Między czterdziestką a sześćdziesiątką - Maria Izabela Karpowicz - ebook

Między czterdziestką a sześćdziesiątką ebook

Maria Izabela Karpowicz

3,0

Opis

Maria Izabela Karpowicz ma 62 lata. W 1974 roku ukończyła Wydział Poligrafii na Politechnice Warszawskiej. W wieku 39 lat zachorowała na SM, rok później wykryto u niej nowotwór. Postanowiła podzielić się swoimi przeżyciami z innymi chorymi. Chce pokazać, że świat nie zamknął się przed nią z chwilą ogłoszenia wyroku – ma pani stwardnienie rozsiane – czy też – ma pani nowotwór złośliwy. Nadal żyje pełnią życia. W przerwach między leczeniem zwiedziła Stany Zjednoczone, Rygę, Pragę, Dortmund, Paryż, Rzym, Barcelonę i Londyn. Jej kolejne podróże świadczą o chęci realizowania swoich marzeń. Jak mówi Pani Maria: Najważniejsza jest chęć do działania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 156

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Doowa555

Całkiem niezła

Relacja autorki z przebiegu jej choroby na SM. Prosty przekaz
00

Popularność




ROZDZIAŁ IPRZYJAZD DO BETHLEHEM

 

Uff, wreszcie po długich staraniach dostałam paszport. Wojtek wyjechał do Ameryki pół roku wcześniej. Władza nie chciała mnie i dzieci puścić do niego. Mój mąż miał ogromne kłopoty z otrzymaniem paszportu służbowego, walczył o niego rok, w końcu dostał paszport prywatny.

Po kolejnej odmowie, jaką otrzymałam w komisariacie, nie wytrzymałam i zataszczyłam tam gorsety moich córek. Rzuciłam panom milicjantom na biurko przytaszczone gorsety i zakomunikowałam im, że blokują mi dostęp do nowoczesnej medycyny mogącej pomóc moim dzieciom. Trochę się zdziwili i oczywiście kazali przyjść za tydzień – paszporty będą gotowe.

Odsyłanie mnie na późniejszy termin było już chyba zwyczajem. Teraz zastanawiałam się tylko, czego oni tak naprawdę chcieli ode mnie. Potem, już w Ameryce, wszyscy mi mówili, że po prostu pieniędzy. Po tygodniu oczywiście paszportu nie dostałam, dalej twierdzili, że mi się on nie należy, bo nie spełniam jakichś warunków, znowu ta sama śpiewka co na początku. Wybrałam się do Biura Wyjazdów Zagranicznych na Koszykową i zażądałam zaświadczenia, którego domagała się milicja, powiedziałam, żeby dzwonili po pogotowie, bo ja się nie ruszę stamtąd bez takiego zaświadczenia. I je dostałam. Cóż z tego, kiedy milicja już wiedziała, jak je uzyskałam, i nie chciała go honorować. Po kolejnej odmowie pognałam na górę do moich „prześladowców”, a oni odegrali przede mną scenę dobrego i złego milicjanta. Jeden mówił, że paszport mi się należy, drugi miał wątpliwości, i tak przez dłuższy czas. Ten teatr przerwałam pytaniem:

– Gdzie mam złożyć odwołanie?

Panowie od razu zmienili ton, przestali robić ze mnie wariatkę. Powiedzieli, że paszport będzie jutro. I był. Dodali: – Pani przedstawiła takie argumenty, że trudno było z nimi dyskutować.

Moje starania o paszport trwały chyba dwa miesiące. Żegnałam się z Polską, może i na zawsze. Tak myślałam wtedy.

Zapakowałam po dwie torby dla każdej z nas i wyruszyłyśmy na podbój Ameryki. Po wylądowaniu, kiedy przechodziłam przez bramkę, celnik miał wątpliwości, że przyjeżdżam na chwilę do męża, sądząc po ilości bagaży, jakie wiozłam. A ja musiałam przecież przywieźć pościel i ubrania na wszystkie pory roku dla trzech osób.

Przyleciałyśmy do Nowego Jorku. Wojtek przyjechał po nas używanym chevy vanem i zawiózł nas do Bethlehem. Przygotował apartament w campusie, meble zostały po jego koledze, inne sprzęty kupowaliśmy na garage sales.

Bardzo mi się podobał ten amerykański zwyczaj. Często jeździliśmy i kupowaliśmy na tych wyprzedażach najróżniejsze rzeczy, niektóre mam do dzisiaj. Wzbogaciłam się o potrzebne szkło, ubrania, ozdoby do domu. Zachowało mi się jeszcze kilka filiżanek i talerzy na ciasto.

Pamiętam, że dostałam od męża sweter (czerwony w norweskie wzory) i granatowe sztruksy. Te ubrania wydawały mi się wtedy piękne, nie byłoby mnie stać na nie w Polsce i nigdzie bym ich nie dostała.

Przyjechałyśmy do Stanów w okolicy świąt Wielkiejnocy. Zostaliśmy zaproszeni na obiad świąteczny do kolegi męża – Amerykanina. Ten obiad był dla mnie bardzo ważny, bo nigdy wcześniej nie zetknęłam się z kulturą Amerykanów. Nie pamiętam z niego wiele, na pewno nie był podobny do polskich obiadów. Wiem, że jedliśmy pierwszy raz indyka i tartę.

Następnie w najbliższy weekend pojechaliśmy do Rutgers do kolegi męża, który też był z rodziną. Oglądałam z zainteresowaniem ich mieszkanie. Też mieszkali w campusie w warunkach podobnych do naszych. Kilkakrotnie odwiedzaliśmy się wzajemnie.

Nasz apartament składał się z living roomu połączonego z kuchnią, sypialni i łazienki. Mieścił się na parterze w dwupiętrowym budynku. Okna naszego mieszkania wychodziły na piękną łąkę, na której rano siedziało mnóstwo królików. Trafił się też kiedyś skunks, który majestatycznie przechadzał się pod naszymi oknami i pozostawił po sobie nieprzyjemny zapach. Na szosie było mnóstwo rozjechanych świstaków amerykańskich.

Mieliśmy sąsiadów w sąsiedniej klatce – państwa N. z Krakowa. Mieszkali z dwiema córkami, starszą Agnieszką i młodszą Elą. Mieliśmy też bliższych przyjaciół – Belgów Jean-Paula i Pricille.

 

Donegan School w Bethlehem

 

Dzieci poszły do szkoły Donegan, która mieściła się w dzielnicy portorykańskiej, ale była najbliżej nas. Dziesięcioletnia Paulina poszła do klasy zgodnie ze swoim wiekiem, a Agnieszka – do kindergarden, miała 6 lat. Obie znały angielski z Polski, ale słabo, chodziły więc na specjalne lekcje języka i dość szybko go opanowały. Agnieszka, jako że młodsza, bardziej przeżywała nową szkołę. W Polsce chodziła do zerówki w przedszkolu i też jej tam nie było dobrze. Nie ma się co dziwić: jak może czuć się dziecko w gorsecie ortopedycznym wśród sprawnych dzieci?

Jeździliśmy całą rodziną po zakupy. Wtedy czuliśmy się jakby to było święto, najczęściej robiliśmy zakupy w Laneco. Ubrania i buty kupowaliśmy w K-Marcie. Czasami jeździliśmy do malls do sąsiedniego Allentown. Ten tryb życia – po naszej szarej komunistycznej rzeczywistości – wydawał się bajką.

Bethlehem było bardzo miłym miasteczkiem z tradycjami. W mieście była huta stali, już podupadająca. Już wtedy zaczynało się bezrobocie.

Na wzgórzach królował Uniwersytet Lehigh: University Center w środku i budynki różnych wydziałów wokół.

W pobliżu uniwersytetu były uliczki ze sklepami. Centrum miasta znajdowało się za rzeką. Nad resztą budynków górował Hotel Bethlehem. Bardzo ładne jednopiętrowe budynki z czerwonej cegły należące do starych, zasiedziałych mieszkańców miasta stwarzały nastrój z poprzedniej epoki. Takie domy spotyka się jeszcze w Filadelfii, np. muzeum Tadeusza Kościuszki zostało zbudowane w tym stylu.

Chodziliśmy do polskiego kościoła, gdzie proboszczem był ksiądz Fred. Spotykaliśmy w świątyni naszych rodaków. To była Polonia, której przedstawiciele przeważnie trafili do USA zaraz po wojnie, założyli rodziny, pobudowali domy. Poznaliśmy ich wielu. Widywaliśmy się w kościele i na różnych piknikach. Ja niewiele miałam wspólnego z tymi ludźmi, ale mój mąż bardzo się z nimi zaprzyjaźnił. Kiedyś odwiedzili nas niespodziewanie dwaj starsi panowie, rozbawieni, że zrobili nam niespodziankę. Oczywiście przynieśli różne specjały i oczekiwali, że się ucieszę. Nie ucieszyłam się. Nie byłam przyzwyczajona do takiej bezpośredniej zażyłości – w Warszawie umawialiśmy się ze znajomymi, jeśli chcieliśmy się zobaczyć.

Mąż zaprzyjaźnił się z panem Ryszardem Pludowskim, farmerem z Philipsburgha, który mieszkał z panem Janem i z jednym Ukraińcem. Ich działalność na farmie była kontynuacją działalności matki pana Pludowskiego, która kiedyś rządziła tam twarda ręką. Pan Ryszard pracował w fabryce tkanin. Pochodził z ziem należących teraz do Białorusi. Potem trafił na roboty do Niemiec i stamtąd przyjechał do USA. Był kawalerem, wiedział, że ma syna w Niemczech, ale nie interesował się nim specjalnie.

Czasami jeździliśmy do Doylestown, tzw. Amerykańskiej Częstochowy.

 

USA: Amerykańska Częstochowa w Doylestown

Mało osób wie, że amerykańska Polonia ma swoją Częstochowę. Narodowe Sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej znajduje się w Doylestown w stanie Pensylwania, na południowy-zachód od Filadelfii. A wszystko zaczęło się od niepozornej farmy przy Ferry Road.

Farmę tę zakupił w 1953 roku paulin O. Michał Zembrzuski z myślą o otwarciu kaplicy i klasztoru. Uroczysta inauguracja kaplicy przerobionej ze stodoły i poświęconej Matce Bożej Częstochowskiej odbyła się 26 czerwca 1955 roku. Od tego czasu minęło kilkadziesiąt lat i obecnie jest to ogromny kompleks służący za duchowe centrum Polaków na emigracji. Zanim jednak do tego doszło, na tysiąclecie Chrztu Polski zbudowano świątynię-pomnik poświęcony Matce Boskiej Częstochowskiej. Jej poświęcenie odbyło się 16 października 1966 roku.

 

Świątynia jest zbudowana w stylu nowoczesnym i wydawałoby się, że nie zrobi wrażenia na Polakach przybyłych z kraju, gdzie gotyckie czy romańskie kościoły stanowią powszechny i pobudzający wyobraźnię widok. A jednak jest inaczej.

 

Sanktuarium położone jest na wzgórzu wśród lesistych zakątków Bucks County, skąd można podziwiać okolice. Imponuje swoją wielkością i kolorem ogromnych witraży, które ukazują historię Kościoła w Polsce i Stanach Zjednoczonych

 

W przedsionku świątyni znajduje się wiele pamiątkowych urn i tablic, m.in. urna z sercem wielkiego patrioty, pianisty i męża stanu Ignacego J. Paderewskiego, tablica lotników polskich z II wojny światowej[1].

 

Uczestniczyliśmy w Doylestown w różnych świętach narodowych, odbywały się tam np. procesje z uczestnictwem polskich weteranów II wojny światowej.

Odkryliśmy też ogród zoologiczny w niedużej miejscowości Johnstown. Wszystkie zwierzęta chodziły tam na wolności. Nasz samochód obsiadły małpy, które nic sobie z nas nie robiły. Tylko lwy, bizony i słonie były odgrodzone od publiczności. Wolno chodziły strusie, lamy, jelenie, sarny, żyrafy i antylopy. Oczywiście musieliśmy siedzieć zamknięci w samochodzie.

 

Dzieci czuły się w szkole bardzo dobrze. Języka angielskiego uczyła ich pani Lambiasi, z pochodzenia Włoszka, którą dziewczynki bardzo lubiły.

Do Uniwersytetu w ciągu dnia można było dojechać minibusem, właśnie w takich okolicznościach miałam niemiłe spotkanie z Żydem zaglądającym nam do okien. Intrygował mnie ten człowiek. Mieszkał w campusie. Był to młody Żyd ortodoksyjny, ubrany na czarno, zawsze w kapeluszu. Spacerował pod naszymi oknami i stale nas obserwował. Kiedyś jechałam z nim busem na uniwersytet i bardzo niegrzecznie się do mnie odezwał. Wykazywał wobec mnie niesamowitą niechęć. Wiedział, że jestem Polką. Potem spotkał mojego męża i zapytał go niegrzecznie, po co on tu przyjechał i co tu właściwie robi. Wojtek nie podjął dyskusji z tym panem. Był to przedstawiciel społeczności Żydów ortodoksyjnych, bardzo źle nastawionych do Polaków. Ciągle żywy był w nich żal za nazistowskie obozy zagłady Żydów, które według ich znajomości historii były w Polsce, a więc winą obarczali Polaków.

Nadszedł dzień Halloween, dzieci musiały przyjść do szkoły w przebraniu. Nie znałam tego święta i założyłam Jagusi strój kaczuszki, Paulina wypadła lepiej, bo była wróżką. A trzeba było przebrać się za duchy, strachy, kościotrupy. Co kraj, to obyczaj. Teraz to święto przyjęło się także u nas, dzisiaj dla żadnej mamy strój w taki dzień nie byłby problemem.

Paulina przyjaźniła się z Elą N., a Agnieszka – z George’em, kolegą z klasy.

Stale mieliśmy nowych znajomych, którzy przybywali tutaj i wracali do Polski. Przyjechał Roman, którego poznaliśmy jeszcze w Warszawie, i jak to on – zaaranżował bogatsze życie towarzyskie. Przyjaźnił się z Michałem i ze wszystkimi, był duszą towarzystwa, bardzo go lubiłam.

 

Grupa znajomych Polaków będących też na tzw. postdocs’

 

W weekendy wybieraliśmy się na organizowane często różne atrakcje, na wyścigi psów husky lub na minigolfa.

Któregoś dnia miałam śmieszną przygodę. Siedziałam w fotelu i patrzyłam przez okno. Nagle zobaczyłam, jak z daszku nad drzwiami wejściowymi unosi się dym. To był okres, kiedy w campusie stale nas ćwiczyli w sprawach przeciwpożarowych, tzn. raptem ogłaszany był alarm i wszyscy musieli szybko opuścić budynek. Kiedy zobaczyłam dym, myślałam, że zapaliła się instalacja. Niewiele myśląc, nacisnęłam przycisk wzywający straż. Na efekt nie trzeba było długo czekać. Uruchomił się alarm, wszyscy wyszli z budynku, bo przecież byli już przeszkoleni, i przyjechała straż. Strażacy sprawdzali wszędzie, dlaczego włączono alarm. Doszli też do mojego mieszkania. Po dokładnym obejrzeniu miejsca ulatniania się dymu okazało się, że to nie dym, tylko para wodna, która wydostawała się z pralni, gdzie właśnie włączyłam pralkę i suszarkę. Akurat była taka pogoda, że opary uchodzące z przewodów suszarki były tak dobrze widoczne. Bardzo się bałam, że pociągną mnie do odpowiedzialności finansowej i będę musiała zapłacić za przyjazd straży pożarnej. Nic takiego się na szczęście nie stało. Wręcz przeciwnie – dostałam list z podziękowaniem za taką godną pochwały postawę obywatelską. Ponadto na wszystkich klatkach zaczęto przerabiać systemy przeciwpożarowe. Mój mąż do dziś śmieje się ze mnie i opowiada, jak to uratowałam Smags przed pożarem.

Byliśmy w kiepskiej sytuacji finansowej, więc musiałam iść do pracy. Zaczęliśmy jej szukać przez firmę umożliwiającą znalezienie zatrudnienia. To był błąd. Niestety powiedzieli mi, że mam za wysokie wykształcenie. Byłam inżynierem poligrafem. Szukano zajęcia zgodnego z moim wykształceniem. Pytaliśmy w redakcji pisma „Globe”, jedynego jakie, wychodziło w Bethlehem. Nie potrzebowali mnie. Pytaliśmy w Burger Kingu, też mnie nie chcieli, pytaliśmy w stołówce w hucie, też mi podziękowali. Odpowiedzieliśmy na ogłoszenie w „Globe” i tam w końcu mnie przyjęto. To była praca w drukarni nut w Coopersburgu, w introligatorni (najniższy szczebel pracownika w drukarni). Zarabiałam 3,5 dolara za godzinę.

Właścicielem był Rosjanin z pochodzenia. Miałam z nim przygodę, kiedyś zawołał:

– Marija, gdzie jest Marija? – I zagaił do mnie: – Gawarisz ty pa ruski?

Byłam tak zaskoczona, ze zapomniałam języka w gębie. Bardzo trudno mi było przestawić się na rosyjski, kiedy stale wymagano ode mnie angielskiego. Ale po chwili odpowiedziałam:

– Da.

Porozmawialiśmy chwilę. Z trudem rozumiałam, co do mnie mówił. Wiem z tej rozmowy tyle, że jego ojciec pochodził z Kowla.

W firmie była kierowniczka Nadia, która pracowała tak jak wszyscy 8 godzin. Początkowo wykonywałam pracę przy długim stole, gdzie przez 8 godzin wkładałam wkładkę w składkę. Potem zaczęto mnie ustawiać przy różnych maszynach, typu maszyny zbierająco-szyjące, które były mi znane z praktyk studenckich. Bardzo tego nie lubiłam, szczególnie jednej maszyny, bardzo długiej, przy której liczyły się refleks i szybkość. Codziennie to samo, praca w huku maszyn i w osamotnieniu z powodu bariery językowej. Nie wystarczy znać słowa i podstawowe idiomy, żeby porozumieć się z ludźmi, którym moja osoba nie jest wcale potrzebna. To izolowanie od ludzi mimo wykonywanej wśród nich pracy powodowało natłok myśli, które wzajemnie się goniły. Jedna za drugą, to wspominanie, to rozstrzyganie jakiegoś problemu.

Na przerwach siadaliśmy w pokoju dla robotników i jedliśmy śniadanie. Ja miałam kanapki zrobione w domu, oni zamawiali sobie pizzę lub coś innego. Ja piłam herbatę przyniesioną w termosie, oni – kawę z automatu. Ze zgrozą patrzyłam, jak nie mieli w ogóle szacunku dla ciężko zarobionych pieniędzy. My w Polsce w latach osiemdziesiątych bardzo oszczędzaliśmy, a dolar kosztował 120 złotych. Amerykańska waluta miała dla nas bardzo wysoką wartość. Kupowanie pizzy na drugie śniadanie, a właściwie lunch, nie było wtedy u nas w zwyczaju.

Mnie traktowano jak kolorową, byłam tam jakby poza nawiasem. Głównie z tego powodu, że nie byłam Amerykanką i nie znałam dobrze angielskiego. Tak się złożyło, że te okolice zamieszkiwali ludzie, którzy mieli biały kolor skóry, byli protestantami, a ich przodkowie przybyli na kontynent amerykański dawno temu. Byli z tego bardzo dumni. Trudno mi było zaakceptować to, że czuli się lepsi ode mnie.

Na Święto Dziękczynienia każdy dostał indyka od właściciela firmy. To było święto narodowe i czuło się to bardzo wyraźnie.

Pracujący tam to byli różni ludzie, ojcowie rodzin, którzy mieli na utrzymaniu żony i dzieci, i studenci, którzy zarabiali na czesne.

Wybraliśmy się w Święto Dziękczynienia do Kanady. Indyka, którego dostałam w drukarni, upiekłam. Jedliśmy go przez całą drogę.

Nocowaliśmy w Toronto u Witka, kolegi Wojtka ze szkolnych czasów, który rok po wprowadzeniu stanu wojennego wyjechał z całą rodziną do Kanady. Mieszkali w kondominium, jakby paru domkach połączonych w jeden. Było bardzo miło, jak to zwykle bywa, gdy spotkają się dawno niewidziani serdeczni koledzy. Byliśmy też u Janka, który miał wtedy dwie córeczki. Teraz ma trzy.

Już to, że Janek się ożenił, było samo w sobie niebywałe. Za czasów studenckich, kiedy mieszkał w Warszawie, miał opinię strasznego uwodziciela. Jednak ktoś go w końcu usidlił i obdarował córkami, o które bardzo się teraz bał.

Spotkaliśmy się też z moim ciotecznym bratem Michałem, jego żoną i córkami. Zajmowali małe mieszkanko w centrum Toronto. A miało być tak pięknie. Anka bardzo chciała mieszkać za granicą. Doprowadziła do tego, że kupili dom, i na tym się skończyło. Wrócili do Polski. Dom sprzedano. Ich małżeństwo rozleciało się. Teraz Anka z drugim mężem Tomem, Anglikiem, i z córkami mieszka w Londynie.

Po Toronto pojechaliśmy do Ottawy, niestety towarzyszyła nam marznąca mżawka. Odwiedziliśmy Jasia i Ewę. Mieli dwóch synów, dom i byli już tam zasiedziali.

Wróciliśmy szczęśliwie do siebie.

Przyjaźniliśmy się też z ojcem Robertem, barnabitą, który był związany z barnabitami w Polsce, budował w Warszawie kościół dla swojego zakonu. Świątynia powstała, ale Robert zniknął nam z pola widzenia.

Święta Bożego Narodzenia staraliśmy się obchodzić tak jak w Polsce. Przygotowałam wieczerzę wigilijną jak zwykle, były śledzie, galareta z ryby, sałatka i ciasto. Gościli u nas Robert, Jurek i Wojtek. Dzieci dostały prezenty. W pierwszy dzień świąt obiad organizował nasz przyjaciel i sąsiad Michał. Byli Marek i Joanna, Jurek, Jean Paul i Pricille. Na stole oczywiście indyk, bo to podstawa amerykańskich obiadów świątecznych.

Zaraz potem był Sylwester, którego Amerykanie właściwie nie obchodzą. Robią tylko wielki spęd na Times Square w Nowym Jorku. My obchodziliśmy Sylwestra u Andrzeja i Mirki. Mieszkali w nowym dużym domu i urządzili przyjęcie w suterenie. Był Roman, Michał, ojciec Mirki, gospodarze i my. Niestety w nocy chwycił mróz i była taka ślizgawica, że następnego dnia wszyscy wywracaliśmy się i obijaliśmy bardzo dotkliwie na ślizgawce, jaka wytworzyła się na wszystkich drogach.

Łąkę przed naszymi oknami pokrywała gruba warstwa śniegu, świeciło słońce, dla dzieci to był raj. Nastały mrozy, wcale nie takie straszne, ale wystarczyły, żeby sparaliżować życie w okolicy. Dzieci nie poszły do szkoły, a drukarnia przestała pracować, więc ja miałam przerwę w pracy.

Po pięciu miesiącach zaczęłam chorować i musiałam odejść z pracy w introligatorni. Nie żałowałam.

Znajomy z Polonii, który miał własną firmę, zabrał mnie na poszukiwanie nowej pracy do Hellertown, niedaleko naszego apartamentu, do zakładu odzieżowego. Znał właścicieli, Włochów, mieli jakieś wspólne interesy na zasadzie: ty ją zatrudnisz, a ja ci przyślę mechanika. Dostałam tę pracę.

Staraliśmy się spędzać weekendy tak jak w Warszawie. Zawsze wypadały urodziny któregoś z dzieci albo imieniny kogoś znajomego. Kiedyś na siódme urodziny Agnieszki kupiłam przez pomyłkę baloniki z napisem I’m sorry, do głowy mi nie przyszło, że na stypie też stosuje się baloniki.

W weekendy staraliśmy się gdzieś jeździć, żeby jak najwięcej zobaczyć. Kiedyś Wojtek zabrał nas do Waszyngtonu i do Baltimore. W Baltimore zwiedziliśmy Muzeum Oceanograficzne, w Waszyngtonie byliśmy na Cmentarzu Arlington, widzieliśmy Biały Dom, Pentagon, pomnik żołnierzy poległych w Wietnamie i obelisk upamiętniający George’a Washingtona. Pojechaliśmy kiedyś do Lancaster, krainy, gdzie mieszkało wielu amiszów.

 

Amisze odcinają się od współczesności żyjąc bez prądu, samochodów, telefonów czy telewizji. Ich życie i wioski wyglądają, jakby czas zatrzymał się w XVIIwieku. Mowa o Amiszach – grupie wyznaniowej i etnicznej zamieszkującej na terenie jednego z najbogatszych państw świata – Stanów Zjednoczonych.

Amisze to bardzo konserwatywna grupa chrześcijańska, mająca swoje korzenie w Szwajcarii. W XVI wieku szwajcarscy kalwini opowiedzieli się za tym, by chrzest przyjmowały tylko osoby dorosłe, tworząc w ten sposób ruch zwany anabaptyzmem. Ruch ten dał początek wspólnocie Amiszów, którego przywódcą był Jakob Ammann. Domagał się on większego radykalizmu zarówno w dziedzinie wiary, jak i życia świeckich wyznawców. Chciał, by przepisy religijne regulowały wszelkie sfery życia społecznego – począwszy od życia rodzinnego, a skończywszy na sposobie ubierania się, strzyżenia brody, czy rodzaju kapelusza.

Obecnie wyznawcy tego kościoła przetrwali tylko w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie, gdzie pierwsze ich grupy przybyły ok. 1720 roku. W USA żyje 2/3 populacji Amiszów. Głównie zamieszkują rolnicze stany USA, najwięcej jest ich w Ohio i Pensylwaniii. Amisze utrzymują swoje dziedzictwo od setek lat, mimo upływu czasu oraz wielu zmian zachodzących w otaczającym ich społeczeństwie wciąż żyją i pracują tak, jak robili to ich ojcowie. Rodzina i praca na roli są dla nich głównymi wartościami – zaraz po Bogu[2].

 

Oglądaliśmy z zainteresowaniem ich farmy, pojazdy, stroje i domostwa. W jednym z domów, które zwiedzaliśmy, nie zobaczyłam nic ciekawego. Był to dom przeznaczony do zwiedzania – takie małe muzeum. Urządzone było jak nasze muzeum ludowe. Jedna rzecz mnie zastanowiła: była tam maszynka do mielenia mięsa, taka sama jaką miałam w domu. Potem śmiałam się, że wystałam się w kolejce do muzeum, żeby zobaczyć tę maszynkę.

Mieliśmy znajomego lekarza dentystę, dr. Dobrowolskiego, który nie mówił po polsku. Jego dziadek przyjechał do Stanów. Wizyty u dr. Dobrowolskiego odbywały się regularnie, miał dla nas chyba niższe ceny niż dla rodowitych Amerykanów. Może to był sentyment, a może uprzejmość.

Gorsety dzieci były dużym problemem, starałam się robić z córkami gimnastykę codziennie, ale nie zawsze to wychodziło. Obie nosiły gorsety ortopedyczne z powodu wrodzonej skoliozy. Leczyłam je w Poznaniu u uczniów prof. Degi. Były uwięzione w gorsetach – Paulina od szóstego roku życia, a Agnieszka od czwartego.

W USA skoliozę zauważyła u dziewczynek lekarka, która leczyła dzieci w szkole. Zaproponowała nam wizytę w centrum leczenia ortopedycznego dzieci w Willmington w stanie Deleware. Był to ogromny kompleks, który przypominał mi Centrum Zdrowia Dziecka w Warszawie. Przyjęto nas tam bardzo fachowo. Najpierw załatwialiśmy wszystko w rejestracji, potem wysłano nas do lekarza, a następnie na wykonanie gorsetów. Nie było nigdzie żadnego tłoku ani kolejek, wszystko załatwiliśmy w ciągu jednego dnia. Dzieci nosiły teraz lekkie, perforowane gorsety – zamiast ciężkich typu Boston. Byliśmy kilka razy w Willmington. Po powrocie do Polski dr J. powiedziała, że jest regres w leczeniu skoliozy u moich dzieci. Nie było to więc najlepsze rozwiązanie.

Oczywiście te wizyty były opłacane z naszego ubezpieczenia w HMO. Korzystaliśmy z niego kilka razy w wypadku chorób dzieci czy moich. Wojtek nie chorował. Przyjmował nas doktor, który też miał jakieś związki z Polską. Pamiętam, że aby skorzystać z pomocy lekarza, trzeba było zapłacić tylko dolara. HMO bardzo wykłócało się o należności za niezapowiedziane wizyty lekarskie. Na przykład w czasie podróży zachorowała Agnieszka, musieliśmy skorzystać z pomocy pogotowia, po prostu musiałam mieć Bactrim. Wtedy pojechaliśmy na pogotowie. Po bardzo długim czasie oczekiwania przyjął nas asystent lekarza, potem lekarz, który usłyszał ode mnie, że wiem, co jest mojemu dziecku i proszę o receptę na Bactrim. Nie był zadowolony, chociaż zgodził się ze mną i wypisał tę receptę.

Przed