Miecz - Bogdan Kross - ebook + książka

Miecz ebook

Bogdan Kross

0,0
27,32 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

 

 

Tysiącletnia historia, której krwawy cień niezauważalnie nadciągnął nad Polskę...

Rok 1018

Bolesław Chrobry najeżdża Kijów. Osadza na tronie przychylnego sobie księcia, a wracając do domu uprowadza księżniczkę Przedsławę i wielu możnych Bojarów. Wśród zgliszczy kijowskiego patriotyzmu rodzi się Zakon, którego jedynym celem jest zemsta. W tajemnicy przez wieki nieśli „śmierć Lachom”.

Rok 2010

Katastrofa TU – 154 pod Smoleńskiem, seria tragicznych wypadków zdarza się polskim uczonym i wreszcie makabryczna śmierć kustosza muzeum na Wawelu – starego przyjaciela...

Czy Dawid Król, właściciel Fundacji zajmującej się lokalizowaniem i zabezpieczaniem zaginionych dzieł sztuki odnajdzie zaginiony Szczerbiec? A może jego poszukiwania niespodziewanie okażą się śmiertelną walką z siłami znacznie przekraczającymi jego wyobrażenie. Czy ocali życie przyjaciół? Czy zdoła zapobiec kolejnej narodowej tragedii?

Jeśli jesteś na tyle odważny by nie bać się dowiedzieć, musisz przeczytać tę książkę.

Bogdan Kross uczy w szkole średniej. Jest magistrem teologii i doktorem filozofii. Po ukończeniu studiów przez dekadę służył jako ksiądz, studiując równocześnie historię, która pozostaje jego pasją do dnia dzisiejszego. Od dzieciństwa uwielbiał czytać i postanowił podzielić się tym zamiłowaniem, ukazując historię jako wciąż fantastycznie żywą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 666

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Bogdan ‌Kross

Miecz

Copyright ‌© by Wydawnictwo ‌Witanet 2017

Wszelkie prawa ‌zastrzeżone

Zdjęcia na okładce: ‌© ‌by Jong-Soung ‌Kimm; © ‌by Konrado ‌Fedorczyko

Projekt ‌okładki, ‌skład, łamanie: ‌Ryszard ‌Maksym

ISBN:978-83-65482-59-4

Książka dostępna również w ‌wersji ‌papierowej

Wydawca:

Wydawnictwo WITANET

tel.: #48 ‌601 ‌35 66 ‌[email protected]

Niniejszy produkt ‌jest objęty ochroną ‌prawa autorskiego. ‌Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie ‌do prywatnego ‌użytku osobę, która ‌wykupiła prawo ‌dostępu. ‌Książka ani ‌żadna jej ‌część nie ‌mogą być publikowane ani ‌w ‌jakikolwiek ‌inny sposób powielane w ‌formie elektronicznej oraz mechanicznej ‌bez zgody ‌wydawcy.

PROLOG

 

Słońce ‌zdawało się ‌nie ‌mieć litości. Jak niebieski ‌monarcha absolutny ‌przez ostatnich kilkanaście ‌dni ‌dominowało na nieboskłonie ‌od świtu do ‌zmierzchu nie ‌dopuszczając nawet najmniejszej chmurki ‌na swe ‌przepastne ‌błękitne królestwo. Jego ‌złota tarcza ‌bez przerwy, ‌od wczesnych godzin ‌porannych po ‌ostatnie sekundy wieczoru, ‌rozgrzewało ‌wysokie mury ‌i ‌zakurzone ulice Kijowa. Upał, ‌którego nie pamiętali ‌najstarsi ‌mieszkańcy ‌sprawiał, ‌że w samo ‌południe niewiele osób decydowało ‌się ‌wychodzić z ‌niewysokich domów dających, jak ‌fatamorgana, tylko złudzenie ‌chłodu ‌i ‌pozwalających ‌na skromną egzystencję.

Opustoszałe ulice ‌zatopione w promieniach słońca ‌wypełnione ‌były niecodzienną ciszą. Jakby ‌wszyscy opuścili miasto w ‌obawie przed zbytnim gorącem i pochowali się w okolicznych lasach.

W mieście przebywali tylko starcy, kobiety z dziećmi i kilku radnych. Wszyscy mężczyźni zdolni do walki wyszli w pole by dołączyć do wojsk Jarosława w nadchodzącej wielkiej bitwie. Od tego czasu wieść o nich zaginęła. Już trzy tygodnie temu... Każdy strażnik na murach wypatrywał posłańców, oczekiwano wiadomości, karmiono się nadzieją, która z każdym dniem zdawała się coraz bardziej skażona śmiertelnym rakiem wątpliwości i bezsilności. Parowała jak rozlana przypadkowo na chodnik woda...

Nieubłagany skwar jaskrawego słońca nadal zdawał się przybierać na sile. Bezludne ulice przypominały zapomniane szlaki pustynne, spowite kurzem, spieczone słońcem i nieuczęszczane. Tylko od czasu do czasu pojedyncze osoby przemykały chowając się w niewielkich cieniach rzucanych przez stojące wzdłuż deptaków domy. Wysuszona ziemia wybuchała prochem i pyłem przy każdym kroku Siergieja, dziesięcioletniego czarnowłosego chłopaka o podłużnej twarzy i oczach jak węgle, idącego powoli z dziadkiem szerokim chodnikiem w kierunku niedalekiej ogromnej bramy, której flanki sterczały złowieszczo wbijając się w niebo, jak sztylety próbujące rozedrzeć niebieską powłokę i zdobyć parę kropel ożywczej wody, schowanej przed ludźmi za niebieską kurtyną nieba.

Michaił, pięćdziesięcioletni mężczyzna o potężnej klatce piersiowej, ramionach wielkości ud niejednego mężczyzny i wciąż zadziwiająco czarnych długich włosach, nagle się zatrzymał. W pół kroku. Aż Siergiej się wystraszył niecodziennym zachowaniem dziadka. Michaił zaczął się rozglądać. Jakby kot, który idzie na wycieczkę nagle usłyszał szelest myszy w trawie i musiał sprawdzić jak daleko jest jego zdobycz. Siergiej patrzył na dziadka oczami, w których widać było nieme zdziwienie na widok przemiany jaka zaszła u jego staruszka, widocznie skupionego na czymś, co uszło dziecięcej uwadze Siergieja.

Michaił, jak myśliwy, który jest świadom obecności zwierzyny, lecz nie wie jeszcze co to za ofiara, przez kilka chwil stał jak zamurowany tylko wyczulając swe zmysły.

– Chodź. Szybko. Na Złotą Bramę. – Rzucił w kierunku Siergieja, chwycił go za rękę i nie czekając ruszył w kierunku potężnej wieży królującej nad pobliskimi budynkami.

Gdy tam dotarli, z daleka zobaczyli wzbijający się kurz na trakcie wiodącym do miasta.

– Kto to jest? – Michaił rzucił do strażnika, niewiele starszego od Siergieja, jeszcze pryszczatego chłopaka o słomianych włosach, który wpatrywał się w zbliżającą się chmurę kurzu.

– Nie wiem. – odpowiedział. – Posłałem już wieści do pałacu.

– Dobrze. – rzekł Michaił i odstąpił miejsce Siergiejowi, który też chciał spojrzeć przez flanki na to co działo się przed bramą.

Stalowy wąż, którego łuski połyskiwały w gorącym, letnim słońcu powoli zbliżał się do wzniosłej, kamiennej, Kijowskiej wieży broniącej wjazdu do miasta. Jego końca nie było widać, niknął gdzieś w oddali spowity wzbijającym się pyłem suchej ziemi.

Na czele, siedząc wyprostowany na potężnym czarnym ogromnym koniu, ubrany w zbroję, z uśmiechem zadowolenia ledwo widocznym spod krzaczastego wąsa, jechał pięćdziesięciojednoletni książę Polski, Bolesław.

Tuż za nim widać było Światopełka. Wyrzucony z Kijowa przez swego brata Jarosława powracał wspierany przez księcia Polski. Wyraz zadowolenia malujący się na jego twarzy porównywalny mógłby być tylko z bezgranicznego nienawiścią do zdrajców, którzy wcześniej pomogli Jarosławowi wyrzucić go z Kijowa. W tym momencie triumfu już zastanawiał się jak się pozbyć swych przeciwników.

Za nimi, jak długi, lśniący, złowrogo cicho skradający się wąż, którego żelazne łuski połyskiwały w słońcu, sunęła kolumna wojsk. Rycerze z Rzeszy Niemieckiej, Księstwa Polski i okoliczni barbarzyńcy, wszyscy przybyli z nadzieją na ogromne łupy przechowywane w Kijowskim Książęcym skarbcu.

Prowadzeni przez Bolesława powoli dojeżdżali do potężnej, wzmocnionej żelaznymi okuciami, bramy. Grube na dwa metry mury, wiele razy oblegane, nigdy nie były zdobyte. Pełni obaw, lecz z nadzieją na łaskawość Bolesława i Światopełka, bezbronni mieszkańcy powoli otwierali potężne skrzydła mocarnej bramy, zapraszając jeźdźców do środka.

Michaił, stojący ponad bramą, patrzył swymi szarymi oczami na zbliżającego się do bramy Światopełka. Na jego zmęczonej twarzy z blizną na prawym policzku widać było ledwie skrywaną niechęć. Splunął na ziemię.

– Jeszcze ich nam tutaj brakowało – powiedział do Siergieja i pogłaskał go po rozczochranych czarnych włosach.

– Kto to jest, dziadku? – zapytał chłopiec patrząc na przybyszy.

– Nieszczęście. Nadchodzi nieszczęście, chłopcze – odpowiedział starzec nie odrywając oczu od jeźdźców prowadzących kolumnę, która właśnie wjeżdżała do Miasta.

 

Przejeżdżając przez bramę, Bolesław zatrzymał swego rumaka, wyciągnął miecz i podniósł go w górę. Wszyscy obecni zamilkli i patrzyli na niego. Nawet wiatr ucichł i sztandary zawisły nieruchomo. Mocno trzymając miecz w prawej dłoni uderzył w żelazne okucia bramy. Z głuchej ciszy jaka spowijała ten moment, wydobył się przygłuszony jęk, jakby właśnie ostatnie tchnienie wydał dobijany gigant. Uderzenie odbijało się echem od pobliskich budynków, naznaczając je piętnem tej chwili jak niezmywalną klątwą, którą obarczone zostaną wszystkie przyszłe pokolenia.

Bolesław zawołał

– Dopóki mam ten miecz w ręku, Kijów będzie mnie słuchał! – po czym stanął w strzemionach, odwrócił się i zawołał w kierunku swych żołnierzy – Jak uległa mi jest Ukraina, tak ulegnie nam dziś niejedna jej dziewczyna!

– Hurra! – zawołało dwa tysiące gardeł, spragnione zasłużonej nagrody za służbę i walkę u boku księcia, spodziewając się ogromnych skarbów w złocie i drogich kamieniach także ciepłych ramion i chętnych ust podbitych niewiast.

– Zwycięzca bierze wszystko! – zawołał chciwy wódz Pieczyngów, któremu zawtórowały zawołania spragnionych uciech wojów, jak zgłodniałe wilki, zachłannie wpatrzonych w otwarte bramy miasta, ledwo powstrzymujących się od wtargnięcia do miasta i rozszarpania swymi kłami wszystkiego co jeszcze się nadaje do zniszczenia.

Radość zwycięzców kontrastowała z narastającym przerażeniem pokonanych...

 

PROLOG 2

 

10 kwietnia 2010 roku, okolice Smoleńska.

Cisza jaka nagle zapanowała była jeszcze bardziej przeraźliwa od rozdzierającego huku, który kilka sekund wcześniej rozdarł powietrze nieopodal lotniska w Smoleńsku. TU–154, lecący na obchody rocznicy mordu Katyńskiego, ściął kilka drzew i na wysokości kilkunastu metrów rozleciał się na kilka części, które rozsypały się po okolicy w strumieniach ognia, jak meteoryty spadające na ziemię.

Wśród ciężkiej mgły, ograniczającej widoczność tylko do najbliższych kilkunastu metrów, płomieni sięgających trzech metrów i kolejnych wybuchów pojemników z paliwem spokojnie przechodził mężczyzna. Obojętny na niebezpieczeństwo, jak duch, delikatnie i ostrożnie przemierzał pole zorane zgliszczami samolotu. Minął lewe skrzydło z polską szachownicą widoczną w górze. Sterczące, wbite w ziemię i płonące jak pochodnia. Symboliczny znicz już zapalony na zbiorowej mogile. Kierował się w stronę głosów dochodzących z lewej strony.

Nagle zobaczył kobietę. Siedziała oparta o resztki fotela wyrwanego z kadłuba. Miejsce gdzie normalnie jest lewa ręka stanowiło wielką, czerwoną dziurę. Ona też go zobaczyła. Jej zdrowa ręka powędrowała w powietrze i zaczęła machać w jego kierunku.

– Tutaj! Pomocy! – w jej głosie słychać było przerażenie i nadzieję na nadchodzącą pomoc.

– Tutaj jestem! – zawołała ponownie widząc jak mężczyzna uważnie rozgląda się w poszukiwaniu innych rozbitków. Gdy podszedł do niej zapytał się

– Jesteś sama?

– Nie. Mój kolega, poszedł wyciągać pozostałych – odpowiedziała i wskazała ręką kierunek, z którego nadal nadchodziły wołania i krzyki wzywające pomocy.

– To doskonale. – odpowiedział nieznajomy. Sięgnął pod kurtkę i z kabury po lewej stronie biodra wyciągnął pistolet z załączonym do niego tłumikiem. Kobieta nie miała pojęcia co się dzieje. Z jej twarzy nagle zniknęła nadzieja. Przerażenie wypełniło jej oczy. Zanim zdołała się odezwać cichy odgłos strzału urwał wszelkie jej myśli. Niewielka czerwona kropka pojawiła się na jej czole, a krew zaczęła spływać po jej twarzy.

– Za rok 1018.

Odgłos krzyków nagle się zbliżył. Morderca odwrócił się szybko i zobaczył dwie osoby. Jedna najwidoczniej wspierała się na drugiej. Obie ciężko zbliżały się w jego stronę. Szli powoli. Niższa musiała być ciężko ranna.

– Nareszcie jest ktoś do pomocy! – zawołał męski głos. – Chodź, tam są jeszcze trzy osoby. – jego głowa połyskiwała w świetle płomieni. Mocno trzymał mężczyznę podskakującego na jednej nodze.

– Gdzie? – mężczyzna nagle wydał się zainteresowany.

– Dwadzieścia metrów w tym kierunku, potem za częścią kadłuba w lewo. Zobaczysz ich.

– Dzięki. – kąciki ust nieznajomego uniosły się w delikatnym uśmiechu.

Pierwszy strzał rzucił głową rannego do tyłu. Padł na ziemię nawet nie wiedząc dlaczego jego głowa nagle eksplodowała. Kolejne dwa strzały, które nastąpiły w odstępie milisekund posłały na ziemię nieszczęsnego Samarytanina. Jedna kula w serce, druga w głowę. Dla pewności. Jego instrukcje były proste. „Nikt żywy ma nie wyjść z samolotu.”

Rozglądnął się po okolicy. Wrak samolotu rozsypany był po okolicy. Jurij musiał przyznać, że walka o utrzymanie samolotu w powietrzu, którą obserwował z pobliskiego wzniesienia była heroiczna. Doskonale wiedział, że wysiłki pilota z góry skazane były na przegraną. Nie bez powodu jest jednym z najlepszych w swoim fachu. Otrząsnął się. Rozglądnął ponownie i poszedł w kierunku wskazanym przez mężczyznę, którego zwłoki leżące wśród zgliszczy beznamiętnie przekroczył. Jego otwarte w bezbrzeżnym zdziwieniu oczy wpatrzone były w niemą przestrzeń owiniętą w nieprzeniknioną mgłę.

Po kolejnych kilku minutach ponowne strzały uciszyły radosne okrzyki nadziei na ratunek.

Mężczyzna się nie spieszył. Wiedział, że na lotnisku jest oddział specnazu, rosyjskiej doborowej jednostki wojskowej. Znał też ich rozkazy. „Zabezpieczyć teren do czasu przyjazdu straży pożarnej. Nikogo nie dopuszczać na teren wypadku.” Dawało mu to dostatecznie dużo czasu, by wykonać swoje rozkazy i rozpłynąć się we mgle, która została sztucznie wygenerowana na polecenie jego mocodawcy.

Im dłużej przebywał na terenie katastrofy, tym większa cisza zapadała. Coraz mniej krzyków i nawoływań o pomoc. Pojedyncze ciche odgłosy przytłumionych strzałów, których niewyczulone ucho nie było w stanie usłyszeć, zwiastowały koniec kolejnej pieśni o ratunku.

Z oddali zaczęły dobiegać odgłosy syren pojazdów ratunkowych. Jego czas najwidoczniej się kończył.

Mężczyzna rozglądnął się i jak radar starał się odebrać jakiekolwiek odgłosy życia. Nic. Żadnego ruchu, żadnych krzyków, żadnego dźwięku dochodzącego ze szkieletu samolotu. Jedyne co jego wyczulone zmysły wyczuwały to suchy dźwięk palącego się drewna i zgliszczy samolotu.

Uśmiechnął się zadowolony z kolejnego, dobrze wykonanego zadania. Delikatnie pokiwał z zadowoleniem głową, jakby sam sobie gratulując. Jego oczy nie ukazywały jednak radości. Nie było w nich także nienawiści. Nie wyrażały żadnych uczuć.

Wyciągnął telefon. Wystukał wiadomość „Posprzątane”.

Po chwili nadeszła odpowiedź. „Doskonale. Jedź do Warszawy i czekaj na polecenia.”

Kilkanaście sekund później po aniele śmierci nie pozostał żaden ślad. Rozpłynął się w powietrzu a ciężka mgła nadal otulająca miejsce katastrofy zamknęła się za nim jak drzwi do historii, która nigdy się nie wydarzyła i o której nikt się nigdy nie dowie.

 

ROZDZIAŁ I

 

Niewielki pokoik, wypełniony wpadającym przez szerokie, otwarte okna światłem księżyca spowity był w zupełnej ciszy. W fotelu zwróconym w stronę otwartych okien siedział mężczyzna, który bez ruchu, z zamkniętymi oczami głęboko oddychał ciesząc się odczuwalnym chłodem powietrza.

Nikt nie wiedział skąd przyjechał i nikt nie znał jego imienia. Podczas swego dwutygodniowego pobytu w Krakowie dołożył starań by jak najmniej ludzi wiedziało o jego istnieniu, a ci co wiedzieli, znali sprzeczne fakty. Jednym przedstawiał się jako Wasilij, innym jako Sasza, a jeszcze innym jako Wołodia.

Siedząc w fotelu, obie ręce oparte miał na delikatnym pluszu wysokich oparć. Od kilkunastu minut siedział nieruchomo jak mumia. Żaden mięsień na jego twarzy nie drgnął, żaden palec się nie poruszył, żadna powieka nie drgnęła. Siedział bez ruchu z zamkniętymi oczami jak nieżywy. Tylko jego potężnie zbudowana klatka piersiowa ledwie zauważalnie rytmicznie powoli się unosiła i opadała.

Niewielka Nokia leżąca na niewielkim stoliku po prawej stronie przerwała nieskazitelną ciszę i zawibrowała delikatnie. Nie otwierając oczu, doskonale wiedząc kto dzwoni, mężczyzna przesunął palcem po ekranie, podniósł telefon do ucha i powiedział.

– Jurij, słucham. – w słuchawce zabrzmiał znajomy, niski głos. Jurij słuchał przez kilkanaście sekund, po czym rzucił – Tak, zrozumiałem. – I rozłączył się. Przez całą tę rozmowę Jurij nawet na moment nie otworzył oczu, próbując opanować rosnący gniew.

Nie lubił być ponaglanym. Każda jego misja do tej pory zwieńczona była sukcesem. Nie było najmniejszych powodów do niepokoju. „Po co on właściwie dzwonił?” zastanawiał się przez kilka chwil.

Powoli wciągał powietrze jakby celebrując ten moment, czuł jak przyjemny ożywczy chłód wypełnia mu nozdrza, wchodzi do płuc a następnie powoli uchodzi z niego. Jakby się odrodził.

Rozchylił powieki, ukazując czarne oczy ukryte pod krzaczastymi brwiami. Wpatrywał się w ciemność nocy, jakby czerpiąc siły i determinację z ogromnych przestworzy, które w milczeniu mu towarzyszyły. Niemy świadek jego kolejnej misji. Przypomniał sobie dziecięce czasy, gdy razem z innymi chłopakami chodził polować. Spędzał wtedy całe noce na warcie i wyczekiwaniu na wspaniałe jelenie i potężne niedźwiedzie. Jego zmysły od młodych lat ćwiczone były w wyczuwaniu każdego zapachu, dźwięku i umiejętności ich odczytania. Delikatny powiew wiatru, który teraz poruszył szarą firanką i musnął jego twarz, przyniósł ze sobą zapach deszczu. Najprawdopodobniej nikt inny nie byłby w stanie tak doskonale czytać przyrody jak Jurij, wychowany na półdzikich terenach Ukraińskiej Republiki Rosyjskiej.

– „Tak, to doskonała noc na polowanie.” – pomyślał. Czuł się doskonale przygotowany do zadania jakie miał wyznaczone na tę noc.

Ręce miękko poszybowały w górę, odsłoniły kaptur i odkryły pełną determinacji, gładko ogoloną twarz okoloną długimi do ramion, kruczoczarnymi włosami, które dodatkowo wydłużały naturalnie pociągłą twarz.

Zanurzył długie, kościste palce w gęstych czarnych włosach, odciągając je do tyłu. Po raz ostatni wciągnął nosem chłodne nocne powietrze, które przyjemnie go pobudziło, na ułamek sekundy zatrzymał je w płucach, jakby się nim delektował, po czym rozchylił wargi i wypuścił je powoli, wstając z fotela. Zrzucił z siebie szatę przypominającą mnisi habit, długą, czarną jak węgiel, szytą z grubego lnu narzuconą wcześniej na ramiona.

Udał się do niewielkiej, pomalowanej na słoneczny, jasnobrązowy kolor łazienki, odkręcił kurek i z kranu od razu popłynęła zimna woda. Dawno minęły czasy gdy zimna woda wywierała na nim jakikolwiek wrażenie. Zawsze się cieszył i delektował chłodem jaki ze sobą przynosiła lodowata woda. Odświeżył się, a woda o temperaturze zbliżonej do górskiego strumienia, dodatkowo go pobudziła i orzeźwiła. Spojrzał w lustro i zadowolony ze swego wyglądu, lnianej koszuli i złotego, błyszczącego trójzębu wpiętego w jej kieszeń, wyszedł z łazienki gasząc za sobą światło.

Podszedł do wielkiej, dwudrzwiowej szafy pamiętającej najprawdopodobniej czasy komunizmu. Otworzył drzwi i sięgnął na górną półkę, gdzie po przyjeździe z Warszawy schował na pół pusty plecak. Dzięki swemu nieprzeciętnemu wzrostowi wydobył torbę z półmroku szafy. Rozpiął zamek i szybko wyczuł znany sobie kształt HK 45 z załączonym do niego tłumikiem, kilka zapasowych magazynków oraz parę dodatkowych przedmiotów, które uważał za niezbędne w zbliżającym się zadaniu.

Odkręcił tłumik, włożył swojego ulubionego Heckler and Kocha do pochwy przy pasie, a tłumik włożył do tylnej kieszeni spodni. Mała, wewnętrzna kieszonka plecaka Hi–tec V Lite, była zapewne stworzona na dodatkowe dwa magazynki, które idealnie do niej pasowały. Sprzedawczyni miała rację, gdy mówiła, że wielofunkcyjność tego plecaka mile go zaskoczy, „jego możliwości pewnie też by ją zaskoczyły”, pomyślał Jurij. Chociaż nie przewidywał żadnych kłopotów, to nauczony doświadczeniem, wolał być przygotowany na najróżniejsze okoliczności.

Sprawdził, czy broń jest niewidoczna. Zadowolony z inspekcji, ubrał ciemno granatową, przeciwdeszczową kurtkę Nike, narzucił plecak na ramię, a wychodząc, ze stolika w korytarzu, zabrał klucze do mieszkania i do samochodu. Otworzył drzwi wejściowe, rozglądnął się wokół i wyszedł, zamykając drzwi tak cicho, że nawet sam nie słyszał.

Wychodząc z bloku, ponownie rozejrzał się po okolicy. Ciemność ślepych okien w budynku naprzeciwko dopełniała wrażenia jakby ludzie opuścili to miejsce, jakby w okolicznych wieżowcach nie było żadnej żywej duszy. Jurij doskonale wiedział, że tylko dwa mieszkania w tamtym bloku są opuszczone. Na trzecim piętrze – drugie mieszkanie po lewej i środkowe na parterze. Gdy szukał mieszkania dla siebie, gdzie bez przeszkód, nie rzucając się w oczy i nie rozpoznawany przez nikogo mógłby wchodzić i wychodzić o każdej porze dnia i nocy, zdecydował się na blok numer pięć. Jedynym powodem było to, że mieszkało tu kilkoro ludzi z Rosji, Białorusi i Ukrainy. Dawało mu to możliwość stracenia się w tym niewielkim tłumie podobnych osób. Wiedział też, że nikt obcy nie powinien się wtrącać w życie mieszkańców tego pięciopiętrowego bloku. Każdy żył dla siebie i nie mieszał się w poczynania innych. Właśnie takiego miejsca poszukiwał. Z widzenia znał każdego mieszkańca. Wiedział gdzie pracują i co robią po pracy. Zawodowy nawyk.

Teraz, tak jak się spodziewał, po tygodniu pracy, najwidoczniej wszyscy spali. Pobliską drogą nieliczne samochody mknęły do miejsca przeznaczenia, jakby ich kierowcy też chcieli zdążyć zapomnieć o nocnej pracy i jak najszybciej, bez żadnych problemów, znaleźć się w ciepłych, bezpiecznych domach. Nocna cisza powodowała, że nawet niewielki szum opon po asfalcie wydawał się sztucznie powiększony, nazbyt głośny, przeszkadzający. Dlatego Jurij uważał, by nie zwrócić na siebie uwagi jakimś nieostrożnym odgłosem.

Powoli przeszedł przez parking pod blokiem. Jego samochód, ciemnoniebieskie Audi A2, które kupił okazyjnie z allegro, stał kilkadziesiąt metrów od bloku. Jurij nie chciał zwracać niczyjej uwagi, więc nie starał się, jak inni, walczyć o miejsca będące najbliżej wejścia do bloku.

Przyśpieszył korku i minął niebieskiego Forda Focusa, który należy do łysego, korpulentnego mężczyzny z trzeciego piętra. Każdego dnia o szóstej trzydzieści pięć, prawie jak w zegarku, odjeżdża i wraca o siedemnastej, a co dwa tygodnie odkurza i myje swój samochód przez pół dnia, do najdrobniejszego pyłku, najdrobniejszej plamki, którą czyści i poleruje tak długo aż nie ma po niej śladu. Jego żona jest zupełnym przeciwieństwem męża. Szczupła, wysoka o falistych, opadających na ramiona kasztanowych włosach, zawsze uśmiechnięta, jakby nigdy nie musiała ani na chwilę zajmować się zwykłymi, codziennymi sprawami. Choć Jurij kiedyś przez chwilę się nad tym zastanawiał, to nigdy nie zrozumiał, jakim cudem jeszcze byli ze sobą i, co ważniejsze, wydawali się szczęśliwi. Przeszedł koło czerwonej Mazdy, która należała do dwudziestokilkuletniej letniej żony adwokata. Znany w okolicy mecenas Radzik jest tak zajęty pracą, że nie miał czasu zauważyć tego o czym wiedziała połowa osiedla – nie jest jedynym mężczyzną, którego brała do samochodu jego śliczniutka żona. Potem minął jeszcze kilka pojazdów. Doskonale znał właścicieli każdego z nich. Lekarza i jego żonę pielęgniarkę, dwóch nauczycieli, kobiety pracującej w pobliskim supermarkecie i innych, w tym dwóch Rosjan, którzy handlowali na pobliskim targu.

Jego samochód był zaparkowany poza zasięgiem światła pobliskiej latarni, która mocnym, halogenowym światłem, rozświetlała większą część parkingu. Jurij chciał być niewidzialny gdy przyjeżdżał i odjeżdżał o najróżniejszych porach dnia i nocy.

Wsiadł do samochodu. Spojrzał na iluminowane wskazówki wodoodpornego zegarka, które wskazywały kilka minut przed północą.

– „Doskonale” – pomyślał.

Zapiął pas bezpieczeństwa, włożył kluczyk do stacyjki, wyprostował się i oparł się wygodnie o oparcie. Zamknął oczy, przekręcił kluczyk w stacyjce a silnik delikatnie zamruczał jak obudzony z głębokiego snu ogromny, dziki kot. Jurij uśmiechnął się do siebie. Znał ten pomruk. Słyszał go już tyle razy, specyficzny dźwięk dziesięcioletniego Audi. Mocy ukrytej pod delikatną maską. Powoli odjechał wypełnić swój obowiązek względem Ojczyzny i Rodziny.

 

ROZDZIAŁ II

 

Silny zapach czekolady, połączony z aromatem kawy i przebijającą się wonią piwa wymieszaną ze słodkimi, kwiatowymi kobiecymi perfumami wypełniały Klub ‘U Louisa’. Ubrani na czarno barmani bez przerwy obsługiwali kolejnych gości, po brzegi wypełniających te niesamowicie wyglądające piwnice, pamiętające królewskie dzieje Krakowa. Parny, piątkowy wieczór szczególnie sprzyjał właścicielowi tego znanego z gorących rytmów i żywej muzyki krakowskiego lokalu. Od wczesnych godzin wieczornych turyści i stali bywalcy schodzili do XVI wiecznej, wspaniale odrestaurowanej i jedynej w swoim rodzaju piwnicy. Tętniący muzyką, gwarem rozmów i śpiewem Klub ‘U Louisa’ podobny był do ulu pełnego zapracowanych pszczół przylatujących, wylatujących i sprawiających wrażenie ciągle zajętych.

Wschodząca gwiazda polskiej sceny klubowej przed chwilą właśnie zakończyła swój koncert. W ograniczonej przestrzeni klubu, pod łukowymi sklepieniami i potężnymi ceglanymi ścianami, które zdawały przetrzymywać każdą nutę wewnątrz klubu, jak ściany sejfu jego drogocenną zawartość. Ostatnie akordy zdawały się wciąż jeszcze rozbrzmiewać w powietrzu, gdy burza oklasków i wołania ‘Bis! Bis!’ i ‘Jeszcze Jeden’ wypełniły niewielką, salę koncertową, która specjalnie na ten wieczór została rozświetlona fioletowo, purpurowym światłem, zmieniającym zupełnie ciepły, klasyczny wystrój klubu.

Od stolika w odległym kącie sali, podniosło się kilka osób i skierowało do wyjścia. Powoli, tanecznym krokiem w rytm cichszej w tym momencie muzyki przeciskali się przez ludzi wypełniających parkiet. Wspięli się po schodach prowadzących na korytarz i po chwili zniknęli za drzwiami powoli zamykającymi się za ich plecami.

Przy ich stoliku pozostało dwóch mężczyzn. Starszy z nich odprowadzał wzrokiem odchodzących, a gdy zniknęli za drzwiami, rozglądnął się po twarzach ludzi siedzących przy najbliższych stolikach. Odwracając się do młodszego westchnął i kąciki jego ust podniosły się w ledwie zauważalnym uśmiechu. Powietrze klubu wypełniały delikatne dźwięki solówki na perkusji.

– Znowu nas z tym zostawili. Cwaniaki. – Powiedział wskazując na stolik pełen pustych szklanek i kieliszków.

– Kto będzie dziś płacił?

– Ten kto dłużej utrzyma się na nogach i będzie w stanie policzyć drobne? – Zapytał Marian, podnosząc do ust swego drinka i upijając większy łyk.

Marian był emerytowanym kustoszem, jednym z najbardziej szanowanych historyków sztuki, którego sława znacznie wykraczała poza mury Krakowa. Jego życiową pasją było malarstwo i obrazy Matejki, o których mógł rozmawiać godzinami. W mieszkaniu miał kilka oryginalnych szkiców artysty, kolekcję miniatur jego obrazów, a nawet swój portret namalowany na kształt stańczyka z „Hołdu Pruskiego”. O artyście i jego obrazach wiedział absolutnie wszystko co można było, od drewna z jakiego wykonane były ramy obrazów, przez płótna, na które Matejko kładł farby, skład chemiczny farb, po ceny sprzedanych obrazów i listę zagubionych dzieł. Miał nawet zrobioną przez siebie domniemaną listę osób, które mogą posiadać zagubione arcydzieła. Był historykiem i swego rodzaju detektywem dociekającym wszystkiego co dotyczyło Matejki.

– Pamiętasz piękną Helenę? – zapytał swego towarzysza, przyglądając się wysokiej brunetce ubranej w niebieskie dżinsy i luźną kwiecistą bluzkę, która odsłaniała jej śnieżno białe ramię. Właśnie przechodziła koło ich stolika i uśmiechnęła się do Mariana, który sam nie wiedząc dlaczego odwzajemnił uśmiech. Jej wielkie oczy miały szlachetny głęboki kolor ciemnego piwa.

– Jasne, że pamiętam. – Odpowiedział młodszy z nich, około trzydziestoletni, szpakowaty mężczyzna przyglądając się Marianowi. – Prowadziłeś kiedyś cały cykl zajęć o Homerze. Nie wiedziałem, że się nią dalej zajmujesz. Co ci chodzi po głowie? – Leszek, wykształcony na Uniwersytecie Jagiellońskim, protegowany Mariana, objął po nim miejsce na Wawelu, jako kustosz tamtejszego muzeum. Obaj od zawsze zakochani byli w historii.

– Pamiętasz jak opuściła męża, Menelaosa, który był bratem potężnego Agamemnona i uciekła do Troi z przystojnym księciem Parysem? – zapytał zamyślony Marian, z oczami utkwionymi w błękicie Blue Lagoon, który zapewne przypominał mu czas gdy jako młody student podróżował po Grecji i Turcji śladami Homera.

– Pamiętam też, że w ten sposób przyczyniła się do jednej z najdłuższych i najsłynniejszych wojen w historii.

– Wojna Trojańska, któż o niej nie słyszał, co?

Leszek podniósł swą szklankę i upił łyk bursztynowego napoju

– Yhm.

– Wiesz, że my też mamy podobną kobiecą historię? Pamiętasz? – Marian zwrócił się teraz wprost do Leszka.

Leszek uśmiechnął się i odpowiedział

– Jak przez bursztynową mgłę. Byłbym wdzięczny, gdybyś rzucił nieco światła, proszę.

Marian spojrzał na przyjaciela. Przyjrzał mu się uważniej i domyślił się, że Leszek tylko tak mówi, by jego samego zachęcić do opowieści.

– Nasz mężny Bolesław i Przedsława – powiedział, po czym dodał –Ta mężna kobieta odrzuciła zaloty polskiego księcia, czym spowodowała wojnę polsko – ruską. – Marian spojrzał na swego rozmówcę.

– Nie możesz porównywać tych wojen. Wojna trojańska trwała pełne 10 lat i tak naprawdę to może w ogóle nie chodziło o kobietę. – Lech uśmiechnął się ukazując zadbane, białe zęby. Obaj o tym wiedzieli. Doskonale znali historię wojny trojańskiej, lecz dla Mariana to był tylko wstęp do głównego tematu.

– Parys potajemnie uprowadził Helenę z potężnych Myken do równie wspaniałej Troi. Homer jasno daje do zrozumienia, że kochali się na śmierć i życie.

– Jeśli taka miłość istnieje, to z pewnością ta była na śmierć... – smutno dodał Leszek, patrząc na piosenkarkę, która kiwała głową w rytm melodii.

– Jak myślisz, czy Bolesław zabrał Przedsławę do Polski również z miłości? – zapytał Marian.

Leszek nagle roześmiał się jakby usłyszał dobry żart.

– To mogła być zemsta, zawiść albo polityczna rozgrywka z Jarosławem. Z pewnością nie była to miłość! Aleś się zrobił romantyczny! – Zwrócił swój rozbawiony wzrok na Mariana i nagle spoważniał. Na twarzy przyjaciela nie było widać cienia uśmiechu.

Marian patrzył na niego śmiertelnie poważnie. Opuścił głowę i też się uśmiechnął, a zmarszczki pojawiły się w kącikach jego oczu. Nie był to efekt tego co powiedział, lecz niejako automatyczna reakcja na widok rozbawionego przyjaciela. Na powrót spoważniał jednak w mgnieniu oka.

– Doskonale wiem, że zaraz mi dasz odpowiedź, – powiedział Lech, patrząc Marianowi w oczy, – wydaje mi się, że to była polityczna rozgrywka, która nie zupełnie wyszła po myśli Chrobrego. A co ty o tym myślisz?

Przez chwilę nad stolikiem zapanowała cisza. Najwidoczniej Marian zastanawiał się, jak odpowiedzieć na to pytanie. Omiótł po raz kolejny kilka najbliższych stolików, sprawdzając, czy ktoś nie siedzi zbyt blisko i nie zwraca zbytniej uwagi na to, co oni mówią.

– Od czego zacząć? Ile powiedzieć? – Powoli zaczął mówić. W jego głowie nadal trwała istna burza. Pomimo tego, że wielokrotnie układał sobie w myślach co ma powiedzieć, za każdym razem gdy tylko próbował, zawsze bał się reakcji młodego przyjaciela, pod wieloma względami, nadal idealisty.

– Jak wiesz to były brutalne czasy. Królowie, książęta i zwykli namiestnicy nie przebierali w środkach, by wymóc posłuszeństwo, lub zastraszyć przeciwnika. Chrobry, pomimo swej wspaniałej historii opiewającej go jako wspaniałego żołnierza i dowódcę, której najlepszym świadectwem może być kronika Galla Anonima, nie różnił się chyba specjalnie od pozostałych. A może dlatego, że był doskonałym żołnierzem... – Marian zrobił krótką pauzę, po czym ponownie zaczął akcentując początek zdania – Może właśnie dlatego, że był tak doskonałym, okrutnym i pozbawionym skrupułów żołnierzem, powinniśmy spojrzeć na niego jak na idealne dziecko tej krwawej epoki...

– I cudzołożnika? Do tego zmierzasz, tak? – przerwał mu Leszek.

Marian kiwnął głową

– Generalnie rzecz biorąc tak.

– Doskonale wiemy, co pisze Thietmar, lecz czy można mu wierzyć? Ileż razy omawialiśmy jak średniowieczni kronikarze używali propagandy. Dzisiejsza piąta władza, media, jest pośrednio ich dzieckiem. W swych pracach nie zawsze obiektywnie i bezstronnie oddawali wydarzenia historyczne. Sprzedawali swym czytelnikom wizję wydarzeń jaka podobała się ich zleceniodawcom. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że nasze relacje z zachodnimi sąsiadami w całej naszej historii, od samego jej początku po ostatnie dziesięciolecia nie zawsze były sielankowe. – Leszek zrobił dłuższą pauzę, po czym podjął dalej temat.

– Wystarczy wspomnieć, że Chrobry w tym właśnie roku zawarł pomyślny dla siebie pokój w Budziszynie, który kończył jego długoletnie wojny z Henrykiem II. Thietmar po prostu nie mógł być mu przychylny! Wielki cesarz niemiecki nie zdołał pomimo swych wysiłków pokonać dopiero co formującego się, bo jeszcze przecież nie istniejącego, Królestwa Polskiego. – widać było, że Leszek, pomimo tego, że nie stał przy pulpicie wykładowcy, czuł delikatną dumę czerpaną z dawno minionych sukcesów Chrobrego i zaczął wykład.

– Tak, tak masz rację. – Przerwał mu Marian przy pierwszej okazji. – Jeśli o tym pomyśleć, to my dopiero przyszliśmy na świat, raczkowaliśmy na mapie Europy, podczas gdy Niemcy cieszyły się już kilkusetletnią historią. Nie zmienia to jednak mego pierwszego pytania. Dlaczego ją zabrał?

– Dobra, dobra. A co ty myślisz o historii z Przedsławą? – Leszek odbił piłeczkę, chcąc dowiedzieć się dlaczego Marian tak bardzo chce mówić akurat o tym wydarzeniu.

– Co ja myślę? Hm... – Marian upił ostatni łyk swego drinka, położył szklankę delikatnie na dębowy stół po czym wypowiedział jedno zdanie – Bolesław najprawdopodobniej zhańbił Przedsławę. – Pauza, która nastąpił miała dać Leszkowi czas na podanie kontrargumentu, lecz taki nie nastąpił, więc Marian kontynuował – Co więcej, myślę, że z premedytacją zabrał ją ze sobą do Krakowa. Nie z miłości, lecz z czysto politycznych powodów. By tym bardziej umocnić znaczenie swego zwycięstwa nad Jarosławem i w jakiejś mierze zapewnić sobie spokój na Wschodniej granicy. Może miała być gwarancją tego, że Jarosław już więcej nie będzie walczył przeciwko Bolesławowi. Co na to powiesz?

– Kusząca propozycja. – Leszek wyprostował się, poprawił ręką swe włosy i mówił dalej – Może mógłbym się z tym zgodzić, lecz przecież Bolesław chciał ją wymienić, jako jeńca wojennego i odzyskać swoją córkę.

Marian miał na to odpowiedź.

– Do wymiany nigdy nie doszło i Chrobry nigdy jej nie odzyskał. Zastanawiające jest, że nic nie wiemy by w jakiś specjalny sposób starał się ją odzyskać.

Po chwili milczenia Marian pociągnął dalej.

– A propos córki Chrobrego. Pamiętasz obraz Bolesław Chrobry ze Światopełkiem pod Złotą Bramą w Kijowie? Jak myślisz co na tym obrazie jest prawdą, a co dodatkiem Matejki do rodzącej się historii Polski walczącej i zwycięskiej? – Marian trzymał w rękach pustą szklanicę i przyglądał się kroplom Żywca na jej dnie. Delikatnie kręcąc szkłem czekał na odpowiedź przyjaciela.

Leszek domyślił, się, że nareszcie dochodzą do właściwego tematu. Cała rozmowa o wojnie trojańskiej miała doprowadzić ich do tego momentu. Doskonale znał swego przyjaciela i wiedział, że najważniejszym tematem zawsze będzie Matejko i jego obrazy. Najprawdopodobniej Marian coś odkrył i musi się tym teraz podzielić. Dlaczego jednak tak bardzo owija to w bawełnę? Po co te sekrety? Zastanawiał się, odwlekając odpowiedź.

– Wiem, że w 1018 roku, kiedy Bolesław wjeżdżał do Kijowa nie było jeszcze Złotej Bramy, więc najprawdopodobniej nie było takiej sceny. – Odpowiedział Leszek, jak dobrze wyuczoną lekcję.

Marian z zadowoleniem przytaknął głową.

– Zgadza się. Nawet jeśli dopuścimy możliwość, że wjeżdżał do Kijowa przez jakąś inną, zapomnianą dziś bramę, to w tej scenie jest kilka detali, które nie dają mi spokoju.

– Na przykład? – rzucił Leszek, zachęcając Mariana by kontynuował wątek i opowiedział swą wersję wydarzeń z intrygującym odautorskim komentarzem. Jego starszy przyjaciel przez dłuższy moment patrzył w kierunku baru, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym omiótł salę szybkim spojrzeniem. Oparł prawy łokieć na stole, wyprostował kciuk i zaczął mówić.

– Jeśli wymienić w punktach, to najpierw oczywiście musiałbym wspomnieć o szczerbcu, którego legenda zaczyna się właśnie od momentu ukazanego na obrazie. Jeśli nie było bramy, o którą mógł Chrobry uderzyć swym mieczem i go wyszczerbić, to czy w ogóle był taki miecz? A może jest wspólnym dodatkiem Gala Anonima i Matejki do historii Polski?

Patrząc na Leszka, wyprostował palec wskazujący.

– Kolejnym punktem byłaby córka Chrobrego, która jest namalowana na obrazie. Po lewej stronie, tuż za czarnym rumakiem Chrobrego, w zielonej sukni, z twarzą lekko przycienioną. Pamiętasz ją?

Leszek nie pamiętał, lecz przytaknął z chęcią, by móc wysłuchać całej opowieści Mariana, który po odczekaniu kilku chwil dalej opowiadał.

– Wjeżdża na koniu do Kijowa towarzysząc ojcu i mężowi. Skąd się wzięła na obrazie, skoro doskonale wiemy, że była wtedy w więzieniu u Jarosława? W Nowogrodzie. Jest więc oczywiste, że nie mogła być w Kijowie!

Marian wyprostował trzeci palec kontynuując wyliczanie

– Podobnie biskup Reinbern, towarzyszący córce Chrobrego. Ujęty przez Jarosława do swej śmierci przebywał w niewoli. No i pozostaje sama Przedsława. – Czwarty palec został wyprostowany. – Choć wymieniam ją jako ostatnią, nie znaczy to, że jest najmniej ważna. W końcu jest księżniczką i, jeśli ktoś jest romantykiem, powodem tej wojny. Dodatkowe pytania, które przychodzą mi do głowy można też dodać. Czy na jej miejscu wyszedłbyś na spotkanie z tym, który właśnie pokonał w bitwie twojego brata? Co ona tam robiła, tak ślicznie ubrana, w wyszywanej złotem sukni, przyniesiona w luksusowej rubinowej lektyce?

– Wiesz... – zaczął Leszek, – jeśli się nad tym zastanowić, to można ją przyrównać do żony Hektora z Iliady.

Marian wyglądał na zaskoczonego.

– To ciekawe, dlaczego?

– Może, podobnie jak Andromacha, żona wspomnianego obrońcy Troi, zdecydowała się pokazać, że pomimo przegranej, nadal ma w sobie honor i godność córki Władysława. Notabene obie podzieliły ten sam los. Andromacha, choć też księżniczka, została uprowadzona i stała się niewolnicą, jak pamiętasz.

– Tak, pamiętam. Podejrzewam jednak, że Chrobry nie należał do tych oświeconych, którzy czytali Homera do poduszki. Nie spodziewałbym się też po nim by szukał wzorców do naśladowania w czasach antycznej Grecji. – powiedział Marian i cicho się zaśmiał, nie chcąc wzbudzać zainteresowania obecnych w klubie.

Przeciągnął się w krześle, po raz kolejny rozejrzał po sali, po czym przysunął się bliżej stolika i konspiratorskim tonem zaczął mówić.

– Najciekawsze jednak w tym wszystkim jest dla mnie nie to, że Chrobry zabrał ze sobą księżniczkę, lecz to, że właściwie nic więcej o niej nie wiemy.

– Nareszcie dochodzimy do sedna sprawy – Leszek uśmiechnął się do siebie, zdając sobie sprawę, że cała dotychczasowa rozmowa miała ich doprowadzić właśnie do tego momentu. Znał Mariana na tyle długo by wiedzieć, że jego przyjaciel lubi opowiadać to czego nie pokazywały same obrazy. Czasami były to zadziwiające biografie namalowanych postaci, a czasami osoby bądź artefakty dodane do obrazu z niejasnymi dla nas intencjami malarza. Przez cały czas ich znajomości wysłuchał już niezliczonych opowieści o głównych bohaterach „Hołdu Pruskiego” czy też „Bitwy pod Grunwaldem” i wielu innych dziełach Matejki. Wiele z tych opowieści zaczynało się właśnie od stwierdzenia podobnego do tego, które przed chwilą usłyszał.

Podejmując konspiratorską grę, Leszek również przysunął się do stołu i z udawanym podekscytowaniem wyszeptał

– A gdzie zniknęła? Co się z nią stało? Mamy jakichś świadków?

Marian już miał zacząć opowiadać, gdy Leszek powstrzymał go ruchem ręki i wstając od stołu powiedział:

– Zanim zaczniesz, przyniosę ci jeszcze coś do picia. Czego sobie życzysz minstrelu?

– Samba z podwójnym lodem mi wystarczy. Dzięki. – Powiedział Marian, sięgając do kieszeni swojej szarej marynarki, wyciągając telefon i sprawdzając ostatnie wiadomości. Należał do pokolenia, dla którego telefony komórkowe są zupełną nowością. Przez długi czas bronił się i uważał, że może żyć bez nich, lecz niestety musiał sobie uświadomić jak niezbędne są do prowadzenia najzwyklejszego zawodowego życia w XXI wieku. Bez telefonu komórkowego to jak bez jednej ręki, trudno cokolwiek załatwić. Będąc zmuszonym do zakupu utrzymywał jednak minimalne wymogi i zawsze kupował podstawowe wersje telefonów z dużym wyświetlaczem, bądź przyciskami. Nie przepadał za super multimedialnymi nowinkami, które uważał za zupełny zbytek nie wart żadnych pieniędzy.

Leszek, spojrzał na swego mentora i udał się do głównej sali, gdzie przy barze krzątało się dwóch barmanów. Szybko i sprawnie rozlewali drinki rozmawiając z klientami i od czasu do czasu pokazując jakieś sztuczki by zabawić tych, którzy siedzieli przy kontuarze.

Zamontowana klimatyzacja zdawała się doskonale wypełniać swe zadanie. Pomimo klubu wypełnionego ludźmi i wydzielonej osobnej palarni na półpiętrze, powietrze było stosunkowo czyste. Odświeżacze powietrza wraz z aromatyzerami zamieszczonymi w kilku miejscach wypełniały pomieszczenia miłym czekoladowo – kawowym zapachem. Może było to tylko złudzenie Leszka, który przesiedział już tutaj na dole dobre trzy godziny, ale nie wyczuwał nawet charakterystycznego zapachu papierosów. A może już po prostu nie zwracał uwagi.

Znalazł miejsce przy wejściu i poprosił o Sambę dla Mariana oraz Grenadinę z syropem cytrynowym dla siebie, zastanawiając się dlaczego właściwie nie poprosił o coś z domieszką alkoholu. „Czyżbym miał już za dużo na jedną noc?” Zaczął w głowie przeliczać ile już wypił tego wieczoru. Zanim udało mu się uporządkować kolejność drinków, barman postawił przed nim zamówione napoje. Delikatnie wziął je do ręki i tańcząc pomiędzy ludźmi na parkiecie z napojami w obu rękach powoli wrócił do stolika. Wracając zauważył, że Marian jakby się komuś przyglądał. Podążył za jego wzrokiem, lecz zużył tylko kilka osób siedzących przy barze, rozmawiających i śmiejących się na głos.

– Czekasz na kogoś? O tej porze? – zapytał siadając do stolika i jeszcze raz spoglądając podejrzliwie w kierunku, w którym patrzył przed chwilą Marian.

– Nie. Raczej sprawdzam, czy kogoś tu nie ma. – Odpowiedział Marian, biorąc Sambę i delikatnie tylko zwilżając wargi. – Od jakiegoś czasu mam wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. W najróżniejszych miejscach. Jakbym miał na swoich plecach wymalowaną tarczę strzelniczą a ktoś w nią nieustannie celował.

Leszek roześmiał się.

– Stary, kto by cię miał śledzić!? Jakie tajemnice skrywasz? Przyznaj się! Może znasz jeszcze jakieś niewyjaśnione tajemnice alkowy królów? – Leszek się dobrze bawił wymyślając kolejne tajemnice, lecz Marianowi najwyraźniej nie było do śmiechu. Siedział posępny i słuchał, jak jego przyjaciel wymyśla coraz to dziwniejsze pomysły i bawi się przy tym w najlepsze. – Najprawdopodobniej jesteś szalonym naukowcem, który próbuje pod Wawelem sklonować smoka wawelskiego, co? A teraz służby specjalne zaraz tutaj wpadną by cię aresztować.

– Dobra, dobra, daj już spokój. Wystarczy. – powiedział wreszcie Marian i machając ręką, jakby odganiał ciemne chmury posępnych myśli dodał – Zrozumiałem, wróćmy do rozmowy. Jest coś o czym muszę ci powiedzieć.

– Obiecaj tylko, że nie wpadnę później w paranoję, jak ty. – Zaśmiał się Leszek.

– To jest ważne. – powiedział Marian półgłosem. W tym samym momencie, jakby za sprawą jakiejś magii, muzyka w tle przycichła i po chwili usłyszeli pierwsze dźwięki znanej melodii z filmu o Jamesie Bondzie „Świat to za mało”.

Leszek spojrzał w kierunku baru, nadal zapełnionego gośćmi popijającymi najróżniejsze drinki, później przyjrzał się przelotnie kilku twarzom ludzi przy stolikach i stwierdził, że jego przyjaciel z pewnością przesadza z ostrożnością. Nie zauważył nic co mogłoby wzbudzić jakiekolwiek podejrzenia. Chodź minęła już północ, klub nadal wypełniony był prawie po brzegi. Przy stolikach było tylko kilka pojedynczych wolnych miejsc, a całe miejsce rozbrzmiewało gwarem i muzyką.

W międzyczasie Marian położył lewy łokieć na stole, głowę podparł na dłoni i zwrócony w stronę Leszka, przysłaniając dłonią niemal pół twarzy tak by nikt nie mógł odczytać tego co mówi z ruchu warg, zaczął opowiadać.

– Razem z Przedsławą do Polski został zabrany niejaki Mojżesz. Wcześniej wraz z dwoma braćmi był na służbie u księcia Kijowskiego Borysa, który był synem Władysława Wielkiego. Mojżesz wraz z dwoma braćmi stanowili jego straż przyboczną.

– Nie kojarzę Borysa?

– Nie musisz. Mało ważny. – Szybko powiedział Marian ignorując pytanie Leszka. – Trzej bracia nie tylko doskonale władali bronią, lecz także doradzali młodemu księciu w najróżniejszych kwestiach. Kiedy jego ojciec, Wielki Książę Władysław, zmarł w objęciach swych konkubin, jeden z jego braci, Świętopełk, postanowił szybko pozbyć się konkurencji i objąć tron po ojcu.

– Co nikogo nie dziwi. Znając ówczesne czasy była to normalna droga zdobywania tronu. Wybić przeciwników zanim oni wybiją ciebie. Proste i skuteczne. Znamy to także z historii Polski. – Leszek nadal był w dobrym nastroju, w przeciwieństwie do starszego przyjaciela.

– Udało mu się zamordować Borysa, jego brata Gleba. Niestety Jarosław okazał się zbyt silny. Podczas tej czystki jeden z braci Mojżesza, zginął walcząc u boku Borysa, a drugi, Efraim, ranny zbiegł do klasztoru. Efraim później został mnichem i świętym. My natomiast zainteresowani jesteśmy Mojżeszem.

Leszek podziękował sobie w myśli, że jego drink nie zawiera alkoholu. Za dużo imion w tak krótkim czasie, pomyślał. Muszę się bardziej skupić. Przysunął się bliżej Mariana i starał się najbardziej jak potrafił wsłuchać w opowieść przyjaciela, choć czuł, że jego głowa powoli zaczyna mu ciążyć.

Marian dalej mówił:

– Mojżesz udał się w jedyne miejsce, w którym wiedział, że ręce Światopełka go nie dosięgną. Na dwór Jarosława, do Nowogrodu. Po przyjeździe, wedle tego co ustaliłem, został natychmiast wezwany przez Jarosława. Następnego dnia o świcie wyjechał w nieznanym kierunku. Zagadka dla ciebie. Jak myślisz, gdzie go potem odnajdujemy?

Leszek zrobił zdziwioną minę.

– Skąd mam wiedzieć?

– Przecież ci już powiedziałem. – Stwierdził Marian z półuśmiechem na twarzy, orientując się, że jego protegowany może odczuwać już trudy długiego wieczoru. Odpowiedział więc sam na swoje pytanie. – Otóż pojawia się on w Kijowie, gdy z nieznanych nam przyczyn Chrobry zabiera go ze sobą do Polski. Jak podaje kronikarz wpływ na to miała uroda Mojżesza, co, jak sam przyznasz, nie jest zbytnio przekonujące. Dlaczego to właśnie uroda Mojżesza miała wpłynąć na decyzję Bolesława?

– Wolę nie odpowiadać na to pytanie. – Rzucił Leszek z półuśmieszkiem na ustach. Czuł, jak coraz ciężej jest mu nadążyć za myślą Mariana. Przez chwilę siedział skupiony i się nie odzywał. Po dłuższym milczeniu młody kustosz jednak odezwał się i powoli, pytającym tonem ucznia, który nie zna odpowiedzi, lecz próbuje ją odgadnąć po wyrazie twarzy nauczyciela powiedział –Podejrzewasz, że nie znalazł się w Kijowie przypadkiem. Myślisz, że na jasne polecenie Jarosława postarał się być przy Bolesławie i pojechać z nim do Polski? – zapytał nieśmiało i z niedowierzaniem w głosie Leszek, a widząc jak Marian przytakuje jego wypowiedzi dorzucił rozentuzjazmowany – Przecież to szaleństwo! Po co miałby to robić?

– No właśnie! – Marian mało nie klasnął w ręce, a po chwili ponownie pochylił się do stołu i półgłosem powiedział – Też się nad tym zastanawiałem.

– I co? Oszczędź mi zgadywania, proszę. – Błagał Leszek.

– Przyszły mi wtedy do głowy dwa rozwiązania. Oba sprowadzają się do rozmowy z Jarosławem za zamkniętym wrotami Nowogrodzkiego zamku. O czym wtedy dyskutowali? Do czego doszli? Jakie rozwiązanie na przyszłość znalazł Jarosław? Myślę że poprosił Mojżesza, by swych doskonałych zdolności do przeżycia, zdobywania informacji i pozbywania się oponentów, użył w Kijowie. Uważam, że postawił przed swym zaufanym dwa główne cele. Pierwszy to opieka nad Przedsławą, która wcześniej uratowała mu życie, ostrzegając go o morderczych zamiarach brata. Dlatego teraz Jarosław obawiał się o jej życie i bezpieczeństwo. Drugi cel był bardziej dalekosiężny. Jarosław zapewne wiedział, że wcześniej czy później wyruszy przeciwko Światopełkowi. Potrzebował w Kijowie zaufanego człowieka, który będzie jego oczami i uszami. Może mu obiecał, że go awansuje, że da mu Przedsławę za żonę. Kto wie?

– I w ten sposób Mojżesz stał się jej „rycerzem w lśniącej zbroi”! – z ironią w głosie powiedział Leszek. – Czy nie uważasz, że to się nie klei? Nie szyjesz tutaj zbyt grubymi nićmi Marian? – Zapytał Leszek, mrugając do przyjaciela, dając do zrozumienia, że to może być dobry żart, lecz nie jest to chyba historia, która mogła się wydarzyć naprawdę.

Leszek upił kolejnych kilka łyków ze swej, do połowy wypełnionej, szklanicy. Marian poszedł w jego ślady i na kilka minut zapanowała cisza. Jakby obaj ważyli argumenty i decydowali, co mają powiedzieć, po czym Marian zaczął opowiadać.

– Długo nie mogłem znaleźć odpowiedzi na kilka prostych pytań. Po co przyjeżdżał do Kijowa? Co tam robił? Co go tam trzymało? I dlaczego tak chętnie pojechał do Polski? Przecież nie jechał tutaj na wakacje, tylko został zabrany w kajdanach. Jako jeniec. Ze swoimi zdolnościami doskonale się nadawał zarówno na ochroniarza księżniczki jak i na szpiega. Dopiero jak sobie uświadomiłem, że właśnie takie mógł otrzymać polecenia od Jarosława wszystko nabrało sensu. Rozkaz to rozkaz. – Marian był teraz wyraźnie podekscytowany. Mówił trochę głośniej, jakby przestał zważać, że ktoś ich może usłyszeć, a jego ruchy stały się bardziej energiczne.

Leszek spojrzał w oczy Mariana, w których widać było jak bardzo ta historia go pochłania. Nawet w półcieniu atmosfery klubowej widać było jak jego ciemne, błyszczące i powiększone podekscytowaniem źrenice odbijały światło świecy stojącej na środku ich stolika.

– Chcesz mi teraz wmówić, że Mojżesz był jednym z pierwszych międzynarodowych szpiegów, działających na terenie Polski? Faktycznie powinniśmy sprawdzić, czy ktoś nas nie śledzi i czy nie jesteśmy w niebezpieczeństwie. – Odpowiedział Leszek, popijając swojego drinka, a delektując się jego wyraźnym cytrynowym posmakiem udawał, że rozgląda się podejrzliwie po klubie jak szpieg z krainy deszczowców. Zauważył, że coraz więcej ludzi powoli opuszcza już to miejsce i zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie jest już faktycznie zbyt późno na takie rozmowy.

Uśmiechnął się i zapytał:

– Zaraz mi zaczniesz opowiadać historie jak z filmu o Jamesie Bondzie, co?

Marian jakby go nie słyszał. Zignorował jego pytanie i siedział, a oczy wpatrzone miał w niewielką czarną plamkę, na stoliku.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. Leszek czekając na dalsze rewelacje Mariana, a ten drugi niezbyt pewny, zdawał się powstrzymywać swój zapęd i zdecydował się zachować resztę historii na inny dzień, kiedy będzie mógł przedstawić nie tylko jego teorię, lecz także bliższe dane.

Podczas dalszej rozmowy omawiali przyczyny wyprawy z 1018 roku, lecz widać było, że Marian nie chciał już powracać do rozmowy o Mojżeszu, nie był już tak podekscytowany. Chociaż wciąż mówili o wydarzeniach tej samej kampanii wojennej, to jednak Leszkowi wydawało się, że dla Mariana te wydarzenia mają tyle samo znaczenia, co zeszłoroczny śnieg, w porównaniu z tym, jak rozemocjonowany był wcześniej.

Nawet nie zorientowali się jak minęła kolejna godzina. Klub się wyludnił a muzyka stała się trochę spokojniejsza i jakby senna. Było około pierwszej w nocy. Zdecydowali się opuścić klub. Zawołali kelnerkę, zapłacili za swoje drinki zostawiając niewielki napiwek i wspięli się po schodach na korytarz kamienicy, gdzie chłód wiejący od wejścia trochę ich otrzeźwił. Leszek odprowadził przyjaciela do drzwi i przeszedł z nim kawałek ulicą w stronę Wawelu. Gdy mieli się rozstawać Marian odwrócił się do niego i powiedział:

– Chciałbym byś to wziął. – rzekł zdejmując z ramienia stary, niewielki plecak, który przez cały wieczór trzymał pod stołem między nogami. Otworzył go i podał Leszkowi gruby folder. – Tutaj są moje notatki na temat naszego Jamesa Bonda sprzed prawie tysiąca lat. Może jak je sam przeczytasz, to zobaczysz, że jest w nich coś dziwnego. Coś nie tylko dotyczącego przeszłości, lecz także tego, czego sami jesteśmy świadkami. – Podał folder Leszkowi, który niepewnie patrzył to na brązową obwolutę folderu, który trzymał w ręku, to na twarz swego nauczyciela. Jak się teraz przyjrzał uważniej, to zauważył, że było w niej coś, czego jeszcze nigdy nie widział u Mariana. Strach. Prawdziwy, cały czas skrywany, lecz teraz widoczny lęk jak u zwierzyny która wie, że myśliwy się do niej zbliża. Leszek jednak stwierdził, że musi mu się tylko wydawać. Odepchnął od siebie te myśli stwierdzając, że to z pewnością wynik alkoholu jaki wypił podczas tych kilku godzin i niestworzonych historii, jakie mu opowiadał jego przyjaciel.

Podali sobie ręce na pożegnanie, Marian wsiadł do taksówki, która podjechała jak na zawołanie, a Leszek udał się do swego mieszkania.

 

ROZDZIAŁ III

 

W mieszkaniu, którego okna wychodziły na Rynek Starego Miasta, Leszek powoli wszedł do swego gabinetu. Pokój był w kształcie kwadratu o boku czterech metrów, którego trzy ściany od podłogi po sufit wypełnione były półkami z książkami, a dwa wysokie okna umieszczone w czwartej ścianie wychodziły na róg ulicy Grodzkiej i Starego Rynku. Wysokie wiśniowe regały wypełnione były książkami o malarstwie polskim oraz architekturze Gotyku i Renesansu. Zagubione wśród nich było również kilka jego ulubionych książek, które z różnych powodów otaczał uczuciem. Seria biograficzna wydawana przez Państwowy Instytut Wydawniczy zapełniała całe dwie półki. Oliwkowozielone ściany doskonale spełniały swe zadanie stanowiąc idealne tło dla tych wspaniałych mebli zawierających imponujący księgozbiór, który nadal się powiększał. Półmrok pokoju rozświetlony był dwiema punktowymi lampami. Jedna stojąca na biurku w kolorze malibu o kwadratowej, złotej podstawie i jasno brązowym abażurze oświetlała ciepłym światłem tylko biurko i część ściany oraz sufitu bezpośrednio koło niej. Zaś druga, wysoka i smukła, stała jak latarnia morska obok skórzanej, dwuosobowej sofy, na której czasami czytał wieczorami.

Położył foldery otrzymane od Mariana na biurku i poszedł się umyć. Po kilku minutach wrócił, podszedł do biurka i patrząc na leżący na biurku pakunek zaczął się zastanawiać nad dziwnym zachowaniem Mariana i tym co mu powiedział.

– Co mu się uroiło w tej głowie? – pomyślał i poprawił folder, kładąc go na stertę listów, które od kilku dni czekały na jego odpowiedź. Przez chwilę zrobiło mu się żal Mariana i tego jak mu uszczypliwie dogadywał.

– Może byłem zbyt ostry? – zastanowił się przez moment, lecz po krótkim zastanowieniu się stwierdził, że jednak nie.

Już miał odchodzić od biurka, gdy wiedziony ciekawością stwierdził, że może jeszcze spojrzy na kilka pierwszych stron. Ze szklanką zimnej wody w ręku wziął ciemnobrązowy folder i poszedł w kierunku okna. Spojrzał jeszcze raz na jego ukochany Krakowski Rynek, tonący w delikatnych światłach latarni rozświetlających noc jak gwiazdy na nieboskłonie i po raz ostatni pomyślał o dziwnej rozmowie, jaką miał z Marianem tej nocy. Zmęczony opadł na czarny, skórzany fotel stojący przy jego ulubionym starym, dębowym biurku, które kupił na aukcji w Cieszynie. Otworzył folder i spojrzał na trzy stustronicowe zeszyty w kratkę formatu A4 w twardych okładkach.

– A to ciekawe. – Powiedział do siebie przyglądając im się uważniej. Każdy zeszyt miał swój własny tytuł. Pierwszy „Obraz – postaci i technika”, drugi – „Historia obrazu” i ostatni, wyglądający na najnowszy z nich nosił zagadkowy tytuł „Zakon”.

Zaintrygowany tytułem ostatniego zeszytu, Leszek odłożył dwa pierwsze na bok i położył przed sobą na biurku ten z wykaligrafowanym czarnym cienkopisem słowem „Zakon” na okładce. Pięknie wykaligrafowane litery, jak wyrzeźbione w okładce, wyraźnie układały się w wyraz Zakon.

– Dlaczego zatytułowałeś ten zeszyt „Zakon”? – zastanawiał się na głos Leszek. – Przecież w czasach gdy Chrobry zdobywał Kijów, a była to wiosna 1018 roku, nie było jeszcze żadnych zakonów militarnych, jakie znamy z wojen krzyżowych. Ba, nie było nawet samych wypraw krzyżowych. O jakim zakonie może pisać? Jedyne zakony jakie istniały to zakony kościelne. Chrobry był synem Mieszka, który zaczął bezkompromisową chrystianizację Polan. Ruś Kijowska mniej więcej w tym samym czasie co my przyjęła chrześcijaństwo, tyle tylko, że było ono obrządku bizantyjskiego. Wprowadzane równie bezwzględnie przez Włodzimierza. Może chodzi mu o jakiś zagubiony na kartach historii mistyczny zakon medytacyjny, jak te na górze Atos, w Grecji? – uśmiechnął się do siebie. Jakby przywołany do rzeczywistości, jego mózg zaczął przywoływać wszystkie fakty, jakie mogły mieć znaczenie. Nie było to zadanie łatwe szczególnie o tak wczesnej porze dnia po takiej ilości alkoholu, jaką on przyjął tej nocy.

– Nie, niemożliwe. Nawet zwykłe domy zakonne były rzadkością na świeżo schrystianizowanych ziemiach Polski. Nawet na naszych ziemiach dopiero zaczynały powstawać pierwsze klasztory. Jakie były pierwsze? Chyba benedyktynów? – zastanowił się na chwilę poirytowany tym, że nie pamięta podstawowych faktów.

– Podobno Bolesław Chrobry ufundował im pierwszy klasztor w 1006 roku. Niektóre źródła wskazują na późniejszą datę – rok 1020. Lecz cóż to może mieć wspólnego z wydarzeniami z 1018 roku. A może benedyktyni byli obecni podczas wyprawy na Kijów? To by było ciekawe! Jeśli tak, to co tam robili? Czyżby chodziło o ścieranie się Chrześcijaństwa Wschodniego z Zachodnim? Konstantynopola z Rzymem? To jest możliwe, bo przecież doskonale jest znana historia Państwa Wielkomorawskiego, gdzie walka o wpływy między dwiema stolicami Chrześcijaństwa miała dramatyczny i krwawy przebieg. – Nawet nie zauważył jak nerwowo zaczął chodzić po pokoju, wciąż trzymając gruby brulion w ręku i cicho, nerwowo stukając w niego palcami. Zatrzymał się przed oknem wychodzącym na Stary Rynek. Spojrzał przez okno na malujące się w oddali Sukiennice.

Powoli otworzył i zobaczył, że w środku zeszytu było coś włożone. Przerzucił pierwsze strony by zobaczyć ukrytą w zeszycie niewielką brązową książeczkę, która wyglądała na niesamowicie starą. Delikatnie wyciągnął ją i położył tuż obok siebie. Skórzana okładka i wyblakłe, czerwone, wygrawerowane rosyjskie litery zwróciły jego uwagę. W tych rzadkich chwilach zawsze dziękował swojej nauczycielce w szkole podstawowej, że tak mocno szkoliła go w rosyjskim. Bez kłopotu przeczytali i zrozumiał tytuł „Spowiedź Mojżesza”.

– To z pewnością chodzi o jakiś kościelny zakon. – Postanowił, że zerknie do niej jak tylko skończy czytać notatki Mariana.

Powrócił na pierwsze strony zeszytu i ku jego zdziwieniu znalazł tam wycinki z gazet dotyczące wypadku samolotu prezydenckiego pod Smoleńskiem.

– Co to jest? – Wyrwało mu się na głos. – Co ma ten wypadek wspólnego z obrazem Matejki? Obrazem, który powstał w 1883 roku, ponad 120 lat wcześniej i historią, która wydarzyła się jeszcze prawie tysiąc lat wcześniej!? Co ma jakiś nieznany nikomu zakon pełen mnichów modlących się i siedzących w ciemnościach i ciszy wspólnego z najgłośniejszą katastrofą lotniczą w dziejach Polski? – Zaintrygowany zapomniał o przygotowanym łóżku, rozsiadł się w fotelu i zaczął studiować notatki Mariana.

Nawet nie zauważył, jak minęła godzina, gdy nagle usłyszał delikatny dźwięk jego telefonu wibrującego na półce przy drzwiach wejściowych.

Wstał i powoli podszedł do lśniącego i brzęczącego telefonu. Zobaczył wyświetlony numer Mariana, aktywował połączenie i wesołym głosem zawołał do słuchawki

– Witaj Marian! Wciąż nie masz dosyć?

Jedyne co usłyszał w odpowiedzi to potężny trzask, jakby ktoś rzucił telefonem w ścianę, a potem tylko dziwne odgłosy docierające do niego jakby z zaświatów.

– Nie wygłupiaj się! Co tam robisz? – rzucił w głuchą słuchawkę

Cisza, która była odpowiedzią na jego słowa była bardziej przerażająca niż jakiekolwiek słowa. Przez chwilę starał się wyłapać jakikolwiek odgłos, lecz nic do niego nie docierało.

– Może ktoś robił sobie żarty? Tylko po co?

Podjął jeszcze jedną próbę i zawołał telefonu

– Marian! Co się tam dzieje? Marian jesteś tam? Marian! Wszystko w porządku?

Rozłączył się po chwili zastanawiając się co powinien teraz zrobić. Czy zadzwonić na policję? „Co powie? Przepraszam, ktoś do mnie zadzwonił i się nie odzywał. Z pewnością pomyślą, że wariuję. Już mnie ogarnia ta sama paranoja, co Mariana. Nie wiedziałem, że jest zaraźliwa. Kto mi uwierzy? Potraktują mnie jak wariata i zignorują.”

Spróbował oddzwonić do Mariana, lecz usłyszał tylko informację, że nie można ustanowić połączenia. Po kilku próbach przestał.

– Muszę coś zrobić. – Powiedział do siebie. Bez zastanowienia wystukał numer telefonu dawno niewidzianego przyjaciela i modlił się w duszy by odebrał. Niestety ten numer także był martwy.

 

ROZDZIAŁ IV

 

W piątek o dwunastej w nocy okolice Starego Miasta nadal wypełnione były przechodniami. Jadąc ulicą Marii Konopnickiej, zbliżając się do Ronda Grunwaldzkiego, Jurij widział rozsypane po bulwarze wołyńskim grupki młodych ludzi. Na błoniach zdawało się wyczuwać rozleniwioną atmosferę zaczynającego się już ciepłego letniego weekendu. W oddali kilka par najwyraźniej szukało spokojnego miejsca by nie tylko usiąść i porozmawiać. Wszyscy sprawiali wrażenie jakby mieli mnóstwo czasu, z którym nie wiedzą co zrobić. Nawet samochody na prawie pustych ulicach zdawały się jechać zadziwiająco spokojnie, jakby w zwolnionym, weekendowym tempie.

Nie spiesząc się skręcił w prawo na Rondzie Grunwaldzkim, przejechał przez Wisłę, skręcił w Stradomską a następnie w Świętej Gertrudy, by po kilkunastu minutach zatrzymać się na placu Dominikańskim.

Siedząc w samochodzie zastanawiał się jak długo zajmie mu zdobycie tego, czego szuka. Ani przez sekundę nie wątpił w to, że osiągnie sukces. Zastanawiał się tylko, ile czasu mu to zajmie i do jakich metod będzie się musiał ubiec. Na szczęście wszystko było doskonale przygotowane. Pozostaje tylko kwestia wyboru metody rozmowy i środków perswazji. Znał i stosował już kilka najróżniejszych. Od zwykłego przekupstwa i łapówkarstwa po bardziej fizyczne sposoby docierania do najróżniejszych osób. Jurij doskonale wiedział, że na każdą osobę znajdzie się metoda. Jeśli więc Marian ma jakąkolwiek informację, to z pewnością będzie ją w stanie odkryć. Tej nocy. Przed świtem wszystko w Krakowie musi się zakończyć. Jego prawdziwe zadanie czeka na niego w Warszawie. Tam jest jego cel, tutaj – to tylko jeden z drobnych kroczków, które musiał zrobić by dojść do celu. Mała przeszkoda, która zostanie niedługo rozwiązana. Jeszcze tylko parę dni... Wyobrażając przyszłość, uśmiechnął się do siebie krótko.

Wysiadł z samochodu, zabrał ze sobą swój plecak i zamknąwszy drzwi jeszcze raz spojrzał na samochód, który przygotował zeszłej nocy w opuszczonym garażu na przedmieściach Krakowa. Spojrzał na boczne naklejki z napisem „Taxi Kraków” i numer telefonu na przedniej szybie samochodu. Zadowolony z uzyskanego efektu, klepnął delikatnie, po przyjacielsku dach Audi a odchodząc przesunął ręką po łukowatej linii dachu dziesięcioletniego modelu A2.

Po kilku krokach odwrócił się, kliknął przycisk centralnego zamka i kontent z miejsca, które udało mu się zająć na parkingu, wrócił do przerwanego spaceru. Jego mistrzostwo polegało na doskonałym kamuflażu i przygotowaniu każdego kolejnego kroku. Ktokolwiek spojrzałby na ten samochód nie miałby żadnego powodu podejrzewać, że ta taksówka jest jednorazową taksówką, przygotowaną dla jednego klienta, który pojedzie w jedną stronę i już więcej nie będzie potrzebował taksówki. Przez lata praktyki wyuczył się jak być niewidzialnym nawet dla tych, którzy na niego patrzą. Wszystko musi być jak najbardziej naturalne, nawet jeśli by było w największej sprzeczności z naturą. Nawet jeśli stoi na głowie, to musi wyglądać jakby to była najnormalniejsza rzecz jaką można robić nie wzbudzając żadnych podejrzeń. Połowa sukcesu polegała na rozpoznaniu terenu i zwyczajów, kluczowych stałych momentów i przyzwyczajeń osób, które miał później unieszkodliwić. Potem musiał się wtopić w ten krajobraz przyzwyczajeń ofiary, wtopić się w jej tło i czekać na odpowiedni moment.

Nigdy nie pozwalał sobie na nieprzewidziane wypadki. Jurij doskonale wiedział, gdzie w tej chwili jest poszukiwany przez niego obiekt. Przez kilka ostatnich tygodni nie tylko śledził niemal każdy ruch Mariana. Dotarł nawet do jednej z jego koleżanek z muzeum. Samotnej trzydziestoczteroletniej Sandry. Przedstawił się jej jako Jerzy z Sanoka, który przyjechał do Krakowa studiować historię sztuki i pragnie dowiedzieć się wszystkiego o Zamku Królewskim. Jurij potrafił być przekonujący i czarujący, zwłaszcza gdy czegoś chciał i rozmawiał z rozmarzoną, stęsknioną i samotną kobietą. Był czuły, miły i zawsze chętny do wysłuchania i pomocy. Jego komplementy sprawiały, że Sandra wreszcie rozkwitała. Nigdy nie zaznała prawdziwej, pełnej żaru miłości. Nie licząc platonicznego zauroczenia starszym o trzy lata kolegą w szkole podstawowej. Nigdy nie odważyła się do niego odezwać. Jedyne na co się odważyła to niewielkie „cześć” na korytarzu szkolnym bądź podwórku i to wtedy gdy w rzadkich momentach Andrzej nie był wśród grupy kolegów i koleżanek. Dla Jurija była łatwą zdobyczą. Po tygodniu wiedział, że Sandra będzie mu jeść z ręki. A on cierpliwie przygotowywał swój plan. Jak pająk zaczął więc metodycznie wprowadzać swój plan w życie, przygotowywał sieć, w którą Marian musiał wpaść.

To właśnie od Sandry dowiedział się, że tego wieczoru wszyscy będą w klubie. Marian, Sandra i kilka innych osób. I ta informacja skrystalizowała jego plan. Nadała mu datę w kalendarzu i wyznaczyła miejsce. Zadanie było proste: zlokalizować i odebrać „Spowiedź Mojżesza.”, pozbyć się wszystkich świadków.

Wszedł do „Pasażu 13”. Gdy skręcił w prawo z korytarza, wszedł na strome, jasno brązowe, drewniane schody prowadzące w dół do klubu. Z daleka było słychać muzykę i głośny szum rozmów. Od razu poczuł zapach perfum, kawy i charakterystyczny aromat piwa. Powoli zszedł rozglądając się z daleka za znajomymi twarzami Sandry i Mariana. Przeszedł koło baru, minął siedzących przy kontuarze i wszedł do drugiej sali, gdzie właśnie odbywał się koncert, wiele osób tańczyło i śpiewało razem z wykonawczynią.

Po chwili ich zauważył. Przy opartym o ścianę stoliku, siedziała grupa osób. Wśród nich Marian. Widać było, że wszyscy dobrze się bawią. Sandra siedziała pod ścianą, plecami odwrócona do niego. Jej blond włosy rozsypywały się na ramionach opadając na cienką zieloną bluzkę, którą sam jej kiedyś kupił w Sukiennicach. Wspomniał tamten wieczór. Po powrocie do jej skromnego apartamentu długo razem ucztowali pierwszy miesiąc znajomości, a Sandra doświadczała nieznanych sobie wcześniej uniesień w ramionach prawdziwego mistrza, gdy po raz kolejny pozwalała mu by ...

Jurij odwrócił się, podszedł do baru i rozejrzał się za miejscem, z którego mógł obserwować ich stolik. Stwierdził, że może spokojnie zostać przez chwilę w Klubie, przyjrzeć się osobom towarzyszącym Marianowi, napić się czegoś i posłuchać muzyki.

Znalazł miejsce obok dwójki młodych, chłopka i dziewczyny, w wieku dwudziestu paru lat, którzy siedzieli przy barze i zdawali się nie widzieć świata poza sobą. „To będzie dobre miejsce. Oni mi nie będą przeszkadzać, a ja będę wszystko widział.” Pomyślał Jurij. Siadł na wysokim, barowym krześle, wezwał barmana i zamówił colę z lodem. Sączył ją przez następne dwadzieścia minut, przyglądając się ponownie osobom przy stoliku Mariana. Sandra była bardzo rozemocjonowana, słuchał i głośno wyrażała swoje opinie.

Wkrótce zakończył się koncert i spora część ludzi opuściła lokal. Przy stoliku Sandry nagle zrobił się ruch. Sandra wraz z dwójką innych osób wstali i zaczęli się żegnać. Marian pozostał przy stoliku ze szczupłym, czarnowłosym mężczyzną. Z opisu Sandry idealnie pasował do Leszka, młodego ucznia i protegowanego Mariana, który zastąpił go na posadzie kustosza muzeum na Wawelu.

Powoli zaczęli kierować się ku schodom. Przeszli nie dalej niż dwa metry od miejsca, w którym siedział Jurij. Na wszelki wypadek, w ramach ostrożności, odwrócił się więc w stronę baru, sięgnął po swoją wysoką szklankę i podniósł ją do góry, zakrywając twarz by Sandra go nie poznała. Patrzył w lustro w barze i popijając colę z wysokiej szklanki, obserwował jak go mijają. Widział Sandrę, spojrzał w jej twarz, niewielką, okrągłą, której niemal połowa w dzieciństwie zakryta była ogromnymi okularami. Opowiadała kiedyś, że musiała mieć długie włosy, bo zakrywały jej okulary, których tak nienawidziła. Teraz bez okularów, z soczewkami kontaktowymi, czasami pozwalała sobie zmieniać fryzurę i wiązać włosy w kok. Lecz nie dzisiaj. Po kilku kolejnych łykach zamówił jeszcze raz to samo.

Przyglądał się Marianowi i jego przyjacielowi przez kolejną godzinę. Widział jak Marian rozglądał się po klubie. Dostrzegł jak zakrywa usta i próbuje coś szeptać do Leszka. To wszystko było mało ważne, ponieważ dzisiejszy wieczór będzie jego ostatnim wieczorem.

–Niech się nacieszy tymi chwilami. Póki jeszcze może. – Pomyślał Jurij, płacąc rachunek i opuszczając klub.

Kolejnych kilkanaście minut spędził wpatrując się z odległości kilkudziesięciu metrów w bramę kamienicy, w której mieścił się ‘U Louisa’. Piątkowy wieczór w klubie przy żywej i energetyzującej muzyce z pewnością dawał szanse na relaks i chwilę zapomnienia o wszystkich problemach, które pozostawiło się za zamkniętymi drzwiami licznych krakowskich biur i przedsiębiorstw. Obserwował wszystkich wychodzących. Większość z nich oddalała się w kierunku sukiennic, majaczących w oddali na tle poświaty rzucanej przez światła Starego Rynku. Niektórzy z nich nadal tańczyli i podśpiewywali.

Zaczęło kropić. Niewielkie łzy deszczu zraszały chodnik. Jurij patrzył jak powoli formują się niewielkie kałuże, słuchał wzmagającego się plusku coraz większych kropel deszczu. Nagle napadły go wspomnienia. Oczami wyobraźni, schowany w bramie kamienicy, zobaczył czasy, gdy nie miał się gdzie schować przed deszczem i śniegiem. Gdy mokry i zmarznięty przesiadywał na chodnikach i w parkach. To było zanim odkrył prawdę, zanim generał pozwolił mu poznać prawdziwą historię jego rodziny i przyczyny śmierci jego rodziców z rąk polskich żołnierzy podczas Akcji Wisła. Od tamtego dnia, od momentu gdy poznał prawdę, tylko jedna myśl utrzymywała go przy życiu i napędzała wszystko co robił. Zemsta. Myśl o tym, by zrealizować cel jego rodziców, choć nie wiadomo jak ciężki miałby on być. Generał wziął go pod swe ramiona i prowadził ku celowi, który dzięki jego pracy jest już wręcz na wyciągnięcie ręki.

Nagle jego szósty zmysł wyrwał go ze wspomnień i przywołał do rzeczywistości. Podświadomie zarejestrował najpierw brązową marynarkę Mariana, a ułamek sekundy później dostrzegł znajome rysy jego twarzy. Odwrócił się i pospieszył w kierunku swego samochodu.

Jak tylko postać Mariana i towarzyszącego mu Leszka pojawiła się na rogu ulicy, załączył znak Taxi i powoli ruszył w kierunku dwóch mężczyzn, czekając na to by go zauważyli.

Leszek pierwszy dojrzał zbliżający się samochód i machnął ręką. Jurij podjechał do krawężnika i pozwolił Marianowi wsiąść do swojego samochodu. Po chwili wywoził swą niczego nie spodziewająca się ofiarę do małego domku nieopodal krakowskich Błoni.

Kilkanaście minut później zatrzymał się tuż przy zielonej metalowej siatce, za którą jak murem stały dwumetrowe cisy, odgradzając świat wewnątrz posesji od tego wszystkiego, co działo się na zewnątrz. Marian zapłacił, powoli wyszedł z samochodu i delikatnie zamknął drzwi, jakby bał się zbudzić sąsiadów.

Przechodząc przez bramkę, delikatnie ją uniósł, zgrzyt zardzewiałego metalu spotęgowany ciszą nocy z pewnością wyrwałby ze snu zawsze czuwającą Panią Jagodę, emerytowaną portierkę z pobliskiego szpitala. Rok temu wprowadziła się do najmniejszego pokoju w domu syna. Okna jej małego piętnastometrowego pomieszczenia wychodziły wprost na ogród Mariana. Od zawsze stanowiła największe źródło wiadomości w okolicy. Jeśli ktokolwiek chciałby wiedzieć, co dzieje się u sąsiadów, powinien udać się właśnie do niej. Po latach spędzonych na stróżówce, gdzie nie miała z kim rozmawiać, tęskniła za słuchaczami. Wszyscy woleli słuchać niż być później przedmiotem jej opowieści.

Jurij odczekał chwilę. Pozwolił Marianowi oddalić się na kilka metrów i przejść przez bramkę. Rozejrzał się uważnie po okolicy po czym cicho i błyskawicznie jak ninja wyszedł z samochodu, zwinnie jak kot, nie czyniąc najmniejszego szmeru przeskoczył przez niewielką bramkę. Jak cień zaczął zbliżać się do Mariana, który właśnie podchodził chwiejnym krokiem do drzwi frontowych. Marian właśnie kroczył po trzech schodach prowadzących na niewielki ganek przed śnieżnobiałymi drzwiami domu. Sięgnął do kieszeni spodni, włożył klucz do zamka, przekręcił i pchnął drzwi. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki drzwi otworzyły się przed nim jak wrota do zamku a niewielkie lampki umieszczone w korytarzu rozświetliły chodnik w kolorze piasku. Marian uwielbiał ten widok, przypominający mu słoneczne plaże rozrzucone wzdłuż wybrzeża Turcji, Grecji, Italii i Hiszpanii, które zwiedzał z żoną podczas wakacji. W tym samym momencie, kątem oka zarejestrował zbliżający się cień. Nie zdążył się obrócić, gdy poczuł silne pchnięcie w głąb domu i zza pleców usłyszał złowieszcze warknięcie:

– Nie odzywaj się. Wskakuj do domu i siedź cicho. – Marian ledwo zarejestrował te słowa. Jego osłabione alkoholem ciało daremnie próbowało utrzymać pionową pozycję. Potknął się, a próbując złapać równowagę, zahaczył ręką o jedną z małych lampek, które przywitały go w domu i przewrócił ją na podłogę.

– Cicho. – Niski, spokojny głos nie dopuszczał sprzeciwu. Choć napastnik nie krzyczał, w tonie głosu brzmiało bezwzględne zdecydowanie, które nie dopuszczało sprzeciwu. Domagało się niekwestionowanego posłuszeństwa. Nieznajomy szybko wszedł do domu i zamknął za sobą drzwi.

– Czego chcesz? O co ci chodzi? – zapytał Marian próbując wstać z podłogi. Mężczyzna chwycił go za marynarkę. Bez widocznego wysiłku podniósł z podłogi i rzucił w głąb domu, w kierunku najbliższego pokoju. Marian nigdy nie zastanawiał się jak twarda jest drewniana podłoga, dopóki nie poczuł tego na swoich plecach i głowie, która uderzyła mocno w jasny, sosnowy parkiet. Próbował wstać, lecz nie zdążył. Napastnik już do niego podszedł. Ponownie chwycił go za poły marynarki i zbliżając swą twarz szepnął:

– Ja tutaj zadaję pytania. Nie ty. Zrozumiano? – Marian przerażony bezgłośnie przytaknął.

Rozumiał, aż za dobrze. W tej chwili, jak za dotknięciem czarodziejskiego zaklęcia, powróciły do niego wspomnienia, które starał się wymazać ze swej pamięci przez ostatnich niemal pięćdziesiąt lat. Jego młodzieńcze lata, gdy z kolegami pomagali roznosić ulotki. Pewnego wieczoru został złapany i był przesłuchiwany przez Milicję. Miał na tyle szczęścia, że podczas ucieczki zdążył pozbyć się wszystkich papierów. Oni mówili dokładnie tak samo: „My tutaj zadajemy pytania.”, „Odpowiadaj gnojku!” albo „I tak się dowiemy, i tak nam powiesz.” Nie trzymali go długo, lecz te godziny, które spędził w ich norze wydawały się nie mieć końca. Światłość i ciemność przeplatały się ze sobą, podobnie jak twarze tych, którzy siedzieli naprzeciwko niego, próbując dowiedzieć się imion i adresów jego znajomych.

Choć nagłe uczucie bezsilności i przerażenia było to samo, to wewnętrznie wyczuwał, że ten człowiek, który wdarł się do jego domu, który tak bandycko go zaatakował jest znacznie bardziej niebezpieczny. Wszystko działo się tak szybko, że nie potrafił nawet zareagować. Jego ponad sześćdziesięcioletnie ciało nie było zbyt wysportowane, a jego siła fizyczna od zawsze pozostawiała wiele do życzenia. Czas spędzony w bibliotekach i galeriach z pewnością nie przyczynił się do rozbudzenia w nim siły fizycznej. Teraz był zbyt słaby i za wolny by w ogóle myśleć o walce z przeciwnikiem, który był co najmniej o połowę młodszy i wyglądał na wyćwiczonego gladiatora. Opalona twarz, szerokie ramiona i bicepsy wyraźnie rysujące się pod czarną koszulką opinającą ciało najprawdopodobniej przywykłe do wysiłku fizycznego. Nie było wątpliwości kto wygra ewentualne zapasy.

Napastnik pchnął go w kierunku krzesła, które stało przy stole kuchennym. Marian bezwiednie na nie upadł, zamknął oczy obawiając się, że krzesło zaraz pęknie. Drewno zajęczało pod nagłym ciężarem, lecz wytrzymało. Przerażony, półświadomie zarejestrował dźwięk taśmy klejącej i poczuł jak jego ręce i nogi są wiązane by uniemożliwić jakikolwiek ruch.