Między nami - Magdalena Drab - ebook

Między nami ebook

Magdalena Drab

4,6

Opis

Codzienność to pole bitwy… zwłaszcza dla młodej matki!

Natalia, mama dwójki urwisów, zarządza codziennym chaosem z niezachwianym wdziękiem. Wszyscy dookoła dbają, by nie zaznała nudy: dzieci, przyjaciółki w kryzysie, teściowa, a nawet budząca postrach żona szefa.
Na domiar złego, kiedy życie wydaje się już wystarczająco skomplikowane, Natalię niespodziewanie odwiedza jej siostra, odzywa się do niej dawny przyjaciel, a na horyzoncie pojawia się kobieta aspirująca do roli kochanki jej męża… Natalia jednak nie zamierza się poddawać. Z brawurą podchodzi do życiowych zmagań i stawia czoła wszystkim wyzwaniom!
Między nami to słodko-gorzka powieść, która z humorem pokazuje, jak czerpać siłę z codziennych trudności.

Misia chyba już zdążyła się znudzić swoją układanką, bo zorientowałam się, że nie ma jej na dywanie. Co jednak bardziej mnie zaniepokoiło – nie było też Duszka. No i ta cisza… Wiadomo, coś się wydarzy. Jak nic, wykorzystali okazję, że poszłyśmy do kuchni i nikt na nich nie patrzy. Ciekawe, co tym razem wymyślili…
 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 303

Rok wydania: 2024

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (10 ocen)
8
1
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Lost70

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka ale dlaczego takie zakończenie?
00
Anisa15

Nie oderwiesz się od lektury

Rzec Ci muszę, iż dawno nie czytałam tak bardzo życiowej książki i podkreślić muszę, iż powieść tę powinny przede wszystkim przeczytać wszystkie mamy ( tatusiowie też) . Dlaczego? Ponieważ Natalia, główna bohaterka, to tak naprawdę arterego niejednej z nas. Matka, żona borykająca się z trudami dnia codziennego. A przede wszystkim blaskami i cieniami macierzyństwa. Pisarka w fenomenalny sposób pokazuje, że bycie mamą to zarówno wzloty, jak i upadki, chwile szczęścia i satysfakcji, ale i momenty, że masz ochotę wystrzelić się w kosmos lub wyjść i zamknąć za sobą drzwi. Znasz to? Wszystko to opisane lekkim i zabawnym językiem. Sprawia, że jak zaczniesz czytać to trudno będzie Ci się oderwać. Jest to powieść, którą czyta się zarówno przez łzy że śmiechu, a i łez smutku też nie zabraknie. Ot, książka pełna emocji, takich jakie i w życiu codziennym często spotykamy. Świetnie przedstawiony też został w powieści motyw małżeństwa. Pełnego szacunku i wsparcia, szczególnie w trudnych chwilach...
00
EwelinaHeaven

Nie oderwiesz się od lektury

Rety! Jaka to była przyjemność! Książka, która dała mi wszystko - i błyskotliwy humor, i wzruszenia, i napięcie, które budowało się genialnie. Czekam na kolejne losy głównej bohaterki z niecierpliwością.
00

Popularność



Podobne


Magdalena Drab

Między nami

Rozdział 1

Sobota. Za oknem pogoda nijaka. Zapowiadali deszcz, ale słońce próbuje przedrzeć się zza gęstych chmur. Dość mocno wieje. Nie lubię takiego niezdecydowania. Niby można wyjść, bo nic się nie stanie, ale może lepiej, na wszelki wypadek, zostać w domu. Na szczęście dziś nie muszę podejmować decyzji, czy wychodzimy, czy zostajemy, bo mamy sobotę. Jak co tydzień umówiliśmy się na kawę z teściową. Marek przechyla swój ulubiony kubek i dopija ostatni łyk, odstawia go na stolik i wychodzi po zakupy, Misia jest zajęta zabawką, którą dostała przed chwilą, a Duszek kręci się niespokojnie koło babci, jakby miał do niej jakąś sprawę. Szybko skanuję w myślach tematy, które poruszaliśmy ostatnio. Może chce o coś zapytać i teraz zbiera w sobie odwagę? Za każdym razem, kiedy ma w głowie jakąś sprawę wagi najwyższej, kręci się niespokojnie, zanim zada pytanie.

Teściową mam dość niestereotypową. Zupełnie nie nadaje się na bohaterkę złośliwych żartów. Bardzo ją lubię, zresztą jestem pewna, że ze wzajemnością. Przez siedem lat małżeństwa z Markiem, a w sumie przez dwanaście lat naszej znajomości, nie doszło między nami do żadnego rękoczynu, żadna z nas nie wyrwała drugiej ani jednego włosa, podniesione głosy jedynie się zdarzały. Ile było wspólnych wyjazdów, niezaplanowanych kaw na mieście albo u nas w mieszkaniu, to trudno zliczyć. Jednym słowem, jestem szczęściarą. Agata kocha wnuki nad życie, ze wzajemnością. Jedyny zgrzyt między nami powoduje mój wegetarianizm, z którym, jak twierdzi, ma same problemy i bezsenne noce przed naszymi wizytami. Bo czym nakarmić wegetariankę? Jak odejmie się mięso od tak zwanych tradycyjnych przepisów, z których korzysta Agata, zostają ziemniaki i surówka albo sama kasza, albo, o zgrozo, zostaje pusty talerz. Kiedy kolejny raz, będąc u niej na weekendowym obiadku, nasłuchałam się, że przecież tak nie można żyć (bo skąd ja mam siłę i jaki to przykład dla dzieci), wpadłam na genialny pomysł i swoją porcję gotuję sobie sama, i przynoszę zapakowaną w pojemniku. Gdy jej to oznajmiłam, usłyszałam w telefonie oddech ulgi pomieszanej z klęską, ale patent działa i funkcjonuje już jakiś czas. Niestety, pozbawiłam się błogostanu związanego z niegotowaniem w dzień odwiedzin, ale zyskałam spokój przy stole. Moje dania, a zwłaszcza ich zapachy, wyraźnie budzą zainteresowanie teściowej, choć na razie duma i ambicja, a może polska tradycja wdrukowana w DNA nie pozwoliły na pytanie: czy mogę spróbować? Zakładam, że to kwestia czasu.

Duszek swoim nerwowym zachowaniem zaczął sprawiać wrażenie, jakby musiał biec do toalety. Jeszcze raz szybko przeskanowałam tematy naszych ostatnich rozmów, ale zerkając na niego, musiałam przerwać prozaicznym pytaniem:

– Duszku, chce ci się siku? – Już myślałam, że ten temat mamy z głowy, ale ostatnio, jak się zajmie zabawą albo sprawą wagi najwyższej, to biegnie w absolutnie ostatniej chwili i potem słyszę już tylko ryk, że jest plama na bokserkach. A jak powszechnie wiadomo, z plamą na bokserkach nie da się żyć w żadnym wypadku.

– Nie – rzucił, zanim skończyłam pytać.

To jego stanowcze „nie” dało mi mocno do myślenia. Czegoś chce od babci. No nic, trzeba czekać na rozwój wydarzeń. Agata powinna być przygotowana na wszystko. Zaraz usłyszymy, jak pięciolatek zaskakuje albo wprawia świat w konsternację swoją inwencją twórczą i dociekliwością.

– Babciu?! – Oho, maszyna ruszyła od razu pełną parą. Stawiam na segregowanie śmieci. Na ostatnim spacerze przyłapaliśmy babcię na wrzucaniu gazet do zielonego pojemnika. Może zapytać też o klapsy, bo ten temat spędzał mu sen z powiek przez kilka ostatnich wieczorów, wydłużając usypianie, a skracając mój czas na życie. W przedszkolu pojawił się jakiś nowy chłopiec, który miał w zwyczaju przekonywać do swojego punktu widzenia słowami: „bo ci dam klapsa”.

– Tak, Duszku… – Agata przeczuwała, że zostanie przeegzaminowana, więc wyprostowała się i z ciekawością spoglądała na wnuka.

– Babciu, a ty miałaś dziś dobry seks? – Świat w jednym momencie zawirował i się zatrzymał. Teściowa prawie wypuściła z ręki filiżankę z ostatnim łykiem kawy, bo przedostatni, zaczerpnięty tuż po zadaniu pytania, rozprysł się, niestety, na miliony drobniutkich kropelek, które po chwili wylądowały z gracją na całej niemal powierzchni naszego nowego dywanu. Fontanna stulecia. Powinnam się spodziewać, że to nie edukacja domowa z zakresu sortowania śmieci czy przedszkolna na temat bicia, przemocy i siłowego rozwiązywania konfliktów, a media wspomagają rozwój dziecka. Radio wystąpiło w roli wychowawcy mojego syna. Kierunek: życie, specjalizacja: dziennikarz śledczy.

– Matko kochana, Natalio, o czym wy z nim rozmawiacie?! – Teściowa swoje zażenowanie pomieszane z zaskoczeniem i nie wiem, czym jeszcze, skierowała nie na wnuka, ale na prawdopodobną przyczynę wszelkich problemów, czyli na mnie. W wychowaniu jak nie wiadomo, kto zawinił, to na pewno matka. Od matki się zaczyna, przez matkę się wszystko przetacza i na matce się kończy. W sumie racja. Częstotliwość fal ustawiam ja i bynajmniej nie dobieram audycji do muzycznych upodobań moich dzieci, ale egoistycznie, do swoich. Pewnie repertuar stacji i podejmowane przez dziennikarzy tematy to też moja wina. Trudno, dobra muzyka jest mi do życia niezbędna. Zerknęłam na Duszka: wyczekiwał odpowiedzi. Zerknęłam na Agatę: oczekiwała ode mnie wyjaśnień. Przeniosłam wzrok na dywan, a ponieważ dwa dni wcześniej poświęciłam całe swoje wolne popołudnie na doczyszczenie go po niekontrolowanej przez nikogo pełnoletniego ciastolinowej zabawie, rzuciłam się włochaczowi na ratunek.

– Duszek, chyba ci się już bajka zaczyna, nie? – rzuciłam do Dawida tonem upewniającym go, że przesadził i powinien się ewakuować. Zresztą „bajkowy” argument zawsze trafia do celu. Duszek i Misia mają wydzielony czas ekranowy co do minuty i to chyba jedyne założenie z tak zwanych czasów sprzed dzieci, które udaje mi się realizować tak, jak zaplanowałam. Zaproszenie na bajkę jest więc dla nich świętością, z którą się nie dyskutuje. Duszek już kilka sekund później siedzi zaczarowany magią koparek i innych maszyn budowlanych i przez kolejne dwadzieścia minut nie zada żadnego kłopotliwego pytania. Pstryk i go nie ma, przynajmniej na chwilę.

Skinieniem głowy zaprosiłam teściową do kuchni. Misia nie dawała za wygraną i dalej próbowała nawlekać kolejne koraliki na sznureczek.

– Agata – zaczęłam spokojnie – Duszek jest ciekawy świata, zadaje tyle pytań… – Myślałam, że kierując uwagę na syna, jakoś załagodzę sytuację. Babcia ma do wnuka wielką słabość, więc wiedziałam, że tak naprawdę nie ma w niej żadnych pretensji, a jedynie wynikająca z wrodzonej potrzeby porządku chęć doprowadzenia sprawy do końca.

– Ja to wiem, Natalio, ale gdzie on słyszał o TAKICH sprawach?

Chciałam powiedzieć, że mamy dwudziesty pierwszy wiek, ale ugryzłam się w język. Nasz syn wie już sporo, jest świadomy, że nie wyskoczył z kapusty ani nie wypadł z chusteczki niesionej w dziobie bociana. Temat podjął rok temu i domagał się absolutnie jak najwięcej szczegółów – jakim cudem znalazł się w moim brzuchu, jak tam jest, co jadł – i najważniejsze – jak go wyciągnęliśmy. Cóż mieliśmy zrobić? Wspólnymi siłami, dobierając słowa adekwatne do wiedzy o świecie czteroletniego umysłu, wyjaśniliśmy, co i jak.

– Z radia – odpowiedziałam. – W radiu była reklama książki o takim tytule, Dobry seks czy Miałaś dobry seks, jakoś tak.

Przypomniałam sobie nawet tę audycję. To było ze dwa dni temu z samego rana. Przepraszam, bladym świtem, bo mój syn, zamiast spać do ósmej, póki może korzystać z tego luksusu, budzi się o piątej. Jestem pewna, że całe dorosłe życie będzie żałować, że pozbawił się tych kilku porannych godzin w łóżku. Jest, jak jest, więc od rana Duszek chłonie jak gąbka wszystko, co nadaje stacja ustawiona przez mamę w radioodbiorniku. Czyli zgadza się. To jest moja wina.

– Ale to za wcześnie! – oburzyła się.

– Mamooo… – Nigdy nie wiem, kiedy odpuszczać, a kiedy jednak edukować, czy raczej usiłować edukować, w tego typu rozmowach. – Jak zapytał, to mu odpowiedziałam tak, aby mógł zrozumieć. Żadnej wnikliwej anatomii nie wprowadzałam. – Uśmiechnęłam się.

– No ja mam nadzieję. Co za czasy, że tak wszystko się dzieciom mówi…

– Czasy jak czasy, ale co za wychowanie u nas w domu – powiedziałam z uśmiechem i puściłam oko.

Misia chyba już zdążyła się znudzić swoją układanką, bo nie było jej na dywanie. Bardziej jednak zaniepokoiło mnie to, że Duszka nie było już na fotelu przed telewizorem. I ta cisza… Kiedy poprosisz o chwilę spokoju, to wszystkie zabawki idą w ruch, przypadkiem tłuką się rzeczy, a wszystko w tle najdurniejszych piosenek. A jak dzieci robią coś po cichu same, to wiadomo, że jest grubo. Jak nic wykorzystali okazję. Poszłyśmy do kuchni, więc chata wolna. Oj, będzie bal…

– Duszek, Misia, gdzie jesteście? – zawołałam, idąc do ich pokoju, ale tam również nie było nikogo, za to z łazienki dochodziły dziwne odgłosy…

– Dzieci! – krzyknęłam na ich widok, a zaraz za mną przybiegła teściowa.

Duszek stał z powagą na skraju swojego minitaborecika. Misia jakimś cudem zmieściła się obok niego i pracowali razem zgodnie. W ścisłej kooperacji zapaprali pół łazienki pianką do golenia, którą Marek dostał, nie wiem kiedy, ale nigdy z niej nie korzystał, bo miał maszynkę elektryczną. Pianki już nie użyje, bo właśnie się skończyła.

– Co wy robicie? – zapytała teściowa, dziwnie spokojna. Pewnie chwilę wcześniej Duszek wyczerpał jej limit zdziwienia na dziś.

– No golimy się! – odparł z radością Duszek, ścierając piankę z brody palcem, który miał naśladować brzytwę. Misia, wpatrzona w niego jak w obrazek, ścierała kosmetyk z policzków. Pianka była wszędzie – w zlewie, na dzieciach, na podłodze, lustrze, szafkach… W życiu nie pomyślałabym, że takie małe opakowanie pomieści jej tyle. Kiedy dzieci coś wymyślą i zaczynają działać, czas dla nich chyba staje w miejscu. Przecież rozmawiałyśmy zaledwie chwilkę…

– No to kończymy to golenie, bo nie ma już co golić. – Zakończyłam świetną zabawę i zaczęłam ścierać piankę z Misi. Teściowa ofiarnie zajęła się Duszkiem. Łazienkę ogarnę, kiedy trochę ochłonę.

– Babciu… – zaczął niepewnie Duszek.

– Duszku, na dziś to już może dosyć pytań… – Teściowa zrobiła lekko wystraszoną minę.

Swoją drogą to przecież dziecko. Oczekuje odpowiedzi na pytanie, nawet najbardziej intymne, a często zapominamy, że może ona brzmieć: „nie wiem”, „nie zastanawiałam się nad tym”, „sprawdzimy razem”, „nie myślałam o tym”. Czemu boimy się tych pytań? No racja, bywa gorzej, jak się pojawiają jakieś trudne słowa albo coś, o czym w ogóle nie ma się pojęcia, to tak można jakoś wybrnąć z sytuacji. Byle odpowiedzią, a nie wykrętasami. Duszek to ma wbudowany radar na takie kręcenie, więc jeśli chodzi o rozmowy z nim, to lepiej się przyznać do niewiedzy niż brnąć w kłamstwa.

– Babciu, ale ja muszę zapytać – nie dawał za wygraną.

– No dobrze, pytaj.

Mówiłam, babcia ma słabość do Duszka.

– Mogę dziś u ciebie spać? – Oho, i było się czego bać? Agata odetchnęła z ulgą.

Rozdział 2

Kiedy masz dzieci, budzik jest niepotrzebny. Piąta rano, dzień w dzień, od poniedziałku do piątku – to samo. Kiedyś słyszałam, że niektórzy rodzice z pociechami śpią do szóstej, ale nie wiem, czy można w to wierzyć.

– Nie chceeeę iść do przedszkola… – Duszek już tuptał słodkimi małymi stópkami ze swojego pokoju do naszej sypialni.

Poranny dramat rozgrywa się najczęściej w naszym łóżku. Nic dziwnego, scena dwa na dwa metry pomieści więcej emocji niż łóżko przedszkolaka.

Wdech, wydech. Muszę dojść do siebie szybciej, niż on dojdzie do naszej sypialni. Jeszcze się dobrze nie obudził, pojawi się z jednym okiem otwartym, a drugim jeszcze kończącym sen, ale już świadomy tego, co go czeka za dłuższą chwilę. Mamy co najmniej dwie godziny – rzut oka na zegar – trzy godziny zabawy – a on już rozpoczyna jednoelementową litanię. Tak będzie aż do wyjścia z domu. Wstajemy o piątej od kilku dobrych tygodni. Z zegarkiem w ręku – piąta i ani minuty później. Jakimś cudem przeważnie udaje nam się doleżeć do szóstej z minutami, a potem zaczyna się wyścig z czasem. Nie, nie musimy się spieszyć. Czasu z pozoru jest ho, ho, ho, ale czynności, które trzeba wykonać przed wyjściem, to kolejna litania. Tym razem już o niezliczonej liczbie elementów.

– Kochanie, poniedziałek to jest taki mały potworek, który wymaga oswojenia. Spędziliśmy weekend razem i nikomu nie chce się wracać do pracy – ja też nie tęsknię do szarej codzienności, do tych samych czynności, do rutyny, którą z jednej strony lubię, bo zapewnia mi poczucie bezpieczeństwa, ale z drugiej przewidywalność nudzi i męczy. Nie chodzi mi o brak przygód, bo z dwójką dzieci nie mogę na to narzekać, ale o taki stan zawieszenia, wykonywania obowiązków przeplatanych drobnymi przyjemnościami w oczekiwaniu na zmianę. Ja czekam najbardziej na jedną – wysłanie Misi do przedszkola i powrót do pracy w normalnych godzinach. Ale to musimy jeszcze na jakiś czas odroczyć.

Żyję nadzieją, że adaptacja Misi przebiegnie spokojniej niż Dawidka i oszczędzi mi stanów stresowych, niekończących się rozmów o tym, po co jest to durne przedszkole i za jakie grzechy trzeba tam iść. Moja kreatywność w wygłaszaniu mów motywacyjnych prawdopodobnie wyczerpała się na Duszku, więc Misia musi to łyknąć spokojniej. Inaczej zginiemy, a ja pierwsza. Po tygodniach klęsk i niepowodzeń Marek wymyślił taką sprytnie działającą metaforę. Moje starsze dziecko nie chodzi do przedszkola, tylko do pracy. Kilka dni przed adaptacją zapał minął jednak całkowicie, a zastąpiło go przerażenie. Średnio mieliśmy pomysł, co z tym zrobić. Cierpliwie czekaliśmy, myśleliśmy, że się ułoży, Duszek znajdzie kolegę, polubi to miejsce. Panie dwoją się i troją, ale on na razie zdecydowanie woli być w domu, nawet chory. Marek przeprowadził z nim rozmowę, wyjaśnił, że tata idzie do swojej pracy, a Dawidek do swojej, bo każdy ma jakieś obowiązki. Bardzo mu się to spodobało. Być jak tata w jego wieku to wielka rzecz i tego się trzymamy, żeby przetrwać.

– Nieee chceeę iść do przedszkolaaa!!! – powtarza coraz głośniej i głośniej Duszek. Zaraz dojdą łzy, krzyk i zobaczymy, co jeszcze. Wdech, wydech. Wiem, że tylko mój spokój może nas uratować przed katastrofą, ale też czuję, że akurat w poniedziałek o piątej rano mam dość ograniczone rezerwy. Jak puszczą mi nerwy, wybuchnie też po kolei cała reszta. Czasem czuję, że to za dużo: być fundamentem spokoju całej rodziny. Czasami bardzo chciałabym dać upust emocjom, ale pamiętam, czym to się kończy. Nie mam siły powstrzymywać się i chłonąć ich emocji jak gąbka, ale tym bardziej brak mi jej, by gasić potem kilka pożarów naraz z płonącą z emocji mną na czubku tej katastrofy. Po weekendzie jest zawsze najgorzej. Przerwa, dobrze wykorzystany czas razem na mieście, jakieś szalone przygody i atrakcje wymyślane po to, żeby było inaczej niż od poniedziałku do piątku. Cel: zmęczyć dzieci i wypić gorącą kawę, którą ktoś zrobi i poda, a potem jeszcze pozmywa brudne kubki. Tylko po dobrobycie trudno, bardzo trudno, wskoczyć z powrotem w niechciany kierat. Dobra, wykrzeszę z siebie jeszcze odrobinę cierpliwości, empatii i… luzu! Tak, tylko luz może nas uratować.

– A co chcesz na śniadanie? – Dziś jadę na rezerwie, więc jedyne, co przychodzi mi do głowy, to odwrócenie jego uwagi. Ten pomysł działa zwykle jak tępe nożyczki – niby tną, ale jednak całą czynność trzeba powtórzyć od nowa, jeszcze raz dobrać lepsze narzędzie, tfu, zestaw słów.

– Jajecznicę – usłyszałam z ust mojego małego. Tell me why I don’t like Monday. Nieee, udało mi się? Przeszliśmy o krok dalej? Jak to dobrze, że dzieci potrafią zaskakiwać też pozytywnie.

– No to lecimy z tym poniedziałkiem! – Nie czekam zbyt długo, bo może się okazać, że to tylko chwilowy przypływ dobrej energii. Zeskakuję z łóżka, chwytam w pędzie ciuchy Misi, nową pieluchę i rach-ciach, jedno dziecko już ubrane, czyste i pachnące. Jajecznica się robi, córcia słodko chodzi w kółko i próbuje podskakiwać, co chwilę bijąc sobie brawo, zachwycona nową umiejętnością. Tak trzeba żyć, myślę, patrząc na nią. Pierworodny wybiera koszulkę. Włączam radio, niech nas obudzi jakimś mocnym uderzeniem. Chociaż chyba trzeba się przerzucić na coś bardziej familijnego, jeśli nie chcemy, żeby teściowa znowu miała stan przedzawałowy, przepytywana przez wnuczka o sprawy wagi najwyższej.

– Ile mamy jeszcze czasu? – pyta zaniepokojony młody człowiek, zasiadając przed talerzem jajecznicy z szynką, czyli daniem, które wchodzi zawsze. Tosty mogą wylądować na podłodze, parówka może podzielić ich los, buła bywa dziurawiona palcem aż do rozerwania, ale jajecznica wchodzi jak złoto.

– Sporo – odpowiadam z uśmiechem. – Zjemy, umyjemy zęby, dłuższa chwila zabawy i… – kontynuuję, zerkając na zegarek – …szlaczki albo malowanki też zdążymy.

– A krzyżówkę? – domaga się Duszek, który kocha łamigłówki.

– Też. – Uśmiecham się do siebie nad kromką chleba z pastą z suszonych pomidorów, bo już wiem, że jakoś ten tydzień zaczęliśmy i na razie ofiar nie ma.

Żeby nie było zbyt pięknie, przed wyjściem koniecznie trzeba się przebrać, bo koszulka się zalała nie wiadomo czym, zaginął but, którego nie dało się zastąpić żadnym innym, i okazało się, że na śniadanie jednak miały być tosty… Kiedy zamykałam kluczem drzwi od mieszkania, a Duszek łapał windę, byłam już całkowicie obudzona. Bez kawy. Zjeżdżając na parter, starałam się przypomnieć sobie, czy w ogóle ją zrobiłam. Pewnie tak, tylko zapomniałam wypić. Jak wrócimy, będzie, jak znalazł. Pyszna i zimna jak zawsze.

Rozdział 3

– Mamo, a ilu trzeba mieć przyjaciół? – Duszek zadał to pytanie, kiedy wracaliśmy z przedszkola. Ależ trafił. Akurat dziś?

Dzieci mają wbudowany radar, słowo daję. Zawsze trafiają w dziesiątkę. Dziś jest rocznica śmierci mojej przyjaciółki. Kamila odeszła nagle, tak jak odchodzić się nie powinno. Miała wypadek. Okoliczności nigdy nie zostały do końca wyjaśnione. Nie bardzo też umiem się z tym jej odejściem pogodzić, chociaż minęło już kilka lat. Byłyśmy ze sobą bardzo blisko, odkąd pamiętam. Co prawda wchodzenie w dorosłość sprawiało, że nasze drogi powoli się rozchodziły, ale zawsze umiałyśmy znaleźć czas, żeby się spotkać. Kamila wyciągała mnie z dołów, zawodów miłosnych i wszelkich rozczarowań. Czuwała nade mną jak anioł stróż. Na mnie też mogła liczyć, choć rzadko potrzebowała pomocy. Była silna, naprawdę silna. Nie przejmowała się za bardzo tym, co inni o niej myślą, podczas kiedy ja analizowałam każde krzywe spojrzenie. Po porażkach dawała sobie czas na odsapnięcie i zawsze podnosiła się jeszcze silniejsza, wyciągała wnioski z nieudanych relacji, złych decyzji. W zasadzie była moim przeciwieństwem i czasem zastanawiałam się, jak to się stało, że łączyła nas tak silna więź.

Kamila wpadła pod samochód. Wypadek, jakich mnóstwo, ale do jej historii to zupełnie nie pasowało. Zawsze rozglądała się kilka razy w obie strony, mogła być wzorem dla dzieci uczących się zasad bezpiecznego poruszania się po drodze. Nawet kiedy bardzo się spieszyła, cierpliwie czekała, stojąc na czerwonym świetle. Jako kierowca była równie uważna. Jeździła zgodnie z przepisami, nie przekraczała prędkości, nie wyprzedzała na trzeciego. Przy całym swoim życiowym szaleństwie i czerpaniu garściami z tego, co podsuwa los, była po prostu odpowiedzialnym uczestnikiem ruchu drogowego. Tacy ludzie nie wpadają pod samochód.

W ten feralny dzień rano zadzwoniła do mnie z informacją, że chce mi powiedzieć coś ważnego i musimy się spotkać, bo to nie jest temat na telefon. Wyczułam w jej głosie radość pomieszaną z czymś jeszcze, ale zapytana, nie chciała zdradzić nic więcej. Miałyśmy się spotkać wieczorem, po jej pracy. Nie spotkałyśmy się. Czekałam w naszej ulubionej knajpce niedaleko centrum, ale kiedy minęło dwadzieścia minut od umówionej godziny, wiedziałam już, że wydarzyło się coś złego.

Kamila weszła na jezdnię na czerwonym świetle wprost pod koła pędzącego samochodu. Nikt, kto ją znał, nie mógł uwierzyć w taki scenariusz. Życie jednak nie przejęło się specjalnie tym, że obsadziło ją nie w tej roli, co trzeba. Do tej pory wydaje mi się to nieprawdopodobne. To był dla mnie ogromny szok i cios jednocześnie. Kiedy się dowiedziałam, nie byłam w stanie uronić ani jednej łzy. Niedorzeczne. Byłam zrozpaczona, że straciłam najlepszą i jedyną przyjaciółkę, a nie potrafiłam tej straty opłakać. Przecież tak się robi, kiedy człowiek dowiaduje się, że jego świat się zawalił. Trzeba płakać. To oczyszcza i przynosi ulgę, ale mnie nie udawało się wydobyć z siebie nic. Byłam wściekła, bo czułam, że łzy zabrałyby część tego smutku, przyniosłyby ukojenie, przynajmniej na chwilę. Ale nie, nic. Oczy suche jak pustynia, nawet w czasie pogrzebu.

Pękłam po kilku dniach. Właśnie brałam prysznic, roztrząsając wydarzenia minionego dnia, i pomyślałam odruchowo, że muszę zadzwonić do Kamili, żeby jej wszystko opowiedzieć i zapytać o radę. Zapomniałam o tym, co się stało, a może wciąż nie mogłam w TO uwierzyć. Wyszłam, szybko złapałam ręcznik, a zaraz potem chwyciłam telefon, wybrałam jej numer i… i przypomniało mi się, że nikt nie odbierze, bo jej już nie ma. Łzy napływały do oczu powoli, ale było ich coraz więcej i więcej. Byłam wtedy sama w mieszkaniu. Płakałam całą noc. Oglądałam nasze wspólne zdjęcia, czytałam ostatnie SMS-y, maile i… I dopiero wtedy poczułam, że ją pożegnałam.

Nagle z zamyślenia wyrwał mnie ciągnący za rękaw Duszek. O co pytał? A tak…

– Przyjaciół nie trzeba mieć, raczej można – zaczęłam niepewnie, bo naprawdę nie wiedziałam, dokąd ta rozmowa nas zaprowadzi, ale dziś wolałabym, żeby nie było to zbyt daleko i głęboko.

– Nie trzeba? – zapytał zdziwiony.

– Nie, nie trzeba. – Wiem, jak trudno wchodzi się w nowe relacje. Znam to doskonale. Po śmierci Kamili już nikogo nie dopuściłam do siebie tak blisko. Ona była moją jedyną przyjaciółką. Inne koleżanki to tylko… koleżanki z pracy, znajome ze studiów. Z uprzejmości podtrzymywałam lepiej rokujące znajomości, inne zaniedbałam aż do rozpadu. Nowe osoby też poznawałam niechętnie. Duszek moje obawy i lęki przed relacjami przejął w całości. Nie zawsze wiem, jak mu pomóc, choć staram się robić co w mojej mocy, kiedy tylko mam na to zasoby. Na placu zabaw próbuję mu coś podpowiadać, zdarza się, że jakoś niezgrabnie zacznę rozmowę z innym rodzicem, ale w przedszkolu jest już zdany tylko na siebie.

– A Michałek mówił, że trzeba mieć dużo przyjaciół.

Michałek… coś czuję, że tego pana to jeszcze nieraz weźmiemy na języki w tym roku. Najstarszy w grupie, największy, najbardziej skory do łobuzowania. Na razie trzyma się z daleka od Duszka, ale coś mi mówi, że prędzej czy później nadejdą michałkowe kłopoty.

– Kochanie, może Michałek to gdzieś usłyszał i powtórzył? Nie wiem, co ma w głowie. Ja ci mówię, że przyjaciel to jest ktoś bardzo bliski twojemu sercu, ktoś, komu ufasz, możesz mu zdradzić swoje sekrety. Nie trzeba mieć wielu przyjaciół, wystarczy jeden. – Zawahałam się. Mówić czy nie mówić? – A czasem nie ma się żadnego przyjaciela, takiego, wiesz, bliskiego, jak ci mówiłam. Czasem ma się tylko kolegów, koleżanki…

– A ty masz przyjaciela? – przerwał mi.

No i co mu powiedzieć? Nie mam już dziś siły na rozmowę o śmierci, odchodzeniu. Skłamać? Nie lubię i staram się tego nie robić, w żadnym wypadku.

– Ja mam Marka, waszego tatę. Ufam mu, rozmawiam z nim o wszystkich sprawach…

– Tata to tata – zauważył trzeźwo Duszek – ale czy masz przyjaciela, nie tatę? –Stanowczo domagał się innej odpowiedzi.

Gdzie nam się potem gubi ta ciekawość? Dziecko musi znać odpowiedź teraz, już. Z biegiem lat człowiek ten dar przeważnie traci, przyzwyczaja się do niezrozumiałych sytuacji albo słów. Niepotrzebnie.

– Mąż też może być przyjacielem. – Nie wiem, czy to temat na rozmowę z pięcioletnim dzieckiem. Przepraszam, pięcioipółletnim…

– A innego nie masz? – Chyba wizja taty jako mojego przyjaciela nie do końca go przekonała.

– Nie. Nie mam teraz innego przyjaciela. Nie mam też przyjaciółki – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Zobaczymy, jak to przyjmie.

– I co? – Spojrzał na mnie podejrzliwie. Nie wiem, o co mu chodzi.

– I co: co? – To może być początek burzy. Już nieraz tak niewinnie zaczynały się niezłe wybuchy. Jak nie zrozumiałam jego pytania albo wywodu, bo sam się zapętlił w słowach, to zazwyczaj ja byłam temu winna.

– I co, że nie masz? – doprecyzował jednak.

– I nic, jakoś trzeba żyć. – Westchnęłam, gotowa na to, że jednak będzie burza.

– No to ja też nie będę miał – podsumował krótko, bez żalu. Jak mama może z takim faktem żyć, to on też spróbuje.

– Nikt w twoim przedszkolu nie nadaje się na przyjaciela? – zapytałam, choć wiedziałam, co odpowie.

Jest tam niezbyt długo, na razie woli obserwować dzieci niż się z nimi bawić. Znając prawidłowości przedszkolnego życia, obawiam się, że kiedy mój syn będzie gotowy na nawiązanie relacji, to już, niestety dla niego, wszyscy będą połączeni w pary, i zostanie sam. Boję się tego jako mama. Chciałabym dla niego pięknego dzieciństwa, dobrego czasu, gdziekolwiek jest, i przyjaznych ludzi wokół. Ale im dłużej jestem mamą, tym wyraźniej widzę, że mój wpływ jest ograniczony, a oczekiwania muszę pogodzić z faktem, że urodziłam nie drugą siebie, lecz nowego człowieka, który pójdzie przez życie na swoich, a nie na moich zasadach. Czas spędzony na siedzeniu z boku, dla mnie stracony, dla niego może być rozbiegiem, który musi pokonać, żeby wystartować, albo rozgrzewką poprzedzającą trening. Tyle już razem przeszliśmy i tyle pokonaliśmy przeciwności. Może znajdziemy kolegę w tym przedszkolu… za jakiś czas. To znaczy Duszek, bo ja kolegi nie szukam.

– Jeden się nadaje. – Ale szok! – Trochę się nadaje, a trochę nie.

– A kto? – Ależ byłam ciekawa.

– Grzesio lubi motory. – No tak. To dobry znak, będzie o czym pogadać. Teraz moja w tym głowa, co można z tym zrobić.

– Super, rozmawialiście o motorach?

– Nie, on dziś przyniósł do przedszkola mały motorek i się nim bawił.

– Chciałbyś się kiedyś z nim pobawić?

– Nie… – Logika pięciolatka. Przepraszam, pięcioipółlatka… Na przyjaciela się trochę nadaje, lubi motory, ale bawić się z nim nie chce. Ja też taka byłam? Też tak miałam? Nie… ja już na etapie czterolatki miałam poukładane: dorosłych się słucha, nie wolno się mazgaić i trzeba bawić się z innymi bez gadania. Grzeczna dziewczynka w warkoczykach z kokardami.

– A może spróbujemy się z nim kiedyś spotkać po przedszkolu? – Szybki pomysł, a na twarzy Duszka jakby błysk radości.

– Dobra – rzucił od niechcenia – tylko on przyjechał z baaardzo daleka. – Masz ci los! Nie dość, że będę musiała przełamać się i podejść do kogoś nieznanego, to szykuje się pogawędka w obcym języku. Zawsze mam pod górkę.

– Angielski to może jakoś ogarnę, co? – rzucam i puszczam do niego oko. W końcu tłumaczę książki z tego języka. – Dobra, Duszek, lecimy szybko do domu, a potem może jeszcze jakiś spacer się uda albo chociaż wyjście na plac zabaw.

Oczywiście okazało się, że Grzesio, co lubi motory, nie ma anglojęzycznych rodziców. A dlaczego tak wyszło? No dlaczego? Bo trafiło na mnie, a ja mam przeważnie w życiu pod górkę. Mama z Hiszpanii włada tylko español, a tata… Tata wygląda na Skandynawa i… Skandynawem jest. Fin. Jakby był Norwegiem, to może przypomniałabym sobie cokolwiek z niemieckiego, ale nie – Fin. Przyjechali na kontrakt do Polski i… zaczynają się tu uczyć angielskiego. Brzmi jak absurd, ale jednak. Ona pracuje w korporacji, w haerze, i ogarnia Hiszpanów i Włochów, on podobnie, ale Finów i… Węgrów. Zatem język angielski jest im jakby niepotrzebny. Grześ przejawia niewytłumaczalne, trochę nadprzyrodzone zdolności językowe, bo z dziećmi rozmawia tak, jakby się urodził w Polsce. Do zabawy motocyklami to akurat wystarczy „brum”, „stop” i „start”, ewentualnie „tanku, tanku”, jak paliwa braknie. Może się dogadają z Duszkiem, bo mnie z jego rodzicami pójdzie zapewne raczej słabo. Zobaczymy, co będzie dalej. A skąd to wiem? Z przypadkowej rozmowy z panią dyrektor, która zapisywała Grzesia (George’a) z lekkim niepokojem, który jednak został całkowicie rozwiany, bo chłopiec jest bardzo kontaktowy i błyskawicznie się uczy.

Wszystko, co żyje, niech będzie mi świadkiem, że chcę pomóc mojemu dziecku z całego serca, ale życie rzuca mi pod nogi takie kłody, że głowa boli, i nie daje spać.

Rozdział 4

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30

Między nami

ISBN: 978-83-8373-360-9

© Magdalena Drab i Wydawnictwo Novae Res 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Agata Sawicka-Korgol

KOREKTA: Magdalena Brzezowska-Borcz

OKŁADKA: Krystian Żelazo

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek