Miasto okien - Robert Pobi - ebook + książka

Miasto okien ebook

Pobi Robert

4,4

Opis

Miasto okien” porusza, zapiera dech w piersiach - to rozrywka najwyższej próby.”

The Wall Street Journal

„Zdecydowany, inteligentny narrator, niezwykły spisek, równie niezwykłe otoczenie, a postacie - jeszcze ciekawsze od nich. Zakochałem się w tej książce.”

Lee Child

Śnieżyca stulecia spowija półmrokiem Nowy Jork. Lucas Page, błyskotliwy były oficer śledczy staje w szranki z niewidocznym mordercą. Zginął jego dawny partner, więc wspiera FBI w działaniach. Tymczasem snajper zdejmuje ofiary, wykazując się wręcz wybitnymi umiejętnościami. A kolejne cele należą do rodziny Page’a.

Aby zidentyfikować i namierzyć bezwzględnego, niepowstrzymanego zabójcę, Page musi odkryć związki łączące w przeszłości ofiary, zanim on sam straci wszystko, co jest dla niego drogie.

„Niestrudzone tempo, akcja gęsta od wydarzeń i sprytny, charakterystyczny bohater nadają tej książce rys wyjątkowości.”

Kirkus Reviews

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 389

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (115 ocen)
63
37
14
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
walsta

Dobrze spędzony czas

Sugeruję rozpocząć czytanie wczesnym wieczorem żeby nie zarwać nocy, bo trudno się oderwać 😀. Szkoda, że redaktor i tłumacz nie przyłożyli się, na początku byłem skonsternowany, dopiero po jakimś czasie wyjaśniło się, że dla tej pary terminy - nabój, łuska, pocisk, kula - to synonimy. Prawie we wszystkich wystąpieniach tych słów mowa jest o pocisku. Przykłady: 1. "Łuska ze stopu miedzi i nabój ze stopu ołowiu" - mowa o pocisku 😱 2. "Niewielu fachowców potrafi przemienić zwykłą kulę w nabój przeciwpancerny" 😂
20
Pistolero88

Nie polecam

Chore, lewackie pranie mózgu. Dodatkowo żenującym jest to, że autor kryminału nie zna budowy naboju i kalibrów broni. Chyba że to tłumacz był taki nieudolny.
11
tom_bek

Nie oderwiesz się od lektury

można
00
Magosia06

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i wciągająca. Polecam
00
MattFrewer

Nie oderwiesz się od lektury

Dużo akcji, szybko się czyta. Zaskakujące zakończenie.
00

Popularność




Roz­dział 1

1

19 grud­nia Nowy Jork, Czter­dzie­sta Druga wschod­nia przy Park Ave­nue

Nimi Olsen popeł­niła błąd, pró­bu­jąc przejść przez Czter­dzie­stą Drugą w poło­wie drogi mię­dzy świa­tłami, gdy samo­chody już ruszyły. Teraz utknęła w zlo­do­wa­cia­łej brei cią­gną­cej się środ­kiem asfaltu i marzł jej tyłek. Obok w samo­bój­czym obłę­dzie pędziły samo­chody, co kilka sekund muska­jąc luster­kami jej bio­dro.

Prze­my­kały agre­syw­nie jak ni­gdy, bo wszy­scy mieli dość, byli wku­rzeni i gotowi zro­bić coś dla draki. Od dwóch tygo­dni pano­wały rekor­dowe mrozy, naj­sroż­sze od ponad stu lat. Połowa sta­cji tele­wi­zyj­nych nazwała to zmianą kli­matu w cza­sie rze­czy­wi­stym i wie­ściła, że ludz­kość zmie­rza ku zagła­dzie; druga połowa uznała, że mróz to dowód na pro­pa­gan­dową teo­rię spi­skową wymy­śloną przez jeż­dżą­cych teslami prze­żu­wa­czy jar­mużu, pra­gną­cych oba­lić kon­sty­tu­cję. Wszy­scy byli zgodni co do jed­nego – że jest zimno.

Balan­so­wa­nie na środku jezdni niczym mata­dor pró­bu­jący poko­nać roz­ju­szone auta to sytu­acja, któ­rej wcze­śniej czy póź­niej doświad­czy każdy nowo­jor­czyk. Jest to rów­nież pro­sty prze­pis na to, by twoje nazwi­sko tra­fiło do nekro­logu. Nimi wycho­wała się w tym mie­ście w prze­ko­na­niu, że pod samo­chody wpa­dają inni. Co roku ponad pięt­na­ście tysięcy pie­szych z Man­hat­tanu zazna­wało smaku ozdoby na masce auta, czego następ­stwem była jazda karetką. I choć led­wie dwu­stu umie­rało w wyniku odnie­sio­nych obra­żeń, nie było to dozna­nie, które Nimi pra­gnęła prze­nieść z teo­rii do prak­tyki.

Rozej­rzała się w oby­dwie strony, szu­ka­jąc jakiejś luki w hor­dzie roz­pę­dzo­nych samo­cho­dów. Te wygi­basy trwały już pięć minut i Nimi pra­gnęła wresz­cie poczuć pod sto­pami chod­nik.

Nagle, jak za dotknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdżki, zmie­niła się cho­re­ogra­fia ulicy i sunący Czter­dzie­stą Drugą czarny sedan zwol­nił, zje­chaw­szy z wia­duktu Park Ave­nue. Kie­rowca mach­nął do niej zachę­ca­jąco. Nimi unio­sła nogę i wkro­czyła w pustą prze­strzeń.

Mija­jąc grill limu­zyny, uśmiech­nęła się, poma­chała do kie­rowcy i podzię­ko­wała mu ruchem warg. Gdy nawią­zali kon­takt wzro­kowy, wszystko zda­wało się w porządku. Aż tu znie­nacka prze­stało być w porządku…

Widok przez szybę auta nagle się roz­ma­zał i twarz kie­rowcy znik­nęła – była i się zmyła. Zegar na chwilkę prze­stał robić to, do czego został stwo­rzony, i zamarł wszelki ruch.

Powie­trze roz­darł huk wystrzału.

Nimi wrza­snęła.

Nagle pozba­wione kie­rowcy auto gwał­tow­nie ruszyło.

Coś, co można by nazwać reflek­sem, a co pre­cy­zyj­nie należy okre­ślić jako instynkt, kazało Nimi zerwać się do biegu.

Może gdyby nie było tak śli­sko, jej buty mia­łyby lep­szą przy­czep­ność.

Może gdyby miała dłuż­sze nogi, dobie­głaby do chod­nika.

Może gdyby była moc­niej­szej postury, jej kości i mię­śnie ochro­ni­łyby organy wewnętrzne.

Gdyby to był inny dzień, może by prze­żyła.

Roz­dział 2

2

Uni­wer­sy­tet Colum­bia

Dok­tor Lucas Page zer­k­nął ostatni raz w migo­czący na sufi­cie kosmos wyge­ne­ro­wany przez kom­pu­ter.

– A zatem, jeśli rze­czy­wi­stość jest w isto­cie niczym wię­cej jak tylko wysoce zaawan­so­waną symu­la­cją, to czy naprawdę ist­nieje moż­li­wość odszy­fro­wa­nia wszech­świata? A jeśli tak, to w jakim celu?

Gdy wypo­wie­dział te słowa, efekt spe­cjalny prze­su­nię­cia w cza­sie, wykre­owany przez warte milion dola­rów urzą­dze­nia optyczne, wygasł i przy­ciem­nione świa­tła audy­to­rium znów zaświe­ciły peł­nym bla­skiem.

Page zszedł z pode­stu, skło­nił się i życzył stu­den­tom spo­koj­nych świąt Bożego Naro­dze­nia, wol­nych od roz­my­ślań i obo­wiąz­ków. Wypeł­nia­jący aulę słu­cha­cze stu­diów licen­cjac­kich pode­rwali się z miejsc, klasz­cząc i wiwa­tu­jąc.

W roz­gar­dia­szu, gdy jedni stu­denci wciąż kla­skali, a inni upy­chali lap­topy do ple­ca­ków, Page prze­mknął po scho­dach i skrył się za kotarą. Nie odwza­jem­niał uwiel­bie­nia, jakim darzyła go mło­dzież aka­de­micka, i uni­kał z nią kon­tak­tów, co nie­kiedy przy­bie­rało formę wręcz komiczną. Nie miał poję­cia, jak reago­wać na dekla­ra­cje typu: „Bar­dzo podo­bały mi się pań­skie zaję­cia, dok­to­rze Page” lub „Mam nadzieję, że będzie pan miał naprawdę udane Święta”. Nie była to też umie­jęt­ność, którą pra­gnął posiąść.

Nie­za­in­te­re­so­wane tema­tem tłumy, które przy­sy­łali mu na zaję­cia, nie­mal przy­pra­wiały go o depre­sję. Stu­denci przy­by­wali do niego prze­ko­nani o wła­snej wyjąt­ko­wo­ści, lecz tylko nie­liczni wyka­zy­wali choćby pod­sta­wową zdol­ność samo­dziel­nego myśle­nia. Coraz czę­ściej sta­wiali mu pyta­nia, które w isto­cie nimi nie były.

Page wyszedł do holu i ruszył ku scho­dom. Chciał się urwać moż­li­wie wcze­śnie, bo gdzieś tam była cho­inka prze­zna­czona spe­cjal­nie dla niego.

Wspiął się po scho­dach wyuczo­nym mecha­nicz­nym kro­kiem, który opa­no­wał po latach prze­ró­bek i dopa­so­wy­wa­nia pro­tezy. Teraz, wcho­dząc na górę, prze­ska­ki­wał po dwa stop­nie naraz, co było nie lada wyczy­nem dla czło­wieka, któ­remu chi­rur­dzy orto­pe­dzi już do końca życia wró­żyli korzy­sta­nie z bal­ko­nika. Poko­nał trzy kon­dy­gna­cje w nie­mal takim tem­pie jak za daw­nych lat.

Page miał pełną świa­do­mość, że z każ­dym kro­kiem aula coraz mniej zaprząta jego uwagę. Nie cho­dziło o to, że nie lubił tego kon­kret­nego rocz­nika – on go nie cier­piał. I nie żeby nie było tam paru bystrych smar­ka­czy, bo kilku było – ale odsie­wa­nie ich od głup­ków oka­zało się zaję­ciem wyjąt­kowo żmud­nym, gdyż tych pierw­szych było zde­cy­do­wa­nie za mało, a dru­gich zbyt wielu.

Pro­wa­dzone przez niego zaję­cia – „Teo­ria symu­la­cji i kosmos” – stały się naj­więk­szym hitem wydziału, co zakra­wało na cud, gdyż Page wymy­ślił ten cykl któ­re­goś wie­czoru, stra­ciw­szy nad sobą pano­wa­nie po paru głęb­szych, w iro­nicz­nej reak­cji na nie­koń­czące się aka­de­mic­kie bicie piany, sta­no­wiące pod­wa­linę innych wydzia­łów. Był to zwy­kły kawał – i tylko idiota tego nie rozu­miał. Page zosta­wił ujęty w jed­nym aka­pi­cie zarys wykła­dów na swoim biurku, gdzie wypa­trzyła go dzie­kan pod­czas jed­nej ze swo­ich rzad­kich wizyt. Kiedy zaczęła pleść o jego wiel­kich atu­tach, nie miał serca powie­dzieć jej, że to tylko żart. Dla­tego teraz pro­wa­dził semi­na­rium, które uzna­wał za kom­pletne gówno, dla grupy smar­ka­czy nie­odróż­nia­ją­cych teo­rii nauko­wej od teo­rii spi­sko­wej, na wydziale, gdzie nie odróż­niano iro­nii od powagi. Czyli wszystko super.

Dru­gie pię­tro było aka­de­mic­kim odpo­wied­ni­kiem rozejmu bożo­na­ro­dze­nio­wego w 1914: licen­cjaci, asy­stenci i wykła­dowcy robili, co mogli, by zacho­wy­wać się przy­jaź­nie, choćby przez ten jeden wie­czór. Kon­su­mo­wali zagra­niczne piwo i taniego szam­pana, sta­ra­jąc się spra­wić wra­że­nie pochło­nię­tych roz­mową w ocze­ki­wa­niu na cie­kaw­sze prze­kazy roz­świe­tla­jące ekrany ich smart­fo­nów.

Page prze­śli­znął się przez kilka powi­tań, trzy pro­po­zy­cje wypi­cia piwa, dwie wina i jedną szam­pana (Per­rier-Jouët Grand Brut, a jakże) oraz jedno klep­nię­cie po ple­cach i otwo­rzył drzwi, wie­dząc, że ujrzy za nimi Deb­bie oce­nia­jącą prace stu­den­tów przy akom­pa­nia­men­cie new­sów sta­cji CNN.

Ubie­gła jego pyta­nie, wycią­ga­jąc rękę z tele­fo­nem peł­nym wia­do­mo­ści. Nie spoj­rzaw­szy na niego, rzu­ciła:

– Sześć­dzie­siąt jeden tele­fo­nów. – A ski­nąw­szy w stronę kom­pu­tera, dodała: – I góra maili.

Na sto­ją­cej obok biurka kon­soli pię­trzyły się nie­roz­pa­ko­wane pre­zenty gwiazd­kowe. Page z doświad­cze­nia wie­dział, że to alko­hol w naj­róż­niej­szych per­mu­ta­cjach – uni­wer­sy­tecki odpo­wied­nik jabłek, które ucznio­wie dają nauczy­cie­lom na zakoń­cze­nie roku.

– Jakieś wizyty?

Prze­siew gości, zwy­kle marud­nych stu­den­tów, był głów­nym zada­niem Deb­bie, która pisała dok­to­rat z astro­no­mii dale­kiej prze­strzeni kosmicz­nej; owo chlubne zaję­cie stało w sprzecz­no­ści do wyraź­nych obja­wów zespołu Asper­gera, któ­rych nawet nie pró­bo­wała masko­wać. Jej nie­pewne reak­cje wobec cudzych nie­wer­bal­nych zacho­wań czy­niły z niej asy­stentkę ide­alną, gdyż pozo­sta­wała nie­czuła na wszel­kie prze­jawy agre­syw­nej obłudy, którą tak chęt­nie sto­sują stu­denci.

– Dwa­dzie­ścia sześć. Jedyną, na którą warto zare­ago­wać, to wizyta Haag­stroma. Zmarł mu ojciec.

Page prze­stał prze­rzu­cać ese­mesy.

– Wyślij mu maila i powia­dom o dwu­ty­go­dnio­wym prze­dłu­że­niu ter­minu. W razie czego niech do mnie zadzwoni. Podaj mu numer mojej komórki.

Deb­bie ze zdzi­wie­niem unio­sła wzrok.

– To jego ojciec, na litość boską! – wyja­śnił Page. – I mamy święta.

– Rozu­miem. Po pro­stu się dzi­wię.

Lucas ski­nął na obła­do­waną pre­zen­tami kon­solę.

– Wyślesz kartki z podzię­ko­wa­niami?

Deb­bie mach­nęła ręką.

– Wysła­łam już wszyst­kie, oprócz dwóch: do two­jego wydawcy i agenta. Agent przy­słał porządną szkocką, a wydawca szarp­nął się na wielką butlę szam­pana.

– Wyślij ją do dzie­kan z życze­niami weso­łych świąt.

– To bol­lin­ger za tysiąc dola­rów!

– To napisz „bar­dzo weso­łych świąt”. – Uśmiech­nął się nie­wy­raź­nie Page. – A resztę zabierz do domu.

Obraz w rogu moni­tora Deb­bie zmie­nił się i Page mimo­wol­nie się na nim sku­pił. Gdy na pasku poja­wiły się napisy, poczuł przy­pływ adre­na­liny.

– Zrób gło­śniej. – Był nie­mal pewien, że jego głos brzmi spo­koj­nie.

Deb­bie wci­snęła kla­wisz gło­śnika.

Zie­mi­sta twarz namiastki dzien­ni­ka­rza wpa­try­wała się w kamerę, a w tle migo­tały świa­tła koguta. Tekst na pasku bie­gną­cym u dołu ekranu mie­szał się z nie­po­rad­nym ambi­wa­lent­nym dzien­ni­kar­skim beł­ko­tem; bia­do­lące gada­jące głowy zda­wały się zga­dzać co do jed­nego: ktoś został zastrze­lony przez snaj­pera.

Page puściłby to pew­nie mimo uszu, gdyby jego uwagi nie przy­kuła postać oto­czona przez odzia­nych w kurtki agen­tów FBI. Tego kroku ani szy­tego na miarę płasz­cza nie dało się z niczym pomy­lić.

– Czy to nie dla nich kie­dyś pra­co­wa­łeś? – spy­tała Deb­bie, nie odry­wa­jąc wzroku od moni­tora.

– Nie – skła­mał.

Roz­dział 3

3

Czter­dzie­sta Druga przy Park Ave­nue

Pro­wa­dzący śledz­two agent spe­cjalny Brett Kehoe wyszedł zza para­wanu skry­wa­ją­cego miej­sce zbrodni. Towa­rzy­szył mu Gro­ver Gra­ves rela­cjo­nu­jący kom­pu­te­rowe wyniki mode­lowe, co w tym kon­kret­nym momen­cie było eufe­mi­stycz­nym okre­śle­niem dla słowa „domy­sły”. Zro­biło się już ciemno, ale śnieg odbi­jał świa­tła mia­sta, dając wra­że­nie pełni księ­życa. Wszy­scy wyglą­dali na pode­ner­wo­wa­nych. Nie było pod­staw, by przy­pusz­czać, że snaj­per spa­ko­wał walizkę i poszedł do domu.

Po ulicy hulał wiatr, nawie­wa­jąc śnieg pod sza­lik Keho­ego, gdzie top­niał i nasą­czał koł­nierz jego płasz­cza. W każdy inny wie­czór ta ulica byłaby kwin­te­sen­cją świąt, ale teraz stała się miej­scem, gdzie doko­nano mor­der­stwa. Wiel­kie ozdoby zawie­szone na ulicz­nych latar­niach doda­wały jej aury ponu­rej iro­nii, co nie umknęło uwa­dze agenta.

W sypią­cym śniegu Kehoe spoj­rzał na linię dachów i nie­zli­czo­nych okien. Ten, kto to zapla­no­wał, dobrze wie­dział, co robi; przy takiej pogo­dzie jego ludzie szybko się zmę­czą.

Idąc, Kehoe pod­świa­do­mie lustro­wał fasady budyn­ków. Miał w eki­pie sze­ściu snaj­pe­rów czu­wa­ją­cych nad bez­pie­czeń­stwem funk­cjo­na­riu­szy, oko­licz­nych miesz­kań­ców i dup­ków z mediów. Takie było przy­naj­mniej zało­że­nie. Dwa gotowe do akcji oddziały SWAT oraz obec­ność poli­cji spra­wiały, że zabójca musiałby być głup­cem – lub samo­bójcą – gdyby pozo­stał w pobliżu. A to prze­kła­dało się na ogólne pode­ner­wo­wa­nie.

Sprawą, która naj­bar­dziej nie­po­ko­iła Keho­ego, była osoba ofiary. Zda­rzało się, że agenci fede­ralni ginęli, choć nie tak czę­sto, jak powszech­nie sądzono, a już na pewno jak gło­sili to ci idioci z tele­wi­zji. Wszy­scy zain­te­re­so­wani wie­dzieli jed­nak, że ist­nieje taka sta­ty­styczna moż­li­wość. Fakt, że ktoś zadał sobie tyle trudu, by zabić jed­nego z jego ludzi, suge­ro­wał, że kryje się za tym coś więk­szego, czego Kehoe nie potra­fił jesz­cze ogar­nąć.

– Jak to moż­liwe, że sto­isz tu i wzru­szasz ramio­nami? To czy­sta fizyka: A do kwa­dratu plus B do kwa­dratu równa się C do kwa­dratu.

Gra­ves uniósł wodosz­czelny tablet sprzę­żony z pro­gra­mem kom­pu­tera w wozie dowo­dze­nia.

– Jasne. Pita­go­ras znał się na rze­czy, ale nie możemy okre­ślić pozio­mego ani pio­no­wego azy­mutu, czyli nie mamy żad­nego punktu zacze­pie­nia.

W pracy Kehoe ni­gdy nie oka­zy­wał emo­cji. Sta­wiał sobie to za punkt honoru, ale ile odpo­wie­dzi typu „nie wiem” można znieść?

– Mamy mar­twego agenta w samo­cho­dzie i cywila przy­szpi­lo­nego do latarni. Nie akcep­tuję „nie da się”.

Gra­ves ponow­nie uniósł tablet, jakby na popar­cie swo­ich słów.

– Żeby stwier­dzić, skąd strze­lał, potrze­bu­jemy danych, któ­rych zwy­czaj­nie nie mamy. Nie możemy okre­ślić tra­jek­to­rii lotu kuli, bo nie wiemy, skąd padł strzał. Nie usta­limy jej też na pod­sta­wie uszko­dzeń zwłok, bo kula roz­pruła mu głowę. Nie mamy na czym pra­co­wać. Różne poci­ski róż­nie się zacho­wują, nie­które nawet odska­kują w tył, jeśli wie­rzyć usta­le­niom komi­sji War­rena.

– Nie wymą­drzaj się – zga­sił go Kehoe, przy­bie­ra­jąc ton samca alfa.

– Prze­pra­szam.

– Moni­to­ring? – Jedyną zaletą wszech­obec­nej tech­no­lo­gii było to, że wszyst­kie miej­sca publiczne były pod okiem kamer.

– Spraw­dzi­li­śmy wszyst­kie nagra­nia z oko­licz­nych budyn­ków, foto­ra­da­rów i komó­rek prze­chod­niów i mamy jedno wiel­kie zero. Kamera z tak­sówki jadą­cej z przodu, trzy auta dalej, zare­je­stro­wała efekt domina po tym, jak padł strzał, ale nie ma dźwięku, więc nawet nie wiemy, kiedy to się dokład­nie stało. Mamy jedy­nie czte­ro­se­kun­dowy prze­dział, co ozna­cza, że gdy padł strzał, auto mogło znaj­do­wać się w każ­dym miej­scu na skrzy­żo­wa­niu. Toczyło się aż do momentu, kiedy ude­rzyło w latar­nię.

– Mówisz „młoda kobieta”.

Gra­ves zer­k­nął znad tabletu.

– Tak, młoda kobieta.

Jak to moż­liwe, że w dru­gim pod wzglę­dem poziomu inwi­gi­la­cji mie­ście na świe­cie nie mogli namie­rzyć faceta z kara­bi­nem na jed­nej z naj­ru­chliw­szych ulic? Kehoe miał poczu­cie, że wszystko, czego szu­kali, zda­wało się wyma­zane przez złe duchy – lub kogoś, kto dosko­nale zna się na zabi­ja­niu.

– A nasza recepta na wszystko?

– Wciąż jej szu­kamy. – Wzru­szył ramio­nami Gra­ves.

– „Szu­kamy”? – Kehoe głę­boko zacią­gnął się powie­trzem. Poczuł zatrwa­ża­jący spo­kój; taki, który ogar­nia czło­wieka tuż przed uto­nię­ciem. – Wyglą­damy jak banda dup­ków.

Gra­ves znów wzru­szył ramio­nami.

Kehoe ponow­nie wcią­gnął powie­trze i zapa­no­wał nad gło­sem.

– Śnieg zatrze dużo wię­cej śla­dów, jeśli sprawca strze­lał z dachu któ­re­goś z tych budyn­ków.

W sumie cią­gnęły się na dłu­go­ści pół­tora kilo­me­tra i było w nich pra­wie trzy tysiące okien. Jego ludzie już prze­mie­rzali dach po dachu, ale poszu­ki­wa­nia potrwa­łyby całą noc, a tyle czasu nie mieli.

– Jeśli nie ma pan magicz­nego oka, nic tu nie pora­dzimy. – Gra­ves był naj­wy­raź­niej zre­zy­gno­wany.

Kehoe obró­cił się ku Park Ave­nue, w stronę radio­wo­zów, kare­tek, krzą­ta­ją­cych się wokół agen­tów, wiel­kich ozdób świą­tecz­nych, śniegu, wia­tru i dwóch ofiar. Uniósł wzrok ku cią­gną­cym się aż po hory­zont oknom, nim zawró­cił i ruszył przed sie­bie.

– Dokąd pan idzie? – spy­tał Gra­ves.

– Po magiczne oko.

Roz­dział 4

4

Upper East Side

Lucas Page zała­do­wał zmy­warkę, a Erin pozmy­wała resztę naczyń w ocze­ki­wa­niu na wie­czorną bajkę. Mimo że wcze­śnie wyszedł z uczelni, Lucas spóź­nił się na kola­cję, co miało swoje zalety, bo lepiej, żeby dzieci nie oglą­dały go w złym humo­rze. Chciał go zwa­lić na nie­chęć do oce­nia­nia prac seme­stral­nych, ale byłaby to jedy­nie wymówka. Zaczęło się od wypo­wie­dzi tego potwora z CNN. Dobrze, że przy­naj­mniej wró­cił do domu z cho­inką.

Zwy­kle sta­rał się zdą­żyć na kola­cję. Rutyna przy­czy­nia się do roz­woju dzieci, a więk­szość z nich przed dołą­cze­niem do ich rodziny nie jadała warzyw ani nie widziała budzika. Cza­sami jed­nak musiał zostać w labo­ra­to­rium do późna. Dziś, cią­gnąc przez kuch­nię wielką sosnę, Lucas zyskał w domu mnó­stwo punk­tów. Było to miłe wytchnie­nie od złej karmy, jaką poczuł, gdy obej­rzał tamtą wia­do­mość w CNN.

Nie był to zwy­kły wie­czór, gdyż musieli zadbać o nową pod­opieczną. Erin wzięła dwa mie­siące urlopu, żeby nie dzie­lić obo­wiąz­ków mię­dzy dom a pracę w szpi­talu. Lucas obie­cał jej pełne dwa tygo­dnie prze­rwy świą­tecz­nej, tym­cza­sem nawet nie wyro­bił się dzi­siaj na kola­cję. A prze­cież mówią, że jego słowo jest święte… Erin nie obcho­dziło, że ta wia­do­mość aż tak nim wstrzą­snęła i że tro­chę za długo zaba­wił na placu z cho­in­kami. To było dziecko, nie aka­de­micki eks­pe­ry­ment – nie liczyły się inten­cje, tylko efekty.

Lucas aku­rat wsta­wiał kubki do zmy­warki, gdy za oknem roz­pę­tała się burza. W miesz­ka­niu Dinga nad gara­żem paliło się świa­tło, a z komina ula­ty­wał dym.

Zima zaczęła się w listo­pa­dzie – pierw­szy śnieg spadł dzie­sięć dni przed Świę­tem Dzięk­czy­nie­nia. Na wiele tygo­dni zasy­pał ogród, nad któ­rym góro­wała wysta­jąca ze śniegu wielka huś­tawka – niczym porzu­cona plat­forma wiert­ni­cza z książki dla dzieci Dr. Seussa. Nic nie wska­zy­wało, że wkrótce prze­sta­nie sypać; Lucas nie pamię­tał takich opa­dów. Tego­roczne pobiły wszel­kie rekordy. Zapach sosno­wych igieł w połą­cze­niu ze sce­ne­rią za oknem two­rzył wła­ściwą atmos­ferę. Para­fra­zu­jąc słowa Johnny’ego Mathisa, rze­czy­wi­ście czuło się święta.

Lucas pró­bo­wał sku­pić się na naczy­niach, lecz co rusz zer­kał na tele­wi­zyjne wia­do­mo­ści.

Migo­czący ekran zwy­kle przy­da­wał kuchni cie­pła, lecz teraz odbi­jał się zło­wro­gim błę­kit­nym bla­skiem w mar­mu­rach i sprzę­tach ze stali nie­rdzew­nej. Lucas ści­szył dźwięk, patrząc kątem oka, jak pre­zen­ter usi­łuje za wszelką cenę upodob­nić się do Jamesa Earla Jonesa. Z każ­dym ujaw­nia­nym szcze­gó­łem stary, drze­miący w Luca­sie mecha­nizm zgrzy­tał, jakby pró­bo­wał znów się uru­cho­mić.

Wycie­rał zlew, gdy ponow­nie przy­kuła jego uwagę ta sama postać z prze­szło­ści – ta sama syl­wetka, to samo ubra­nie. Tak wyglą­dał tylko jeden czło­wiek…

Zakrę­cił wodę, wytarł ręce i pod­krę­cił głos w tele­wi­zo­rze. Gdy wró­ciła Erin, stał oparty o kuchenną wyspę.

– Co to za wia­do­mość? – Widząc jego minę, zamarła, spoj­rzała na tele­wi­zor, a potem tym swoim badaw­czym wzro­kiem znów na niego. – Luke?

Jej spoj­rze­nie wędro­wało od jego zdro­wego do sztucz­nego oka; patrzyła tak tylko wtedy, kiedy była zła albo roz­cza­ro­wana. Wie­dział, że tym razem to i jedno, i dru­gie. Mógł zare­ago­wać na wiele spo­so­bów, ale z pew­no­ścią nie chciał się przed nią tłu­ma­czyć.

Ander­son Cooper dzie­lił teraz ekran tele­wi­zora z zasia­da­ją­cym w stu­diu pre­zen­te­rem wia­do­mo­ści Wol­fem Blit­ze­rem. Blit­zer robił wszystko, żeby wyglą­dać na zatro­ska­nego, gdy Cooper udzie­lał wymi­ja­ją­cych odpo­wie­dzi na temat nie­zna­nego sprawcy ataku, jego moty­wów, ofiary oraz narzę­dzia zbrodni. Tylko jedno było pewne – że pogoda utrudni śledz­two.

Lucas pochy­lił się nad ekra­nem, kiedy jesz­cze raz poka­zali miej­sce ataku i za ple­cami Coopera prze­szła przez ulicę tamta postać.

– Pamię­tasz go? – spy­tał.

Erin nie­chęt­nie prze­nio­sła wzrok na tele­wi­zor. Kiedy ujrzała czło­wieka, o któ­rego pytał, nagle zesztyw­niała.

Z holu dobiegł głos Maude.

– Jeste­śmy gotowi!

Erin nawet nie drgnęła, tylko wpa­try­wała się w ekran.

– Brett Kehoe – rzu­ciła bez­na­mięt­nie.

– Zga­dza się.

Maude znów zawo­łała.

– Za chwilę! – odkrzyk­nęła Erin, po czym wciąż wpa­trzona w tele­wi­zor dorzu­ciła, już łagod­niej: – Daj­cie mi jesz­cze minutkę. – A potem spy­tała Lucasa: – Czy to doty­czy cie­bie?

Tym­cza­sem Kehoe kie­ro­wał się ku grupce kobiet i męż­czyzn w kurt­kach z napi­sem FBI.

– Nie wiem.

Erin pod­nio­sła pilota, wyłą­czyła tele­wi­zor i cisnęła go na mar­mu­rowy blat. Klapka skry­wa­jąca bate­rie odpa­dła i trzy paluszki poto­czyły się po pod­ło­dze. – Prze­stań oglą­dać to gówno. Czas na bajkę.

Kwa­drans póź­niej sceny z Opo­wie­ści wigi­lij­nej mieli już za sobą i Lucas czy­tał frag­ment Ulicy Sezam­ko­wej. Wśród dzieci jak zwy­kle zapa­no­wał stan nie­mal spo­koju, który nastę­po­wał po zaba­wie i poprze­dzał czas snu. Ksią­żeczka była tro­chę prze­sta­rzała i Lucas miał kło­pot z naśla­do­wa­niem gło­sów, z wyjąt­kiem pana Snuf­fleu­pa­gusa, ale za to dzieci zawsze bawiło, kiedy śpie­wał.

Maude odra­biała lek­cje przy dębo­wym biblio­tecz­nym stole, naj­pew­niej przy­go­to­wu­jąc się do jutrzej­szego testu z alge­bry. Erin sie­działa na dużym skó­rza­nym fotelu z drew­nia­nymi pod­ło­kiet­ni­kami, sto­ją­cym obok kominka. Damien i Hec­tor z zapa­łem, choć nie­po­rad­nie, bawili się koło cho­inki w przy­wo­ły­wa­nie duchów, a Ali­sha, będąca z nimi dopiero od trzech dni, zaszyła się z Lau­rie i psem na sie­dzi­sku w wyku­szu okna. Dziew­czynki wyraź­nie się zaprzy­jaź­niły. Lau­rie spodo­bała się odgry­wana pierw­szy raz rola star­szej sio­stry.

Mowa ciała Erin nieco zła­god­niała, bez wąt­pie­nia w reak­cji na występ Lucasa w roli Florka. Była to jedna z tych chwil, kiedy wszystko było nie­mal w porządku – cho­ciaż nie do końca.

Lucas był aku­rat w trak­cie bar­dzo kiep­skiego wyko­na­nia pio­senki o alfa­be­cie, gdy uwagę Ali­shy i Lau­rie przy­kuło coś, co działo się za oknem. Z początku obie przy­glą­dały się temu z zacie­ka­wie­niem, ale gdy Ali­sha moc­niej przy­tu­liła do sie­bie Lemmy’ego, Lucas prze­stał śpie­wać, zamknął książkę i pod­szedł do okna, w któ­rym odbi­jała się syl­wetka sie­dzą­cej na fotelu Erin.

Przy kra­węż­niku zapar­ko­wały dwa radio­wozy i para czar­nych SUV-ów z włą­czo­nymi kogu­tami. Drzwi wszyst­kich aut otwo­rzyły się jed­no­cze­śnie i na śnieg wysko­czyła grupa ludzi wystar­cza­jąca do stwo­rze­nia dru­żyny fut­bo­lo­wej. Radio­wo­zami przy­je­chało sze­ściu poli­cjan­tów, a SUV-ami ośmiu taj­nia­ków. Lucas roz­po­znał ele­gancko ubraną postać z tele­wi­zji – Brett Kehoe w towa­rzy­stwie sied­miu taj­nia­ków.

Kehoe odłą­czył się od pozo­sta­łych i ruszył ku drzwiom. Reszta zajęła pozy­cje na chod­niku – Luca­sowi prze­mknęło przez głowę, że stra­te­giczne. Kehoe zawsze ota­czał się kom­pe­tent­nymi ludźmi.

Lucas poło­żył zdrową dłoń na ramie­niu Ali­shy.

– Nie martw się, słonko. Nie przy­je­chali po cie­bie.

– Kur­czę! – rzu­ciła Erin zza jego ple­ców.

Lucasa zdzi­wiło, że nawet na widok tej małej armii na chod­niku umiała opa­no­wać nerwy przy dzie­ciach. Kolejna magiczna cecha, która go w niej pocią­gała. Wie­dział jed­nak, że nie powi­nien rzu­cać jej spoj­rze­nia, kiedy pod­cho­dził do drzwi.

Roz­brzmiał dzwo­nek. Lucas kil­ka­krot­nie zaczerp­nął głę­boko powie­trza, nim otwo­rzył solidne dębowe drzwi z witra­żami sze­fowi nowo­jor­skiego oddziału FBI. Cztery ubrane w iden­tyczne kurtki klony sunęły po scho­dach za nim.

Kehoe się nie przy­wi­tał ani nie uśmiech­nął. Nawet nie wycią­gnął ręki. Spy­tał jedy­nie:

– Oglą­da­łeś wia­do­mo­ści?

Roz­dział 5

5

Lucas wyj­mo­wał naczy­nia ze zmy­warki, gdy Kehoe przed­sta­wiał mu swoją pro­po­zy­cję. Nie zapro­po­no­wał, żeby zdjął płaszcz – nie chciał, żeby przy­pad­kiem poczuł się jak u sie­bie. Lucas nie miał tym ludziom nic do zaofe­ro­wa­nia, co naj­wy­żej nie­chęć.

Kehoe nie zaczął od prze­pro­sin, a Lucas ich nie ocze­ki­wał, choć jedno i dru­gie byłoby na miej­scu. Dzie­sięć lat to jed­nak szmat czasu, a Kehoe nie był czło­wie­kiem leni­wym inte­lek­tu­al­nie – z pew­no­ścią prze­pra­co­wał swoje emo­cje wzglę­dem tego, jak kie­dyś poto­czyły się sprawy.

Jeśli w ogóle je miał.

Rzecz jasna, final­nie nie była to niczyja wina. To, co się zda­rzyło, nie miało zna­cze­nia, nie było zamie­rzone i nie wyni­kało z żad­nego planu. Po pro­stu świat roz­warł ramiona i rzu­cił to swoje obo­jętne „wal­cie się”, które nie przej­dzie nawet do histo­rii. A wszystko przez to, że zna­leźli się dokład­nie tam, gdzie nie powinni, w dokład­nie naj­gor­szym momen­cie.

Kehoe poło­żył na stole rysu­nek. Przed­sta­wiał plan miej­sca zda­rze­nia z wpi­sa­nymi ołów­kiem kom­pu­te­rowo pre­cy­zyj­nymi pomia­rami; tu Kehoe też wyka­zał się spraw­no­ścią.

– Ofiara zmie­rzała Czter­dzie­stą Drugą na zachód i została tra­fiona w chwili, kiedy zje­chała z wia­duktu. Strzał padł od strony połu­dnio­wej.

Nie mogąc się powstrzy­mać, Lucas przy­tknął alu­mi­niowy palec do miej­sca, gdzie dwie drogi nacho­dziły na sie­bie.

– Kula prze­le­ciała tym kory­ta­rzem? – Bar pod esta­kadą był jed­nym z miejsc, do któ­rych czę­sto zabie­rał dzieci na śnia­da­nie po nie­dziel­nej wizy­cie w biblio­tece. – Skąd dokład­nie strze­lano?

– Wiemy jedy­nie, że kie­rowca obe­rwał na skrzy­żo­wa­niu. Świad­ko­wie zeznali, że huk wystrzału był sły­szalny dopiero po dwóch, trzech sekun­dach.

Świad­ko­wie słyną z braku pre­cy­zji doty­czą­cej pory zda­rzeń, lecz zwłoka mię­dzy wystrza­łem a odgło­sem była na tyle duża, że wszy­scy ją zauwa­żyli, a to suge­ro­wało, że nale­żało zakła­dać tu spory dystans. Suge­ro­wało rów­nież, że snaj­per nie zasto­so­wał tłu­mika.

– Kali­ber?

– Kula prze­szyła maskę. Jesz­cze jej nie zna­leź­li­śmy.

– Chcia­łeś powie­dzieć „szybę”?

– Nie. Prze­szła przez maskę.

Teraz Lucas już wie­dział, dla­czego Kehoe zna­lazł się w jego kuchni. Pomy­ślał o kory­ta­rzu Park Ave­nue, szpa­le­rze dra­pa­czy chmur i okien dają­cych nie­zli­czone moż­li­wo­ści czło­wie­kowi z kara­bi­nem.

– Druga ofiara zgi­nęła potrą­cona przez samo­chód, kiedy kie­rowca stra­cił nad nim pano­wa­nie. Była człon­ki­nią New York Bal­let.

Z każ­dym kloc­kiem tej ukła­danki motywy dzia­ła­nia Keho­ego sta­wały się coraz bar­dziej oczy­wi­ste. Tego rodzaju zda­rze­nie mogło w szyb­kim cza­sie pod­wa­żyć zaufa­nie oby­wa­teli do władz. A w zamknię­tym eko­sys­te­mie, jakim jest Nowy Jork, trzeźwe reak­cje miesz­kań­ców to jedyna rzecz zdolna powstrzy­mać chaos.

– Rozu­miem pro­blem, ale nie wiem, jak mógł­bym pomóc. Kiedy tu wsze­dłeś, już dawno wypi­sa­łem się z branży, a teraz wypi­suję się na amen – oświad­czył Lucas, cał­kiem nie­źle mał­pu­jąc Har­ri­sona Forda w roli Ricka Dec­karda.

Kehoe przy­glą­dał mu się badaw­czo. Lucas dobrze go znał i wie­dział, że to jesz­cze nie koniec. Teraz spró­buje namie­szać mu w gło­wie. Lucas cze­kał na jego kolejny ruch.

– Jesz­cze jedno. – Spo­sób, w jaki Kehoe to powie­dział, zwia­sto­wał praw­dziwą bombę.

Lucas wytrzy­mał jego spoj­rze­nie, wpa­tru­jąc się w niego zdro­wym okiem.

– Mówi­łem ci, wypi­sa­łem się.

Kehoe zabrał rysu­nek ze stołu, zwi­nął go, z powagą ski­nął głową i już zda­wało się, że wyj­dzie, gdy nagle przy­sta­nął i ze smut­nym uśmie­chem rzu­cił:

– Powi­nie­neś wie­dzieć, że ofiara to twój dawny part­ner, Doug Hartke.

Roz­dział 6

6

Czter­dzie­sta Druga przy Park Ave­nue

Lucas stał na Czter­dzie­stej Dru­giej pod wia­duk­tem Park Ave­nue z pla­nami sytu­acyj­nymi w ręku. Pokryto je lami­na­tem i umiesz­czono w gru­bym na trzy cen­ty­me­try sko­ro­szy­cie z logo FBI. Doku­menty już na niego cze­kały, gdy SUV Keho­ego zapar­ko­wał na miej­scu zda­rze­nia przy oka­za­łym wozie dowo­dze­nia marki Blue Bird. Wła­ści­wie nie było z nich żad­nego pożytku.

Czter­dzie­stą Drugą zamknięto w oby­dwu kie­run­kach, a Park Ave­nue na dłu­go­ści trzech prze­cznic na połu­dnie i tak powstał korek, który zwy­kle widy­wało się w lipcu. Ulicę pstrzyły poli­cyjne radio­wozy i SUV-y FBI; świa­tła kogu­tów odbi­jały się od śniegu, betonu i szyb, przy­da­jąc tej sce­nie atmos­fery jakiejś pie­kiel­nej dys­ko­teki.

Był mróz. Wiatr hulał mię­dzy budyn­kami i dął wzdłuż Park Ave­nue, wznie­ca­jąc wiry, które w innych oko­licz­no­ściach zda­wa­łyby się piękne. Asfalt pokry­wała brudna zamar­z­nięta breja, chrzęsz­cząca pod sto­pami niczym czipsy. Lucas z tru­dem utrzy­my­wał rów­no­wagę. W niskich tem­pe­ra­tu­rach zawsze sztyw­niała mu łydka. Pro­teza była wyko­nana głów­nie z alu­mi­nium, ale śruby na łącze­niach wyto­piono ze stali nie­rdzew­nej, a kilka innych ele­men­tów ufor­mo­wano z tytanu i włókna węglo­wego. Każdy mate­riał kur­czył się w innej tem­pe­ra­tu­rze, co zmniej­szało mobil­ność. Lucas rekom­pen­so­wał to zama­szy­stymi ruchami zdro­wej nogi, co spra­wiało, że na mro­zie jego chód sta­wał się jesz­cze bar­dziej cha­rak­te­ry­styczny.

Kiedy doje­chali na miej­sce, Lucas spy­tał, kto dowo­dzi. Kehoe wska­zał na wielką kan­cia­stą postać sto­jącą obok poli­cyj­nego para­wanu, w któ­rej bez cie­nia wąt­pli­wo­ści roz­po­znał Gro­vera Gra­vesa. Ni­gdy nie mogli się ze sobą doga­dać. Żywili do sie­bie nie­chęć, któ­rej nie pokona żaden uścisk dłoni, uśmiech ani choćby naj­lep­sze inten­cje. Gra­ves jak nikt prze­czył zasa­dzie, że Kehoe pra­cuje tylko z naj­lep­szymi, a powie­rze­nie mu przez Keho­ego tak waż­nego śledz­twa zda­wało się kom­plet­nie nie w jego stylu.

Sto­jąc po dwóch stro­nach ulicy, Lucas i Gra­ves ski­nęli do sie­bie na powi­ta­nie. Kehoe wyja­śnił Luca­sowi, że przez kilka ostat­nich lat Gra­ves był sze­fem Hart­kego. Szcze­gół ten zasko­czył Lucasa. Hartke nie zno­sił dur­nia pra­wie tak jak on; Lucas nie wyobra­żał sobie, jak mógł wyko­ny­wać jego roz­kazy. Być może wła­śnie dla­tego Kehoe powie­rzył śledz­two Gra­vesowi – chciał go zmu­sić do wzię­cia odpo­wie­dzial­no­ści za swo­ich ludzi.

Lucas nie będzie musiał pra­co­wać ani z nim, ani z Kehoem. Przy­je­chał tu, żeby wyświad­czyć przy­sługę daw­nemu part­ne­rowi. O Hart­kem można było mówić różne rze­czy, cza­sami nie­zbyt pochlebne, ale przy­jaź­nili się. A to zna­czyło, że Lucas był mu to winien. No więc przy­je­chał i stał teraz na ulicy, wczu­wa­jąc się w rolę.

Dwójka agen­tów, któ­rych przy­dzie­lił mu Kehoe, sta­nęła z tyłu, na rogu, i obser­wo­wała go z wła­ściwą sobie zapla­no­waną obo­jęt­no­ścią. Jeden wyglą­dał jak odlew typo­wego gościa zza biurka – nija­kiego prze­cięt­niaka. Dru­gim była ciem­no­skóra dziew­czyna, któ­rej powolne, roz­myśl­nie cier­pliwe ruchy świad­czyły, że jest twar­dzielką. Oboje zacho­wy­wali się dys­kret­nie i pro­fe­sjo­nal­nie, i nie wcho­dzili mu w drogę.

Przyj­rzaw­szy się przez moment topo­gra­fii miej­sca zda­rze­nia, Lucas uświa­do­mił sobie, że sta­nął za latar­nią. Ozna­czało to, że jego sys­tem ope­ra­cyjny aktu­ali­zuje się auto­ma­tycz­nie. Nie­sa­mo­wite, jak szybko ten rodzaj myśle­nia staje się intu­icyjny. Jesz­cze bar­dziej nie­sa­mo­wite jest to, jak długo pozo­staje aktywny, mimo że stał się już zbędny niczym utra­cona koń­czyna. Po nie­zli­czo­nych poby­tach w szpi­talu, ope­ra­cjach, reha­bi­li­ta­cjach i sen­nych kosz­ma­rach dopiero nie­mal po roku Lucas był w sta­nie wejść w tłum. Trwało to długo, ale lęk w końcu wypa­ro­wał. Do dzi­siaj.

Ostroż­ność nie była tu zwy­kłą prze­zor­no­ścią, lecz pod­stawą dzia­ła­nia, bo gdy spoj­rzeć na to z dystansu, w mie­ście okien nie ma nic gor­szego niż ści­ga­nie czło­wieka z kara­bi­nem.

– Pie­przyć to – rzu­cił pod nosem Lucas i wyszedł na skrzy­żo­wa­nie.

Ofiara – jego dawny part­ner i przy­ja­ciel – wciąż była w samo­cho­dzie, ukry­tym przed cie­kaw­skimi spoj­rze­niami za poli­cyj­nym para­wa­nem.

Lucas ni­gdy nie zapo­mni, jak wyglą­dał Hartke. Roz­bita czaszka uwal­nia fon­tannę krwi, try­ska­ją­cej pod ciśnie­niem stu trzech hek­to­pa­skali, któ­rej w orga­ni­zmie jest ponad sie­dem i pół litra. W zamknię­tym pomiesz­cze­niu, takim jak samo­chód, widok ten prze­kłada się na senne kosz­mary, które prze­śla­dują cię do końca życia – a Lucas miał już sporą kolek­cję takich obraz­ków.

Nie roz­ma­wiał z Hart­kem przez trzy lata, ale wysy­łali sobie kartki na święta i rzad­kie maile z groź­bami odwie­dzin, które ni­gdy nie doszły do skutku. Lucas nie mógł go za to winić. To, co spo­tkało jego, było przy­krym przy­po­mnie­niem, że w tym fachu zda­rzają się praw­dziwe nie­szczę­ścia. A stróże prawa, zwłasz­cza tacy old­sku­lowi jak Hartke, są bar­dzo prze­sądni. Nawet jeśli ni­gdy by się do tego nie przy­znał, gdzieś w zaka­mar­kach swo­jego nie­uf­nego umy­słu Hartke oba­wiał się, że pech Lucasa może być zaraź­liwy. Dla­tego Lucas ni­gdy nie miał o to do niego żalu.

Teraz spoj­rzał w głąb ulicy, wcią­gnął powie­trze i w myślach ode­pchnął od zwłok daw­nego part­nera srogą zimę, świa­tła kogu­tów, zastępy ubra­nych na gra­na­towo funk­cjo­na­riu­szy, wiel­kie ozdoby świą­teczne i poli­cyjny para­wan.

Czy wciąż to w sobie miał? Jeśli prawdą było to, co o nim mówili, nie był w sta­nie robić rze­czy, któ­rymi się cheł­pił. Nie z ludz­kim umy­słem.

Był tylko jeden spo­sób, żeby się o tym prze­ko­nać, więc zamknął oczy i cze­kał, aż się zacznie.

Myślał o tym, co ujrzał za poli­cyj­nym para­wa­nem. O roz­bi­tej szy­bie auta i o roz­bry­zgach mózgu przy­ja­ciela. O nagra­niu z kamery na desce roz­dziel­czej, które poka­zał mu Kehoe, i o czte­ro­se­kun­do­wym prze­dziale cza­so­wym po tym, jak samo­chód prze­szyła kula. O tym, gdzie jest i dla­czego zgo­dził się tu przy­je­chać.

Potem otwo­rzył oczy i wszystko odna­la­zło swój kon­tekst.

Natych­miast.

Auto­ma­tycz­nie.

Ulica nagle ożyła; doświad­czał tego już tak dawno temu, że poczuł się, jakby wnik­nął w cudzą halu­cy­na­cję.

W jed­nej chwili świat został zre­du­ko­wany do zawi­łych kwe­stii geo­me­trii.

Drobne ele­menty skła­dowe mia­sta przy­jęły nowe cechy – cegły i kamienne płyty stały się jed­nost­kami miar. Łączyły się z więk­szymi ele­men­tami – oknami, drzwiami i latar­niami – które z kolei zyskały wła­sne, współ­za­leżne od sie­bie, nume­ryczne zna­cze­nie. I nagle wszystko było jed­no­ścią, mia­sto prze­obra­ziło się w matrycę powią­za­nych ze sobą cyfr, cią­gnącą się aż po hory­zont mozaiką liczb.

Lucas sta­nął na skrzy­żo­wa­niu, uniósł ręce i zaczął powoli obra­cać się w miej­scu, chło­nąc nume­ryczną pano­ramę mia­sta, która pul­so­wała, tań­czyła i migo­tała w jego gło­wie. Przyj­mo­wał te liczby i prze­twa­rzał je w serie intu­icyj­nych algo­ryt­mów, któ­rych nawet on nie rozu­miał. Był to pro­ces, któ­rego auto­ma­ty­zmu nie potra­fił wytłu­ma­czyć. Zupeł­nie jakby zna­lazł się w epi­cen­trum jakie­goś wiru; linijki ście­lą­cych się wokół kodów wiro­wały z taką pręd­ko­ścią, że nie spo­sób było świa­do­mie je wchło­nąć.

Z chwilą gdy wyko­nał pierw­szy pełny obrót, prze­stał dostrze­gać budynki, chod­niki i radio­wozy z miga­ją­cymi kogu­tami. Zapo­mniał o par­ku­ją­cych autach i ubra­nych na gra­na­towo funk­cjo­na­riu­szach spa­ce­ru­ją­cych pokry­tymi śnie­giem chod­ni­kami. Widział jedy­nie liczby – i tylko je rozu­miał.

Były wszę­dzie.

I nagle… skoń­czyło się.

Lucas zamru­gał i cały ten cyrk znik­nął. Wszystko – cyferki, geo­me­tria, odle­gło­ści. Została tylko mroźna zimowa sce­ne­ria, natłok radio­wo­zów i zamarły ruch uliczny.

Lucas spoj­rzał w dół Park Ave­nue i jego umysł połą­czył wszyst­kie ele­menty. Już nie sły­szał klak­so­nów zawra­ca­nych z drogi aut, nie czuł wred­nych poca­łun­ków mrozu i nie mru­żył oczu w pada­ją­cym śniegu. Wpa­try­wał się w ceglaną oś wyra­sta­jącą z ziemi niczym góra będąca domem King Konga. Był to jedyny budy­nek przy tej alei zapro­jek­to­wany uko­śnie, z prze­su­nię­ciem pod kątem dzie­więć­dzie­się­ciu stopni. Jeden z jego rogów góro­wał nad Park Ave­nue. Był odda­lony od miej­sca zda­rze­nia o sie­dem­set sześć metrów, plus minus kilka cen­ty­me­trów.

Ide­alne miej­sce.

Lucas zwró­cił się agentki:

– Jak się nazy­wasz?

– Whi­ta­ker – odpo­wie­działa przy­ja­znym tonem kon­tra­stu­ją­cym z ostrą powierz­chow­no­ścią. Lucas mógł dostrzec jedy­nie jej zęby odci­na­jące się na tle czerni kap­tura.

– Whi­ta­ker, prze­każ Keho­emu, że już wiem, skąd strze­lał. – Ski­nął w stronę odle­głego budynku, który w jego gło­wie prze­mie­nił się w zbiór geo­me­trycz­nych płasz­czyzn połą­czo­nych cyframi z resztą mia­sta. Uniósł alu­mi­niową rękę i wska­zał na wie­żo­wiec. – Z dachu budynku numer trzy przy Park Ave­nue.

Roz­dział 7

7

Mimo że zapro­jek­to­wany przez tę samą firmę archi­tek­to­niczną, która stwo­rzyła Empire State Buil­ding, budy­nek przy Park Ave­nue 3 nie był w naj­mniej­szym stop­niu tak oka­zały jak naj­wy­bit­niej­sze dzieło jej autor­stwa. Odpy­cha­jący mono­lit, który wyra­stał na Man­hat­ta­nie na wyso­kość pra­wie stu sie­dem­dzie­się­ciu metrów, koja­rzył się z typo­wym apar­ta­men­tow­cem. Bra­ko­wało mu bez­czel­nej brzy­doty Trump Tower, choć i tak wyglą­dał pre­ten­sjo­nal­nie. Mógł powstać wszę­dzie na świe­cie, nie zdo­by­wa­jąc nomi­na­cji do żad­nej nagrody.

Jego dach był wiel­ko­ści boiska fut­bo­lo­wego. Stały tam dwie nad­bu­dówki miesz­czące wyj­ścia ewa­ku­acyjne oraz pod­łą­cze­nia mediów, wieżę ciśnień i rząd kli­ma­ty­za­to­rów wiel­ko­ści tira, pra­cu­ją­cych tak gło­śno, że wszystko od nich wibro­wało. Ten dach przy­po­mi­nał śre­dnio­wieczny zamek albo dzie­dzi­niec wię­zie­nia. Ota­czała go sze­ścio­me­trowa ściana wyglą­da­jąca jak mury obronne. Wewnątrz hulał wiatr, two­rząc wiry i lokalną zamieć.

Wszy­scy sku­pili się na Luca­sie w ocze­ki­wa­niu na obja­wie­nie się jego magicz­nej mocy. Tym­cza­sem kon­kretna pozy­cja snaj­pera nie wyma­gała wiel­kiej wyobraźni. Musiał stać gdzieś bli­sko pół­nocno-zachod­niego rogu wie­żowca, na lewo od potęż­nych pomp wtła­cza­ją­cych do budynku cie­płe powie­trze. Na gęstym śnież­nym dywa­nie widać było ślady butów, ale wiatr już zro­bił swoje – mogli co naj­wy­żej zmie­rzyć dłu­gość kro­ków.

Ślady pro­wa­dziły obok kli­ma­ty­za­to­rów wprost do umo­co­wa­nego przy ścia­nie rusz­to­wa­nia, które – nim nastały mrozy – bez wąt­pie­nia słu­żyło do pro­wa­dze­nia prac remon­to­wych.

Jedy­nym spo­so­bem, by dostać się na górę, było wspię­cie się po zamon­to­wa­nych na stałe, łączą­cych cztery poziomy dra­bi­nach. Ktoś, kto tam wszedł, musiał korzy­stać z ręka­wic, więc pobie­ra­nie odci­sków pal­ców, DNA czy jakich­kol­wiek innych śla­dów, które wiatr już dawno temu poniósł nad Hobo­ken, nie miało naj­mniej­szego sensu. Lucas ruszył na górę.

Pro­teza ręki była mało mobilna – co drugi sto­pień dra­biny Lucas musiał pod­pie­rać się łok­ciem. Noga blo­ko­wała się w kola­nie, kiedy ją pod­no­sił, dzięki czemu mógł wspiąć się po zamar­z­nię­tych sta­lo­wych rurach niczym Spi­der-Man, choć trwało to dłu­żej niż w przy­padku kogoś w pełni spraw­nego.

Wiatr dokład­nie wyczy­ścił plat­formę rusz­to­wa­nia; nie było oznak, żeby ktoś po niej prze­szedł. Lucas wdra­pał się na gzyms.

Tutaj, wysoko ponad mia­stem, wiatr był czymś, czego nale­żało się bać. By tu wejść, sama moty­wa­cja i deter­mi­na­cja nie wystar­czały – trzeba było gusto­wać w cier­pie­niu. Z tak­tycz­nego punktu widze­nia przy Park Ave­nue i Czter­dzie­stej Dru­giej było z tysiąc lep­szych miejsc dla snaj­pera.

Dla­czego aku­rat tutaj?

Lucas pod­szedł do metro­wej ściany i pod­czoł­gał się kolejne dwa metry, nim ujrzał przed sobą pustą prze­strzeń. Utrzy­mu­jąc punkt cięż­ko­ści moż­li­wie naj­ni­żej, powoli wstał. Świa­do­mość, że znaj­duje się czter­dzie­ści jeden kon­dy­gna­cji nad zie­mią, wywo­ły­wała w jego gło­wie dodat­kowy nie­po­kój. Nie miał lęku wyso­ko­ści, ale trzeba być idiotą, by nie mieć respektu dla tego, co siła cią­że­nia i chod­nik mogą zro­bić ze spa­da­ją­cym cia­łem.

Park Ave­nue bie­gnąca w stronę Czter­dzie­stej Dru­giej wyglą­dała jak długi i wąski okop, co spra­wiało, że zada­nie wyda­wało się pro­ste. Ale cofa­jąc się w myślach o krok i sza­cu­jąc wszyst­kie zmienne, Lucas musiał przy­znać, że gno­jek miał tu sporo licze­nia: pręd­kość wia­tru, zmiany świa­tła dzien­nego, opady śniegu, ogra­ni­czona widzial­ność, poprawka (nie­ko­niecz­nie udana) na cel­ność broni, rodzaj ubra­nia, odle­głość. I jedy­nie odro­bina czasu, żeby to wszystko zgrać. Nie każdy snaj­per zdo­byłby się na taki strzał.

Lucas wyjął lunetę i spoj­rzał w dół Park Ave­nue. Widok wypeł­nił dwo­rzec Grand Cen­tral oraz kako­fo­nia radio­wo­zów i miga­ją­cych świa­teł poli­cyj­nych kogu­tów. Zna­la­zły się tam z powodu jed­nej kuli, którą wszy­scy pró­bo­wali zatrzy­mać, cofa­jąc się w cza­sie.

Strzał z tego miej­sca był jak próba nawle­cze­nia nitki pod­czas jazdy na mecha­nicz­nym byku przy dźwię­kach muzyki grupy Motörhead. Namie­rze­nie celu do połowy skrzy­żo­wa­nia, a potem jedy­nie chwilka na kon­cen­tra­cję, kon­trolę odde­chu i naci­śnię­cie spu­stu.

Nie­mal nie­moż­liwe.

Lucas mógł od ręki podać nazwi­ska może trzech osób, które zdo­ła­łyby tego doko­nać – ale nawet w ich przy­padku sta­ty­styka dzia­łała prze­ciwko nim.

A jed­nak on to zro­bił. Trudne, mało praw­do­po­dobne, ale do wyko­na­nia. Doug Hartke by to potwier­dził.

Wiatr wymiótł z gzymsu prak­tycz­nie cały śnieg. Żad­nych zadra­pań, gołę­biego guana ani innych śla­dów na impre­gno­wa­nym kamie­niu – będą­cych dzie­łem czy to aury, czy czło­wieka.

Lucas spoj­rzał na dach, sypiący śnieg i pano­ramę mia­sta. Następ­nie skie­ro­wał wzrok na człon­ków ekipy, któ­rzy mocno się napra­cują, zbie­ra­jąc milion pier­dół, z któ­rych bar­dzo nie­wiele (jeśli w ogóle) do cze­goś się przyda.

Miał już w gło­wie pobieżny obraz czło­wieka, któ­rego szu­kali. Ten ktoś nie powstał w próżni; miał swoje życie. Robił to już wcze­śniej.

Nagle pośród pory­wów wia­tru usły­szał głos Keho­ego.

– No i co, Page? Jak myślisz?! – ryk­nął do niego z dachu.

Lucas obró­cił się i chwilę mu się przy­glą­dał. Już wydał opi­nię, a wszedł tu tylko z cho­ro­bli­wej cie­ka­wo­ści.

– Bingo – odpo­wie­dział.

Roz­dział 8

8

Lucas stał wci­śnięty w kąt pod paję­czyną pokry­tych izo­la­cją szy­bów zamon­to­wa­nych za główną windą towa­rową budynku. Kawa, którą wciąż dono­siła mu Whi­ta­ker, była lep­sza niż ta, którą zwy­kle dawali im pod­czas wyjaz­dów w teren; naj­wy­raź­niej Star­bucks odci­snął swoje piętno także na FBI. Koń­czyny Lucasa już zdą­żyły odta­jać, a pro­tezy stały się mniej sztywne.

Teraz nie myślał już o kawie, tak jak nie przej­mo­wał się w tej chwili defi­cy­tem budże­to­wym; jego myśli sku­piły się na tym, czego mu nie powie­dzieli.

Kehoe ewi­dent­nie coś przed nim ukry­wał – Lucas nie miał poję­cia, co to takiego, ale był tego pewien. Biło to ze wszyst­kiego, co Kehoe mu powie­dział, a co waż­niej­sze – z tego, czego mu nie mówił. Lucas dostrze­gał to w pau­zach i drob­nej zwłoce, z jaką odpo­wia­dał na pyta­nia. I wtedy, gdy patrzył mu pro­sto w oczy, a on spo­glą­dał na niego.

Naj­bar­dziej oczy­wi­stym dowo­dem było jed­nak to, że oprócz Whi­ta­ker wszy­scy go uni­kali. Nie wyni­kało to z onie­śmie­le­nia; Lucas przy­wykł do tego, że onie­śmiela, ale doty­czyło to codzien­nego życia. Na tych ludziach nie robił wra­że­nia. Nie. Uni­kali go, bo tak im kazano.

Kla­syczny numer Keho­ego.

Wła­śnie pił trze­cią kawę, gdy zza rogu wychy­nął ele­gancko ubrany Kehoe, za któ­rym podą­żał Gro­ver Gra­ves. Agentka Whi­ta­ker sta­nęła nieco dalej, koło windy. Lucas ją polu­bił i to nie tylko dla­tego, że była wręcz nie­ziem­sko mil­cząca. Wyczuł, że nad nim czuwa, choć nie umiał okre­ślić, na czym to polega. To się zaczęło już na skrzy­żo­wa­niu, a fakt, że wciąż dono­siła mu kawę, jesz­cze wzmógł to poczu­cie.

Kehoe ścią­gnął ręka­wiczki i podmu­chał w dło­nie. Nawet pod wylo­tem szybu wen­ty­la­cyj­nego Lucas czuł zimne podmu­chy wia­tru. Gra­ves przy­su­nął się do nich z nie­szczę­śliwą miną.

Kehoe mil­czał kilka chwil, nim oznaj­mił:

– Zaosz­czę­dzi­łeś nam mnó­stwo czasu.

– W końcu byście do tego doszli…

– Ow­szem – wtrą­cił się Gra­ves, dając dowód temu, że wciąż pamięta o ich daw­nych rela­cjach.

– Za tydzień lub dwa – dokoń­czył Lucas z bla­dym uśmie­chem.

Na twa­rzy sto­ją­cej przy win­dzie Whi­ta­ker też poja­wił się uśmiech, który zama­sko­wała, kasz­ląc i zakry­wa­jąc usta ubraną w ręka­wiczkę dło­nią.

Kehoe zigno­ro­wał te drobne zło­śli­wo­ści i tylko zga­sił Gra­vesa wzro­kiem. Był jed­nym z tych rzad­kich oka­zów ludzi pra­cu­ją­cych za biur­kiem, któ­rzy byli dobrzy w tym, co robią, bo inte­re­so­wały ich wyniki, a nie biu­rowe roz­grywki. W insty­tu­cji, w któ­rej zawo­dowe awanse są rów­nie cenione jak sku­tecz­ność, byłby wybrań­cem bogów, gdyby tylko na jego biurku pię­trzyły się akta gło­śnych roz­wi­kła­nych spraw. Tym­cza­sem cią­gnęła się za nim masa nie­do­koń­czo­nych śledztw, któ­rymi nikt inny nie chciał się zająć. Kehoe wręcz z tego sły­nął. I choć naj­wy­raź­niej pra­gnął pozo­stać agen­tem dzia­ła­ją­cym w tere­nie, prze­ło­żeni zmu­szali go do robie­nia kariery, aż w końcu po trzy­dzie­stu latach został sze­fem nowo­jor­skiego oddziału FBI. I jed­nym z naj­bar­dziej sza­no­wa­nych w histo­rii.

– Chcę, żebyś się tym zajął – powie­dział Kehoe. – Przez wzgląd na mnie i Hart­kego. On na pewno by tego chciał.

Luca­sowi prze­mknęło przez głowę, czy innym ta wypo­wiedź wydała się rów­nie szczera jak jemu. Prze­my­ślaw­szy sprawę, doszedł do wnio­sku, że ci ludzie to już nie jest jego śro­do­wi­sko i że nie da się zma­ni­pu­lo­wać. Zresztą, nie miał im nic wię­cej do zaofe­ro­wa­nia.

– Nie, dzięki – rzu­cił i ruszył w stronę windy.

– Dokąd idziesz?

– Do domu. Mamy nową pod­opieczną, która źle sypia. – Ski­nął na Whi­ta­ker. – Ona mnie odwie­zie.

Kehoe pró­bo­wał pro­te­sto­wać, ale Lucas już znik­nął.

Kiedy wcho­dzili do windy, Whi­ta­ker powie­działa:

– Nie ma pan zbyt wielu przy­ja­ciół?

Lucas wdu­sił przy­cisk windy zie­lo­nym ano­do­wa­nym kłyk­ciem. Drzwi się zamknęły, Kehoe i Gra­ves znik­nęli im z pola widze­nia.

– A kto to są przy­ja­ciele? – spy­tał.

Roz­dział 9

9

Kiedy wszedł do domu, Erin sie­działa na sofie w gabi­ne­cie mię­dzy komin­kiem a nie­ude­ko­ro­waną cho­inką. Wpa­trzona w ogień relak­so­wała się z kie­lisz­kiem sau­vi­gnon blanc w ręku przy dźwię­kach kosz­mar­nej muzyki, którą tak lubiła, a która – zda­niem Lucasa – nada­wała się do windy u Saksa; tym razem byli to bodajże The Smi­ths. Nie spoj­rzała na niego. Miał nadzieję, że nie jest zła. Z jej roz­cza­ro­wa­niem jakoś sobie radził, ale gdy wpa­dała w gniew, ich komu­ni­ka­cja ogra­ni­czała się do trza­ska­nia drzwiami i mil­cze­nia.

Powie­sił płaszcz na wie­szaku w stylu art déco przy scho­dach, ścią­gnął buty i ruszył wprost ku dwu­oso­bo­wej kana­pie. Zapadł się w skó­rzane fałdy i wycią­gnął przed sie­bie nogę z pro­tezą.

– Cześć, skar­bie.

Przez chwilę mil­czała, a kiedy już się ode­zwała, spy­tała jedy­nie:

– Zamie­rzasz tam wró­cić?

Erin zawsze była nie­ustra­szona i kiedy coś wstrzą­sało jej świa­tem, ata­ko­wała to z byka. Widział z bli­ska jej twarz i to, że ze zło­ści drżą jej mię­śnie.

Wycią­gnął rękę i ujął ją w dłoń. Erin zamknęła oczy i zanu­rzyła w nią pod­bró­dek. Poczuła bijące od niego cie­pło.

– Wyglą­dasz… – W jej gło­sie sły­chać już było tylko roz­cza­ro­wa­nie. – Ina­czej.

Chciał spy­tać, w jakim sen­sie, ale wie­dział, co ma na myśli. I czuł.

Poło­żyła mu nogi na podołku. Zdrową ręką zaczął maso­wać jej lewą stopę. Przy­glą­dała mu się przez chwilę, aż w końcu rzu­ciła:

– Nie masz już trzy­dzie­stu pię­ciu lat.

Nie miało to nic wspól­nego z tym, co chciała przez to powie­dzieć. Jasne, w prze­szło­ści miał dwie ręce, dwie nogi i dwoje oczu. Ale teraz mówiła o sobie i dzie­ciach.

– Pozwól mi się zasta­no­wić.

Sły­sząc to, zdjęła nogi i się­gnęła po sto­jącą na pod­ręcz­nym sto­liku butelkę.

– Wiesz, że to doty­czy też nas. – Napeł­niła kie­li­szek i wstała. – Idę na górę. Jutro wcze­śnie zaczy­nam z dziećmi.

Pró­bo­wał poca­ło­wać ją na dobra­noc, ale już się odda­liła.

Roz­dział 10

10

Lucas posie­dział tro­chę na kana­pie; jego znu­żony sys­tem mecha­niczny spo­wol­nił, a sys­tem ope­ra­cyjny zapa­dał się w stan hiber­na­cji. Adre­na­lina towa­rzy­sząca powro­towi do firmy powoli odpły­wała. Zastą­piło ją poczu­cie winy. Erin miała rację. Byłby skoń­czo­nym idiotą, gdyby zapo­mniał, jak skoń­czył się jego ostatni wypad do mia­sta z odznaką na piersi.

Kiedy tryby w jego gło­wie prze­stały się wresz­cie obra­cać, ogień w kominku prze­mie­nił się w roz­ża­rzony puch. W pokoju zro­biło się chłodno. Zdrowa noga Lucasa zdrę­twiała. Oparł się o pod­ło­kiet­nik i dźwi­gnął z sofy. Jedyną zaletą pro­tez (przy­naj­mniej ręki i nogi) było to, że ni­gdy się nie męczyły – nie dosta­wały skur­czów i nie drę­twiały. Pozwo­lił, by krew spły­nęła do żył i naczyń wło­so­wa­tych zdro­wej nogi. Czuł, jakby pod jego skórą sunęła armia mró­wek, wgry­za­jąc się w mię­śnie i ścię­gna.

Gdy wyima­gi­no­wane insekty skoń­czyły swoją ucztę, prze­niósł cię­żar ciała na zdrową nogę, a kiedy mro­wie­nie osta­tecz­nie ustało, ruszył kory­ta­rzem do kuchni i nalał sobie szklankę mleka z lodówki. Pomy­ślał, co tam u dzieci, o czym śnią w swoim małym wszech­świe­cie.

Ze świe­żym nabyt­kiem, Ali­shą, mieli ich teraz pię­cioro. Bio­lo­giczni rodzice je zawie­dli, a sys­tem posta­wił na nich krzy­żyk. Nie­które tra­fiły tu ze złych domów, nie­które z okrop­nych, a nie­które w ogóle nie miały domu i jakimś cudow­nym zrzą­dze­niem losu tra­fiły do niego i Erin. Nie trzeba było dogłęb­nej zna­jo­mo­ści teo­rii Freuda, by zro­zu­mieć, że oboje pró­bo­wali w ten spo­sób zre­kom­pen­so­wać sobie nie­do­statki wła­snego dzie­ciń­stwa. Teraz, gdy do Weso­łych Trzpio­tów dołą­czyła Ali­sha, zda­wało się, że osią­gnęli masę kry­tyczną. Nie pla­no­wali dal­szego powięk­sza­nia rodziny. Przy­naj­mniej tak sobie obie­cali.

Lucas poli­czył kar­tony mleka w lodówce, upew­nia­jąc się, czy star­czy go na jutrzej­sze śnia­da­nie; nie­by­wałe, ile mleka mogą pochło­nąć dzieci w ciągu jed­nego dnia. Było jesz­cze sześć dwu­li­tro­wych kar­to­nów, więc Lucas nalał sobie drugą szklankę, po czym zjadł kawa­łek zeschnię­tego ched­dara, który zna­lazł w pojem­niku na wędliny.

Wsta­wiw­szy naczy­nia do zmy­warki, wziął jabłko – w misie na kuchen­nej wyspie zawsze było pełno owo­ców – i spraw­dził, czy drzwi od ogrodu są zamknięte. W miesz­ka­niu Dinga wciąż się świe­ciło. Każ­dego innego zimo­wego dnia, gdyby nie mógł zasnąć, Lucas pew­nie by tam zaszedł, zawsze mogąc liczyć, że napiją się piwa albo poroz­ma­wiają. Teraz jed­nak musiał się poło­żyć. Jesz­cze raz spraw­dził, czy drzwi są zamknięte, i ruszył wzdłuż kory­ta­rza.

Jabłko sma­ko­wało, jakby przed chwilą wyjął je z lodówki. Lucas przy­sta­nął i zwięk­szył tem­pe­ra­turę na ter­mo­sta­cie. Spraw­dził drzwi wej­ściowe i ciem­nymi scho­dami podą­żył na górę.

Zatrzy­mał się przy różo­wej lam­pie w kształ­cie sło­nia na pode­ście. Lau­rie koczo­wała w pokoju Ali­shy, śpiąc na pod­ło­dze w zapię­tym pod szyję śpi­wo­rze. Ali­sha spała w łóżku z Lem­mym. Była wyraź­nie odprę­żona. W pokoju uno­siła się woń psich bąków i dzie­cię­cego szam­ponu do wło­sów. Lucas dobrze wie­dział, że nic tak nie pomaga dziecku zasnąć, jak duży kudłaty przy­ja­ciel, który lubi lizać po buzi. A Lemmy, mimo że wyglą­dał groź­nie (mie­szanka doga i mastifa), uwiel­biał dzieci. Zwy­kle skła­niał się ku tym, które potrze­bo­wały naj­wię­cej wspar­cia. Erin i Lucas pod­pa­try­wali, jak zbli­żał się do nowo przy­by­łych i sta­wał się ich prze­wod­ni­kiem. Nie były to czary, ale Lemmy rze­czy­wi­ście dys­po­no­wał intu­icją gra­ni­czącą z misty­cy­zmem.

Lucas przy­sta­nął na pode­ście scho­dów obok pokoju Maude, która spała przy zamknię­tych na klucz drzwiach, na co chwi­lowo się zgo­dzili. W zamian przy­stała na to, żeby Erin nosiła na szyi zapa­sowy egzem­plarz. Lucas sły­szał jej równy chra­pliwy oddech, który w jakiś spo­sób zgry­wał się z tym domem. Maude miała trzy­na­ście lat, była już wła­ści­wie młodą kobietą i, nim się u nich zna­la­zła, spę­dziła sie­dem dłu­gich mie­sięcy w sta­no­wym zakła­dzie opie­kuń­czym. Wcze­śniej miesz­kała w typo­wym domu klasy śred­niej na Sta­ten Island, o któ­rym chciała jak naj­szyb­ciej zapo­mnieć. Na­dal odczu­wała skrę­po­wa­nie przy męż­czy­znach i Lucas ni­gdy nie prze­by­wał z nią sam na sam. Nie chciał, żeby była przy nim zalęk­niona, dla­tego zawsze cze­kał, aż sama do niego przyj­dzie. Miesz­kała u nich już dwa lata. Robił wszystko, żeby zdo­być jej zaufa­nie, i wresz­cie przy­nio­sło to efekt. Gdy spy­tali, czy mogą ją zaadop­to­wać, uści­skała go naprawdę ser­decz­nie. Nie pamię­tał, by kie­dy­kol­wiek poczuł to, co wtedy – nawet gdy pierw­szy raz ode­tchnął pełną pier­sią po tym, jak wybu­dził się w szpi­talu bez paru czę­ści ciała. Uzna­wał to za jeden ze swo­ich naj­więk­szych życio­wych suk­ce­sów.

Zaj­rzał też do Damiena i Hec­tora. Spali spo­koj­nym, głę­bo­kim snem, jakby na świe­cie nie było ludzi z kara­bi­nami. Lucas dokład­nie ich opa­tu­lił i poca­ło­wał w czoło. Damien już nie­długo prze­mieni się w opry­skli­wego nasto­latka i, nim to nastąpi, Lucas chciał zebrać wszyst­kie buziaki, które były do zebra­nia.

Gdy wszedł do sypialni, Erin leżała w łóżku. Po doko­na­nym obcho­dzie nie musiał się upew­niać, czy są sami. Zda­rzało się, że jedno z dzieci wśli­zgi­wało się do nich wie­czo­rem, zwy­kle gdy przy­śniło mu się coś złego, w przed­dzień roz­prawy w sądzie albo gdy nad mia­stem sza­lała burza. Wtedy Lucas zasta­wał w łóżku Erin, a obok mały oddy­cha­jący kłę­bek pościeli.

Deli­kat­nie zamknął drzwi i prze­szedł do łazienki. Czuł, że musi wziąć prysz­nic, choć wąt­pił, że zdoła zmyć z sie­bie wcze­śniej­sze wyda­rze­nia. Keho­ego i jego świata nie da się usu­nąć żelem Irish Spring.

Cze­ka­jąc, aż woda roz­grzeje się pod­czas wędrówki rurami z boj­lera w piw­nicy na dru­gie pię­tro domu, Lucas roze­brał się i wrzu­cił brudne rze­czy do pojem­nika. Zdej­mo­wa­nie ubra­nia było dużo łatwiej­sze niż jego wkła­da­nie, ale mimo to zaj­mo­wało kilka minut, gdyż łączyło się z wygi­ba­sami, które ćwi­czył latami. Naj­gor­sze były dżinsy. Lucas liczył, że kolejna rewo­lu­cja w modzie wyeli­mi­nuje spodnie o pro­stych nogaw­kach, skła­nia­jąc się ku wor­ko­wa­tym, co przy­naj­mniej na kilka lat przy­nio­słoby mu ulgę. W końcu, radość kryje się w dro­bia­zgach.

Gdy wresz­cie sta­nął nagi, łazienkę wypeł­niały kłęby gęstej pary. Lucas odpiął pro­tezę ręki. Była dużo bar­dziej skom­pli­ko­wana niż pro­teza nogi. W łącze­niach gro­ma­dziła się wil­goć i bywało, że cuch­nęła. Pod prysz­ni­cem nie była mu potrzebna, chyba że chciałby sfor­so­wać szybę efek­tow­nym sko­kiem. Potrze­bo­wał tylko nogi.

Wszedł do wyło­żo­nej tra­wer­ty­nem kabiny. Na ścia­nach było tyle alu­mi­nio­wych rączek, że nie powsty­dzi­łaby się jej szkoła wspi­naczki skał­ko­wej. Na początku oka­zały się nie­zbędne, lecz teraz, po dzie­się­ciu latach z okła­dem, Lucas nie pozbył się ich tylko dla­tego, że nie chciało mu się prze­pro­wa­dzać kolej­nego remontu łazienki. Poza tym, kiedy będzie się sta­rzał, te cho­lerne zachwia­nia rów­no­wagi mogą powró­cić, a to, że będzie się sta­rzał, sta­wało się coraz bar­dziej realne.

Woda była nie­mal wrząca. Pozwo­lił, by pocie­kła mu po ple­cach. Bli­zny roz­grze­wały się wol­niej niż reszta ciała. Cie­pło powoli ogar­nęło go całego; mógł się już szy­ko­wać do wyga­sze­nia swo­jej men­tal­nej aktyw­no­ści.

Nie był to jed­nak zwy­kły dzień i to pod żad­nym wzglę­dem. Lucas nie potra­fił wyma­zać obrazu zmro­żo­nych sza­rych komó­rek Hart­kego zaście­ła­ją­cych pla­sti­kową deskę roz­dziel­czą auta.

Ani nie­zdar­nej próby pod­ję­tej przez Keho­ego, żeby znów ścią­gnąć go do FBI.

Mecha­ni­zmy dzia­ła­nia Biura nie były mu obce i Lucas od razu przej­rzał kulawą geo­me­trię jego zacho­wań. Jeśli wie­dział o nim cokol­wiek, to to, że Kehoe ni­gdy nie robił niczego bez wyraź­nego powodu. Zawsze miał jakiś plan.

O co tu cho­dzi?

Czego mu nie mówi?

Pie­przyć to, pomy­ślał Lucas. To koniec. Wypi­sa­łeś się.

Gorąca woda roz­kur­czyła mu mię­śnie, para oczy­ściła płuca, wie­czorne kadry ode­szły w dal. Lucas stał się na powrót wykła­dowcą uni­wer­sy­tetu, który bie­rze prysz­nic.

W kłę­bach pary odchy­lił się, zakrę­cił kurek i postał tak kilka chwil, ocie­ka­jąc wodą, nim wyszedł z par­nej niczym tro­piki kabiny.

Wycie­ra­jąc się ręcz­ni­kiem, spoj­rzał w lustro i wyko­nał ów dziwny ruch, któ­rym wpra­wiał ludzi w zakło­po­ta­nie. Jego zdrowe oko zacho­wało pełną mobil­ność – kolejny z tysiąca maleń­kich cudów, który pozo­stał w nim żywy. Tym­cza­sem to dru­gie, sztuczne, zamo­co­wano w oczo­dole za pomocą paru tyta­no­wych zaci­sków. Było piękne, cera­miczne, wyko­nane ręcz­nie przez arty­stę z Oki­nawy. Nie­stety, pozo­sta­wało cał­kiem nie­ru­chome i za każ­dym razem, kiedy Lucas chciał prze­nieść wzrok, musiał obró­cić głowę. W innym wypadku roz­bieżny wzrok spra­wiał wra­że­nie, jakby w jego gło­wie prze­grzał się jakiś obwód, i więk­szość ludzi wpa­dała na ten widok w panikę. Była to sztuczka, którą Lucas zacho­wy­wał jedy­nie na wyjąt­kowe oka­zje, ale cza­sami tego nie kon­tro­lo­wał i wtedy zwy­kle wszy­scy rzu­cali się do wyj­ścia. Zro­dziło to u niego nawyk nosze­nia oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych w miej­scach publicz­nych – zarówno na dwo­rze, jak i w zamknię­tych pomiesz­cze­niach. Miał świa­do­mość, że nowo nabyte cechy fizyczne kwa­li­fi­kują go do salonu dzi­wów, i zaczął zapusz­czać się w jego naj­od­le­glej­sze zaka­marki.

Wła­śnie owi­jał się ręcz­ni­kiem, gdy usły­szał ciche puka­nie.

– Tak? – rzu­cił w stronę drzwi gło­śniej, niż powi­nien o tej porze.

W łazience poja­wiła się nabur­mu­szona Erin we fla­ne­lo­wym szla­froku.

– Co?

– Te dupki znów przy­je­chały – odpo­wie­działa i wyszła z łazienki.

Roz­dział 11

11

Lucas ruszył na dół w czy­stych dżin­sach i koszulce z kon­certu zespołu, któ­rego prze­stał słu­chać milion lat temu. Był wciąż roz­grzany po kąpieli, a jego lewisy nie dopa­so­wały się jesz­cze do wil­got­nej skóry, dla­tego chwy­cił się porę­czy, żeby nie wylą­do­wać na pode­ście scho­dów jak detek­tyw Mil­ton Arbo­gast z filmu Hitch­cocka. Powie­dze­nie komuś, żeby się wyno­sił, w pozy­cji leżą­cej byłoby mało prze­ko­nu­jące.

W salo­nie cze­kał Kehoe z dwójką agen­tów. Był w płasz­czu, co suge­ro­wało, że nie zamie­rza zostać długo albo spo­dziewa się, że mu na to nie pozwolą. Agenci sta­nęli po obu stro­nach skle­pio­nego wej­ścia niczym rzeźby w antycz­nej świą­tyni. Zda­wało się, że zostali wyko­nani z tego samego mate­riału gene­tycz­nego. Gar­ni­tury z domu towa­ro­wego i fry­zury w stylu mor­mo­nów też mieli iden­tyczne.

Lucas minął ich i prze­szedł kory­ta­rzem do kuchni. Erin stała przy eks­pre­sie do kawy, wpa­tru­jąc się w wyplu­waną przez niego cie­kłą kofe­inę.

– Wra­caj do łóżka – rzu­cił Lucas.

Zer­k­nęła na niego i pokrę­ciła głową. Nie­sa­mo­wite, ile uporu można upchnąć w takiej małej rudej gło­wie.

– Jesteś zmę­czony, a wiem, jak bar­dzo będziesz się tym gryzł. Potrze­bu­jesz kawy. A jesz­cze bar­dziej odpo­czynku. Kubka snu ci nie dam, więc dosta­niesz kawę.

Lucas poca­ło­wał ją w czoło.

– Idź do łóżka, a ja zajmę się kawą.

Cof­nęła się o krok, zło­żyła ręce na piersi i, nie siląc się, żeby obni­żyć głos, powie­działa:

– Wzię­łam urlop, żeby pomóc Ali­shy do nas przy­wyk­nąć. Obie­ca­łeś, że dni wolne od pracy będziesz spę­dzać w domu, żeby­śmy mogli lepiej ją poznać i, co naj­waż­niej­sze, żeby ona lepiej poznała nas. Teraz mam poczu­cie, że będę samotną matką. To nie fair wobec niej i pozo­sta­łych dzieci. Jest Gwiazdka, Luke. Co oni tu robią o tej porze?

Kehoe bez wąt­pie­nia będzie znów cio­sał mu kołki na gło­wie, ale Lucas się wypi­sał i zamie­rzał być kon­se­kwentny.

Skła­małby jed­nak, gdyby nie przy­znał, że ta sprawa go cie­kawi, choćby w wymia­rze czy­sto nauko­wym. Pra­gnął poznać odpo­wie­dzi na wiele pytań, począw­szy od tego, czego naprawdę chciał od niego Kehoe.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki