenplatz a Rechnitz. Pofałdowany teren, stanowiący część Niziny Panońskiej, kryje dziwny niepokój. Ni stąd, ni zowąd dzieli go granica austriacko-węgierska, którą ustanowiono według kryteriów etnicznych, a nie geograficznych. Tutaj nieoczekiwanie w geografię i morfologię wkracza historia i polityka. I już nic nie powstrzymuje wrażenia, że Burgenland to kraina oblężona: od wschodu napierają Węgry, od zachodu Austria, czyli dawna Marchia Wschodnia Świętego Cesarstwa, do której Burgenland nigdy nie należał; dalej – od południa – Słowenia. Ale nie tylko to. Burgenland jest także oblężony od wewnątrz. Wewnętrzne pęknięcia poświadczają całą jego historię aż po traktat w Trianon, który po I wojnie światowej kończył dzieje imperium Habsburgów, ale zarazem przyznał Burgenland Austrii. Bo w Burgenlandzie niemieckojęzycznych Austriaków zawsze było jakby mniej: Węgrzy, Chorwaci... i jeszcze Romowie, no i Żydzi, po których zostało tylko wspomnienie, zatarte, wyparte wspomnienie. I Burgenland przypominał całej byłej monarchii austro-węgierskiej, że Niemcy należą w niej do mniejszości. Niby nie widać, ale Burgenland to kraina oblężona, oblężona jak cała Austria.

I nagle okazuje się, że wycieczka z Wiednia do Burgenlandu nie jest – nie może być, nigdy nie będzie? – niewinnym ekskursem, że poprzedza ją głęboko skrywana intencja, ba, prawdziwy dyskurs przypomnień i podejrzeń, w którym nic nie jest jednoznaczne, a wszystko zawsze czymś podszyte. Bo zanim wyjedzie się na drogę prowadzącą do Rechnitz, trzeba objechać niemal cały Heldenplatz... żeby tylko...

Jakkolwiek Wiedeń wydaje się najwygodniejszą i najspokojniejszą z europejskich stolic, to spacer po Heldenplatz budzi niepokój. Gdziekolwiek spojrzeć, tam coś się przypomina. Dwa konne pomniki, arcyksięcia Karola i – symetrycznie do niego – Eugeniusza Sabaudzkiego, które miały upamiętnić dawne zwycięstwa, a zapowiedziały ostateczny upadek imperium Habsburgów; Hofburg – dawna siedziba cesarza, ale i miejsce, w którym w 1934 roku przez kilkanaście godzin konał ranny w zamachu kanclerz Dollfuss: wykrwawiał się, bo zamachowcy nie zamierzali go dobić, a współpracownicy ratować – wszyscy chcieli mieć czyste ręce. No i ta zawrotna przestrzeń Heldenplatz! Dobrze wiedział Adolf Hitler, gdzie obwieścić Anschluss rozentuzjazmowanym Austriakom, nawet jeśli nimi gardził.

Niepokój mogłaby pacyfikować znajdująca się tu Biblioteka Narodowa, ale go potęguje, bo część jej zbiorów znajduje się w przepastnych podziemiach, a te nie mają końca i niedaleko za obrysem biblioteki intelektualny labirynt encyklopedii i archiwów przechodzi w miejskie trzewia. Ciągną się one kilometrami pod całym Wiedniem. Zanurzył się w nie z naukową dociekliwością, acz nie bez pewnej przyjemności, Gerhard Roth w Podróży do wnętrza Wiednia. Odkrył, że z archiwami łączą się katakumby, te zaś z miejskimi ściekami, które – choć wszyscy woleliby o tym zapomnieć – w tajemny sposób przenikają – horribile dictu! – na powierzchnię, nurtując więzienia, przytułki i dawne domy dla obłąkanych, a może nawet muzea i galerie.

Toteż, gdy nieopodal wejdzie się do Opery albo do Burgtheater, trudno się oprzeć pokusie, by nie poskrobać bogatych złoceń i nie zajrzeć pod sztukaterie w celu sprawdzenia, czy nie czai się pod nimi cuchnąca brzydota, a nawet występek i zbrodnia. Kulturalny wiedeńczyk stąpa po lukrowanej skorupie, pod którą kotłuje się mroczny bełt. Wielbi operę, świętuje 1 Maja, broni uchodźców, ale też czuje, że w każdej chwili ktoś może mu zajrzeć do grząskiego wnętrza albo nawet spenetrować niejasne osiemdziesięciolecie w dziejach najnowszych jego narodu. Przynajmniej tak go widzą niektórzy austriaccy artyści: od akcjonistów po Elfriede Jelinek. To w Burgtheater w 1988 roku miała miejsce premiera sztuki – nomen omen – Heldenplatz, w której Thomas Bernhard wypomniał/przypomniał swoim rodakom entuzjazm, z jakim pięćdziesiąt lat wcześniej przywitali Hitlera.

Aż strach jechać do Rechnitz. Nie lepiej zawrócić przy odsłoniętym masywie skalnym? Ruszyć na wschód w stronę Neusiedlersee, by podziwiać lotnego chłopca?

O Rechnitz może nikt by nie słyszał, gdyby nie dokonana tu masakra. W Niedzielę Palmową 1945 roku zamordowano tu dwustu Żydów. Zostali zastrzeleni w trakcie polowania, jakie urządzili na nich goście baronostwa Batthyány, zaproszeni na odbywające się na tutejszym zamku przyjęcie – tuż przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Grobów ofiar nigdy nie odnaleziono. Jedyny, cudem ocalały z rzezi świadek został zastrzelony w przeddzień mającego się odbyć po wojnie procesu, przez co cała rzeź, poniekąd wbrew archaicznej tradycji, stała się nieopisywalna, niewyobrażalna. Baronowa umknęła do Szwajcarii, gdzie przez lata prowadziła hodowlę koni.

W miasteczku panuje senny spokój. Obszerny plac jest na ogół pusty. Na obrzeżu stary żydowski cmentarz. Zamknięty, niedostępny, oddzielony od sąsiednich posesji dwumetrowym pasem ziemi niczyjej. Po zamku ani śladu. Nikt nie wie, gdzie stał. Kto go zniszczył – uciekający naziści czy czerwonoarmiści? Zapadł się pod ziemię. Zapewne przeobraża się jak mijane po drodze skały i za jakiś czas stanie się zjawiskiem geologicznym, gdy jego fundamenty odsłoni przyszłe trzęsienie ziemi. Odsłoni zapewne wraz z okolicznymi skałami jako jeden z pokładów trwającego wszak czwartorzędu. Jako zjawisko naturalne nie będzie wymagał usprawiedliwienia, tak jak nie wymagają go kolizje gwiazd, planetoid, galaktyk.

Między Heldenplatz a Rechnitz najważniejsze jest to, co niewidzialne, a jedynie wyczuwalne. W głęboki podziemny pomruk od wojny wsłuchują się austriaccy artyści. Nie wszyscy, bo jedynie buntownicy, outsiderzy, wygnańcy, zapiekli krytycy, złe ptaki (co własne gniazdo kalają). Bo tylko oni ten pomruk słyszą. Pomruk ten stał się za ich sprawą słyszalny dla wszystkich w kolejnych falach austriackich rozliczeń z nazistowską przeszłością. Ale przecież nie tylko z przeszłością i nie tylko z tą przeszłością. Bernhard, Jelinek, Turrini, Schwab wsłuchują się, niekiedy wręcz nasłuchują tych głębinowych pomruków. Gdy ich nie słyszą, uderzają i czekają na odzew, bo być może najbardziej niepokoiłaby ich cisza. Może ta sama, która niepokoiła ich wielkich poprzedników w epoce wiedeńskiej moderny, Freuda, Schielego, Schnitzlera, von Horvátha? Bo może oni już słyszeli zapowiedź złowrogiego pomruku, czekali na niego? Czekali z dziwną niecierpliwością, jakby przeczuwając, że musi się przebić, dojść do głosu, bo jest nieodłącznym, choć na co dzień niesłyszalnym tonem tworzącym pełny kulturalny akord, tonem wręcz niesłychanym?

Współczesnym kontynuatorom wielkich modernistów nie idzie przecie tylko o to, by zmusić Austrię do rezygnacji z wygodnej historycznej roli „pierwszej ofiary Hitlera”. Nie wszystko da się sprowadzić do nazistowskiej ideologii i jej osobliwych w Austrii powiązań z katolicyzmem. Przeciwnie, sztuka poprzestająca na ideologii skazana jest na niechybną klęskę. Gdy jest wielka, a przynajmniej krytyczna, uświadamia, że ideologie są sublimacją czegoś wcześniejszego, pierwotniejszego. Do NSDAP zapewne łatwiej było wstąpić w Lederhose, ale NSDAP zniknęło, a Lederhose zostały. I nadal są w użyciu. Wiedział o tym Bernhard, gdy je manifestacyjnie zakładał – i zapewne nie tylko po to, by prowokować. On i – współcześnie – Seidl dobrze rozpoznali austriacką duszę. W piwnicach eksplorowanych przez Seidla, w sztukach Bernharda, Turriniego czy Jelinek słyszymy nie tylko to, że dawna wrzawa przeszła w równie głośne milczenie. Zastanawiamy się też, nad kim znęcają się w domu liberałowie? Ile istnień uśmiercają obrońcy życia nienarodzonego? Jak brutalnie z wykluczeniami potrafią walczyć niedawni wykluczeni, zmierzając do zajęcia pozycji wykluczających? Ale przecież nie tylko nad tym i nie tylko tutaj. Bo chyba to, co dzieje się między Heldenplatz a Rechnitz, można usłyszeć i zobaczyć w całej Europie. Może w całej Europie słychać groźne pomruki, może nawet tu i ówdzie widać i słychać kryjącą się za pięknem potworność. Może nawet i to, co przeczuwał Rilke: że piękno to zapowiedź potworności największej. A może widać i słychać nieobliczalność całej Europy? Bo może europejski ogród zaplanowany niczym park w Wersalu i rozkwitający mimo i za sprawą rewolucji staje się piękny nie do wytrzymania? Może naprawdę jest inwestycją tak szaloną jak opera w dżungli amazońskiej? To przecież w Rechnitz, sztuce Elfriede Jelinek, ludożercze motywy odsłaniają pokłady europejskiej kultury w jej kolejnych nawarstwieniach, w jakimś nielegalnym zwrocie przywracają krwawą ofiarę z człowieka, której kres miał położyć Chrystus na krzyżu – ofiara ostatnia. W tym dziwnym skręcie gotowane miesza się z surowym, jakby w okolicach zamku Rechnitz nie tylko geologia odsłaniała swoje pokłady, ale także antropologia usłużnie podsuwała znane traktaty o gotowanym i surowym, o jarskim i mięsnym etc. Tam tworzy się osobliwe menu, gdzie fondue z krwi świętej figuruje obok kaszanki, a poczciwe wieprzowe żeberka łaskocze włócznia św. Longinusa. Tu w ofercie à la carte Baranek Boży i barani móżdżek z cebulką, boeuf Strogonow i boeuf de la Crète, czyli, powiedzmy, Minotaur. Kto wie, czy pomruk wulkanu na Islandii, wulkanu, który ocknął się, gdy samolot z polskimi elitami na pokładzie rozbił się pod Smoleńskiem, nie obudzi uśpionych wulkanów w Szwarcwaldzie, nie poruszy Wezuwiusza i Etny?

Między Heldenplatz a Rechnitz słychać nie tylko pomruk hipokryzji i fundamentalnego kłamstwa. Elfriede Jelinek pisze żółcią, syci się nienawiścią i wściekłością. Nawet nie mieszka w Austrii: jest emigrantką. Podobnie inni. Bernhard, Handke, Roth, Turrini, Schwab to pisarze bezdomni: podróżnicy, emigranci, w najlepszym razie mizantropi. A jednak wszyscy w jakiejś mierze identyfikują się ze swoimi bohaterami – mimo nienawiści, morderczej analizy i złośliwości. Niekiedy wręcz pochylają się nad nimi. Może nawet bezwiednie. Zupełnie jakby przeczuwali, nie wybaczając, że nazistowskie poglądy, sadomasochistyczne upodobania czy ekstrawaganckie hobbies, choćby dziwne, odrażające albo tylko śmieszne, stanowią ekspresję ludzkiej egzystencji. Nieodwołalnie. I może ta identyfikacja jest jeszcze głębsza, niż chcieliby przyznać, bo może nazizm nie był aberracją w kulturze Europy, a jego eksplozja dziurą w jej uporządkowanej historii? Może naprawdę jasny Mozart musi wlec za sobą mroczny cień, w którym przemyka się jakiś Hitler?

Tu już nie ma znaczenia, kto lepiej słyszy trzewny tektoniczny pomruk: Bernhard czy Jelinek. Podobnie jak znaczenia nie ma to, co go lepiej wyraża: uporządkowany, finezyjnie nakręcony Bernhard czy pielęgnująca wściekłość i nienawiść Jelinek. Bo może oboje – i muzykalnie rozgadany Bernhard, i brzuchomówcza Jelinek – tylko zagłuszają, może tylko zagadują coś, czego już nikt nie chce usłyszeć?

Bo opowieści o katastrofach, choćby najstraszliwszych, niezmiennie sprawiają przyjemność. Wiedeńczyk wysłuchuje ich przy filiżance kawy, która naprawdę krzepi, nawet jeśli jej nieprzenikniona czerń zwiastuje otchłań, którą niejasno przeczuwamy nad sobą, pod sobą, a zwłaszcza w sobie. Sprawiają przyjemność, o ile oczywiście artysta potrafi otchłań z talentem zagadać. Bo wiedeńczyk, a może i w ogóle miejski Europejczyk wielbi czystą sztukę, pilnie uczęszcza do teatru i sięga po książkę, nawet jeśli artysta go opluwa i nie zostawia na nim suchej nitki. Mimo pokusy nie chce więc pytać, kto większym poetą, bardziej wolnym: linoskoczek Bernhard, balansujący nad otchłanią, czy lotny chłopiec na Neusiedlersee?

Ten teatr i toczącą się w nim osobliwą metafizyczną grę od lat obserwuje, komentuje i na bieżąco tłumaczy Monika Muskała. Jak dobrze się stało, że właśnie teraz zdecydowała się przypomnieć swoje w nim uczestnictwo. Przenikliwie namierza tendencje epoki, jej pragnienia i zagrożenia, sprawiając tym samym, że jej książka pulsuje rytmem współczesnych – by nie powiedzieć – dzisiejszych niepokojów. Przedziwnie je wydobywa i narzuca pytania o przyszłość, zmysł historyczny, jak to nazywał T.S. Eliot, poręczając wyczuciem chwili. Niezwykle ciekawe jest to, że Muskała, prezentując rozliczenia Austriaków, dramatyzowane w twórczości autorów w Polsce znanych lepiej (Bernhard, Jelinek) lub gorzej (Turrini, Roth, Schwab), włącza je zarazem w dłuższe kulturowe trwanie, akcentowane od początku XX wieku akcjami wiedeńskich modernistów czy – znacznie później – ekscesami akcjonistów, których pogłosy wyraźnie słyszy.

Pasjonujące natomiast jest w książce Muskały wyjście poza sztukę, która rozliczenie, co prawda, umożliwia, ale zarazem niesie pokusę łatwego rozgrzeszenia. Między placem Bohaterów a Rechnitz działa bowiem osobliwy mechanizm, w którym przypomnienie automatycznie wyzwala odruch zapominania. Autorka przenikliwie eksponuje jego działanie, pokazując, jak anamneza dopomina się o amnestię, prowokującą ostateczną amnezję. I właśnie odsłanianie tego mechanizmu, regulującego życie wspólnoty, bodaj najlepiej charakteryzuje książkę Moniki Muskały i określa jej rangę.

To właśnie dzięki temu odkryciu polski czytelnik, śledząc wątki, które ogniskowały i antagonizowały austriacką opinię publiczną w ostatnich trzydziestu latach, nieoczekiwanie odnajdzie w tej książce swoją współczesność: niepewną, nieskrystalizowaną, pełną wyparć i idealizacji. A to już sprawi, że książka ta stanie się zapewne lekturą tyleż obowiązkową dla miłośników teatru, filmu i literatury, co nieodzowną dla tych, którzy w narastającym zamęcie współczesności próbują znaleźć trwałe miejsca, a w nich może – kiełkujące zalążki sensu. Dla jednych zaś i drugich niewątpliwą rozkosz stanowić będzie lektura dramatu Rechnitz (Anioł Zagłady), którego przekład stanowi integralną część książki: tekstu niezwykłego, moim zdaniem, najlepszego w dorobku Elfriede Jelinek.

Wiele bym dał, żeby polskiego czytelnika Bernharda czy Jelinek przyłapać na gorącym uczynku bilansowania austriackich rozliczeń. Już widzę, jak kojarząc wątki i wczytując się w świetnie zaprojektowaną panoramę, co jakiś czas z ulgą konstatuje: „Ach, jak dobrze, że to nie my, że to nie ja”. By za chwilę siebie samego dopytać: „Czy aby na pewno?”.

Jestem nocnym markiem

i sześć godzin snu

w zupełności mi wystarcza.

Wstaję około siódmej, po gimnastyce

biorę gorący, a następnie zimny prysznic,

około ósmej jemy wspólnie śniadanie:

moja żona pije kawę bez cukru,

ja z cukrem i odrobiną mleka,

do tego świeże pieczywko i marmolada.

Nigdy nie lubiłem śniadania w łóżku.

Muszę być ogolony i ubrany,

by z przyjemnością popijać

poranną kawę.

/ Kurt Waldheim /

PAMIĘĆ USTĘPUJE

Był ciepły marcowy dzień. Na Heldenplatz, placu Bohaterów w Wiedniu, od rana zbierali się ludzie. Potężny ryk „Sieg Heil” z kilkuset tysięcy gardeł grzmiał nad miastem. Ze zbitego tłumu wynoszono omdlałe kobiety. Hitler się spóźniał. Ale cóż znaczyło kilka godzin – przecież w Austrii czekano na niego od lat.

Kiedy o świcie 12 marca 1938 roku nad Wiedniem pojawiły się niemieckie samoloty, nikt nie odebrał tego jako ataku. Wkraczające oddziały powitano kwiatami i swastykami. Kilka godzin później Hitler w odkrytym mercedesie przejechał triumfalnie austriacką granicę niedaleko Braunau, gdzie się urodził. Oto spełniało się jego marzenie, które wyjawił już w 1924 roku na pierwszych stronach Mein Kampf: by jego ojczysta Austria włączona została do „Wielkogermańskiej Rzeszy”. Na drodze przejazdu do Wiednia pozdrawiali go rozentuzjazmowani rodacy. Z czcią zbierali ziemię, po której przetoczyły się koła samochodu Führera.

Siedem lat później na placu Bohaterów wiedeńczycy sadzili kartofle, żeby podreperować nędzne zaopatrzenie w żywność. Z nieba sypały się bomby i ulotki podpisane przez dowódcę zbliżającego się Trzeciego Frontu Ukraińskiego, marszałka Tołbuchina, zwiastujące Austriakom rychłe wyzwolenie spod „niemieckiego jarzma”. W deklaracji moskiewskiej z 1943 roku zagwarantowano Austrii status „pierwszej ofiary Hitlera”. U schyłku wojny Austriacy mogli wskoczyć na wóz aliantów i świętować z nimi zwycięstwo nad faszyzmem.

O NICZYM NIE WIEDZIAŁAM

Hermann Broch, pisarz i eseista, nazwał czasy narodowego socjalizmu masowym obłędem. Uważał przy tym, że Austria i Niemcy mogłyby stać się najmoralniejszymi krajami w historii, gdyby wstrząs wywołany zbrodniami nazizmu był wystarczająco silny. Tymczasem w Austrii problem winy i odpowiedzialności rozwiązano za pomocą prostego podziału: winni byli członkowie NSDAP (niebagatelne pół miliona w sześcioipółmilionowym kraju), reszta społeczeństwa – odgórnie uniewinniona – nic nie chciała wiedzieć o prześladowaniach, deportacjach i zbrodniach. A przecież w aryzacji skwapliwie uczestniczyli nie tylko obywatele z legitymacją partyjną, ale i szarzy zjadacze chleba, którzy chwalili sobie politykę ekonomiczną Rzeszy.

Charakter powojennej zbiorowej amnezji doskonale oddaje odpowiedź pewnej prostej kobiety z prowincji, zapytanej, jak przeżyła czasy nazizmu: „O niczym nie wiedziałam. Zawsze o siódmej kładłam się spać”.

Alianci mieli listy członków partii i według tych list prowadzili w 1945 roku aresztowania. Świadek epoki wspomina, że gorączkowe zabieganie po wojnie o „poręczenie odciążające” porównywalne było tylko z tłokiem w 1938 roku, kiedy wiedeńskie kierownictwo NSDAP nie mogło sobie poradzić z liczbą wniosków o przyjęcie do partii: „Żeby wtedy otrzymać niski numer członkowski, kandydaci prosili zaprzyjaźnionych »nielegalnych« o potwierdzenie, że pracowali dla partii jeszcze przed 1938 rokiem[1]. Ten niski numer oczywiście robił w 1945 roku złe wrażenie, dlatego też prosili tych samych przyjaciół o potwierdzenie, że nie pracowali dla partii z przekonania, tylko z powodów zawodowych, ekonomicznych i tym podobnych”[2].

Deklaracja moskiewska uśpiła sumienie Austriaków na dziesięciolecia. Efekty denazyfikacji przeprowadzonej według listy adresów, a nie w głowach zaczadzonego ideologią społeczeństwa, wykazała przeprowadzona przez Amerykanów w 1948 roku ankieta: ponad czterdzieści procent Austriaków nadal uważało narodowy socjalizm za dobrą ideę, tyle że źle wprowadzoną w życie.

W pozbyciu się ciężaru odpowiedzialności dopomógł Austriakom także pewien rodzaj schizofrenii: byli winni jako Niemcy, a nie jako Austriacy, popełnili zbrodnie w imię Rzeszy, a nie w imię Austrii. To Niemiec, który siedział w Austriaku, kazał mu pójść za Hitlerem i omamił „germańską religią”. Po wojnie nad Dunajem nastała koniunktura na austriacki patriotyzm. W wyidealizowanej historii, w mitach i legendach, z podstawowym oczywiście mitem habsburskim, odnajdowano stereotyp szczęśliwej Austrii, do którego w żaden sposób nie pasował germański narodowy socjalizm z jego konsekwencjami w postaci komór gazowych i krematoriów.

O przeszłości najnowszej milczano, próbowano wymazać ją ze świadomości. Jeden z aforyzmów Nietzschego dobrze charakteryzuje tę słabość pamięci: „Uczyniłem to – powiada moja pamięć. Nie mogłem tego uczynić – powiada moja duma i pozostaje nieubłagana. W końcu pamięć ustępuje”[3].

W atmosferze milczenia dorastało pokolenie urodzonych w czasie wojny. Milczano w domach i w szkołach, bo jak tu wytłumaczyć dzieciom, że ich rodzice dali się porwać ideologii, która usprawiedliwiała ludobójstwo? Żeby nie zaogniać konfliktu pokoleń, w szkołach jeszcze wiele lat po wojnie pomijano historię najnowszą. „Zdawałem maturę w 1961 roku. Nauka historii zakończyła się na roku 1881, a nauka literatury na Rilkem” – wspomina pisarz Gerhard Roth.

Pisarze nie mogli o niczym przypominać, bo nie było ich w kraju: wyemigrowali w 1938 roku, jak większość artystów, intelektualistów, naukowców (między innymi Robert Musil, Elias Canetti, Karl Popper, Sigmund Freud). Zostali poeci ojczyźniani, których spiżowy styl odpowiadał gustowi Hitlera. To właśnie głównie ich książki, niewzruszenie opiewające piękno alpejskiego Heimatu, wydawano i czytano po wojnie.

Służenie tradycji, krzepienie serc, umacnianie narodowego ducha – oto czego wtedy oczekiwano od pisarzy. Traumatyczne doświadczenie I Republiki pouczało, że konflikty i jawna krytyka destabilizują i mogą stanowić zagrożenie dla egzystencji państwa (w 1934 roku w zacietrzewionych sporach parlament austriacki sam się rozwiązał, co zapoczątkowało czteroletnią dyktaturę Frontu Ojczyźnianego). Jeszcze do niedawna pisarzom, którzy krytycznie próbowali rozprawić się z rzeczywistością, stawiano w Austrii zarzut „kalania gniazda”.

WALDHEIMAT

Powojenna Austria skutecznie odżegnała się od nazistowskiej przeszłości. Do władzy doszli politycy, którzy rekrutowali się przede wszystkim z szeregów dawnego Frontu Ojczyźnianego i przeszli przez niemieckie więzienia i obozy. Mogli z czystym sumieniem uważać się za ofiary Hitlera. Socjaldemokraci, którzy początkowo domagali się rozliczenia, w pierwszych demokratycznych wyborach ponieśli druzgocącą klęskę, po tym, jak zaproponowali wymianę żyjących w Austrii nazistów na przebywających w sowieckich obozach jeńców wojennych, którzy nazistami nie byli. Po tej klęsce socjaldemokraci dali za wygraną, a milczenie, które wynikało w poczucia wstydu wobec najbliższych, stało się regułą życia publicznego. Kiedy w 1970 roku kanclerzem został Bruno Kreisky – socjaldemokrata i Żyd – Austriacy uznali to za najlepszy dowód, że wyleczyli się z nacjonalizmu i antysemityzmu. Kreisky, prawdopodobnie nie chcąc stracić na popularności, unikał otwierania starych ran, nawet publicznie zaatakował Szymona Wiesenthala i głosił, że przeszłość nareszcie trzeba zostawić w spokoju. W jego rządzie znalazło się aż pięciu byłych nazistów, w tym jeden były esesman. Fakt, że socjaldemokraci czasem lepiej rozumieli się z byłymi nazistami niż z chrześcijańsko-demokratyczną ÖVP (Austriacką Partią Ludową), wytłumaczyć można tym, że w 1934 roku partie socjaldemokratyczna, komunistyczna i narodowosocjalistyczna zostały zdelegalizowane przez chrześcijańsko-społeczny Front Ojczyźniany. W latach dyktatury 1934 – 1938 socjaldemokraci i naziści mieli wspólnego wroga.

W 1986 roku w wyborach prezydenckich kandydował Kurt Waldheim. Miał już za sobą długą karierę polityczną, między innymi jako minister spraw wewnętrznych Austrii (1968 – 1970) i jako sekretarz generalny ONZ (1972 – 1981). W kampanii wyborczej wystartował z hasłem: „Austriak, któremu ufa świat”. Kiedy jego socjaldemokratyczny kontrkandydat Sinowatz zwrócił uwagę, że Waldheim w swojej autobiografii przeskoczył lata wojny, miało to być tylko niewinne potarganie przeciwnika za nogawkę. Tymczasem afera Waldheima stała się głośna na forum międzynarodowym (włączył się Światowy Kongres Żydów, Waldheim trafił na amerykańską listę poszukiwanych i – już jako głowa państwa – otrzymał zakaz wjazdu do USA). Austria, na którą patrzył teraz cały świat, musiała spojrzeć w przeszłość i zweryfikować swój status ofiary hitlerowskiej agresji – status, który z takim uporem utrzymywała.

Jak się okazało, Waldheim był podczas wojny obserwatorem Wehrmachtu w Salonikach, skąd deportowano do Auschwitz pięćdziesiąt tysięcy Żydów. Pytany o ten okres swojego życia, twierdził z uporem, że nic nie widział, nic nie wie albo nie pamięta. Ale trudno było uwierzyć, że uwadze obserwatora niemieckiej armii umknęły transporty pięćdziesięciu tysięcy osób. Międzynarodowa komisja historyków nie potwierdziła osobistej winy Waldheima. Jako prezydent Austrii stał się on jednak symbolem powojennego zapominania i przemilczania.

Oficjalnie dopiero w 1988 roku kanclerz Franz Vranitzky przyznał w parlamencie, że Austria jest współwinna zbrodni nazistowskich.

„MAŁOWARTOŚCIOWY GENETYCZNIE I SPOŁECZNIE”[4]

Inną figurą powojennego zapomnienia jest Hermann Gross z wiedeńskiej kliniki psychiatrycznej Am Spiegelgrund, w której w czasie wojny na oddziale dziecięcym przeprowadzał pseudonaukowe eksperymenty, torturował, głodził, a wreszcie wybawiał od cierpień śmiertelnym zastrzykiem (eutanazji poddano co najmniej 789 dzieci). Trafiały do niego dzieci z zaburzeniami, opóźnione w rozwoju, traktowane jako „życie niegodne życia”, ale również dzieci krnąbrne, sprawiające problemy wychowawcze albo tylko zamknięte w sobie, małomówne, smutne.

Gross zbudował powojenną karierę naukową, korzystając z pokaźnego zbioru preparatów mózgowych pochodzących właśnie z tamtych czasów. Stał się w Wiedniu najbardziej wziętym biegłym sądowym Drugiej Republiki.

W 1975 roku spotkał na sali sądowej swojego byłego pacjenta, Friedricha Zawrela, który ocalał dzięki ucieczce. W odróżnieniu od Grossa nie udało mu się po wojnie zacząć w Austrii normalnego życia. Nie mógł poradzić sobie z traumą, napiętnowaniem, nie było mowy o ukończeniu szkoły, zdobyciu zawodu, znalezieniu swojego miejsca w społeczeństwie, między innymi dlatego, że ciągnęły się za nim negatywne opinie wydane w czasie wojny przez nazistowskich „pedagogów” i „psychiatrów”. Tych opinii w Austrii nikt po wojnie nie podważał.

Heinrich Gross, który akurat otrzymał Honorowy Krzyż Pierwszej Klasy za Zasługi dla Nauki i Kultury w Austrii, trzydzieści lat po wojnie miał wydać opinię psychiatryczną o Zawrelu, przyłapanym wówczas na kradzieży. Rozpoznany na sali sądowej przez swoją ofiarę, polecił umieścić Zawrela dożywotnio w zakładzie dla niebezpiecznych recydywistów. Posłużył się przy tym opinią spreparowaną w czasie wojny przez kolegę po fachu, Ernsta Illinga, który w 1946 roku skazany został na śmierć za udowodnioną mu w dwustu przypadkach eutanazję. Sąd przyjął opinię Grossa i przychylił się do wniosku.

Żmudne starania Zawrela doprowadziły po latach do oskarżenia Grossa. Ale procesy umarzano z powodu przedawnienia, co wynikało z manipulacji i niewłaściwego zakwalifikowania czynu przez prokuraturę: jako nieumyślnego zabójstwa, które ulega przedawnieniu, a nie morderstwa. Austriacka sprawiedliwość broniła Grossa, broniąc równocześnie przed kompromitacją samą siebie: nastąpiła mobilizacja całego aparatu, wytoczono procesy oskarżającym. Ostatnia rozprawa Grossa odbyła się w 2000 roku. Nic z niej nie wyniknęło (mimo że oskarżony był nareszcie o morderstwo), bo według opinii biegłego Gross miał rozwiniętą demencję i nie mógł uczestniczyć w procesie. Tymczasem zaraz po rozprawie elokwentnie udzielał wywiadów w kawiarni...

ŻAŁOBA

W roku 1995 Sąd Najwyższy Austrii zezwolił na nazywanie Jörga Haidera „przybranym ojcem skrajnie prawicowego terroru”. Haider od 1986 roku stał na czele coraz lepiej prosperującej populistycznej FPÖ (Austriacka Partia Wolności). Znane były jego „lapsusy”: stwierdzenie, że rząd austriacki powinien brać przykład z nazistowskiej polityki zatrudnień albo że obozy zagłady były obozami karnymi, no i najsłynniejszy, ze spotkania byłych esesmanów w Krumpendorfie, których nazwał ludźmi honoru. Wychwalanie polityki zatrudnień III Rzeszy kosztowało go w 1991 roku stanowisko starosty krajowego Karyntii. Jednak żadna z tych skandalicznych wypowiedzi nie przeszkodziła jemu i jego partii zająć w 1999 roku drugiego miejsca w wyborach i wyprzedzić chrześcijańskich ludowców z ÖVP, którzy od kilku dekad rządzili w Austrii wespół z socjaldemokratami w tak zwanej wielkiej koalicji. Socjaldemokraci, którym mimo sporej utraty głosów przysługiwało prawo utworzenia rządu jako zwycięzcom, zrezygnowali, gdyż jedną z ich obietnic wyborczych było niezawieranie koalicji z partią Haidera. Skończyło się na tym, że prezydent powierzył utworzenie rządu ludowcom (trzecim na liście), od dłuższego już czasu grającym obok socjaldemokratów drugie skrzypce. Spragnieni władzy nie chcieli stracić takiej szansy i zaprosili do koalicji FPÖ. Tak oto z brunatnej niszy w opozycji partia Haidera trafiła na salony II Republiki. On sam przezornie nie wszedł do rządu, tylko sterował z tylnej ławki, czyli z Karyntii, gdzie po raz kolejny wybrano go w 1999 roku na starostę krajowego. Pozostał nim aż do śmierci. Zginął w wypadku samochodowym w 2008 roku, prowadząc z nadmierną prędkością i z 1,8 promila alkoholu we krwi.

Był tylko starostą, wtedy nawet już nie przywódcą partii, lecz państwo austriackie żegnało go jak męża stanu. Na pogrzebie stawili się najwyżsi reprezentanci Republiki, od prezydenta i kanclerza, poprzez przedstawicieli rządu, aż po wszystkich krajowych starostów, liczni weterani II wojny światowej, a także wielu zagranicznych gości, między innymi syn libijskiego dyktatora Muammara Kadafiego i liczni przedstawiciele populistyczno-prawicowych partii z Europy, w sumie około trzydziestu tysięcy żałobników. Trumna na lawecie, wojskowe honory. Żegnano w nim wielkiego patriotę. Wokół śmierci Haidera narosło wiele teorii spiskowych, które podsycają jego kult. Niektórzy widzą w nim świętego.

TYLKO PRZEZ PARAWAN

Na terenie byłego obozu koncentracyjnego w Mauthausen widnieje napis: „Zapomnienie zła to przyzwolenie, by ono się powtórzyło”.

W 1996 roku rada miejska Wiednia, mimo początkowych sprzeciwów FPÖ i ÖVP, podjęła uchwałę o budowie pomnika Shoah. Kiedy na placu Żydowskim, gdzie miał stanąć pomnik, rozpoczęły się prace wykopaliskowe, natrafiono na ruiny synagogi spalonej w 1421 roku, podczas pierwszego pogromu Żydów w Austrii. Historia antysemityzmu w tym kraju, podobnie jak w innych krajach Europy, jest długa – cesarzowa Maria Teresa zwykła była przyjmować Żydów na audiencji tylko przez parawan.

W Mein Kampf Hitler napisał, że to właśnie w okresie wiedeńskim ukształtował się „granitowy fundament” jego światopoglądu. Kiedy w nastroju dekadencji, w niekończącym się korowodzie rozrzutnych balów, odchodziła epoka Franciszka Józefa, gdzieś w noclegowni przy Meldemannstrasse 27 – noclegowni, która istniała do 2003 roku i zwana była willą Hitlera – wykluwała się nowa ideologia.

Wśród antysemickich i nacjonalistycznych broszurek, jakich pełno było wtedy w kosmopolitycznej stolicy (na przełomie wieków Niemcy stanowili zaledwie czwartą część społeczeństwa monarchii), wspomnieć wypada serię wydawaną przez Jörga Lanza von Liebenfelsa, mnicha, który opuścił zakon cystersów i założył własny Zakon Nowego Kościoła (Orden des Neuen Tempels). Mogli do niego wstępować tylko niebieskoocy blondyni, którzy zobowiązali się poślubić niebieskookie blondynki. Lanz był zdania, że historia świata opiera się na walce rasy „jasnej” z „ciemną”. W 1909 roku doszło do spotkania Lanza z Hitlerem.

W 1938 roku Żydzi stanowili dziesięć procent ludności Wiednia. W pierwszych dniach po przyłączeniu Austrii do Rzeszy zmuszano ich do szorowania ulic i publicznych toalet. Potem rozpoczęła się systematyczna likwidacja „osób niepożądanych rasowo”. Z wiedeńskiej gminy żydowskiej, która liczyła przed wojną sto osiemdziesiąt pięć tysięcy osób, po wojnie zostało pięćset.

Odzyskanie po wojnie nieruchomości – domów, mieszkań – przymusowo aryzowanych po Anschlussie było praktycznie niemożliwe. Sędziowie mieli często nazistowską przeszłość, a ocalali byli tak straumatyzowani wieloletnim terrorem, pobytem w obozach, ukrywaniem się i strachem, że nie mieli siły walczyć.

CHWAŁA DEZERTEROM

Nieco na uboczu Heldenplatz stoi od 2014 roku pomnik dezertera. Nie wzbija się dumnie w niebo, nie góruje nad głowami przechodniów. W formie przewróconej litery „X” leży na placu. Od samego początku budził wielkie emocje. Czy ma prawo stać przy placu Bohaterów? Czy dezerterów w ogóle należy czcić? Czyż nie są zwykłymi zdrajcami, tchórzami, maruderami, którym w czasie wojny należy się kula w łeb? I tu znów pojawia się austriacki dylemat „pierwszej ofiary Hitlera”: jak pogodzić tę dziejową wymówkę ze służbą austriackich żołnierzy w szeregach Wehrmachtu, służbą traktowaną jako spełnienie patriotycznego obowiązku, a nawet bohaterstwo?

Inicjator pomnika Richard Wadani, dezerter, który przyłączył się do czeskich oddziałów w Wielkiej Brytanii i walczył przeciwko Hitlerowi i własnym rodakom, po wojnie w kraju spotkał się z pogardą i wrogością. Swoim krytykom zadaje do dziś jedno pytanie: co mogło przywrócić wolność anektowanej przez Rzeszę Austrii: zwycięstwo czy porażka Hitlera?

KOŚCI HITLERA

Wymownym dowodem na to, jak dalece społeczeństwo austriackie wczuło się w rolę „pierwszej ofiary Hitlera”, niech będzie jeszcze jeden fakt. Zaraz po podpisaniu w 1955 roku traktatu państwowego, który przywracał Austrii suwerenność, kanclerz Figl zażądał od Niemiec odszkodowań wojennych. „Proszę bardzo” – odpowiedział jakoby stary Adenauer. „Poślemy wam kości Hitlera”.

Dopiero w 2002 roku pochowano na wiedeńskim Cmentarzu Centralnym (Zentralfriedhof) szczątki ludzkie w postaci mózgów i preparatów nerwowych pochodzących od ofiar eutanazji, dzieci zamordowanych w zakładzie opiekuńczym Am Spiegelgrund w Wiedniu. W roku 2003 na terenie szpitala stanął pomnik ofiar eutanazji.

Po roku spędzonym w areszcie Friedrich Zawrel, niedoszła ofiara eutanazji z oddziału dziecięcego kliniki Am Spiegelgrund, zasiadł przed swoim byłym oprawcą, doktorem Grossem – wówczas (w roku 1975) wziętym biegłym sądowym – który na wniosek sądu miał wydać o nim opinię psychiatryczną.

Zawrel rozpoznał Grossa. Gross Zawrela nie. Trudno się dziwić, Zawrel był piętnastoletnim chłopcem, gdy widzieli się ostatnio, czyli przed jego ucieczką z kliniki w roku 1944.

ZAWREL: Niech mi pan wierzy, znam ludzi, którzy popełnili sto tysięcy razy większe przestępstwa niż ja, a dziś są znowu poważani i piastują wysokie stanowiska.

GROSS: Czy był pan już leczony psychiatrycznie?

ZAWREL: Panie doktorze, jak na człowieka z wyższym wykształceniem ma pan bardzo krótką pamięć. [...] Panie doktorze, czy pan w ogóle może spokojnie spać? Zapomniał pan już te wszystkie martwe dzieci z pawilonu 15, zapomniał pan dręczone i maltretowane dzieci z pawilonu 17?

MÓWI SZYMON WIESENTHAL

Poprosiłam Szymona Wiesenthala o komentarz do sześćdziesiątej rocznicy Anschlussu i spóźnionych austriackich rozliczeń. Słynny „łowca nazistów”, który przyczynił się między innymi do ujęcia Adolfa Eichmanna, umówił się ze mną w założonym przez siebie Żydowskim Centrum Dokumentacji. Miał dziewięćdziesiąt lat. Nadal był w pracy.

Pierwszą ofiarą Hitlera było państwo, a nie społeczeństwo, bo społeczeństwo austriackie sympatyzowało z Niemcami. Podczas Anschlussu nie padł ani jeden strzał. Ruch oporu powstał bardzo późno, dopiero kiedy było już wiadomo, że Niemcy przegrają wojnę.

Austriacy stanowili osiem i pół procent ludności Rzeszy, natomiast w SS i innych formacjach bezpośrednio odpowiedzialnych za zbrodnie ich udział w stosunku do liczby ludności był trzy- albo i czterokrotnie wyższy niż Niemców. Nie wspominając o tym, że Austriakiem był nie tylko Hitler, ale też Kaltenbrunner, szef Gestapo w Wiedniu, a później szef Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy. Dwie trzecie dowódców obozów zagłady stanowili Austriacy. I dlatego właśnie pracuję w Wiedniu, a nie we Frankfurcie. Bo państwo austriackie po wojnie mało zrobiło, mimo że trzydziestu sześciu zbrodniarzy skazano na śmierć i wyroki wykonano. Ale co robić z dziesięcioma tysiącami austriackich policjantów, których większość była na Wschodzie, na terenach Polski, a później w Rosji? Tutaj chowano się za moskiewskim oświadczeniem aliantów, że Austria jest pierwszą ofiarą Hitlera. A przecież druga część tego oświadczenia dotyczyła denazyfikacji!

W Austrii naziści mogli wrócić do swoich zawodów: nauczycieli, urzędników, sędziów (!), policjantów. Część uciekła do Ameryki Południowej. Niektórych udało nam się ściągnąć, na przykład komendanta Treblinki, zastępcę komendanta z Sobiboru i Herminę Braunsteiner z Majdanka, która zabiła kilkaset dzieci.

Poczucie winy mają tylko pojedyncze osoby. Starzy nie chcą mówić nic, a ich dzieci mówią, że druga strona też popełniała zbrodnie. Najlepsze jest młode pokolenie, między szesnastym a, powiedzmy, trzydziestym drugim rokiem życia. Oni chcą wiedzieć wszystko.

Wiedeń, 1998

10 kwietnia 1938: niemieckie „tak”! „O godzinie 16.15 po triumfalnym przejeździe ulicami Klagenfurtu przy dźwiękach badenweilerowskiego marsza przybył Führer. Entuzjazm tłumów zdawał się nie mieć granic. W wolnym już od lodu Werthersee odbijały się tysiące flag ze swastyką wywieszonych w uzdrowiskach i miejscowościach letniskowych. Maszyny Starej Rzeszy i nasze tutejsze samoloty ścigały się z chmurami”.

/ Peter Handke, Pełnia nieszczęścia /

HITLER NIENAWIDZIŁ AUSTRII

ROZMOWA Z GERHARDEM ROTHEM

Wśród oprawców w obozach koncentracyjnych było nieproporcjonalnie dużo Austriaków. Skąd ta gorliwość?

Dodajmy, że było ich też nieproporcjonalnie mało wśród ministrów Rzeszy – mianowicie ani jednego. Austriacy nie stali ani na czele rządu, ani na czele NSDAP, byli natomiast wszędzie tam, gdzie pracowały szwadrony śmierci, w obozach zagłady. Z całą pewnością to nie przypadek, że kariery Austriaków, którzy z takim uwielbieniem odnosili się do III Rzeszy i tak bardzo chcieli mieć w niej swój udział, na tym się kończyły. Cynicznie dano im tylko taką możliwość.

Hitler sam był Austriakiem i nienawidził Austrii, bo nic tu nie osiągnął, był niewydarzonym malarzem pocztówek. Stąd jego podprogowa nienawiść do Austrii, zwłaszcza do Wiednia. Wielokrotnie dawał jej wyraz, choćby w planach zrobienia z Linzu centrum Ostmark (tak nazywała się Austria po Anschlussie). Austriacy nie byli dla niego Niemcami czystej rasy, przez lata żyli w wielonarodowym państwie ze Słowianami, których Hitler uważał za podludzi.

A skutki powojennych przemilczeń?

Pokolenie, które po 1945 roku nie zostało uświadomione, nazwijmy je pokoleniem ojców, i powoli już dziadków, zdążyło zaszczepić przemilczanie następnej generacji. Wyjątek stanowią ci, którzy samodzielnie podjęli trud uświadomienia. Wprawdzie afera Waldheima zapoczątkowała rozliczenia z przeszłością, ale o stosunku do niej świadczy też pośrednio kariera Haidera. Nie jest on oczywiście nazistą, lecz populistycznym karierowiczem. Jednak jego rodzice należeli do NSDAP – ojciec w czasie wojny był burmistrzem Goisern, a potem kreował się na ofiarę. W tej mentalności Haider wyrastał, właściwie jest klasycznym produktem austriackiego przemilczenia. Austriacy o podobnych życiorysach nie widzą w nim żadnego zagrożenia. Popiera go prawie trzydzieści procent społeczeństwa. Bo to społeczeństwo nie boi się skrajnej prawicy.

Wiedeń, 1998

WYBEBESZANIE

Elfriede Jelinek nie chce, żeby przyznana jej Nagroda Nobla postrzegana była jako „kwiatek w butonierce Austrii”. Jej twórczość wyrosła z opozycji do własnego kraju, wzięła się z niezmordowanego tropienia śladów faszystowskiej mentalności, obsesyjnego piętnowania patriarchalnych stosunków panujących w postfeudalnym, katolickim społeczeństwie, zniewolenia w kulturze, obyczajowości, wreszcie w języku. Ale przecież Jelinek przyznaje się do austriackiej tradycji literackiej.

„Czym różnią się pisarze austriaccy od pozostałych?” – pytał już w 1837 roku Franz Grillparzer, wiedeński archiwista i dramatopisarz[5]. Zwykle wyznacznikiem literatur narodowych jest język. W tym wypadku język niemiecki nie wyznacza granic. W jego obszarze namierzyć można co najmniej trzy literatury – austriacką, szwajcarską i niemiecką – a nawet cztery, bo literatura enerdowska, jakkolwiek już zamknięta, zasługuje na odrębne potraktowanie.

A granice państwa austriackiego? Z wielokulturowej i wielonarodowej monarchii habsburskiej została na mapie Europy po I wojnie światowej tylko maleńka wysepka. Czy praski urzędnik ubezpieczeniowy piszący po niemiecku, niejaki Franz Kafka, jest pisarzem austriackim tylko dlatego, że był wiernym poddanym Jego Cesarskiej Mości Franciszka Józefa? A Elias Canetti, urodzony na terenie dzisiejszej Bułgarii, mieszkający przez większość życia w Anglii? Nagrodę Nobla przyjmował jako obywatel Wielkiej Brytanii. Co z Paulem Celanem, poetą urodzonym w Bukowinie w 1920 roku (a więc na terenie byłej monarchii), który po wojnie zamieszkał w Paryżu, by w roku 1970 utopić się w Sekwanie?

KUPLETY DLA CENZORA

Ktoś powiedział, że literatura austriacka istnieje, odkąd zaczęła się zastanawiać nad własną tożsamością. A więc mniej więcej od dwustu lat. Ukształtowała ją konkretna rzeczywistość. W katolickiej Austrii, w odróżnieniu od Niemiec, nie było reformacji ani też poważnego zrywu, buntu, rewolucji (z wyjątkiem roku 1848). Oświeceniowe reformy wprowadzone przez Józefa II zostały w większości cofnięte jeszcze za jego życia. Kilkusetletnie trwanie autorytarnego systemu państwowego monarchii habsburskiej zaowocowało w XIX wieku rozbudowaną biurokracją, aparatem tajnej policji i cenzurą.

Nie było miejsca na otwartą dyskusję ani na wykształcenie się tradycji sprzeciwu. Zamiast tego sztuka kamuflażu, aluzje, sięganie po motywy antyczne. Nic dziwnego, że nadworny dramatopisarz Grillparzer popadł w otwarty konflikt z cenzurą z powodu sztuki Spór braci w domu Habsburgów, która podobnie jak kilka innych nie doczekała się wystawienia za życia autora. Johann Nepomuk Nestroy, aktor i najsłynniejszy austriacki komediopisarz, spontanicznie zmieniał kuplety podczas przedstawienia, gdy tylko na widowni pojawiał się cenzor.

Inni uciekali w świat baśniowy (Ferdinand Raimund) albo w ponadczasowe humanistyczne wartości, co w powieściach edukacyjnych uprawiał Adalbert Stifter, uchodzący za ojca austriackich eskapistów.

KOROWÓD SPAŁOWANY

Mieszczańska obyczajowość sankcjonowana przez katolicką moralność stwarzała innego rodzaju ograniczenia i tabu. Freud wiedział, gdzie się urodzić. Jego teorie zainspirowały wielu artystów i pisarzy. Choćby Arthura Schnitzlera (Freud uważał go za swojego Doppelgängera, sobowtóra w dziedzinie literatury), który portretował społeczeństwo wiedeńskiego fin de siècle’u z jego zahamowaniami i ukrytymi namiętnościami. Autor sfilmowanej w 1999 roku przez Stanleya Kubricka noweli Oczy szeroko zamknięte, z zawodu lekarz, z zamiłowania kobieciarz, wiedzę psychologiczną czerpał nie tylko z książek. W swojej praktyce lekarskiej eksperymentował z hipnozą, główne jednak źródło poznania tajników duszy kobiecej stanowiły miłosne przygody – w intymnym notesie prowadził skrupulatne wykresy i tabele orgazmów swoich „pacjentek”.

Przełomowa nowela Sierżant Gustl wywołała skandal i kosztowała autora utratę stopnia oficerskiego, bynajmniej nie dlatego, że jako pierwszy w literaturze niemieckojęzycznej zastosował monolog wewnętrzny. Schnitzler skompromitował w niej kodeks honorowy cesarsko-królewskiej armii, a wreszcie samą armię: sierżant Gustl to bawidamek i antysemita.

Cenzura przez wiele lat nie dopuszczała do wystawienia wielu jego sztuk. Słynny Korowód, ukazujący w dziesięciu epizodach spotkania między mężczyzną i kobietą, których celem jest seksualne zbliżenie, Schnitzler wydał w 1900 roku na własny koszt w dwustu egzemplarzach. Do prapremiery mogło dojść dopiero dwadzieścia lat później w Berlinie, a i tak zakończyła się ona skandalem i procesem, który wytoczono całemu zespołowi: artyści zostali oskarżeni o „działania obsceniczne” i naruszenie dobrych obyczajów. W Wiedniu podczas przedstawienia Korowodu do teatru wtargnęło sześciuset bojówkarzy uzbrojonych w pałki. Zdemolowali teatr, z balkonów rzucali w publiczność krzesłami, dopiero obsługa techniczna spacyfikowała ich wodą z przeciwpożarowych hydrantów. Gdy na którymś z przedstawień pojawił się Schnitzler, tłum strażników moralności omal go nie zlinczował, wykrzykując antysemickie hasła. Schnitzler, zdruzgotany tymi atakami, w 1922 roku zakazał wystawiania swojej sztuki. Zakaz podtrzymany w testamencie obowiązywał przez sześćdziesiąt lat (cofnął go dopiero syn pisarza w 1982 roku).

LUNATYCY I DYKTATORZY

Monarchia austro-węgierska w końcu pada. Cenzura znika, ale pozostaje trauma. Wraz z Franciszkiem Józefem zginęła pewna epoka, natomiast narodził się mit, utopia szczęśliwych czasów, uporządkowanej i harmonijnej Europy Środkowej. Nostalgia za światem, który bezpowrotnie odszedł, inspirowała wielką prozę, jakby próżnia, która powstała po rozpadzie imperium, domagała się zapełnienia kompleksową fikcyjną rzeczywistością.

Z tego ducha są powieści Josepha Rotha, zwłaszcza Marsz Radetzky’ego, z trzypokoleniową historią rodziny Trotta wpisaną w historyczną ramę wydarzeń: od bitwy pod Solferino w 1859 roku do śmierci Franciszka Józefa w roku 1916, a także trylogia Hermanna Brocha Lunatycy, analizująca powszechny upadek wartości, czy powstałe nieco później powieści Heimito von Doderera. Ale nie ma chyba książki w powszechnej świadomości bardziej austriackiej niż Człowiek bez właściwości Roberta Musila. O „Kakanii” słyszeli nawet ci, którzy nie czytali tej czterotomowej niedokończonej powieści, zaliczanej, obok Ulissesa i W poszukiwaniu straconego czasu, do najważniejszych dzieł światowej literatury XX wieku.

Wolność słowa trwała krótko. W roku 1933 kanclerzem został Engelbert Dollfuss, szyderczo nazywany przez nazistów Milimetternichem z powodu niskiego wzrostu i dyktatorskich zapędów. Wykorzystał on spory prawne do sparaliżowania parlamentu i Trybunału Konstytucyjnego (ukuł określenie „parlament sam się rozwiązał”), w lutym 1934 roku krwawo stłumił powstanie robotnicze i zaprowadził czteroletni okres chrześcijańsko-konserwatywnej dyktatury, zwanej austrofaszyzmem. Dlatego Hitler w 1938 roku przez wielu (nie tylko członków działającej w podziemiu austriackiej NSDAP) witany był jako wyzwoliciel. Nie mówiąc o tym, że Dollfuss i jego następca Schuschnigg zdemontowali struktury demokratyczne w państwie i Rzesza mogła wchłonąć alpejską dyktaturkę na przystawkę. Faszystowski pucz i osuwanie się pozornie bezpiecznego życia w niepojmowalną katastrofę opisał Georg Saiko w znakomitej powieści Człowiek w sitowiu (1955).

Ruszyła fala masowych ucieczek. Tym razem nie w konwencje i aluzje. Większość artystów, pisarzy i naukowców opuściła pod koniec lat trzydziestych kraj, część z nich zmarła na emigracji. Musil w Szwajcarii, w zapomnieniu i biedzie. Roth zapił się w Paryżu, tam też zginął przywalony drzewem na Champs-Élysées znakomity dramatopisarz Ödön von Horváth. Stefan Zweig popełnił samobójstwo w Brazylii, Hermann Broch i Franz Werfel wyemigrowali do USA. Ich książki zaistniały dopiero w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych za sprawą wydawnictw niemieckich.

SAMOOKALECZENIE I DEFEKACJA

Kiedy w dekrecie o kapitulacji Moskwa przyznała Austrii status „pierwszej ofiary Hitlera”, nie było w kraju intelektualnych elit. Byli tylko pisarze ojczyźniani, którzy do głosu doszli w czasie nazizmu. Sprzyjało to pogłębianiu się społecznej amnezji i utrwalaniu wizerunku Austrii jako alpejskiej pocztówki. Powojenna odbudowa kraju i gospodarczy rozkwit wspierany planem Marshalla napawały optymizmem i zachęcały do patrzenia w przyszłość, a nie do roztrząsania win z przeszłości.

W latach sześćdziesiątych, kiedy w Niemczech i Francji wybuchła rewolucja studencka, trwały demonstracje i burzliwe debaty polityczne, młodzi artyści i pisarze w Austrii odreagowywali bluźnierstwem zakłamaną rzeczywistość swoich ojców. W Niemczech toczyły się intelektualne spory, a na uniwersytecie w Wiedniu przedstawiciele wiedeńskiego akcjonizmu dokonywali publicznej defekacji, śpiewając hymn państwowy.

Rytuały wybebeszania stały się dla wielu austriackich artystów głównym rodzajem ekspresji: na nich oparty jest Teatr Orgii i Misteriów słynnego akcjonisty Hermanna Nitscha (rozpięte na krzyżach ciała zwierząt, z których wylewają się wnętrzności i krew). Przekraczanie granic przedstawialności, samookaleczenie, intymna przemoc, fizjologia – to motywy prac Güntera Brusa i Rudolfa Schwarzkoglera. Gwałtowne egzorcyzmy dokonywane na ludzkim – często własnym – ciele niewiele miały jednak wspólnego z prowokacją. Były to raczej katartyczne próby wydobycia na płaszczyźnie zmysłowo-cielesnej tego, co stłumione, nieuświadomione; egzystencjalne obrzędy o mocy zbawczej, w których artysta pełnił funkcję szamana albo kapłana.

Dziś radykalną sztukę cielesną akcjonistów wiedeńskich łączy się z pracami artystów wiedeńskiej moderny z przełomu wieków. Również wówczas konserwatywne społeczeństwo trzymało się kurczowo zużytych form, broniło status quo i odmawiało podjęcia trudu przemiany. A potem już tylko katastrofa – I wojna światowa, rewolucja i upadek imperium.

RZEŹNIA POWSZEDNIA

Spocone ciała smażące się w słońcu, rozpięte na leżaku niczym na krzyżu. Ecce homo: żylaki, podgardla, sztuczne szczęki. Estetyka brzydoty, doświadczenie katharsis poprzez zanurzenie w tym, co do bólu ludzkie, odrażające, niechciane. Czułość czy okrucieństwo? Długie ujęcia, wystylizowane tableaux. Ulrich Seidl każe widzowi patrzeć, nie pozwala odwracać głowy. Starość, śmierć, nagość, seks, narodowe symbole – nie ma dla niego tabu. Scena w Upałach[6], w której Wickerl o wyglądzie sutenera klęczy z opuszczonymi spodniami i wetkniętą między pośladki płonącą świecą i śpiewa hymn austriacki („Ojczyzną jesteś wielkich synów...”), jest jawnym nawiązaniem do wspomnianego happeningu na Uniwersytecie Wiedeńskim. Dokument Seidla W piwnicy przedstawia obsesje, których nie widać na pierwszy rzut oka za równo przystrzyżonym trawnikiem jednorodzinnych domów: kult Hitlera, kult ciała, sadomasochizm, paranoja, zamiłowanie do zabijania...

Austriacki film zagląda w otchłanie ludzkiego piekła. Również Michael Haneke dręczy kulturalne dusze obrazami przemocy, autoagresji, rozpadającego się świata, zamienia burżuazyjny salon w rzeźnię, pokazuje pola walki codzienności i zlodowacenie uczuć w dostatnim społeczeństwie, które do perfekcji opanowało techniki rozproszenia, łagodzenia, bagatelizowania, uśmierzania i tłumienia.

KALECZENIE JĘZYKA

Fasada. Należy ją zburzyć. Ale do tego trzeba sadystycznej ciekawości. Ma ją Elfriede Jelinek, która bezwstydnie zagląda pod powierzchnię języka. „Jestem muzykiem i opukuję język fonetycznie, wsłuchując się w jego ideologiczny charakter, tak jak lekarz opukuje klatkę piersiową. Język wypluwa wtedy prawdę, czy chce, czy nie” – mówi w jednym z wywiadów. Zdeklarowana feministka i komunistka (do 1989 roku była członkiem KPÖ), nigdy nie posługiwała się socrealistyczną estetyką, nie traktowała języka instrumentalnie. Dla niej, jak i dla wielu innych pisarzy austriackich, którzy zadebiutowali pod koniec lat sześćdziesiątych, eksperymenty formalne zyskały znaczenie polityczne, miały siłę anarchistycznego zrywu. Inspiracją był surrealizm, ekspresjonizm, dadaizm i twórczość poetów z awangardowej Wiener Gruppe. W rozsadzaniu granic języka, wyznaczających w myśl Wittgensteina granice poznania, tkwił buntowniczy impet wymierzony w system; ten sam impet, który charakteryzował praktyki akcjonistów.

Ugrupowanie artystyczne Forum Stadtpark, z którym związani byli między innymi Peter Handke, Elfriede Jelinek, Peter Turrini i Gerhard Roth, powstało nieprzypadkowo w konserwatywnym, prowincjonalnym Grazu (1959). Handke obrażał ze sceny publiczność w Publiczności zwymyślanej, Peter Turrini w Polowaniu na szczury umieścił śmietnik na scenie, Wolfgang Bauer w Magic Afternoon demolował mieszkanie, Gerhard Roth oddawał głos odmieńcom i chorym psychicznie, przedkładając logikę ich świata nad zdrowy rozsądek. Orężem tej literatury nie były argumenty rozumowe, ale estetyka. To ona wywoływała wstrząs w zadowolonym z siebie mieszczańskim społeczeństwie, które udawało, że nic nie spędza mu snu z powiek.

„Pamięć tkwi w języku” – twierdził Fritz Mautner. „Pamięć tkwi w bebechach” – pisał Werner Schwab. A próbując dotrzeć do jej zakamarków, wybebeszał język z pakuł, którymi go wypchano, by wygładzić powierzchnię. Jedna z jego bohaterek, nieustraszona Maryjka, wybebesza zapchane ustępy, przebija się przez ludzką gnojówkę, by dostąpić prawdy i uzyskać zbawienie.

Jeśli mimo protestów wystawią Państwo sztukę teatralną „Heldenplatz”, to gwarantuję Państwu, że Burgtheater, razem z Peymannem i Bernhardem, wyleci w powietrze.

Oburzony Austriak,

który uczestniczył w wojnie

/ z listów do Burgtheater w Wiedniu przed prapremierą Heldenplatz /

NAPRAWIACZ ŚWIATA CZY KOMEDIANT?

ROZMOWA Z HERMANNEM BEILEMO THOMASIE BERNHARDZIE

Był rok 1996. Thomas Bernhard nie żył już od siedmiu lat. Szłam do Burgtheater, by porozmawiać o nim z dramaturgiem Hermannem Beilem[7]. Obejrzałam wszystkie sztuki Bernharda wyreżyserowane przez Clausa Peymanna[8], jakie znalazłam w repertuarze Burgtheater, m.in. Portret artysty z czasów starości z ponaddziewięćdziesięcioletnim Bernhardem Minettim, dla którego tekst został napisany[9], Rodzeństwo z Ilse Ritter, Kirsten Dene i Gertem Vossem[10], Komedianta z Traugottem Buhre i oczywiście Heldenplatz... Obejrzałam też minifarsę Claus Peymann und Hermann Beil auf der Sulzwiese [Claus Peymann i Hermann Beil na Sulzwiese], w której w rolach tytułowych występowali znienawidzony przez konserwę wiedeńską dyrektor Burgtheater i jego dramaturg.

Kilkakrotnie też odwiedziłam kawiarnię Bräunerhof, w której nic się nie zmieniło od czasu, gdy bywał tu Thomas Bernhard: te same owalne lustra, ta sama tapicerka na siedzeniach, te same blaty i cukierniczki, nawet ci sami kelnerzy, którzy jeszcze pamiętali pisarza, a zagadnięci o niego odwracali się na pięcie i odchodzili, mrucząc coś pod nosem i gestykulując teatralnie.

Szłam do Burgtheater na rozmowę z Beilem, który od ponad dwudziestu lat był najbliższym współpracownikiem Clausa Peymanna. A Peymann był autorem niemal wszystkich prapremierowych wystawień sztuk Bernharda. Współpraca i przyjaźń niemieckiego reżysera skandalisty i słynącego z mizantropii austriackiego pisarza trwały dwadzieścia lat – od Święta Borysa w 1968 roku w Hamburgu aż po Heldenplatz w 1988 roku w Wiedniu. Peymann przyczynił się do sukcesu Bernharda jako dramatopisarza. A Bernhard odnalazł w Peymannie idealnego partnera – nie tylko znakomitego reżysera, ale i prowokatora, który samą swoją obecnością w gabinecie dyrektorskim nobliwego Burgtheater – zgroza! Niemiec kieruje austriacką sceną narodową! – rozpalał w Wiedniu emocje[11]. Beil, prawa ręka Peymanna, erudyta i łagodny człowiek, potrafił zachować rozsądek i zimną krew jako drugi kapitan statku Burgtheater, gdy szedł on prosto na skały, miotany wiatrami z wszystkich stron. Obaj byli dla mnie bohaterami. Od lat pracowali pod nieustannym ostrzałem nie tylko ksenofobicznej i wpływowej publiczności abonamentowej i recenzentów, ale i polityków. Parę miesięcy przed tą rozmową prawicowa partia Jörga Haidera oplakatowała cały Wiedeń hasłem: „Kochacie Scholtena, Jelinek, Häupla, Peymanna, Pasterk... czy kulturę i sztukę?”[12].

Jak doszło do współpracy Thomasa Bernharda z Clausem Peymannem?

Peymann bardzo interesuje się współczesną dramaturgią i ma już na koncie wiele przedstawień prapremierowych. Wystawił po raz pierwszy nie tylko czternaście sztuk Thomasa Bernharda, ale wczesne i najnowsze utwory Petera Handkego, wystawiał Petera Turriniego i Elfriede Jelinek, ciągle sięga po nowe teksty. Podejrzewam, że to właśnie ta jego ciekawość nowych tekstów naprowadziła go na pierwszą większą sztukę Bernharda, Święto Borysa. Bardzo szybko zdecydował się ją wystawić i jego inscenizacja w Hamburger Schauspielhaus odniosła ogromny sukces, który ugruntował intensywną przyjaźń i współpracę z Bernhardem. Thomas Bernhard przywiązywał ogromną wagę do dobrej inscenizacji. Wolał jedną dobrą niż dziesięć złych. Kiedy miał wrażenie, że teatr niepoważnie obchodzi się z jego sztuką, po prostu ją wycofywał.

Wycofywał?

O tak. Bernhard zawsze najpierw dokładnie się dowiadywał, kto będzie robił jego tekst i jak. Wiele lat temu Schauspielhaus w Zurychu chciał wystawić Przed odejściem w stan spoczynku. Prapremiera Peymanna była na dużej scenie w Stuttgarcie w znakomitej scenografii Karla-Ernsta Herrmanna. Przenieśliśmy to przedstawienie także do Bochum, oczywiście na dużą scenę. Bernhard dowiedział się, że w Zurychu chcą to grać w Piwnicy – tak nazywa się ich scena studyjna – i natychmiast zabronił: albo na dużej scenie, albo wcale. Dwanaście, może piętnaście lat później Schauspielhaus w Zurychu wystawił tę sztukę – na dużej scenie.

Bernhard był niezwykle radykalny.

Do tego stopnia, że po bardzo udanej prapremierze Ignoranta i szaleńca w ramach Salzburger Festspiele w 1972 roku zabronił dalszych przedstawień, kiedy okazało się, że dyrekcja festiwalu nie trzyma się zastrzeżonych w umowie warunków. Doszło do skandalu, bo nie tylko Peymann i Bernhard, ale i wszyscy aktorzy odmówili dalszej współpracy. To prapremierowe przedstawienie powędrowało do Hamburga i zostało przejęte przez Hamburger Schauspielhaus. Później Bernhard zabronił na wiele lat wystawiania tej sztuki, poza tą hamburską inscenizacją, kiedy dowiedział się, że w monachijskich Kammerspiele reżyserię powierzono asystentowi i że przedstawienie wypadło fatalnie.

Wtedy w Salzburgu poszło o światło. Bernhard i Peymann chcieli na krótką chwilę stworzyć wrażenie absolutnej ciemności, aby widzowie poczuli niesamowitość tej sytuacji. Warunkiem było wyłączenie oświetlenia bezpieczeństwa, małych lampek nad drzwiami. Czy w Hamburgu obeszło się bez kompromisu?

Naturalnie. W Hamburgu nie robiono z tego problemu. Znalazło się wyjście. Tutaj w Wiedniu też mieliśmy parę lat temu podobną sytuację w Edypie. Na krótką chwilę zgasnąć miało w Burgtheater oświetlenie bezpieczeństwa. Nie mogliśmy go wyłączyć, więc je przesłoniliśmy. Na kilka sekund zapadła całkowita ciemność.

Nikt nie wpadł w panikę, straż pożarna nie protestowała?

Nie, tak to już w Austrii bywa, że musi dojść do wielkiego skandalu, aby powoli uruchomiła się wyobraźnia. Przy czym wtedy w Salzburgu wszystko było omówione. Obiecano, że będzie tak, jak podczas generalnej – całe oświetlenie zostanie wyłączone. Ale podczas premiery dyrekcja nie dotrzymała słowa. Nikogo nie dopuszczono do wyłącznika. To był prawdziwy skandal, a nie to, że Peymann i aktorzy odmówili grania w takich warunkach.

Peymann podziwiał Thomasa Bernharda, uważał go za najznakomitszego współczesnego dramaturga. Czy jego praca nad inscenizacją była suwerenna, czy też ulegał sugestiom Bernharda?

To jasne, że w pewnym sensie ulegał sugestiom Bernharda, pierwszą sugestią jest już sama sztuka teatralna. Peymann zawsze podchodził do nich z wielką ostrożnością. Dokładnie i wnikliwie je studiował. Przy czym u Bernharda należy zwracać pilną uwagę na didaskalia – bardzo oszczędne zresztą. Trzeba uważać na to, gdzie jest okno, gdzie drzwi, bo to są integralne elementy sztuki. Bernhard w myślach wielokrotnie odgrywał swoje dramaty. On miał teatr w głowie, dokładnie inscenizował sobie cały przebieg wypadków. Ignorowanie jego didaskaliów zawsze okazywało się karygodnym błędem. Na próbach stawało się jasne, że to po prostu nie funkcjonuje. Naturalnie, Peymann szanował i podziwiał Bernharda, podobnie zresztą jak Bernhard szanował i podziwiał Peymanna jako reżysera. Peymann był jedynym reżyserem, który konsekwentnie chciał grać Bernharda, który ciągle zamawiał u Bernharda nowe sztuki, naciskał, by napisał coś nowego.

Czy Bernhard uczestniczył w próbach?

Nie. Większość tekstów, które Bernhard dla nas napisał, to były prace zlecone. Bernhard czasami napomknął, co to będzie, ale zdarzało się, że kiedy składał sztukę, okazywało się, że to coś zupełnie innego. On nie składał – on przekazywał. Bernhard nigdy nie wysyłał sztuk pocztą. Wyglądało to tak, że Peymann je u niego odbierał albo Bernhard je przywoził. I wtedy oczywiście dochodziło do rozmów. Bernhard miał nadzwyczajny teatralny zmysł, a do tego zmysł praktyczny. W jego rozmowach z Peymannem nie chodziło o wymianę poglądów i teorii, tylko o profesjonalną, praktyczną dyskusję. Było jeszcze zawsze kilka wstępnych omówień, a potem Bernhard pojawiał się na dwóch – trzech próbach końcowych. Zdarzało się też, że oglądał spektakl dopiero długo po premierze.

Nie pojawiał się na własnych premierach?

Unikał premier. Bywało tak, że przyjeżdżał na pierwszą albo drugą generalną, a potem wyjeżdżał. Zależało to także od stanu jego zdrowia. Pozory mylą mógł obejrzeć dopiero trzy albo cztery tygodnie po prapremierze.

Czy w czasie prób generalnych miał jakieś uwagi do reżysera lub aktorów?

Często dawał jeszcze praktyczne, bardzo proste wskazówki: „Dajcież tej aktorce inny kostium, w tym miejscu trzeba zwrócić uwagę na to i na tamto”. Czytałem ostatnio listy Strindberga, on też pisał do reżysera i aktorów o bardzo prostych rzeczach: koniecznie użyć takiego kostiumu, włożyć hełm, muzyka musi być bardziej wyrazista. Być może Bernhard mógłby sam reżyserować, bo zawsze jego uwagi okazywały się bardzo konkretne i pomocne.

Ale nigdy tego nie próbował?

Nie.

Czy nie myślał o tym, by samemu wystąpić na scenie?

W młodości brał lekcje śpiewu w salzburskim Mozarteum. Być może w tamtych latach miał ambicję zostać aktorem albo śpiewakiem.

Ale w czasie współpracy z Peymannem taki pomysł się nie pojawił?

Nie, nie, kiedy to się zaczęło, Bernhard był już dawno uznanym pisarzem, prozaikiem, autorem Mrozu, Kalkwerku. A do tego jeszcze jego przewlekła choroba płuc...

Jak zaczęły się pańskie kontakty z Bernhardem?

Kiedy pracowałem w Theater Basel w Bazylei – nie znałem wtedy jeszcze Peymanna – chcieliśmy wystawić Święto Borysa. Bernhard interesował mnie od samego początku. Ale prawa do prapremiery miał już wtedy Peymann w Hamburgu. Byłem wściekły. Inaczej to my zrobilibyśmy tę prapremierę. Kiedy w 1974 roku przeszedłem do Württembergisches Staatstheater w Stuttgarcie, gdzie Peymann był dyrektorem, wiedziałem, że teraz stale będę miał do czynienia z Thomasem Bernhardem.

Jak wyglądała praca nad tekstami Bernharda?

Bernhard oddawał zawsze gotowe teksty, sam praktycznie niczego już nie zmieniał. Zdarzyło się, że w Komediancie dopisał jeszcze coś o austriackich winach, kiedy w Austrii wybuchł skandal z glikolem. Kiedy dowiedział się, że w prapremierze Heldenplatz Karlheinz Hackl zagra rolę syna, postanowił dopisać mu trochę więcej tekstu. Poza tym właściwie nigdy nic nie zmieniał. Jeden jedyny raz zdarzyło mu się wycofać sztukę i wprowadzić do niej generalną zmianę. Chodzi o powtarzający się motyw w Na szczytach panuje cisza, kiedy pisarz Moritz Meister bez przerwy cytuje profesora Stieglitza [Szczygła – przyp. M.M.]: „mówi Stieglitz”, „powiedział Stieglitz”... Tego ironicznego przełamania nie było w pierwszej wersji. Ale szkiców, zarysów sztuki, projektów Bernhard nigdy nie oddawał. Niektórych jego sztuk nawet nie trzeba było skracać.

Czy to pan dokonywał koniecznych skrótów?

Tak, ja z Peymannem. Ale na przykład Pozory mylą czy Naprawiacz świata nie musiały być skracane. Przycinać trzeba było Przed odejściem w stan spoczynku, U celu, Komedianta, Heldenplatz. Do tego Bernhard się nie mieszał. Mówił wprawdzie, że nie trzeba ciąć, ale potem akceptował to i nawet nie chciał wiedzieć, co wycięliśmy, nigdy tego nie sprawdzał.

A co panowie wycinali?

W jego tekstach można dokonywać cięć, ale trzeba ciąć mądrze. Nie można wycinać motywu, ale jeśli pewien motyw powtarza się cztero- albo pięciokrotnie, to można ograniczyć jego pojawianie się do dwóch – trzech razy. Można ciąć sensownie, nie naruszając jednostronnie równowagi sztuki. Bernhard miał zaufanie do Peymanna, bo Peymann postępował z wielką dokładnością i ostrożnością. Dziesięć razy zastanawiał się, czy robić cięcie.

Mówi się, że Peymann odkrył w Bernhardzie komedianta. Jak to właściwie jest z tą komedią i tragedią u Bernharda? Czy te salwy śmiechu, jakie rozbrzmiewają podczas przedstawień Bernharda w Burgtheater, nie zagłuszają czegoś ważnego w jego sztukach, czegoś mrocznego, złowrogiego, tego oddechu śmierci, tak charakterystycznego dla jego prozy?

Bernhard nie był ponurakiem. W rozmowie z nim można było zrywać boki ze śmiechu. Obdarzony był wielkim poczuciem humoru i miał cięty dowcip. Potrafił także bardzo zabawnie obchodzić się z językiem. Decydujące było to, wydaje mi się, że Peymann inscenizował Bernharda w konwencji realistycznej, że nie robił oper mówionych, tylko próbował uzasadnić sytuację, w której dany człowiek mówi tak, jak mówi, konkretnie i realistycznie umotywować jego język. Odkrył przy tym, że nie są to jednolite arie mówione, tylko pewne ciągi myślowe, których ton niespodziewanie się zmienia, załamuje. Stąd bierze się komizm. Jeśli Naprawiacz Świata przemawiałby tylko w tonie patetycznym, to wcale nie byłoby to komiczne. Komizm powstaje, bo Naprawiacz Świata jest raz patetyczny, to znowu ordynarny, albo nagle na dnie rozpaczy. Każdy z tych stanów można precyzyjnie uchwycić i zauważyć, w którym miejscu następuje przełom w tyradzie, gdzie pojawia się nowa myśl. Wydaje mi się, że arie Bernharda grane formalistycznie, jako wielkie opery mówione, są straszliwie nudne. Ale gdy gra się je dokładnie, zgłębiając psychiczne sytuacje, z których rodzi się taki język, wtedy są ciekawe, wtedy nawet sposób mówienia postaci może być oczywisty.