Między nami pingwinami - Noah Strycker - ebook + książka

Między nami pingwinami ebook

Noah Strycker

4,0

Opis

Pingwiny – nieco niezdarne, kołyszące się z boku na bok ptaki na krótkich nóżkach. Rozczulają i wywołują uśmiech swoją nieporadnością. Łączą się w pary na całe życie i wspólnie chronią członków stada przed zimnem. Są ciekawskie i odważne. Podobnie jak ludzie mają łaskotki i potrafią się między sobą komunikować, będąc przy tym niezłymi gadułami. Czym jeszcze zaskoczą nas te urocze nieloty? Dowiecie się z książki „Między nami pingwinami” Noaha Stryckera.

Noah Strycker jest ornitologiem, podróżnikiem i współredaktorem poczytnego magazynu „Birding”, a także autorem niezwykle ciepło przyjętej w Polsce książki Rzecz o ptakach. Ma umiejętność pisania o świecie ludzi i ptaków bez upraszczania któregokolwiek z nich… Znajomości ptaków dorównuje jego umiejętność posługiwania się słowem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 261

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (39 ocen)
12
19
6
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
saszuk

Całkiem niezła

Ciekawa książka, jednak nie jest ona jakimś kompendium wiedzy o pingwinach. Dopiero w połowie książki autor dociera na przylądek Croziera skąd opisuje swoje wrażenia i wreszcie możemy dowiedzieć się czegoś więcej na temat pingwinów. Książka bardziej odnosiła się do życia ptasiarza niż co do samych pingwinów. Czasami autor starał się być na siłę zabawny, co nie do końca mu wychodziło. Bardzo często podkreślał swój wyjątkowy styl życia i wspominał swoje sukcesy, co w przypadku książki o pingwinach było niepotrzebne. Niemniej jednak sam temat i opis wyprawy, kilka ciekawostek sprawiają, że książkę czyta się łatwo.
00
bicyklkrzych

Dobrze spędzony czas

Tak można zmienić świat
00
lisbona

Dobrze spędzony czas

Bardzo fajnie napisana pozycja, lekki język, często zabawny. Opisuje życie bohatera na trzymiesięcznych badaniach pingwinów na Antarktydzie. Polecam, warto sięgnąć.
00

Popularność




This edition was published by MUZA S.A. in 2020 by arrangement with Oregon State University Press.

Tytuł oryginału: Among Penguins: A Bird Man in Antarctica

Przekład: Stanisław Bończyk

Projekt okładki: &Visual, www.andvisual.pl

Redaktor prowadzący: Bożena Zasieczna

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Korekta: Słowne Babki

© 2011 Noah Strycker. All rights reserved.

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.

ISBN 978-83-287-1460-1

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2020

fragment

1 ZAMIEĆ

Kirsten, Michelle i ja pochyliliśmy się nad wyświetlaczem stacji meteo. Na zewnątrz rozpętywało się piekło.

– Sto dwadzieścia – napawałem się. W ścianę naszej raczej niepozornej polarnej chatki rąbnął właśnie niewidzialny pociąg towarowy. Konstrukcja zatrzęsła się aż po same zmrożone fundamenty.

– Chyba zaraz odfruniemy – dodała Kirsten. Siedziała na składanym metalowym krześle. Ręce oparła swobodnie na plastikowym stoliku, z gracją upchniętym pomiędzy kuchenką gazową a naszymi wzmacnianymi pryczami. Kirsten Lindquist, jasnowłosa, o wysportowanej sylwetce i rzeczowym podejściu do trudnych warunków, była twardsza niż większość młodych kobiet. Była przy tym milsza niż większość twardych babek, a o pingwinach wiedziała więcej niż większość blondwłosych Kalifornijek. Do tych nielicznych, które wiedzą więcej, mogła się zaliczać ta siedząca po sąsiedzku.

– Mamy tu niezłą zamieć – przytaknęła Michelle z krzesła obok. Była szczupła i silna. Spod jej grubej czapki wystawały złote kosmyki. To właśnie Michelle Hester zarządzała naszym maleńkim posterunkiem. W tej akurat chwili rozparła się na krześle i częściowo rozebrana z mrozoodpornej odzieży kończyła smakowite śniadanie w postaci racuchów.

Słynny antarktyczny wicher właśnie się rozkręcał. Od rana nie słabł – prędkość wiatru nie schodziła poniżej osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, a teraz każdy kolejny szkwał był silniejszy. Pingwiny i ludzi czekała prawdziwa nawałnica.

Przeżuwając skostniały batonik „Hershey”, przesunąłem wzrokiem po wyświetlaczu.

– Minus dwadzieścia sześć – odczytałem nieporuszony. – Ciekawe, jaka odczuwalna.

Kilka przyciśnięć klawisza na stacji meteo i poznałem odpowiedź: odczuwalna temperatura z uwzględnieniem czynnika wiatru spadła w okolice minus czterdziestu. W sumie nic zaskakującego.

– Sto trzydzieści – wtrąciła Michelle.

Nasz polowy pawilon wielkości dwóch większych toalet kołysał się i drżał pod naporem żywiołu. Ta niewielka, trwale przymarznięta do fundamentu konstrukcja oparła się co prawda skutecznie kilku dekadom antarktycznych nawałnic (czego świadectwem były kamienie wbite siłą wiatru w ściany), ale mimo tego sytuacja była nieco stresująca.

Rozpuszczając w ustach kawałek czekolady, nadal wpatrywałem się w odczyty prędkości wiatru. Ani Kirsten, ani Michelle, ani ja, nie potrafiliśmy oderwać wzroku od ekranu. Wyświetlacz stacji hipnotyzował i paraliżował skuteczniej niż telewizja (telewizora zresztą nie mieliśmy). Obserwowanie odczytów było jak wpatrywanie się w ogień.

Michelle w zadumie dojadała racuchy. Jako uznana biolożka i ekolożka mogła rozmyślać o różnych rzeczach związanych z ochroną przyrody w odległych zakątkach świata. Może jej myśli zaprzątało śledzenie tras albatrosów nad Pacyfikiem, może rozbudowa dokumentacji dotyczącej egzotycznych gatunków na Małych Antylach, a może temat najbliższy jej sercu, czyli nadzorowanie prac Oikonos. Była to organizacja non-profit dążąca do poznania i zachowania ekosystemów funkcjonujących w różnych otoczeniach. Michelle była już na Antarktydzie i w poprzednich latach zdarzyło jej się mieszkać w tym pawilonie.

– Kiedyś – zaczęła – byłam tu uwięziona przez bitych czterdzieści osiem godzin, póki wiatr nie zwolnił poniżej stu sześćdziesięciu na godzinę. W czasie tamtej burzy zanotowaliśmy rekordowy szkwał, dwieście dwadzieścia osiem kilometrów na godzinę. Kosmos! Nie było mowy o wyjściu nawet do ubikacji. Musieliśmy korzystać z nocnika.

Ze wzrokiem utkwionym w ekran odgarnęła kosmyk włosów za ucho. Michelle była weteranką, ja tymczasem robiłem tu za nowicjusza. To był mój pierwszy sezon w takim terenie. Nie bardzo umiałem objąć rozumem to, co przed chwilą opisała. Taka burza to jakieś kompletne szaleństwo. Wiatr już teraz mocno dawał się nam we znaki, aż trudno było mi wyobrazić sobie podmuch dwukrotnie silniejszy.

Rozkojarzony, trochę zbyt ochoczo wgryzłem się w batonik. Auu! Zmrożona czekolada popękała na niebezpiecznie spiczaste kawałki, a jeden z nich uraził mnie właśnie w podniebienie. Na Antarktydzie jedzenie czekolady powinno przypominać kopulację jeżozwierzy. Żadnych gwałtownych ruchów. Delikatnie dotknąłem językiem bolesnego punktu podniebienia.

Na zewnątrz wył wicher.

Podmuch o prędkości pięćdziesięciu kilometrów na godzinę może pozbawić nas równowagi podczas chodu. Przy osiemdziesięciu wiatr podtrzyma nasze pochylone ciało. Przy stu osiemnastu kilometrach na godzinę oficjalnie staje się huraganem. Przy stu sześćdziesięciu nie da się już ustać, nie trzymając się czegoś mocnego. Przy prędkości rzędu dwustu czterdziestu kilometrów na godzinę wiatr może nas porwać i unieść w powietrze.

Oderwałem wzrok od wyświetlacza i wyjrzałem przez maleńkie okno. Sytuacja na zewnątrz wyglądała dosyć groźnie. Wiatr wzbijał tumany śniegu i wydawało się nieuchronne, że niedługo przestanie być cokolwiek widać. Już teraz zamieć przesłoniła słońce, a niebo spowiła ponura szarość.

Zostaliśmy uwięzieni w naszym pawilonie. Próba przedostania się do kolonii pingwinów byłaby teraz zbyt niebezpieczna.

– Ciekawe, jak tam pingwiny – zastanawiałem się na głos.

– Nic im nie będzie – odparła Kirsten, przesuwając się na skrzypiącym metalowym krześle. – Są do tego stworzone.

Kirsten, podobnie jak Michelle, była zaprawiona w surowych warunkach pogodowych. Dość powiedzieć, że w przerwach w obrączkowaniu ptaków w obserwatorium w Point Reyes pod San Francisco odbyła kilka wypraw na północny Pacyfik, by z pokładów statków handlowych poznawać ptasie zwyczaje. Była już również raz na Antarktydzie. W poprzednim roku wykazała się taką pewnością w działaniu, że szefowie projektu postanowili ponownie zaprosić ją do prowadzenia badań nad pingwinami. Siedząc w pomieszczeniu, miała na sobie tylko miękką odzież wewnętrzną. Grubą kurtkę zewnętrzną i wiatroszczelne spodnie starannie odwiesiła na haczyk. Na jej twarzy gościł typowy dla niej półuśmiech.

– Tak jest – przytaknęła Michelle. – Przysiadają na gniazdach, układają ciało do wiatru i spokojnie przeczekują.

– Chyba i tak nie znoszą takiej pogody? – zagaiłem.

Michelle ugryzła kolejny kęs racucha:

– Jedyne, co im grozi, to przysypanie śniegiem. Gdy nawieje go za dużo, bywa, że pingwiny wysiadujące jaja znajdują się w zaspie. One nigdy nie porzucają gniazd, więc przy największych zamieciach zdarza się, że kilka z nich się udusi. Ale raczej bym się o nie nie martwiła. Tu jest ich dom. I całkiem twardzi z nich zawodnicy.

We troje przypatrywaliśmy się sobie nawzajem z bliska, stłoczeni w pomieszczeniu o wymiarach dwa i pół na niespełna pięć metrów, myśląc o ptakach zmagających się z zamiecią. Niecałe półtora kilometra od nas ponad ćwierć miliona pingwinów Adeli stawiało właśnie czoła szalejącej nawałnicy. Nawet jeśli przywykły do kiepskiej pogody, to czy naprawdę mogło im się to podobać? Próbowałem wyobrazić je sobie, przycupnięte blisko siebie pośród oślepiającej zadymki. Cieszyłem się przy tym, że sam mam wokół siebie cztery solidne ściany, a pod ręką grzejnik gazowy.

– Mamy sto czterdzieści! – oznajmiła Kirsten.

Michelle omiotła wzrokiem pomieszczenie i wyjrzała przez małe oszronione okno. Jej twarz zdradzała nagłe zaniepokojenie.

– Lepiej sprawdźmy namioty – powiedziała.

Pogoda na zewnątrz zmierzała w stronę całkowitego chaosu. Dwa dni wcześniej, nieco nieoczekiwanie, spadło kilkanaście centymetrów świeżego śniegu. Teraz cały ten śnieg został siłą wiatru wzbity w powietrze. Dało to efekt przypominający znalezienie się wewnątrz piłeczki ping-pongowej podczas burzy piaskowej na pustyni. Ten splot energii i ruchu aż przytłaczał zmysły, a widoczność spadła przy tym do zaledwie jednego–dwóch metrów. Pośród zamieci dzień przeszedł nagle w wieczór.

Wśród szarugi z trudem dało się dostrzec kilka żółtych namiotów. Ich barwa stanowiła jedyny wyłom w morzu bieli i szarości. Materiał naprężał się mocno przy każdym kolejnym podmuchu, ale jak dotąd namioty dawały radę. Konstrukcja Scotta, opracowana specjalnie na potrzeby ekspedycji arktycznych, składała się ze stelaża ze spawanego aluminium i dwóch warstw grubego materiału. Do wnętrza wchodziło się przez tunel. Producent podaje, że takie namioty odporne są na podmuchy wiatru o sile do stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Powyżej tego może być różnie. Namioty były nieogrzewane i wystawione na działanie pogody, jednak zapewniały odrobinę prywatności. Dlatego każde z nas miało swój. Było nie było, mieliśmy spędzić razem trzy miesiące na tym odludziu z dala od cywilizacji. Dogadywaliśmy się świetnie, ale każdy potrzebuje przecież choć odrobiny własnej przestrzeni.

– Lepiej sprawdźmy odciągi – powiedziała Kirsten.

Michelle i ja przytaknęliśmy. Każdy z namiotów był przytwierdzony linkami, dociążony kamieniami i przymarznięty do podłoża, ale odciągi, zwłaszcza ich górną część, zawsze dało się bardziej wybrać.

– Chodźmy, zanim będzie jeszcze gorzej – rzuciła Michelle. Błyskawicznie przetarła talerz papierowym ręcznikiem i zaczęła naciągać na siebie kolejne warstwy odzieży. Kirsten i ja nie ociągając się dołączyliśmy do niej. Wewnątrz pomieszczenia ledwie starczało miejsca, byśmy mogli obok siebie stanąć. Jednoczesne ubieranie się wymagało nie lada koordynacji. Niedojedzony batonik „Hershey” odłożyłem na stół.

Miałem już na sobie dwie pary kalesonów termicznych, spodnie, syntetyczne skarpety i dwie koszulki termiczne. Na to wszystko nakładałem właśnie kolejną mięsistą koszulkę, specjalne wiatroszczelne spodnie, grubą puchową kurtkę, kominiarkę, dwie pary rękawic, szelki do radia i gogle. Wsunąłem stopy w parę specjalnych ocieplanych wełną butów, chroniących przed ekstremalnym zimnem. Stare porzekadło mówi, że na Antarktydzie bywa zimno tylko wtedy, kiedy ma się na sobie zbyt mało warstw. Nie ma złej pogody, jest tylko nieodpowiednia odzież. Założenie stroju stosownego do wyjścia na zewnątrz oznaczało co najmniej dziesięć minut przygotowań. Wewnątrz pawilonu dzięki grzejnikowi było w miarę przyjemnie, ale wyjście w burzę wymagało pełnego polarnego rynsztunku.

Pingwiny za to są zawsze gotowe na chłód. Ich przysadziste ciała pokryte są termoizolującym tłuszczem – podobnie jak u wielorybów. W porównaniu z nimi byłem niemal pozbawiony własnej ochrony przed zimnem. Szczupła budowa mojego ciała przywodzi raczej na myśl antylopę niż pingwina.

– Gotowy? – spytała Kirsten z uśmiechem.

– Zawsze – wymamrotałem, szykując się na moje pierwsze starcie z burzą śnieżną.

Chwyciłem mocno za klamkę i pchnąłem drzwi na zewnątrz. Opuszczałem bezpieczny pawilon, nie do końca wiedząc, czego się spodziewać.

Drzwi zostały niemal wyrwane z zawiasów. Wiatr natychmiast naparł na ich powierzchnię jak na żagiel, a ja zderzyłem się z niepohamowanym żywiołem. Zacząłem dyszeć. Potężny napór i ciśnienie powietrza uniemożliwiały normalne oddychanie, zwłaszcza że było niesamowicie zimno i sucho. Cieszyłem się, że mam na sobie gogle. Okulary przeciwsłoneczne momentalnie zwiałoby mi z twarzy. Poczułem, że wiatr próbuje unieść mnie ku niebu za kaptur i obszycie kurtki. Instynktownie przykucnąłem. Rozmawianie było w tych warunkach niewykonalne, więc Kirsten, Michelle i ja porozumiewaliśmy się głównie gestami dłoni i skinięciami głowy. Wszyscy troje zeszliśmy do pozycji na czworaka i zaczęliśmy oddalać się od pawilonu, podążając wzdłuż liny bezpieczeństwa rozciągniętej pomiędzy nim a moim namiotem stojącym o sto metrów w dół zbocza. Stopniowo zagłębialiśmy się w nieprzeniknione kłębowisko śnieżnej szarugi. Pełzłem naprzód bardzo uważnie, chwytając dłońmi walające się tu i ówdzie odłamki skał wulkanicznych. Chciałem w ten sposób uniknąć przetoczenia się na bok i zboczenia z kursu. Każdy kolejny krok oznaczał walkę. Niesione wiatrem drobiny śniegu i lodu jak piach tarły o moje odsłonięte policzki, gdy podążałem naprzód za ledwie widoczną sylwetką Michelle. Krok po kroku pokonywaliśmy dystans dzielący pawilon i mój namiot.

Żałowałem, że nie jestem pingwinem. Miałbym wtedy nisko osadzony środek ciężkości ciała i pazury przypominające alpinistyczne raki, dzięki którym mógłbym mocno uczepić się lodu. Wichura rzucała nami na wszystkie strony. Nie dało się po prostu utrzymać na miejscu, nie trzymając się przynajmniej jedną ręką podłoża. Potworny hałas i zawierucha sprawiały przy tym, że trudno było się skoncentrować.

Nie jest łatwo opisać oko huraganu wiejącego przy ujemnej temperaturze, bo przebywanie w nim wywołuje silną dezorientację. Wyobraźcie sobie, że stoicie na dachu samochodu jadącego autostradą sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę w czasie zamieci, a do tego macie na sobie dziesięć kilogramów izolującej odzieży. To da wam jako takie wyobrażenie sytuacji.

Kiedy mój namiot stał się widoczny, zrozumieliśmy, że nasza misja sprowadzi się do ocalania pozostałości. Michelle podpełzła do przypominającej indiańskie tipi płóciennej konstrukcji, licząc na to, że po zawietrznej uda jej się złapać oddech. Całość jednak zapadła się i prawie nie zapewniała już ochrony przed wiatrem. Mój wart trzy tysiące dolarów Scott był zniszczony. Siła pędzącego powietrza niemal całkowicie go spłaszczyła. Z boku zionęła metrowej średnicy dziura. Dało się przez nią zobaczyć powyginane i poszczerbione kawałki metalu. Grube na ponad dwa centymetry aluminiowe elementy stelaża pogięły się i popękały niczym wykałaczki. Tylko dzięki dociążeniu kamieniami i przymarzniętej do ziemi podłodze namiot nie został zdmuchnięty gdzieś w siną dal. Sam, gdybym nawet chciał, nie dałbym rady tak go uszkodzić. Tam, gdzie jeszcze dwie godziny temu trzymałem podczas snu głowę, sterczały ostre kawałki metalu i strzępy materiału.

Wtem wiatr pozbawił mnie równowagi. Nie przeleciałem przez namiot jak kula do wyburzeń tylko dlatego, że desperacko chwyciłem się ostrej skały i z trudem zdołałem pewniej stanąć.

– To na mnie za mało! – krzyknąłem. Mój głos zniknął pośród wiatru jak łza w basenie.

Wiatr z pełną mocą huczał mi w uszach. Świstał i wył upiornie.

Zabezpieczyliśmy to, co zostało z mojego namiotu, najlepiej, jak się dało. A tak naprawdę nie dało się zrobić wiele poza wyciągnięciem ze środka maty i śpiwora. Linki odciągowe i kamienie zrobiły już swoje. Ta konstrukcja nie była po prostu przygotowana do przenoszenia aż tak wielkich obciążeń.

Michelle i Kirsten uznały pierwszy etap naszej misji za zakończony i zaczęły przemieszczać się wzdłuż liny w stronę swoich własnych namiotów. Ja jeszcze przez chwilę pozostałem w wymuszonym przykucu obok resztek mojego namiotu. Patrzyłem, jak dziewczyny pomału, z niemal owadzią ostrożnością posuwają się naprzód po skałach i lodzie. Ostre śnieżne kryształki gnały po ziemi jak ziarnka piasku po nieosłoniętej plaży, powodując taki sam trący efekt.

Chłostały nas podmuchy o prędkości ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Mogłem tylko przywrzeć do lodu i czekać na chwilę uspokojenia. Jak z tym wszystkim dawały sobie radę pingwiny? Jakie zwierzę może zdrowo funkcjonować w takich warunkach? Dzisiejsza zamieć była przecież względnie łagodna. Zimą, gdy nad Antarktydą w ogóle nie wstaje słońce, potrafi być tu nawet o trzydzieści stopni mniej. O tej porze roku było tu naprawdę niewielu ludzi. Niektórym z tych, którzy zjawili się tu zimą, udało się wyjść z tego cało. Inni nie mieli tyle szczęścia. Pingwiny tymczasem spędzają tu cały rok bez najmniejszego uszczerbku na swojej ciekawskiej i ujmującej osobowości.

Oczywiście, na ulicach dużego miasta to pingwiny byłyby nie u siebie. Pośród ludzkiej cywilizacji, tysiące kilometrów stąd, nie umiałyby znaleźć ryb, nie mogłyby bić się o otoczaki do gniazd ani drzemać na krze. Zdezorientowane krążyłyby tylko między samochodami. Pingwiny nie czułyby się dobrze w naszym świecie, więc dlaczego my mielibyśmy czuć się komfortowo u nich? By spotkać i zrozumieć te ptaki, musiałem przenieść się z jednej krainy do drugiej.

Burza szalała, ale ja przyjmowałem to bez sprzeciwu. Po tygodniach we względnie łagodnych warunkach poznawałem w końcu, czym jest życie na krawędzi. Jedną okutaną w dwie rękawice dłonią chwyciłem się skały, a drugą wyrzuciłem w górę. O to przecież, do cholery, chodziło! Spełniało się właśnie moje marzenie. Zaryzykowałem i zostałem za to nagrodzony. Trudne warunki i nasza izolacja miały w sobie coś wzniosłego. Aż chciałem uwiecznić ten moment i utrwalić go w jakimś albumie. Jeszcze bardziej jednak chciałem stać się teraz pingwinem.

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Dział zamówień: +4822 6286360

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz