Między kibolami - Bill Buford - ebook + książka

Między kibolami ebook

Buford Bill

3,7

Opis

Mają ksywy takie jak Barmy Bernie, Daft Donald i Steamin' Sammy. Lubią żłopać lagery (w ogromnych ilościach), atakować policję, wdawać się w bójki, sławić królową i kluby piłkarskie (zwłaszcza Manchester United). Są angielskimi kibolami. Kochają siebie i nienawidzą wszystkich innych, czemu dają wyraz wzniecając zamieszki i terroryzując miasta odwiedzane podczas „wyjazdów”. Bill Buford, dziennikarz prestiżowego czasopisma „Granta”, chce ich poznać i zrozumieć. Wkrada się do hermetycznego świata chuliganów i – z zaangażowaniem przywodzącym na myśl Huntera S. Thompsona – opisuje zarówno ich barbarzyństwo, jak i złowrogi urok.

Groteskowe, przerażające, odpychające. „Clockwork Orange” na faktach.
John Gregory Dunne

Ten wciągający reportaż Buforda o przemocy kibiców ukazuje nacjonalistyczną furię w przerażającym zbliżeniu. To doniosła książka o tym, jaki kierunek obiera świat.
Don DeLillo

Ważna, może nawet profetyczna książka. Naraz ekscytująca i smutna. Buford jest niezwykle utalentowanym reporterem.
„The New York Times Book Review”

Genialna… jedna z najbardziej niepokojących książek, jakie kiedykolwiek przeczytacie.
„Newsweek”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 420

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (33 oceny)
5
18
6
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
evicia49a

Z braku laku…

Książki nie skończyłam w całości. Niestety znudziła mnie, może gdybym była facetem to by mnie bardziej tematyka zainteresowała, z racji, że nie przepadam właściwie za piłką nożną, 😉, szczerze to okładka mnie zaciekawiła..w środku jednak nic konkretnego, powtarzalność burd i zachowań "kiboli".. Nie moje klimaty.😉
10

Popularność




Bill Buford

Między kibolami

Przełożył Krzysztof Cieślik

WYDAWNICTWO CYRANKA

Tytuł oryginału: Among the Thugs

AMONG THE THUGS

Copyright © 1991, Bill Buford

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyranka, 2021

Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Cieślik, 2021

Projekt okładki d2d.pl

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Redakcja Anna Brynkus-Weber

Korektad2d.pl

Skład Ewa Ostafin / d2d.pl

ISBN 978-83-67121-02-6

WydanieI

Warszawa 2021

Wydawnictwo Cyranka

al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa

wydawnictwocyranka.pl

sprzedaż: [email protected]

redakcja:[email protected]

Stephenowi Boothowi

CZĘŚĆ PIERWSZA

Dworzec na przedmieściach Cardiff

Jedną z przyczyn upadku Rzymu było to, że ludzie, żywieni przez Państwo […], przestali brać jakąkolwiek odpowiedzialność za siebie i swe dzieci, wskutek czego stali się narodem bezrobotnych próżniaków. Bywali w cyrkach, w których opłacani wykonawcy występowali przed nimi na arenach, niemal jak publika przybywająca dziś tłumnie, by popatrzeć na opłacanych zawodników grających w futbol. […] Tysiące chłopców i młodych mężczyzn, bladych, o wąskiej piersi, zgarbionych, nieszczęsnych, palących bez końca papierosy osobników, spośród których wielu obstawia zakłady i którzy bez wyjątku sposobią się w histerii, jęcząc i wiwatując w zgodnej panice wraz z sąsiadami, a najgorszy z tego wszystkiego jest histeryczny wybuch śmiechu, którym witają każde potknięcie lub upadek zawodnika. Człowiek zastanawia się, czy aby to ten sam naród, który zyskał sobie reputację beznamiętnie męskiego, z fajką między zębami, niewzruszanego paniką czy ekscytacją, niezawodnego w najtrudniejszym z położeń. Odciągnijcie od tego chłopców – nauczcie ich męskości.

R. Baden-Powell, Skauting dla chłopców[1](1908)

Jakiś czas temu wracałem z Walii pociągiem do domu. Była to wiejska stacyjka, tuż pod Cardiff, i przybyłem na nią przed czasem. Kupiłem herbatę. W zimny sobotni wieczór na peronie stało jeszcze tylko troje czy czworo pasażerów. Mężczyzna czytał gazetę, kołysząc się w przód i w tył. Czekaliśmy, gdy z głośnika rozległ się komunikat o pociągu nieprzewidzianym w rozkładzie jazdy. Chwilę później nadano drugi komunikat: pociąg miał za moment wjechać i wszyscy mieli się odsunąć od skraju peronu. Było to niecodzienne polecenie, więc mężczyzna z gazetą uniósł brwi. Może, pomyślałem, to jakiegoś rodzaju pociąg wojskowy. Kilka minut później zjawiła się policja, funkcjonariusze wyłonili się z pobliskich schodów.

Był to piłkarski specjal i przejęli go kibice. Byli z Liverpoolu, tłoczyły się tam ich setki – w życiu nie widziałem tylu ludzi w pociągu – i śpiewali: „Liverpool, la-la-la, Liverpool, la-la-la”. Słowa te wydają się teraz głupie, ale wcale tak nie brzmiały. Minutę wcześniej panowała niemal zupełna cisza – mglisty, senny walijski wieczór. A potem ta przyśpiewka, hucząca z narastającą dzikością, zaczęła się odbijać od murów dworca. Kierownik składu doznał obrażeń i gdy pociąg się zatrzymał, bezzwłocznie go wyprowadzono; trzymał się za twarz. W środku ktoś próbował wybić okno nogą od stolika, ale szkło nie chciało puścić. Z jednego z wagonów wytoczył się grubas o czerwonej twarzy, natychmiast podbiegło do niego sześciu policjantów i powaliło go na ziemię, brutalnie wyginając mu rękę za plecami. Policja zareagowała zbyt ostro – pociąg był tak nabity, że grubas wypadł przez otwarte drzwi – ale się bała. Jeśli już o tym mowa, to sam też się bałem (pamiętam, że głupio skrzyżowałem ręce na piersi), podobnie jak wszyscy inni na peronie. Osobliwe przeżycie: byłem na dworcu kolejowym, na którym wszyscy wokół mnie mówili po walijsku; czekałem na pociąg – i nagle to. Pomyślałem, że jesteśmy celem tej agresywnej przyśpiewki, że tym sposobem oni, kibice, mówią nam, że mogą zrobić, co tylko zechcą.

Pociąg odjechał. Zaległa cisza.

Dotarłem do domu o wpół do drugiej w nocy, wydawało się, że kraj to jeden długi kordon policyjny. Na Paddington Station dwustu funkcjonariuszy czekało, by odeskortować wszystkich z peronu do metra. Cztery razy się przesiadałem, trzy pociągi przejęli kibice. Jeden został zdemolowany: siedzenia powyrywano, włamano się do zawczasu zamkniętego baru – zasuwane metalowe drzwi poszły w drobny mak, alkohol wydawano każdemu, kto wszedł do środka. Nie wiedziałem, co jest bardziej zaskakujące: bezsensowna i nieprzejednana destrukcyjność czy to, że nawet przy tak dużej liczbie policjantów zdawało się, że nikt nie jest w stanie położyć jej kresu – po prostu nie ustawała. W nadziei na uniknięcie kłopotów usiadłem w wagonie pierwszej klasy z przodu jednego z pociągów naprzeciwko człowieka, który zapłacił za swój bilet. Był to szczupły elegancki mężczyzna z rzadkim wąsikiem, miał na sobie wełniany garnitur i drogie lśniące buty – gość z klasy średniej czytający książkę dla klasy średniej, taką w twardej oprawie z obwolutą. Jeden kibic gapił się na niego przez dłuższą chwilę. Był pijany. Od czasu do czasu zapalał zapałkę i rzucał ją w stronę lśniących butów mężczyzny z klasy średniej, licząc na to, że podpali mu spodnie. Mężczyzna go ignorował, ale kibic o opuchniętej, nabiegłej krwią twarzy nie ustawał w wysiłkach. Był to wymowny obrazek: jeden z ludzi pozbawionych przywilejów świadomie łamał zasady kulturalnego zachowania, podpalając od niechcenia członka bardziej uprzywilejowanej klasy społecznej.

Bez dwóch zdań ta przemoc była wyrazem protestu. Jej sens można interpretować tak: mecze piłkarskie dawały ujście dla silnej frustracji. Bardzo wielu młodych ludzi straciło pracę albo nigdy nie zdołało jej sobie znaleźć. Wynikało z tego, że przemoc była pewnego rodzaju buntem – buntem społecznym, klasowym, czymś takim. Chciałem się dowiedzieć więcej. Czytałem o przemocy i – na ile się nad nią zastanawiałem – przyjąłem, że to zjawisko wyizolowane albo tajemnicze na sposób, na który przemoc tłumu winna być tajemnicza – coś nieprzewidywalnego, spontanicznego, motłoch. Podróż z Walii wskazywała na to, że taka przemoc może być czymś bardziej planowanym, bardziej zamierzonym. Podsuwała wizję angielskiej soboty, dnia zakupów, która różniła się od tego, co znałem, a mianowicie w mniejszych i większych miastach można było się natknąć na setki policjantów, przeważnie w trybie gotowości bojowej, którzy znaleźli się w terenie, by powstrzymać kibiców płci męskiej, pragnących po wizycie na zawodach sportowych tłuc bądź niszczyć rzeczy stojące im na drodze. Trudno było w to uwierzyć.

Opowiedziałem o swojej podróży znajomym i zaskoczył mnie ich niemal kompletny brak zaskoczenia. Jedni zachowywali się, jakby ich to brzydziło, inni byli rozbawieni; nikt nie uważał, że to niezwykłe. Była to jedna z tych rzeczy, które trzeba znosić: w każdą sobotę młodzi mężczyźni demolowali ich pociągi, wybijali okna w ich pubach, niszczyli ich samochody, siali spustoszenie w centrach ich miast. Nie kupowałem tego, ale wychodziło na to, że tak właśnie jest. Co więcej, miałem poczucie, że powiedziałem coś zaskakującego jedynie wtedy, gdy wyjawiłem, że – choć widziałem już piłkarską publikę – nigdy nie byłem w Anglii na meczu. To, jak się zdaje, szokowało.

Wyjaśniłem więc, że choć przyjechałem do Anglii na studia w 1977 roku i zostałem na dłużej, byłem tylko na jednym meczu piłkarskim i to lata wcześniej, gdy akurat znalazłem się w Meksyku. Tamtejsza drużyna narodowa, wówczas nie za dobra, podejmowała u siebie drużynę z moich rodzinnych stron w Stanach, która była fatalna. Na trybunach było ze dwieście osób. Meksyk wygrał – osiem do zera. Na przedmieściach Los Angeles, gdzie dorastałem, „soccer” – jak go nazywaliśmy – nie należał do ulubionych rozrywek młodych mężczyzn.

Znajomi nie byli zachwyceni. Jak to nigdy nie wybrałem się na mecz? Nie dowierzali. Kryła się za tym sugestia, że to właśnie dlatego zachowanie kibiców wydało mi się tak osobliwe i trudne do zrozumienia.

Nie pamiętam za wiele z pierwszej wizyty na stadionie Tottenhamu Hotspur, White Hart Lane, na który pod koniec sezonu 1982/1983 zabrało mnie dwóch kolegów, żebym obejrzał pierwszy w życiu mecz angielskiego futbolu. Nie pamiętam, czy padły jakieś bramki. Nie pamiętam, kto był rywalem. Pamiętam za to, że się spóźniliśmy i trzeba było dwudziestu minut przepychania, łapania za wszarz, wciskania, jęków, brnięcia centymetr po centymetrze, walki i mocowania, nim wreszcie udało nam się dotrzeć na nasze miejsca, czyli na maleńki skrawek betonu, gdzie staliśmy miażdżeni przez kilku chopaków – jak inaczej ich określić? – młodszych o dziesięć lat i cięższych o trzydzieści kilo ode mnie, których zamiłowanie do ekspresji rzadko wykraczało poza prosty, lecz niezwykle bezpośredni (i często powtarzany) zwrot: „Skurwisynu ty zajebany”. Pamiętam rozbawienie towarzyszące widowisku, którego bohaterem był osobnik w niższym rzędzie, gdy wyczuł, że coś spływa mu po karku, i sięgnął ręką, by przekonać się, że ktoś oddaje na niego z góry mocz. Pamiętam też niepokój, gdy zdałem sobie sprawę, że dwóch młodych mężczyzn niedaleko ode mnie ma przypinki Frontu Narodowego – jeden z moich przyjaciół był Hindusem, drugi ciemnoskórym Latynosem. Tamci dwaj młodzi mężczyźni zaczęli wraz ze znajomymi skandować: „Bambusy, wynocha”, hasło rozbrzmiewało coraz głośniej, dopóki skandowania nie przerwała bójka, zakończona przez policjantów, którzy zmierzali w jej stronę – przepychając się, łapiąc za wszarz, wciskając, jęcząc, brnąc centymetr po centymetrze, walcząc, mocując się i pałując – dopóki nie zostali powstrzymani, gdy zaczęto ściągać im kaski i rzucać je na murawę.

Dla moich kumpli był to zwykły wypad – dość zabawny, gdy policjanci stracili kaski, ale poza tym nieszczególny. Jasne, człowiek nie spodziewałby się, że ktoś w – dajmy na to – teatrze naszcza na innych widzów, ale równe chłopaki nie chodzą do teatru, czyż nie? Chłopaki chodzą na mecze.

Pomyślałem, że następnym razem przejdę się sam. Nie wiedziałem, że tak się nie robi, że chłopaki chodzą z innymi chłopakami albo z ojcami, ale w ogóle nie za wiele wiedziałem – w czym zresztą tkwił sęk. Chciałem się przekonać, czego nie wiem; chciałem poznać jednego z „nich” i nie miałem pojęcia, jak inaczej się do tego zabrać.

Tym sposobem wraz z początkiem nowego sezonu poszedłem na Stamford Bridge. Słyszałem o Chelsea, o sławie jej kibiców i o Shed End – osłoniętej dachem trybunie stojącej, która znajduje się za bramką od południa. Przyszedłem przed czasem. Po drodze widziałem dużo policji – funkcjonariusze byli na każdej stacji metra wzdłuż District Line – ale gdy dotarłem do Fulham Broadway, stali wszędzie, gdzie tylko spojrzałem. Na szczycie schodów stacji były psy policyjne, a na zewnątrz policjanci na koniach z ponadmetrowymi pałkami. Gdy zmierzałem w stronę stadionu, widziałem mężczyzn z krótkofalówkami – stali prawie na każdym rogu. W górze krążył helikopter, furgonetki mijały puby i powoli sunęły bocznymi uliczkami. I wtedy stało się coś, czego w życiu bym się nie spodziewał. Usłyszałem stukot końskich kopyt, gwizdy, rozbite szkło i wyzwiska. Od strony Fulham Broadway w eskorcie dziesięciu koni, otoczona łańcuchem policji szła zwarta, ale wielka grupa ludzi, może z tysiąc osób – kibice gości.

Wydaje się dziwne, że mnie to zaskoczyło, biorąc pod uwagę, ile razy od tamtej pory widziałem takie same przemarsze, ale rzeczywiście tak było. Kolumnę tworzyli zwyczajni ludzie, oddani kibice drużyny, często w średnim wieku. Wraz z synami, żonami albo przyjaciółmi z pracy zorganizowali sobotnią wycieczkę, z wyprzedzeniem kupili bilety, zarezerwowali autokar na podróż powrotną, a mimo to istniało tak wielkie niebezpieczeństwo, że padną ofiarą czynnej napaści, że musiał ich chronić batalion policji z psami i końmi w towarzystwie latającego nad głowami helikoptera.

Wszedłem na stadion i zostałem obszukany – skonfiskowano mój grzebień, ponieważ miał długie ząbki – a następnie przeszedłem przez bramkę obrotową, by przekonać się, że ludzie są wszędzie: na schodkach, na szczycie ogrodzenia, na słupach, uwieszeni, gdzie się da. Tworzyli wąską alejkę; dołączyłem do tłumu przepychającego się ku miejscu, z którego można oglądać mecz.

Tyle że miejsca nie było. Był tylko ruchomy, miażdżący ścisk. Gdy znalazłem się w środku, nie dało się zmienić zdania – postanowić, że koniec końców nie chcę oglądać meczu, że chcę wracać do domu – ponieważ nie mogłem się ruszyć ani w lewo, ani w prawo, a co dopiero odwrócić i odejść drogą, którą przyszedłem. Obowiązywał ruch tylko w jednym kierunku: naprzód. Z jakiegoś powodu inni mieli przewagę – przewagę wartą obrony, znajdowali się bowiem o krok przed miejscem, w którym akurat człowiek stał. I właśnie tam wszyscy chcieli się dostać.

Istniał szereg taktyk pozwalających to osiągnąć. Najpowszechniejszą z nich był zwykły wcisk: wysuwając przygwożdżoną rękę spomiędzy dwóch ciał, które trzymały cię w miejscu, i wciskając ją naprzód, a potem obracając się tak, że twoje ciało zgodnie z zasadami natury posuwało się za nią, mogłeś przecisnąć się ku temu tajemniczemu miejscu tuż przed sobą. Zwykły wcisk był popularny – przypuszczałem, że większość ludzi nauczyła się tej techniki, próbując kupić alkohol w londyńskich pubach – i wszyscy go wykorzystywali, dopóki nie przeszkodziło im pchnięcie.

Za pchnięciem stała prosta zasada: ktoś, gdzieś z tyłu, sfrustrowany tym, że nie może się dostać na tajemnicze miejsce o krok przed sobą, poddawał się i całym ciężarem ciała ładował w osobę z przodu; potem – pośród okrzyków: „Skurwisynu zajebany!” – wszyscy lecieli naprzód. Nikt się nie przewracał, choćby tylko dlatego, że każdy szczelnie przyciskał się do człowieka przed sobą, który z kolei szczelnie przywierał do tego przed nim, tak że najwyraźniej nikt nie znajdował się w prawdziwym niebezpieczeństwie. Zastanawiałem się jednak nad ludźmi na samym przodzie i byłem przekonany, że ktoś musi odczuwać ogromny strach z powodu coraz prawdopodobniejszej perspektywy, że zmiażdżą go o murek – bo w końcu musi tam być jakiś murek. I to właśnie ten strach spanikowanego, powoli duszącego się gościa w pierwszym rzędzie z boleśnie odkształconymi żebrami musiał się przyczynić do kontrpchnięcia, wysiłku wymagającego prawdziwie zwierzęcej siły, który zdawał się następować wkrótce po tym, jak człowiek rezygnował ze zwykłego wcisku i nie będąc w stanie powstrzymać się przed niekontrolowanym poleceniem przed siebie, poddawał się mocy pchnięcia, gdy nagle – w niewytłumaczalny sposób – dochodziło do kontrpchnięcia i niekontrolowanie leciało się do tyłu.

Ruch nigdy nie ustawał.

Zawsze zakładałem, że impreza sportowa to opłacona rozrywka, coś jak wieczór w kinie, że to pewna wymiana: oddajesz część swoich zarobków, a w zamian otrzymujesz chwilę (godzinę–dwie) przyjemności, czemu często towarzyszą różne rzeczy – przyzwoite jedzenie, działające toalety, możliwa do opanowania publika, miejsce do parkowania – które prowadzą ku temu, by zachęcić cię do powrotu za tydzień. Myślałem, że tak to wygląda. Przekonałem się, że się myliłem. Jaka zasada rządziła brytyjską imprezą sportową? Wychodziło na to, że w zamian za kilka funtów dostawało się godzinę i czterdzieści pięć minut, w trakcie których było się wystawionym na najgorszą możliwą pogodę w towarzystwie największej liczby widzów stłoczonych w najmniejszej możliwej przestrzeni i z jak największą liczbą przeszkód, które miały cię powstrzymać przed kolejną w życiu wizytą na meczu – zawodny transport, brak parkingu, niezwykle niebezpieczny ścisk przy jedynej bramce, syfiasta stojąca kałuża, do której sikano, zmiana pory rozpoczęcia meczu w ostatniej chwili.

A mimo to wszyscy oni tu byli, rozkoszowali się swoją sobotą.

Tak, byli tu, ale co miałem zrobić teraz, gdy sprostałem niespecjalnie wygórowanemu wyzwaniu dotarcia na mecz w pojedynkę? Jak miałem się zabrać do tego, by poznać jednego z „nich”? Chciałem poznać prawdziwego kibola, ale na moje niewprawne oko każdy z nich tak wyglądał. Zidentyfikowałem potencjalnego kandydata – był potężniejszy od innych i bardziej energiczny, darł się i skandował tak, że wskazywało to na początki epilepsji – ale policja też go zidentyfikowała. Wyrzucono go jeszcze przed pierwszym gwizdkiem bez żadnego wyraźnego powodu, może poza tym, że wyglądał, jakby mógł coś nawywijać. Ale co dalej? „Cześć. Z tego zakazanego ryja wyglądasz na brutala. Mogę postawić ci drinka?” Czułem skrępowanie, kołysząc się w koszmarnym ścisku i próbując nawiązać z kimś kontakt wzrokowy albo rozmowę – nie było to miejsce na pogawędki – i po pewnym czasie zyskałem pewność, że moje zachowanie zaczyna krępować wszystkich wokół, że myślą sobie, że jestem jakimś dziwnym, odrażającym, małym przychlastem i że powinienem zniknąć, a do tego że homoś zboczony i należy mi się porządny wycisk.

– Przestań się tak na mnie lampić – powiedział jeden z nich, więc się poddałem i próbowałem oglądać mecz, ale nie mogłem dojrzeć boiska, bo zbyt wielu ludzi stało na drodze między mną a murawą, więc całkiem sobie odpuściłem.

I kołysałem się dalej.

Nie uznałem swojego pierwszego samodzielnego wyjścia na mecz za sukces.

Przyszły kolejne spotkania.

Udałem się Metropolitan Line w dolne rejony wschodniego Londynu, żeby obejrzeć West Ham, ale niewiele z tego pamiętam poza napisem, który zobaczyłem, opuszczając stadion: „Prosimy wychodzić powoli, pamiętajcie o Ibrox”. Ibrox Park to stadion w Glasgow, pojechałem więc i do Glasgow – to właśnie tam w 1971 roku sześćdziesiąt sześć osób udusiło się w miażdżącym ścisku, próbując wydostać się z obiektu. Byłem też na jakże adekwatnie nazwanym Plough Lane, Pługowej Uliczce, drewnianym, rozwalającym się obiekcie ekipy Wimbledonu, architektonicznym koszmarku duszącym się w spowijającym go smrodzie zanieczyszczeń i wszelkiego paskudztwa. Pierwszy raz w kibicowskim życiu czułem, że zapachy unoszące się spod krzesełka mogą mnie pokonać, tak strasznie zbutwiałe były trybuny, na których je przytwierdzono. Wybrałem się na stadion Millwall, na południe od Tamizy, który słynie z przemocy na trybunach. Jak odkryłem, żadnego innego obiektu nie zamykano więcej razy z powodu zamieszek wywołanych przez kibiców. Ale nie natknąłem się na przemoc. Natrafiłem, za co jestem wdzięczny, na mecz piłkarski. Stadion skrywa się – nawet jupitery sprawiają wrażenie podziemnych – na końcu plątaniny wąskich wiktoriańskich uliczek i ciemnych tuneli, pośród torów kolejowych i stert cegieł oraz dachówek, które muszą pochodzić z czasów blitzu. Sugestywnie nazwany obiekt, The Den, czyli Nora, wyłonił się nagle na Cold Blow Lane naprzeciw Isle of Dogs.

Były i inne wypady – na Roker Park w Sunderlandzie, Hampden w Glasgow, na rzekomo wielki Hillsborough Stadium w Sheffield – i choć jeszcze nie mógłbym powiedzieć, że nawiązałem znajomość z którymś z „nich”, przekonałem się, że zaczynam nabierać upodobania do samej piłki. Zrozumiałem, jak ustawić się na trybunach, by oglądać akcję na murawie – a to już pewne osiągnięcie. Co więcej, zaczęły mi się też podobać warunki na samych trybunach. To, przyznaję, mnie zaskoczyło. Zdawać by się mogło, że nie ma w tym sensu ani logiki. Po namyśle widzę, że nie odbiegało to bardzo od alkoholu czy tytoniu: z początku wstrętne, przy pewnej dozie wysiłku przyjemne, a z czasem uzależniające. Może też, koniec końców, nieco autodestrukcyjne.

Manchester

Cóż mamy począć z „chuliganem”? Któż bądź cóż odpowiada za jego wzlot? Każdego tygodnia zajście jakieś pokazuje, że pewne części Londynu niebezpieczniejsze są dla spokojnego wędrowca niźli odległe zakątki Kalabrii, Sycylii czy Grecji, dawniej tradycyjnie miejsca spotkań rozbójników. Każdego dnia w jakimś sądzie policyjnym szczegółowo relacjonuje się akty brutalności, których ofiarą padają nieszkodliwi mężczyźni i kobiety. Dopóki „chuligan” znęcał się jedynie nad „chuliganem” – dopóki słyszeliśmy głównie o napaściach i rewanżach band, choćby uzbrojonych w śmiercionośną broń – dopóty sprawa była o wiele mniej istotna, niż się stała […]. Nie można jednakże przyglądać się spokojnie częstym wybuchom awanturników, systematycznej samowoli grupek chłopaków i młodych mężczyzn, którzy budzą przerażenie w zamieszkiwanej przez się okolicy.

Nasi „chuligani” stają się coraz gorsi. Stanowią paskudny guz na ciele społecznym i co gorsza, mnożą się, a rady szkolne i więzienia, sędziowie pokoju i filantropi nie zdają się wpływać na ich poprawę. Inne wielkie miasta mogą emitować groźniejsze dla Państwa pierwiastki. Niemniej „chuligan” jest szkaradną naroślą na naszej cywilizacji.

„The Times”, 30 października 1890 roku

Wiosną 1984 roku Manchester United awansował do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów i miał się zmierzyć z turyńskim Juventusem. Drużyny miały grać ze sobą dwukrotnie, najpierw w Manchesterze, a dwa tygodnie później w Turynie. Manchester United intrygował mnie już od jakiegoś czasu. Do maja 1985 roku angielskie ekipy nie zostały wykluczone z udziału w rozgrywkach na Starym Kontynencie, jednakże kibice Manchesteru owszem – i to przez sam klub. Pragnąłem się dowiedzieć, co to za ludzie. Zakaz dla fanów ze strony klubowego zarządu wydawał się czymś niezwykłym.

Pierwszy mecz odbywał się w środę wieczorem, więc około trzeciej po południu wsiadłem w pociąg z Londynu do Manchesteru. Widok w środku był znajomy: ludzie tłoczyli się na siedzeniach, na podłodze, zwisali z półek na bagaże, grali w karty i kości, pili niewyobrażalne ilości alkoholu, stopniowo robili się niewyraźni i popadali w zamroczenie.

Szedłem od wagonu do wagonu, szukając jednego z „nich”, i natrafiłem na kogoś, kto przedstawiał sobą naprawdę spektakularny widok, kwalifikując się do szczególnej kategorii istot ludzkich – był jednym z najbardziej odpychających okazów w całym gatunku. Miał nalaną, płaską twarz buldoga i był po prostu ogromny. Koszulka, poplamiona czymś lepkim i ciemnym, podjechała mu w górę brzucha. Sam brzuch był swego rodzaju wanną, w której wirowały – jak miałem się przekonać – litry lagera, częściowo przeżute kawałki smażonych ziemniaków i wilgotne nieprzetrawione kulki nadmiernie przetworzonych węglowodanów. Ręce – napuchłe, ciastowate – miał pokryte tatuażami. Na prawym bicepsie znajdował się czerwony diabeł, herb Manchesteru United, na przedramieniu zaś brytyjska flaga.

Natknąłem się na niego tuż po tym, jak rzucił pustą puszkę na półkę bagażową – kilka ich tam już leżało – i napoczynał butelkę wódki marki Tesco.

Przedstawiłem się. Piszę o kibicach piłkarskich. Czy miałby coś przeciwko temu, żebym zadał mu kilka pytań?

Przyjrzał mi się. A potem stwierdził:

– Wszyscy Amerykanie to kutafony. – I się zawahał. – Wszyscy dziennikarze – dodał, pokazując być może, że jego umysł nie funkcjonuje wyłącznie w ściśle nacjonalistycznych ramach – to chuje.

A więc nawiązaliśmy dobre stosunki.

Miał na imię Mick i po dotarciu do Manchesteru zagonił mnie na drugą stronę ulicy do pobliskiego pubu na trzy pinty piwa, które wypiliśmy bez specjalnego ociągania. Towarzyszyłem Mickowi w drodze na mecz. Zaprowadził mnie na Stretford End, trybunę stojącą na Old Trafford, wypełnioną po brzegi i ogrodzoną, przez co przyśpiewki, wskazujące na imponującą znajomość historii i językową biegłość – „Gdzie byliście podczas drugiej wojny światowej?”, „Vaffanculo” („Spierdalajcie” po włosku) – rozbrzmiewały tak głośno, że dopiero po kilku godzinach przestało dzwonić mi w uszach. Gdy zasypiałem tamtej nocy, zorientowałem się, że bezustannie powtarzam nieszczególnie usypiające hasło: „Mussolini był skurwielem”. W przerwie Mick znów pognał po coś do spożycia. Tym razem wrócił z dwiema mięsnymi zapiekankami, cheeseburgerem i plastikowym kubkiem czegoś, co – jak uparcie twierdził – było lagerem, choć temperaturą i konsystencją przypominało mi zupę jarzynową. Nie dałem rady tego tknąć, więc Mick bez chwili zwłoki – kto nie marnuje, temu nie brakuje – wypił i moje. Po meczu złapał mnie za rękaw, przeciągnął przez tłum, poprowadził Warwick Road na północ – tu krótki przystanek na dwie rundki ryby z frytkami, tłuszcz przelewający się przez gazety, koszulka Micka na tym etapie była już dziełem sztuki – a potem na drugą stronę ulicy do pubu, gdzie – po trzech szybkich kolejkach przy barze – kupił kolejne dwie pinty, nim usiadł ze mną przy stoliku. To ja poprosiłem, żebyśmy usiedli. Zaczynało mnie wzdymać.

Miałem poczucie, że w Micku znalazłem w końcu jednego z „nich”. Równocześnie czułem, że chyba nie jest to najlepszy z „nich”, jakiego można poznać. Pojawiły się pewne problemy. Po pierwsze widziałem, że niełatwo będzie go wpasować w moją tezę: nie był bezrobotny ani – jak się zdawało – w żaden sposób pokrzywdzony. Zamiast tego wydawał się raczej zupełnie szczęśliwym, wykwalifikowanym elektrykiem z Blackpool, którego niedawno zatrudniono w zespole wymieniającym instalacje w bloku mieszkalnym w Londynie. W spodniach miał też upchnięty gruby zwitek dwudziestofuntowych banknotów – wiem o tym, ponieważ ciągle stawiał, a zwitek zdawał się wcale nie kurczyć.

Musiał być przy kasie choćby wyłącznie z tego powodu, że od czterech lat nie przegapił meczu. Ani jednego. Co więcej, powiedział, że nie umie sobie wyobrazić, jakim niby cudem miałby przegapić jakiś w przyszłości. Przyszłość, zauważyłem, to kawał czasu, na co Mick przystał, niemniej nie była to perspektywa – „Przegapić Man United?” – którą jego umysł mógłby spokojnie przyswoić. Nie miałem pojęcia, jakim sposobem pozwolono mu wcześniej opuścić plac budowy, żeby złapał pociąg do Manchesteru, ale wiedziałem, że zamierza wrócić z samego rana. Trochę później w nocy, po zamknięciu pubu, miał pójść na dworzec Manchester Piccadilly i – z puszkami lagera upchniętymi w kieszeniach płaszcza – dostać się na pierwszy poranny pociąg, który zawiezie go do Londynu, by zdążył do pracy. Zastanawiałem się później, jak by to było, gdyby Mick wymieniał mi instalację elektryczną w domu, i wyobraziłem sobie tę chwilę: dzieci właśnie kończą śniadanie, w pośpiechu wyprawia się je do szkoły – gdy brzęczy dzwonek i stajesz w drzwiach w otoczeniu ciekawskich członków rodziny, a tam zjawia się on, ledwie wysadzony z pociągu, z lekkim elementem instalacji w dłoni, nadal się chwiejąc.

Przyszła moja kolej, żeby postawić kolejkę, i gdy wróciłem do stolika, Mick wytłumaczył mi, jak działa „firma”. Wspomniał o jakichś osobnikach, których ksywki nie wymagały najmniejszych wyjaśnień: Zakuta Pała, Parafinowy Pete, Szybciak, Szurnięty Bernie, Jednooki Billy, Czerwony (komunista) i Durnowaty Donald, koleżka słynący z ograniczonej inteligencji, który zwykle rozwalał wszystko łańcuchami. W tamtym czasie siedział w więzieniu. Skoro już o tym mowa, to w tym czy innym momencie niemal każdy z nich, jeśli nie siedział, miał przynajmniej postawione zarzuty albo był niedawno sądzony. Nieprzejawiający skłonności do przemocy Mick trafił do aresztu raz, choć – jak mnie zapewnił – było to w jego życiu wydarzenie niezwykłe i stało się tak tylko dlatego, że znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze: policja wkroczyła bowiem do pubu w chwili, gdy stał okrakiem nad pechowcem, którego niemalże doprowadził do utraty przytomności, i właśnie uniósł stołek barowy, by rąbnąć nim z maksymalną siłą i wyrządzić maksymalne szkody.

– Ale tak naprawdę wcale nie zamierzałem tego robić – oświadczył Mick.

Nie było okazji się spierać, ponieważ w mgnieniu oka znów był na nogach i zmierzał do baru, rzucając przez ramię:

– Jeszcze raz to samo?

„Jeszcze raz to samo”?

Nie miałem pojęcia, jak dotrwam do zamknięcia pubu. Wstałem, żeby pójść do kibla – po raz piąty – i słysząc straszne pluski dobiegające ze środka, sięgnąłem po krzesło dla podparcia. Pragnienie Micka wydawało się niemożliwe do zaspokojenia, a przynajmniej tak wielkie jak jego brzuch, a ten był naprawdę, ale to naprawdę ogromny. Zanim wróciłem z klopa, zmierzał w stronę stolika z kolejnymi dwoma kuflami w ręku. Przez chwilę widziałem całą tę scenę podwójnie: drugi, rozmazany Mick majaczył w tle z mnóstwem kufli w swoich licznych rękach. Byłem w tarapatach. Głęboko odetchnąłem. Przewróciło mi się w brzuchu. Znów stała przede mną cała pinta piwa. Znów z pianą na wierzchu. Obrzydlistwo. Wbiłem w nią wzrok.

Mick pociągnął porządnego łyka.

Większość kibiców, wyjaśniał dalej (alkohol nie miał na niego widocznego wpływu), pochodzi z Manchesteru albo Londynu.

– Tych z Londynu nazywa się Czerwonymi Cockneyami. Gurney to Czerwony Cockney. Nigdzie nie jeździ, chyba że na waleta.

Mick był zaskoczony, że nie wiem, co znaczy „na waleta”. Ja zaś byłem zaskoczony, że jestem w stanie to jeszcze wymówić.

– „Na waleta” – ciągnął, w kuflu zostało mu ledwie pół piwa – znaczy „bez wydawania kasy”. To zawsze jest wyzwanie. Nie chcesz płacić za bilety na metro, pociąg czy mecz. Powiem więcej: jak świrujesz na waleta za granicą, to zwykle wychodzisz na swoje.

– Na swoje?

– Tak. Znaczy finansowo.

Ekipa Manchesteru United była znana jako Inter City Jibbers, Waleciarze z InterCity (nazwa pochodzi od brytyjskiej sieci usług kolejowych). Mick przeszedł do wyliczenia najwspanialszych chwil w jej historii: w Walencji i Barcelonie podczas mistrzostw świata w Hiszpanii, we Francji w trakcie meczu eliminacyjnego do mistrzostw Europy. Albo w Luksemburgu. To ponoć stamtąd Bananowy Bob wrócił w futrze i z wysadzanymi diamentami pierścionkami na każdym z palców. I w Niemczech. To tam wsiadł do pociągu powrotnego do Londynu w majtkach pełnych marek niemieckich. Innym aparatem był Roy Downes. Właśnie wypuszczono go z więzienia w Bułgarii, gdzie został przyłapany na próbie rozprucia sejfu w hotelu. Nie wolno też zapominać o Sammym.

– To zawodowiec.

– Zawodowy chuligan?

– Nie, nie, zawodowy złodziej.

Sammy, Roy Downes i Bananowy Bob byli przywódcami, a przynajmniej tak przedstawił ich Mick. Nie miałem nawet pojęcia, że istnieją jacyś przywódcy. Brzmiało to jak coś na kształt plemienia. Będę musiał ich poznać, bez dwóch zdań. To do nich trzeba było się dobić. Pociągnąłem temat.

Co, spytałem niewinnie Micka, tworzy przywódcę?

– Czyny – powiedział Mick, a potem przerwał, wyraźnie cyzelując myśl. – Tak, to, że robi, co należy, gdzie należy i gdy należy.

Ach.

– Niezbyt – zasugerowałem delikatnie – pomocna definicja.

Spytałem, czy jest jakiś główny przywódca w United, ale Mick odparł, że nie, nie ma jednej takiej osoby, lecz jest ich kilka, co zresztą stanowi pewien problem.

– Sammy, Roy, Bananowy Bob, Robert Złodziejaszek. Wszyscy ze sobą rywalizują. I każdy z nich ma własną ekipę, swoich zwolenników, nawet po trzydzieści–czterdzieści osób. Większość z nich to piętnasto–szesnastoletnie dzieciaki, które chcą dowieść, że nadają się na „pomocników” i zrobią absolutnie wszystko. Dzieciaki są najbardziej niebezpieczne. To one zaczynają najwięcej bójek. Są jak podporucznicy i podlegają tylko swojemu przywódcy. Sammy ma chyba najbardziej lojalnych zwolenników.

I wtedy Mick nagle przerwał.

Pomyślałem, że wprawiam go w zakłopotanie swoimi pytaniami – przywódcy? podporucznicy? małe armie? – ale nie, Mick patrzył po prostu na moje piwo. Zdążył wypić swoją pintę i zauważył, że nadal mam pełny kufel, mimo że co rusz podnoszę go do ust.

– Nie masz ty wielkiej wprawy w piciu, co nie?

W końcu zrobiła się jedenasta i ktoś krzyknął „ostatnie zamówienia” (przeszło mi przez myśl, że pięknie to brzmi). Policzyłem, że oprócz ryby z frytkami i burgera, zupełnie niestrawnego, spożyłem dwie puszki lagera i osiem pint bittera. Pomyślałem, że to dużo. Nieźle się spisałem. Teraz jednak Mick stwierdzał, że nie mam wielkiej wprawy w piciu. O nim bez wątpienia nie można było powiedzieć tego samego. Nie kontrolował tego, co konsumuje, ale ja owszem – tak wielkie zrobił na mnie wrażenie. Pomijając kopiasty rożek ryby z frytkami, dwa cheesburgery, dwie mięsne zapiekanki, cztery paczki chipsów o smaku bekonu oraz indyjskie na wynos, które miał kupić w drodze na dworzec, Mick wypił co następuje: cztery puszki lagera Harp, dużą butelkę wódki marki Tesco i osiemnaście pint bittera. Gdy zamykano pub, kupił kolejne cztery lagery na drogę powrotną do domu.

Kibicowanie okazało się kosztownym sportem, nietrudno było dostrzec, że punktualne stawienie się w pracy rano jest dla Micka ważne. Bo choć opowiadał o podróżowaniu na waleta, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie, zauważyłem, że ma bilet powrotny do Londynu i że miał też bilet na mecz. Tego wieczoru wydał łącznie jakieś sześćdziesiąt funtów. Wspomniał, że miniona sobota kosztowała go z grubsza tyle samo. Dodał też, że dzień wcześniej zapłacił sto pięćdziesiąt pięć funtów za wyjazd zorganizowany do Turynu na rewanż z Juventusem. Innymi słowy, od soboty do środy Mick wydał dwieście siedemdziesiąt pięć funtów na piłkę nożną. Najprawdopodobniej kolejnych pięćdziesiąt–sześćdziesiąt funtów wyda w najbliższą sobotę – trzysta trzydzieści pięć funtów w ciągu tygodnia, może tygodnia wyjątkowego, ale mimo to większość Brytyjczyków nie wydaje tyle na miesięczny czynsz.

Wyprawa do Turynu była interesująca także z innego powodu. Kibice Manchesteru United, o czym wiedziałem, mieli zakaz wstępu na mecze rozgrywane za granicą – według Micka powodem były zamieszki rozpętywane przy okazji każdego wyjazdowego meczu w pucharach – ale wyglądało na to, że ów zakaz jest egzekwowany raczej niedbale: zarząd klubu po prostu nie przyjmował puli biletów przeznaczonej dla drużyny gości. Cóż jednak mogło powstrzymać kibiców przed podróżą na własną rękę i kupnem biletów od koników? Albo cóż mogło powstrzymać jakiegoś przedsiębiorczego człowieka interesów przed kupnem biletów bezpośrednio od Włochów i sprzedażą po wyższej cenie na miejscu w Anglii?

Mick wytłumaczył mi, że na wyjazd zorganizowany składają się bilety lotnicze, hotel i bilety na mecz – na miejsca siedzące, nie stojące. To było coś, nie jakieś pierwsze z brzegu bilety. Mick wyjął maleńki wycinek z „Manchester Evening News”, dosłownie dwucentymetrowa szpalta tekstu. Wszystkim zajmował się właściciel biura podróży. Nie mogę ujawnić jego danych z powodów, które staną się później oczywiste. Będę o nim mówił Bobby Boss, jego firmę nazwijmy zaś Biurem Podróży Bobby’ego Bossa.

Mick zniknął w manchesterskiej nocy. Okolica Old Trafford świeciła teraz pustkami. Ruszył w trzykilometrowy spacer na dworzec, kołysząc ciężkimi kieszeniami płaszcza. Po drodze zjadł drugi raz indyjskie na wynos. Nie stanowił – trzeba to powiedzieć – najprzyjemniejszego widoku, ale koniec końców nie był też złym gościem. Pomimo opowieści o przemocy i zniszczeniach wydawał się przestrzegać zasad. Chodziło po prostu o dobrą zabawę; chodziło o klub. Rajcowało go, że ma szansę na ten temat pogadać, a im więcej mówił, w tym większą wpadał ekscytację. Był otwarty, hojny i ufny. W tym właśnie rzecz: ufał mi.

*

Bobby’ego Bossa znalazłem w Soho, w lokalu na piętrze, do którego prowadziły schody – roztaczała się na nich wyraźna woń ludzi śpiących tam minionej nocy. Było to ogromne pomieszczenie współdzielone przez kilka różnych firemek, które oddzielała od siebie gęsta, choć licha siatka łatwych do przeniesienia ścianek działowych ze sklejki. Jeśli chodzi o ścisłość, nie znalazłem samego Bobby’ego Bossa, lecz tylko jego biuro reprezentowane przez nadzwyczaj miłą recepcjonistkę imieniem Jackie, Nicky albo Tracy (w każdym razie jakieś lekkie, pogodne imię), niepodzielającą raczej moich obaw przed nielegalną wyprawą, której zabronił zarząd Manchesteru United, klub kibica, angielski związek piłki nożnej, a także władze UEFA. Ale interesy to interesy: dałem jej sto pięćdziesiąt pięć funtów i dostałem kawałek papieru. Było na nim napisane tylko: „Potwierdzam wpłatę”. Bilety, zapewniono mnie, otrzymam później.

Podróż rozpoczęła się w następnym tygodniu, na wiele godzin przed wschodem słońca, tuż przed Hotelem Cumberland przy Marble Arch. Z jakichś powodów poprzedniej nocy zmieniono lotnisko, z którego mieliśmy lecieć, i wynajęto mikrobus, który miał nas zawieźć do Manchesteru. Nikt nie uznał tego za szczególnie nadzwyczajne. Swoją drogą cała grupka też nie przedstawiała sobą niczego nadzwyczajnego. Był pośród nas chłopak w okularach, z zatkanym nosem, który ciągle powtarzał: „Nie będzie żadnych zamieszek. Chodzi nam o mecz”. Był też prawnik. I grupka dzieciaków. Dlaczego brałem w tym udział? Przecież nie znałem nikogo. Mick się nie stawił, choć miał pracować w Londynie. Postanowiłem, że już nigdy nie będę planował podróży po ośmiu pintach piwa.

Okazało się, że rzeczywiście usiadłem z trzema kibicami, którzy się znali: Steve’em, żonatym elektrykiem, który mieszkał w St Ives, sennym prowincjonalnym miasteczku sześćdziesiąt pięć kilometrów od Londynu, i duetem o nieprawdopodobnie brzmiących imionach: Rickym i Mickym, przystojnymi kolesiami o chłopięcej urodzie w dżinsach i marynarkach. Spytałem, czym się zajmują. Zachowali ostrożność i podejrzliwość – bo w końcu co w tym mikrobusie robi jakiś Amerykaniec?

– Tym i owym – powiedział Ricky, a następnie wsadził nos w gazetę, „The Sun”, którą zresztą czytali tu wszyscy.

Nie przejąłem się tym. Była piąta rano. Nie sądziłem, żeby Ricky i Micky, którzy ze swymi miękko opadającymi włosami i niewinnymi okrągłymi buźkami wyglądali niczym nastoletnie gwiazdy popu z lat sześćdziesiątych, mieli jakiekolwiek znaczenie dla mojej pracy. Ale musiałem się jeszcze wiele nauczyć.

Na lotnisko w Manchesterze przyjechaliśmy około dziewiątej. Mick ostatecznie też tam był, szary na twarzy i z zamglonym wzrokiem, bez wątpienia po nocy w towarzystwie zaprawionego w bojach zawodnika. Perspektywa ujrzenia swojego nazwiska w druku budziła w nim coraz większy entuzjazm, miał przy tym nadzieję, że będzie mi towarzyszył fotograf, więc ubrał się specjalnie na tę okazję w tiszert z nadrukiem: „Nie mam problemu z piciem, dopóki nie braknie alkoholu” – i niestety bardzo obcisłe szorty. Był w okularach przeciwsłonecznych, miał tani aparat i spieszył się bardzo do sklepu wolnocłowego. Spytałem, czy może mi pokazać jednego z gości, o których wcześniej wspominał – Sammy’ego, Bananowego Boba, Roya Downesa, Roberta Złodziejaszka – ale żaden z nich nie leciał samolotem. Nazywano nas szeregowcami, jak się później dowiedziałem. Ci, którzy znaleźli się na pokładzie, byli zwykłymi żołnierzami. Generałowie, jak można się po nich spodziewać, organizowali sobie podróż na własną rękę.

Dopóki nie zamieszkałem w Anglii, sądziłem, że najgorszym gatunkiem turysty – forsiastym ignorantem z wyraźnym akcentem – jest Amerykanin. Amerykański turysta – przytłoczony wielkością świata i bezustannie zaskakiwany jego wiekiem – jest cichy i pełen szacunku, choć może się przy tym wydawać głupkowaty. Ale nie jest okropny. Nie byłem do tej pory na Costa del Sol. Nie poznałem pijanych wyrostków. Nie spotkałem turyściarskiej hołoty. Turyściarska hołota jeździ wyłącznie na wczasy zorganizowane, zawsze chodzi z małymi aparatami, ubiera się w charakterystyczny sposób, odsłaniając zwykle duży fragment ciała, który należałoby zakryć, i z niepohamowanym apetytem konsumuje tanie wino, dwulitrowe butle lagera, a także – niezależnie od odwiedzanego kraju – ogromne ilości tłustej ryby z frytkami. Turyściarska hołota rzuca się w oczy. Ale kibice są inni. Gorsi. I to o wiele.

Dwustu pięćdziesięciu siedmiu kibiców Manchesteru United przybyło w środę rano na lotnisko, żeby dzięki Bobby’emu Bossowi polecieć do Turynu na mecz, na który mieli zakaz wstępu. Większość z nich się znała – był to wypad klubowy. Nikt nie wiedział, gdzie przenocuje, nikt nie miał biletu na mecz. Ale wszyscy byli w świątecznym nastroju, wszyscy z dumą zaliczali się do turyściarskiej hołoty. Tyle było zdjęć do zrobienia. Najpierw z odprawy. Potem sprzed wejścia do sklepu wolnocłowego i już po wyjściu. Wreszcie zdjęcie z otwierania flaszki kupionej w sklepie wolnocłowym i kolejne, gdy po osiągnięciu wysokości przelotowej flaszka była do połowy opróżniona. I choć przyznaję, że widok tylu ludzi, którzy do dziesiątej rano zdążyli przepołowić litrową wódkę, był nieco osobliwy, nasz lot do Turynu przebiegł raczej bez przygód – owszem, było głośno, panowała ożywiona atmosfera, ale koniec końców pewnie niczym się to nie różniło od innego lotu na wczasy zorganizowane. Grupa ogółem wydawała się nieszkodliwa i fajna i przekonałem się, że cała reszta – przemęczenie związane z wczesnym wstawaniem, dyskomfort podróży z Londynu do Manchesteru w towarzystwie chłopaka, który nie raczył zaopatrzyć się w chusteczkę higieniczną, nagłe zetknięcie z tak wieloma osobliwymi ludźmi – przestaje mieć znaczenie. Szczerze mówiąc, dobrze się bawiłem. Ale prawda jest taka, że turyściarska hołota jechała obrócić w perzynę okolicę, do której się wybierała.

Bo właśnie wtedy przybyła do Turynu.

Turyn

Tłum to przedziwne zjawisko. To zbiorowisko niejednorodnych elementów, nieznanych sobie wzajem (z wyjątkiem kilku zasadniczych kwestii takich jak narodowość, religia, klasa społeczna); ale gdy tylko iskra namiętności, wystrzeliwszy z jednego z owych elementów, naelektryzuje tę pogmatwaną masę, dochodzi do nagłej organizacji, spontanicznego generowania. Niespójność przeradza się w spójność, hałas staje się głosem i te tysiące stłoczonych razem ludzi tworzą wkrótce nieomalże jedno zwierzę, dziką, bezimienną bestię, która kroczy ku swemu celowi z nieodpartą determinacją. Większość tych ludzi zbiera się z czystej ciekawości, ale gorączka niektórych spośród nich dosięga umysłów wszystkich i we wszystkich zebranych budzi się szał. Ów człowiek, który pobiegł, by przeciwstawić się zabijaniu niewinnego, jest pierwszym, którym zawładnie owa mordercza zaraza, a co więcej, nie przyjdzie mu do głowy, by się temu dziwić.

Gabriel Tarde, La philosophie pénale (1890)

Naszą grupę w Turynie przywitał jako pierwszy u stóp schodów pasażerskich Michael Wicks. Pan Wicks pełnił obowiązki konsula brytyjskiego. Miał koło pięćdziesiątki, akcent dyplomaty, nosił tweedową marynarkę, był kulturalny i nieubłaganie przyjacielski. Niemal bez przerwy się uśmiechał. Nie przestał tego robić, nawet gdy spotkał pierwszego z wysiadających pasażerów, Claytona, chłopaka wprost niebywale grubego.

Clayton miał mnóstwo problemów, ale największym z nich były jego spodnie. Według wszelkiego prawdopodobieństwa będzie miał z nimi kłopoty do końca życia. Brzuch miał tak miękki i wielgachny – wydaje się, że nie ma przymiotnika, którym można by opisać jego rozmiar – że spodnie, zresztą też ogromne, okazały się nie dość wielkie, żeby dało się je wciągnąć na tyle wysoko, by znów się nie zsunęły. Clayton wyłonił się z samolotu i poczłapał po schodach, ściskając klamrę paska, mocując się z nią i próbując okręcić ją wokół swego cielska.

– Dumni z nas Brytyjczycy – śpiewał.

Oczy miał zamknięte, twarz czerwoną i raz po raz powtarzał swój refren, mimo że nikt do niego nie dołączył.

Mick nie został bardzo z tyłu. Skończył flachę i teraz pił puszkowe special brew Carlsberga podwędzone z wózka z napojami, na który wpadł przy wysiadaniu z samolotu. Na dole schodów przywitał go pan Wicks. Mick się zmieszał. Pan Wicks nie wyglądał na Włocha. Mick zawahał się i sapiąc, wymamrotał coś ostrożnie na sposób właściwy komuś, kto spożył litr mocnego alkoholu w ciągu dziewięćdziesięciu minut. A potem beknął. To było zjawiskowe beknięcie, długie i okropne – niezliczone trujące bąbelki w jego żołądku rozpękły się powoli i okrutnie. Beknięcie to prowokowało spekulacje na temat napojów, jedzenia i ich możliwej ilości, które przyczyniły się do czegoś tak potężnego, że zdawało się bez końca wydobywać z głębi udręczonych trzewi Micka. Ale pan Wicks był niezrażony. W jego oczach Mick niczym się nie różnił od jakiegokolwiek innego turysty, który nie potrafił do końca opanować ekscytacji związanej z podróżą lotniczą. Pan Wicks, bez wątpienia dyplomata w każdym calu, nie czuł się urażony. Nie sądzę, żeby w ogóle dało się go urazić. Po prostu się uśmiechnął.

Z samolotu wysiedli kolejni. Też śpiewali – w pojedynkę i z kumplami – a ich przyśpiewki, podobnie jak ta Claytona, bez wyjątku mówiły o tym, jak to wspaniale być Anglikiem. Tuż po lądowaniu coś stało się z grupą, zaszła w niej wyraźna zmiana. Gdy samolot zbliżał się do terminala, ktoś wypatrzył wojsko – czekało na nich ustawione w szyku.

Wojsko!

Nie zapowiadało się na zwykłą odprawę paszportową, samolot mieli właśnie otoczyć nie policjanci – było ich widać w pobliżu schodów pasażerskich – lecz włoscy żołnierze. Wyglądali dziwnie, przynajmniej według Micka, który siedział obok mnie. Właściwie to posłużył się frazą „jebane ciotska”. Nosili obce mundury i jaskrawe berety; nie byli Anglikami, i w tym rzecz – byli cudzoziemcami.

Skutek był natychmiastowy: kibice Manchesteru United zniknęli, a w ich miejsce pojawili się obrońcy narodu angielskiego. Przestali być mieszkańcami Manchesteru, w jednej chwili ich korzenie niczym atrament z jednego kleksa na mapie rozlały się po całym kraju. Teraz byli Anglikami. Anglikami i – najwyraźniej – ludźmi niebezpiecznymi. Podnieśli się, gdy samolot kołował nad lotniskiem, i mimo błagań stewardesy, by usiedli, zaczęli się przebierać jak na komendę, zamieniając zwykłe miejskie ciuchy na strój, którego głównym elementem była brytyjska flaga. Naraz kończyny i głowy zaczęły wystawać z tiszertów z flagą, kostiumów kąpielowych z flagą, a nawet – owiniętej nietypowo wokół czoła – pary bokserek z flagą. Chwila ta wydawała się osobliwie przygotowana, jakby do niej ćwiczono. Tymczasem wszyscy zaczęli śpiewać Panuj, Brytanio –głośno, przeszywająco, spontanicznie – a potem zaśpiewali po raz drugi, jeszcze głośniej, aż w końcu, gdy terminal się zbliżył, śpiew przerodził się w ryk:

Panuj, Brytanio! Brytanio, rządź falami,

Brytoni nigdy przenigdy nie będą niewolnikami!

Brytania na niebiosów głos

Powstała z lazurowych mórz –

Tak się jej ziemi dopełnił los

I taki hymn wzniósł anioł stróż:

Panuj, Brytanio! Brytanio, rządź falami,

Brytoni nigdy przenigdy nie będą niewolnikami!

Panuj, Brytanio! Brytanio, rządź falami,

Brytoni nigdy przenigdy nie będą niewolnikami![2]

Włosi też stali się kimś innym. Przestali być zwykłymi Włochami – teraz robili za „Italiańców” i „makaroniarzy”.

Oto, co powitał pan Wicks, człowiek, którego życzliwe relacje z rzeczywistością wydały mi się intrygujące. Ostatecznie znalazł się tam, postanowiwszy, że wyjedzie na spotkanie samolotu pełnego kibiców, którzy właśnie udawali się na mecz, mimo że mieli nań zakaz wstępu, i zamierzali obrócić Turyn w perzynę. Cóż mógł jednak zrobić? Łatwo powiedzieć po fakcie: powinien był poinformować urząd lotnictwa cywilnego, że nie można pozwolić na lądowanie temu konkretnemu wyczarterowanemu samolotowi i że wszyscy pasażerowie powinni zostać zawróceni do Wielkiej Brytanii. To właśnie powinien był zrobić. Ale pod jakim niby pretekstem? Innym wyjściem – jedynym, jakie miał – było zadeklarowanie wiary w człowieczeństwo tego, co wychynęło z samolotu, choć taka deklaracja oznaczała przeoczenie mnóstwa rzeczy: choćby Claytona i Micka, bokserek noszonych w charakterze plemiennego pióropusza, jednoznacznej grozy na twarzach ośmiu stewardes czy wreszcie tego, że do 11.30 spożyto dwieście pięćdziesiąt siedem litrów czterdziestoprocentowego alkoholu, który kupiono ledwie półtorej godziny wcześniej.

– Wszyscy – powiedział z przyklejonym do twarzy uśmiechem pan Wicks, podczas gdy kibice schodzili zygzakiem ze schodów – wszyscy są tu, żeby się dobrze bawić.

Tak, wszyscy byli tam po to, żeby dobrze się bawić, i wszyscy się z tym zgodzili. Ale gdzie podział się człowiek, który za wszystko odpowiadał? Pan Wicks spytał o Roberta Bossa z Biura Podróży Bobby’ego Bossa, ale nikt nie umiał mu pomóc. Nikt nie wiedział, gdzie się podziewa. Nikt nie miał też pojęcia, gdzie będziemy nocować ani skąd weźmiemy bilety na mecz. Prawdę mówiąc, większość z nas, w tym i ja, była tak wdzięczna, że zastała samolot na lotnisku w Manchesterze, i tak zaskoczona, że przetransportował nas do Włoch, iż niespecjalnie spieszyła się z zadawaniem pytań w obawie, że jeśli zbyt uważnie przyjrzymy się naszej sytuacji, wszystko pójdzie w diabły. Lepiej było – a po takiej ilości alkoholu również łatwiej – wierzyć, że wszystko się jakoś poukłada.

Potem z samolotu wyłoniła się atrakcyjna, radosna kobieta, emanująca pełną wigoru wesołością amerykańskiej cheerleaderki. Przedstawiła się – „Cześć, Jackie” – i oznajmiła, że odpowiada za całe przedsięwzięcie i wszystko będzie dobrze. Okazało się, że uczęszczała do szkoły policyjnej, którą rzuciła, ponieważ uznała, że chce podróżować i zobaczyć świat. Bobby’ego Bossa poznała na imprezie. Zaproponował jej świat – i tę robotę. Wyprawa do Turynu w towarzystwie dwustu pięćdziesięciu siedmiu kibiców była jej pierwszym wyjazdem za granicę. Miała dwadzieścia dwa lata.

Pan Wicks się zaniepokoił.

Co robi człowiek, zastanawiałem się, gdy instynkt podpowiada mu, żeby wszystkich aresztować, poczucie sprawiedliwości, że nie można tego zrobić, a umysł – kompletnie zdezorientowany – że trzeba się dużo uśmiechać, a potem okazuje się, że zamiast osoby odpowiedzialnej za kłopotliwą sytuację, w której się znalazł, zastaje dwudziestodwuletnią niedoszłą policjantkę na pierwszym wyjeździe zagranicznym w otoczeniu dwustu pięćdziesięciu siedmiu pijanych typków?

Co byście zrobili?

Pan Wicks postąpił tak: z nieschodzącym z twarzy uśmiechem skonfiskował wszystkim paszporty (później dowiedziałem się, że obecność amerykańskiego paszportu pośród pozostałych natychmiast wzbudziła obawy, że w całą sprawę jest zamieszana CIA). Sądził, że może kontrolować, komu wolno wyjechać. Nie mógł – a raczej ostatecznie chciał, żeby wszyscy zniknęli; ale nie uprzedzajmy faktów. W tamtej chwili starał się ograniczyć konsekwencje tego, czemu – z pewnością wiedział o tym w głębi ducha – nie jest w stanie zapobiec. Przygotował kartkę z przydatnymi numerami telefonów ułożonymi według złowróżbnego poczucia priorytetów. Pierwszy był na niej numer do brytyjskiego konsulatu, dalej zaś widniały numery na policję, do szpitala, na pogotowie i – wreszcie – na lotnisko. Drugą kartkę zapełnił zwrotami po włosku, które pozwalałyby ograniczyć szkody („Czy może pan/pani wezwać lekarza?”). Na jej końcu znajdował się życzeniowy nakaz, by każdy członek grupy – teraz w obcym kraju – zachowywał się jak ambasador Wielkiej Brytanii, do czego zresztą żadnego z Claytonów, Micków i nikogo z całej reszty nie trzeba było zachęcać: ich poczucie brytyjskości, zupełnie nienaruszone, graniczyło teraz z postawą imperialną. Pan Wicks, przybrawszy pozę dyrektora szkoły, przeprowadził wszystkich przez kontrolę paszportową, a potem zebrał na coś na kształt odprawy w szatni w starym stylu – mają się zachowywać najlepiej, jak potrafią – na koniec zaś dodał, że zorganizował policyjną eskortę. Składała się ona z czterech motocykli i dwóch radiowozów na każdy z czterech autokarów, które czekały na zewnątrz. Te inteligentne i staranne przygotowania kazały w nim widzieć człowieka wielkiej przezorności. Nie sposób było jednak nie dostrzec w jego wzroku – kiedy tak stał w cieniu dachu terminalu cały w tweedzie, doskonale wykształcony, machając do nas, gdy kolejne autokary ruszały w hałaśliwą drogę do miasta – że zawiódł. Zanosiło się na coś naprawdę strasznego i w jakimś sensie miała to być jego wina. Była w tym świadomość – jego twarz zdawała się oddawać związane z nią ból i żal – że właśnie puścił wolno zgraję niezwykłych istot: takich, które wprawdzie należy traktować w ludzki sposób (karmić, odwiedzać, okazywać im czułość), lecz którym za nic nie powinno się pozwolić na wjazd do Turynu. Za nic. Nawet na smyczy. Ani w klatce. A mimo to pan Wicks, optymista do samego końca, wciąż się uśmiechał.

Eskorta policyjna wprawiała w doskonały nastrój. A przynajmniej tak to odebrałem. Niespecjalnie podobało mi się, że tak to widzę, ale nie mogłem zaprzeczyć temu, że podzielam przeżycia tych wokół mnie, którzy – gdy na moment ich krzyki stłumił ogłuszający hałas – czuli się teraz jak ludzie wyjątkowi. Bo przecież komu przydziela się eskortę policyjną? Premierom, prezydentom, papieżowi… oraz angielskim kibicom piłkarskim. Zanim autokary dotarły do miasta – choć ruch był niewielki, syreny włączono w chwili, gdy opuszczaliśmy parking – status ich pasażerów zdążył ogromnie wzrosnąć. Na każdym mijanym skrzyżowaniu stali gapie i samochody. Ludzie zbierali się na każdej ulicy, zastanawiając się, o co tyle zamieszania, i chcąc się przyjrzeć, a kilka przecznic dalej było ich więcej i zrobił się prawdziwy tłum. Dźwięki dwudziestu syren trudno przegapić. Któż w Turynie mógłby nie wiedzieć, że przyjechali Anglicy?

Sami zaś Anglicy, poruszeni wrażeniem, jakie wywołali, zaczęli śpiewać, i to głośniej niż wwiercające się w mózg wycie syren, które obwieszczały ich wjazd do miasta. Tak potężny śpiew był niemałym osiągnięciem, choć określanie wrzawy wydobywającej się z autokarów mianem śpiewu zafałszowuje obraz sytuacji. Jedną z przyśpiewek była „Anglia” skandowana raz po raz. Nie było więcej słów. Druga, bardziej wyrafinowana, opierała się na melodii Hymnu bojowego Republiki i szła tak:

Chwała, chwała, Man United

Chwała, chwała, Man United

Chwała, chwała, Man United

Armio twa, naprzód marsz, marsz, marsz!

Każde kolejne „marsz” wykrzykiwano dobitniej od poprzedniego, a towarzyszył temu znajomy gest dwóch skierowanych w górę palców. Inną wyjątkowo prostą przyśpiewką była ta pod tytułem Jebać papieża – prostą, ponieważ składała się wyłącznie ze słów „jebać papieża”. Jebać papieża cieszyła się szczególną popularnością i – pomimo syren oraz prędkości – przynajmniej dwóm autokarom (temu, w którym byłem, i temu, który jechał bezpośrednio za nami) udało się ją śpiewać nieomal unisono.

Dostrzegłem Claytona. Był kilka siedzeń przede mną. Jakimś sposobem niczym niezwrotna ciężarówka obrócił się tak, że wypełnił otwarte okno obok siedzenia swoim wielkim gołym tyłkiem – spodnie miał tym razem celowo opuszczone do kolan, a odsłonięte ogromne pośladki ścisnął dłońmi i rozwarł. Tuż za nim jakiś koleś szczał przez okno. Kibice stali na siedzeniach, wymachując pięściami i obrzucając wulgaryzmami przechodniów, policję i dzieci, słowem – wszystkich Włochów.

Potem ktoś rzucił butelkę.

Musiało się to stać. Jedne butelki latały po podłodze autokaru, inne podawano sobie z rąk do rąk. Łatwo było przewidzieć, że spróbowawszy wszystkiego – nieprzyzwoitych przyśpiewek, obelg, sikania – ktoś posunie się o krok dalej, weźmie jedną z pustych butelek i ciśnie ją w jakiegoś Włocha. Mimo to użycie amunicji jakiegokolwiek typu stanowiło znaczącą eskalację i panowało przekonanie – przynajmniej na początku – że rzucanie butelkami jest „nie do przyjęcia”.

– Na chuj żeś to zrobił?! – krzyknął ktoś z wściekłością, ale nie bez poczucia humoru. – Ktoś ty, chuligan jaki?!

Poważna granica została przekroczona. Kilka chwil później rozległ się brzęk kolejnej potłuczonej butelki. I drugiej, i trzeciej, a potem butelki zaczęły fruwać przez większość okien – z każdego z czterech autokarów.

Co bym sobie o tym myślał, gdybym był mieszkańcem Turynu? – zastanawiałem się.

Przecież byłbym tu, u stóp Alp, w jednym z najdalej na północ położonych regionów Włoch, otoczony wyborną historyczną ceglaną architekturą, w mieście kościołów, placów, arkad i kawiarni, mieście kultury, mieście intelektualistów, sercu Partii Komunistycznej, domu Prima Leviego i innych pisarzy oraz malarzy, i w trakcie przerwy na lunch, gdy być może jako kibic Juventusu jak wszyscy wybrałbym się odebrać bilet na wieczornym mecz, usłyszałbym ten potężny hałas, falujące jęki licznych syren. Czy to karetki? Doszło do jakiejś katastrofy? Ludzie wokół mnie przystanęliby, wyciągając szyje i osłaniając oczy przed promieniami słońca, gdy w końcu w oddali wypatrzylibyśmy pulsujące niebiesko-białe światła zbliżającej się policji. I gdy tak przejeżdżałyby jeden, drugi, trzeci, czwarty autokar, czy stałbym jak zaczarowany, widząc w oknach każdego z nich twarze tak przepełnione nadzwyczajną agresją, tak napięte i niewytłumaczalnie nienawistne? Może ochlapałyby mnie kropelki czyjegoś moczu? Może musiałbym uskoczyć przed butelką lecącą wprost w moją głowę. Wreszcie może zareagowałbym tak jak jeden młody Włoch, który – nagle stając się celem nieoczekiwanego pocisku – odpowiedział tym samym: rzucił w autokar kamieniem.

Wywarło to natychmiastowe wrażenie na tych, którzy siedzieli w środku. To, że raptem oni stali się obiektem ataku, wywołało prawdziwy szok. Przyjęto ten fakt z bezmiernym niedowierzaniem.

– Te skurwysyny – wykrzyknął jeden z kibiców – rzucają kamieniami w okna!

Jego twarz wyrażała taką konsternację, że można było jedynie zgodzić się z tym, iż rzucający kamieniem Włoch to w istocie bardzo zły człowiek. Ta bezczelność – w końcu okno mogło zostać zbite i ktoś mógł ucierpieć – była głęboko obraźliwa i wszyscy zezłościli się nie na żarty. Rozejrzałem się wokół i uświadomiłem sobie, że nie otaczają mnie już rozwrzeszczane, histeryczne, nacjonalistyczne wyrzutki; teraz znajdowałem się pośród rozwrzeszczanych, histerycznych, nacjonalistycznych wyrzutków w szale. Byli rozjuszeni i miotali przez okno wszystkim, co wpadło im w ręce: butelkami, słoiczkami po orzeszkach ziemnych, owocami, kartonami po sokach, wszystkim.

– Skurwysyny jedne – powiedział przez zaciśnięte zęby chłopak siedzący obok mnie, rzucając nieotwartą puszką piwa w grupkę staruszków w ciemnych kurtkach. – Skurwysyny jedne.

Wszyscy byli teraz bardzo podnieceni. Ale nikt bardziej od kierowcy autokaru. W całym tym zamieszaniu tylko kilka osób dostrzegło, że nasz kierowca oszalał.

Już od pewnego czasu napawał mnie niepokojem. Od kiedy wjechaliśmy do miasta, próbował przywołać wszystkich do porządku. Widział, co się dzieje, w wielkim lusterku wstecznym nad swoją głową. Próbował radzić sobie z pasażerami w sposób dyplomatyczny – nie miał powodu sądzić, że jakoś bardzo różnią się oni od tych, których woził do tej pory. Ale jego prośbę o spokój zignorowano. Dlatego zaczął nas upominać. Apelował rękami, wyrazem twarzy, całym ciałem, jakby chciał powiedzieć: „Proszę, musimy tu przestrzegać pewnych zasad”. Tym razem jednak go nie zignorowano, ale zareagowano inaczej, niż sobie tego życzył. Cały autokar, który śpiewał coś o Falklandach, imperium brytyjskim albo królowej, zaczął chórem skandować, żeby poszedł się jebać. Potem nastąpiła zmiana języka i z grubsza to samo padło po włosku.