Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Miasto okien” porusza, zapiera dech w piersiach - to rozrywka najwyższej próby.”
The Wall Street Journal
„Zdecydowany, inteligentny narrator, niezwykły spisek, równie niezwykłe otoczenie, a postacie - jeszcze ciekawsze od nich. Zakochałem się w tej książce.”
Lee Child
Śnieżyca stulecia spowija półmrokiem Nowy Jork. Lucas Page, błyskotliwy były oficer śledczy staje w szranki z niewidocznym mordercą. Zginął jego dawny partner, więc wspiera FBI w działaniach. Tymczasem snajper zdejmuje ofiary, wykazując się wręcz wybitnymi umiejętnościami. A kolejne cele należą do rodziny Page’a.
Aby zidentyfikować i namierzyć bezwzględnego, niepowstrzymanego zabójcę, Page musi odkryć związki łączące w przeszłości ofiary, zanim on sam straci wszystko, co jest dla niego drogie.
„Niestrudzone tempo, akcja gęsta od wydarzeń i sprytny, charakterystyczny bohater nadają tej książce rys wyjątkowości.”
Kirkus Reviews
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 389
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
1
19 grudnia Nowy Jork, Czterdziesta Druga wschodnia przy Park Avenue
Nimi Olsen popełniła błąd, próbując przejść przez Czterdziestą Drugą w połowie drogi między światłami, gdy samochody już ruszyły. Teraz utknęła w zlodowaciałej brei ciągnącej się środkiem asfaltu i marzł jej tyłek. Obok w samobójczym obłędzie pędziły samochody, co kilka sekund muskając lusterkami jej biodro.
Przemykały agresywnie jak nigdy, bo wszyscy mieli dość, byli wkurzeni i gotowi zrobić coś dla draki. Od dwóch tygodni panowały rekordowe mrozy, najsroższe od ponad stu lat. Połowa stacji telewizyjnych nazwała to zmianą klimatu w czasie rzeczywistym i wieściła, że ludzkość zmierza ku zagładzie; druga połowa uznała, że mróz to dowód na propagandową teorię spiskową wymyśloną przez jeżdżących teslami przeżuwaczy jarmużu, pragnących obalić konstytucję. Wszyscy byli zgodni co do jednego – że jest zimno.
Balansowanie na środku jezdni niczym matador próbujący pokonać rozjuszone auta to sytuacja, której wcześniej czy później doświadczy każdy nowojorczyk. Jest to również prosty przepis na to, by twoje nazwisko trafiło do nekrologu. Nimi wychowała się w tym mieście w przekonaniu, że pod samochody wpadają inni. Co roku ponad piętnaście tysięcy pieszych z Manhattanu zaznawało smaku ozdoby na masce auta, czego następstwem była jazda karetką. I choć ledwie dwustu umierało w wyniku odniesionych obrażeń, nie było to doznanie, które Nimi pragnęła przenieść z teorii do praktyki.
Rozejrzała się w obydwie strony, szukając jakiejś luki w hordzie rozpędzonych samochodów. Te wygibasy trwały już pięć minut i Nimi pragnęła wreszcie poczuć pod stopami chodnik.
Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmieniła się choreografia ulicy i sunący Czterdziestą Drugą czarny sedan zwolnił, zjechawszy z wiaduktu Park Avenue. Kierowca machnął do niej zachęcająco. Nimi uniosła nogę i wkroczyła w pustą przestrzeń.
Mijając grill limuzyny, uśmiechnęła się, pomachała do kierowcy i podziękowała mu ruchem warg. Gdy nawiązali kontakt wzrokowy, wszystko zdawało się w porządku. Aż tu znienacka przestało być w porządku…
Widok przez szybę auta nagle się rozmazał i twarz kierowcy zniknęła – była i się zmyła. Zegar na chwilkę przestał robić to, do czego został stworzony, i zamarł wszelki ruch.
Powietrze rozdarł huk wystrzału.
Nimi wrzasnęła.
Nagle pozbawione kierowcy auto gwałtownie ruszyło.
Coś, co można by nazwać refleksem, a co precyzyjnie należy określić jako instynkt, kazało Nimi zerwać się do biegu.
Może gdyby nie było tak ślisko, jej buty miałyby lepszą przyczepność.
Może gdyby miała dłuższe nogi, dobiegłaby do chodnika.
Może gdyby była mocniejszej postury, jej kości i mięśnie ochroniłyby organy wewnętrzne.
Gdyby to był inny dzień, może by przeżyła.
2
Uniwersytet Columbia
Doktor Lucas Page zerknął ostatni raz w migoczący na suficie kosmos wygenerowany przez komputer.
– A zatem, jeśli rzeczywistość jest w istocie niczym więcej jak tylko wysoce zaawansowaną symulacją, to czy naprawdę istnieje możliwość odszyfrowania wszechświata? A jeśli tak, to w jakim celu?
Gdy wypowiedział te słowa, efekt specjalny przesunięcia w czasie, wykreowany przez warte milion dolarów urządzenia optyczne, wygasł i przyciemnione światła audytorium znów zaświeciły pełnym blaskiem.
Page zszedł z podestu, skłonił się i życzył studentom spokojnych świąt Bożego Narodzenia, wolnych od rozmyślań i obowiązków. Wypełniający aulę słuchacze studiów licencjackich poderwali się z miejsc, klaszcząc i wiwatując.
W rozgardiaszu, gdy jedni studenci wciąż klaskali, a inni upychali laptopy do plecaków, Page przemknął po schodach i skrył się za kotarą. Nie odwzajemniał uwielbienia, jakim darzyła go młodzież akademicka, i unikał z nią kontaktów, co niekiedy przybierało formę wręcz komiczną. Nie miał pojęcia, jak reagować na deklaracje typu: „Bardzo podobały mi się pańskie zajęcia, doktorze Page” lub „Mam nadzieję, że będzie pan miał naprawdę udane Święta”. Nie była to też umiejętność, którą pragnął posiąść.
Niezainteresowane tematem tłumy, które przysyłali mu na zajęcia, niemal przyprawiały go o depresję. Studenci przybywali do niego przekonani o własnej wyjątkowości, lecz tylko nieliczni wykazywali choćby podstawową zdolność samodzielnego myślenia. Coraz częściej stawiali mu pytania, które w istocie nimi nie były.
Page wyszedł do holu i ruszył ku schodom. Chciał się urwać możliwie wcześnie, bo gdzieś tam była choinka przeznaczona specjalnie dla niego.
Wspiął się po schodach wyuczonym mechanicznym krokiem, który opanował po latach przeróbek i dopasowywania protezy. Teraz, wchodząc na górę, przeskakiwał po dwa stopnie naraz, co było nie lada wyczynem dla człowieka, któremu chirurdzy ortopedzi już do końca życia wróżyli korzystanie z balkonika. Pokonał trzy kondygnacje w niemal takim tempie jak za dawnych lat.
Page miał pełną świadomość, że z każdym krokiem aula coraz mniej zaprząta jego uwagę. Nie chodziło o to, że nie lubił tego konkretnego rocznika – on go nie cierpiał. I nie żeby nie było tam paru bystrych smarkaczy, bo kilku było – ale odsiewanie ich od głupków okazało się zajęciem wyjątkowo żmudnym, gdyż tych pierwszych było zdecydowanie za mało, a drugich zbyt wielu.
Prowadzone przez niego zajęcia – „Teoria symulacji i kosmos” – stały się największym hitem wydziału, co zakrawało na cud, gdyż Page wymyślił ten cykl któregoś wieczoru, straciwszy nad sobą panowanie po paru głębszych, w ironicznej reakcji na niekończące się akademickie bicie piany, stanowiące podwalinę innych wydziałów. Był to zwykły kawał – i tylko idiota tego nie rozumiał. Page zostawił ujęty w jednym akapicie zarys wykładów na swoim biurku, gdzie wypatrzyła go dziekan podczas jednej ze swoich rzadkich wizyt. Kiedy zaczęła pleść o jego wielkich atutach, nie miał serca powiedzieć jej, że to tylko żart. Dlatego teraz prowadził seminarium, które uznawał za kompletne gówno, dla grupy smarkaczy nieodróżniających teorii naukowej od teorii spiskowej, na wydziale, gdzie nie odróżniano ironii od powagi. Czyli wszystko super.
Drugie piętro było akademickim odpowiednikiem rozejmu bożonarodzeniowego w 1914: licencjaci, asystenci i wykładowcy robili, co mogli, by zachowywać się przyjaźnie, choćby przez ten jeden wieczór. Konsumowali zagraniczne piwo i taniego szampana, starając się sprawić wrażenie pochłoniętych rozmową w oczekiwaniu na ciekawsze przekazy rozświetlające ekrany ich smartfonów.
Page prześliznął się przez kilka powitań, trzy propozycje wypicia piwa, dwie wina i jedną szampana (Perrier-Jouët Grand Brut, a jakże) oraz jedno klepnięcie po plecach i otworzył drzwi, wiedząc, że ujrzy za nimi Debbie oceniającą prace studentów przy akompaniamencie newsów stacji CNN.
Ubiegła jego pytanie, wyciągając rękę z telefonem pełnym wiadomości. Nie spojrzawszy na niego, rzuciła:
– Sześćdziesiąt jeden telefonów. – A skinąwszy w stronę komputera, dodała: – I góra maili.
Na stojącej obok biurka konsoli piętrzyły się nierozpakowane prezenty gwiazdkowe. Page z doświadczenia wiedział, że to alkohol w najróżniejszych permutacjach – uniwersytecki odpowiednik jabłek, które uczniowie dają nauczycielom na zakończenie roku.
– Jakieś wizyty?
Przesiew gości, zwykle marudnych studentów, był głównym zadaniem Debbie, która pisała doktorat z astronomii dalekiej przestrzeni kosmicznej; owo chlubne zajęcie stało w sprzeczności do wyraźnych objawów zespołu Aspergera, których nawet nie próbowała maskować. Jej niepewne reakcje wobec cudzych niewerbalnych zachowań czyniły z niej asystentkę idealną, gdyż pozostawała nieczuła na wszelkie przejawy agresywnej obłudy, którą tak chętnie stosują studenci.
– Dwadzieścia sześć. Jedyną, na którą warto zareagować, to wizyta Haagstroma. Zmarł mu ojciec.
Page przestał przerzucać esemesy.
– Wyślij mu maila i powiadom o dwutygodniowym przedłużeniu terminu. W razie czego niech do mnie zadzwoni. Podaj mu numer mojej komórki.
Debbie ze zdziwieniem uniosła wzrok.
– To jego ojciec, na litość boską! – wyjaśnił Page. – I mamy święta.
– Rozumiem. Po prostu się dziwię.
Lucas skinął na obładowaną prezentami konsolę.
– Wyślesz kartki z podziękowaniami?
Debbie machnęła ręką.
– Wysłałam już wszystkie, oprócz dwóch: do twojego wydawcy i agenta. Agent przysłał porządną szkocką, a wydawca szarpnął się na wielką butlę szampana.
– Wyślij ją do dziekan z życzeniami wesołych świąt.
– To bollinger za tysiąc dolarów!
– To napisz „bardzo wesołych świąt”. – Uśmiechnął się niewyraźnie Page. – A resztę zabierz do domu.
Obraz w rogu monitora Debbie zmienił się i Page mimowolnie się na nim skupił. Gdy na pasku pojawiły się napisy, poczuł przypływ adrenaliny.
– Zrób głośniej. – Był niemal pewien, że jego głos brzmi spokojnie.
Debbie wcisnęła klawisz głośnika.
Ziemista twarz namiastki dziennikarza wpatrywała się w kamerę, a w tle migotały światła koguta. Tekst na pasku biegnącym u dołu ekranu mieszał się z nieporadnym ambiwalentnym dziennikarskim bełkotem; biadolące gadające głowy zdawały się zgadzać co do jednego: ktoś został zastrzelony przez snajpera.
Page puściłby to pewnie mimo uszu, gdyby jego uwagi nie przykuła postać otoczona przez odzianych w kurtki agentów FBI. Tego kroku ani szytego na miarę płaszcza nie dało się z niczym pomylić.
– Czy to nie dla nich kiedyś pracowałeś? – spytała Debbie, nie odrywając wzroku od monitora.
– Nie – skłamał.
3
Czterdziesta Druga przy Park Avenue
Prowadzący śledztwo agent specjalny Brett Kehoe wyszedł zza parawanu skrywającego miejsce zbrodni. Towarzyszył mu Grover Graves relacjonujący komputerowe wyniki modelowe, co w tym konkretnym momencie było eufemistycznym określeniem dla słowa „domysły”. Zrobiło się już ciemno, ale śnieg odbijał światła miasta, dając wrażenie pełni księżyca. Wszyscy wyglądali na podenerwowanych. Nie było podstaw, by przypuszczać, że snajper spakował walizkę i poszedł do domu.
Po ulicy hulał wiatr, nawiewając śnieg pod szalik Kehoego, gdzie topniał i nasączał kołnierz jego płaszcza. W każdy inny wieczór ta ulica byłaby kwintesencją świąt, ale teraz stała się miejscem, gdzie dokonano morderstwa. Wielkie ozdoby zawieszone na ulicznych latarniach dodawały jej aury ponurej ironii, co nie umknęło uwadze agenta.
W sypiącym śniegu Kehoe spojrzał na linię dachów i niezliczonych okien. Ten, kto to zaplanował, dobrze wiedział, co robi; przy takiej pogodzie jego ludzie szybko się zmęczą.
Idąc, Kehoe podświadomie lustrował fasady budynków. Miał w ekipie sześciu snajperów czuwających nad bezpieczeństwem funkcjonariuszy, okolicznych mieszkańców i dupków z mediów. Takie było przynajmniej założenie. Dwa gotowe do akcji oddziały SWAT oraz obecność policji sprawiały, że zabójca musiałby być głupcem – lub samobójcą – gdyby pozostał w pobliżu. A to przekładało się na ogólne podenerwowanie.
Sprawą, która najbardziej niepokoiła Kehoego, była osoba ofiary. Zdarzało się, że agenci federalni ginęli, choć nie tak często, jak powszechnie sądzono, a już na pewno jak głosili to ci idioci z telewizji. Wszyscy zainteresowani wiedzieli jednak, że istnieje taka statystyczna możliwość. Fakt, że ktoś zadał sobie tyle trudu, by zabić jednego z jego ludzi, sugerował, że kryje się za tym coś większego, czego Kehoe nie potrafił jeszcze ogarnąć.
– Jak to możliwe, że stoisz tu i wzruszasz ramionami? To czysta fizyka: A do kwadratu plus B do kwadratu równa się C do kwadratu.
Graves uniósł wodoszczelny tablet sprzężony z programem komputera w wozie dowodzenia.
– Jasne. Pitagoras znał się na rzeczy, ale nie możemy określić poziomego ani pionowego azymutu, czyli nie mamy żadnego punktu zaczepienia.
W pracy Kehoe nigdy nie okazywał emocji. Stawiał sobie to za punkt honoru, ale ile odpowiedzi typu „nie wiem” można znieść?
– Mamy martwego agenta w samochodzie i cywila przyszpilonego do latarni. Nie akceptuję „nie da się”.
Graves ponownie uniósł tablet, jakby na poparcie swoich słów.
– Żeby stwierdzić, skąd strzelał, potrzebujemy danych, których zwyczajnie nie mamy. Nie możemy określić trajektorii lotu kuli, bo nie wiemy, skąd padł strzał. Nie ustalimy jej też na podstawie uszkodzeń zwłok, bo kula rozpruła mu głowę. Nie mamy na czym pracować. Różne pociski różnie się zachowują, niektóre nawet odskakują w tył, jeśli wierzyć ustaleniom komisji Warrena.
– Nie wymądrzaj się – zgasił go Kehoe, przybierając ton samca alfa.
– Przepraszam.
– Monitoring? – Jedyną zaletą wszechobecnej technologii było to, że wszystkie miejsca publiczne były pod okiem kamer.
– Sprawdziliśmy wszystkie nagrania z okolicznych budynków, fotoradarów i komórek przechodniów i mamy jedno wielkie zero. Kamera z taksówki jadącej z przodu, trzy auta dalej, zarejestrowała efekt domina po tym, jak padł strzał, ale nie ma dźwięku, więc nawet nie wiemy, kiedy to się dokładnie stało. Mamy jedynie czterosekundowy przedział, co oznacza, że gdy padł strzał, auto mogło znajdować się w każdym miejscu na skrzyżowaniu. Toczyło się aż do momentu, kiedy uderzyło w latarnię.
– Mówisz „młoda kobieta”.
Graves zerknął znad tabletu.
– Tak, młoda kobieta.
Jak to możliwe, że w drugim pod względem poziomu inwigilacji mieście na świecie nie mogli namierzyć faceta z karabinem na jednej z najruchliwszych ulic? Kehoe miał poczucie, że wszystko, czego szukali, zdawało się wymazane przez złe duchy – lub kogoś, kto doskonale zna się na zabijaniu.
– A nasza recepta na wszystko?
– Wciąż jej szukamy. – Wzruszył ramionami Graves.
– „Szukamy”? – Kehoe głęboko zaciągnął się powietrzem. Poczuł zatrważający spokój; taki, który ogarnia człowieka tuż przed utonięciem. – Wyglądamy jak banda dupków.
Graves znów wzruszył ramionami.
Kehoe ponownie wciągnął powietrze i zapanował nad głosem.
– Śnieg zatrze dużo więcej śladów, jeśli sprawca strzelał z dachu któregoś z tych budynków.
W sumie ciągnęły się na długości półtora kilometra i było w nich prawie trzy tysiące okien. Jego ludzie już przemierzali dach po dachu, ale poszukiwania potrwałyby całą noc, a tyle czasu nie mieli.
– Jeśli nie ma pan magicznego oka, nic tu nie poradzimy. – Graves był najwyraźniej zrezygnowany.
Kehoe obrócił się ku Park Avenue, w stronę radiowozów, karetek, krzątających się wokół agentów, wielkich ozdób świątecznych, śniegu, wiatru i dwóch ofiar. Uniósł wzrok ku ciągnącym się aż po horyzont oknom, nim zawrócił i ruszył przed siebie.
– Dokąd pan idzie? – spytał Graves.
– Po magiczne oko.
4
Upper East Side
Lucas Page załadował zmywarkę, a Erin pozmywała resztę naczyń w oczekiwaniu na wieczorną bajkę. Mimo że wcześnie wyszedł z uczelni, Lucas spóźnił się na kolację, co miało swoje zalety, bo lepiej, żeby dzieci nie oglądały go w złym humorze. Chciał go zwalić na niechęć do oceniania prac semestralnych, ale byłaby to jedynie wymówka. Zaczęło się od wypowiedzi tego potwora z CNN. Dobrze, że przynajmniej wrócił do domu z choinką.
Zwykle starał się zdążyć na kolację. Rutyna przyczynia się do rozwoju dzieci, a większość z nich przed dołączeniem do ich rodziny nie jadała warzyw ani nie widziała budzika. Czasami jednak musiał zostać w laboratorium do późna. Dziś, ciągnąc przez kuchnię wielką sosnę, Lucas zyskał w domu mnóstwo punktów. Było to miłe wytchnienie od złej karmy, jaką poczuł, gdy obejrzał tamtą wiadomość w CNN.
Nie był to zwykły wieczór, gdyż musieli zadbać o nową podopieczną. Erin wzięła dwa miesiące urlopu, żeby nie dzielić obowiązków między dom a pracę w szpitalu. Lucas obiecał jej pełne dwa tygodnie przerwy świątecznej, tymczasem nawet nie wyrobił się dzisiaj na kolację. A przecież mówią, że jego słowo jest święte… Erin nie obchodziło, że ta wiadomość aż tak nim wstrząsnęła i że trochę za długo zabawił na placu z choinkami. To było dziecko, nie akademicki eksperyment – nie liczyły się intencje, tylko efekty.
Lucas akurat wstawiał kubki do zmywarki, gdy za oknem rozpętała się burza. W mieszkaniu Dinga nad garażem paliło się światło, a z komina ulatywał dym.
Zima zaczęła się w listopadzie – pierwszy śnieg spadł dziesięć dni przed Świętem Dziękczynienia. Na wiele tygodni zasypał ogród, nad którym górowała wystająca ze śniegu wielka huśtawka – niczym porzucona platforma wiertnicza z książki dla dzieci Dr. Seussa. Nic nie wskazywało, że wkrótce przestanie sypać; Lucas nie pamiętał takich opadów. Tegoroczne pobiły wszelkie rekordy. Zapach sosnowych igieł w połączeniu ze scenerią za oknem tworzył właściwą atmosferę. Parafrazując słowa Johnny’ego Mathisa, rzeczywiście czuło się święta.
Lucas próbował skupić się na naczyniach, lecz co rusz zerkał na telewizyjne wiadomości.
Migoczący ekran zwykle przydawał kuchni ciepła, lecz teraz odbijał się złowrogim błękitnym blaskiem w marmurach i sprzętach ze stali nierdzewnej. Lucas ściszył dźwięk, patrząc kątem oka, jak prezenter usiłuje za wszelką cenę upodobnić się do Jamesa Earla Jonesa. Z każdym ujawnianym szczegółem stary, drzemiący w Lucasie mechanizm zgrzytał, jakby próbował znów się uruchomić.
Wycierał zlew, gdy ponownie przykuła jego uwagę ta sama postać z przeszłości – ta sama sylwetka, to samo ubranie. Tak wyglądał tylko jeden człowiek…
Zakręcił wodę, wytarł ręce i podkręcił głos w telewizorze. Gdy wróciła Erin, stał oparty o kuchenną wyspę.
– Co to za wiadomość? – Widząc jego minę, zamarła, spojrzała na telewizor, a potem tym swoim badawczym wzrokiem znów na niego. – Luke?
Jej spojrzenie wędrowało od jego zdrowego do sztucznego oka; patrzyła tak tylko wtedy, kiedy była zła albo rozczarowana. Wiedział, że tym razem to i jedno, i drugie. Mógł zareagować na wiele sposobów, ale z pewnością nie chciał się przed nią tłumaczyć.
Anderson Cooper dzielił teraz ekran telewizora z zasiadającym w studiu prezenterem wiadomości Wolfem Blitzerem. Blitzer robił wszystko, żeby wyglądać na zatroskanego, gdy Cooper udzielał wymijających odpowiedzi na temat nieznanego sprawcy ataku, jego motywów, ofiary oraz narzędzia zbrodni. Tylko jedno było pewne – że pogoda utrudni śledztwo.
Lucas pochylił się nad ekranem, kiedy jeszcze raz pokazali miejsce ataku i za plecami Coopera przeszła przez ulicę tamta postać.
– Pamiętasz go? – spytał.
Erin niechętnie przeniosła wzrok na telewizor. Kiedy ujrzała człowieka, o którego pytał, nagle zesztywniała.
Z holu dobiegł głos Maude.
– Jesteśmy gotowi!
Erin nawet nie drgnęła, tylko wpatrywała się w ekran.
– Brett Kehoe – rzuciła beznamiętnie.
– Zgadza się.
Maude znów zawołała.
– Za chwilę! – odkrzyknęła Erin, po czym wciąż wpatrzona w telewizor dorzuciła, już łagodniej: – Dajcie mi jeszcze minutkę. – A potem spytała Lucasa: – Czy to dotyczy ciebie?
Tymczasem Kehoe kierował się ku grupce kobiet i mężczyzn w kurtkach z napisem FBI.
– Nie wiem.
Erin podniosła pilota, wyłączyła telewizor i cisnęła go na marmurowy blat. Klapka skrywająca baterie odpadła i trzy paluszki potoczyły się po podłodze. – Przestań oglądać to gówno. Czas na bajkę.
Kwadrans później sceny z Opowieści wigilijnej mieli już za sobą i Lucas czytał fragment Ulicy Sezamkowej. Wśród dzieci jak zwykle zapanował stan niemal spokoju, który następował po zabawie i poprzedzał czas snu. Książeczka była trochę przestarzała i Lucas miał kłopot z naśladowaniem głosów, z wyjątkiem pana Snuffleupagusa, ale za to dzieci zawsze bawiło, kiedy śpiewał.
Maude odrabiała lekcje przy dębowym bibliotecznym stole, najpewniej przygotowując się do jutrzejszego testu z algebry. Erin siedziała na dużym skórzanym fotelu z drewnianymi podłokietnikami, stojącym obok kominka. Damien i Hector z zapałem, choć nieporadnie, bawili się koło choinki w przywoływanie duchów, a Alisha, będąca z nimi dopiero od trzech dni, zaszyła się z Laurie i psem na siedzisku w wykuszu okna. Dziewczynki wyraźnie się zaprzyjaźniły. Laurie spodobała się odgrywana pierwszy raz rola starszej siostry.
Mowa ciała Erin nieco złagodniała, bez wątpienia w reakcji na występ Lucasa w roli Florka. Była to jedna z tych chwil, kiedy wszystko było niemal w porządku – chociaż nie do końca.
Lucas był akurat w trakcie bardzo kiepskiego wykonania piosenki o alfabecie, gdy uwagę Alishy i Laurie przykuło coś, co działo się za oknem. Z początku obie przyglądały się temu z zaciekawieniem, ale gdy Alisha mocniej przytuliła do siebie Lemmy’ego, Lucas przestał śpiewać, zamknął książkę i podszedł do okna, w którym odbijała się sylwetka siedzącej na fotelu Erin.
Przy krawężniku zaparkowały dwa radiowozy i para czarnych SUV-ów z włączonymi kogutami. Drzwi wszystkich aut otworzyły się jednocześnie i na śnieg wyskoczyła grupa ludzi wystarczająca do stworzenia drużyny futbolowej. Radiowozami przyjechało sześciu policjantów, a SUV-ami ośmiu tajniaków. Lucas rozpoznał elegancko ubraną postać z telewizji – Brett Kehoe w towarzystwie siedmiu tajniaków.
Kehoe odłączył się od pozostałych i ruszył ku drzwiom. Reszta zajęła pozycje na chodniku – Lucasowi przemknęło przez głowę, że strategiczne. Kehoe zawsze otaczał się kompetentnymi ludźmi.
Lucas położył zdrową dłoń na ramieniu Alishy.
– Nie martw się, słonko. Nie przyjechali po ciebie.
– Kurczę! – rzuciła Erin zza jego pleców.
Lucasa zdziwiło, że nawet na widok tej małej armii na chodniku umiała opanować nerwy przy dzieciach. Kolejna magiczna cecha, która go w niej pociągała. Wiedział jednak, że nie powinien rzucać jej spojrzenia, kiedy podchodził do drzwi.
Rozbrzmiał dzwonek. Lucas kilkakrotnie zaczerpnął głęboko powietrza, nim otworzył solidne dębowe drzwi z witrażami szefowi nowojorskiego oddziału FBI. Cztery ubrane w identyczne kurtki klony sunęły po schodach za nim.
Kehoe się nie przywitał ani nie uśmiechnął. Nawet nie wyciągnął ręki. Spytał jedynie:
– Oglądałeś wiadomości?
5
Lucas wyjmował naczynia ze zmywarki, gdy Kehoe przedstawiał mu swoją propozycję. Nie zaproponował, żeby zdjął płaszcz – nie chciał, żeby przypadkiem poczuł się jak u siebie. Lucas nie miał tym ludziom nic do zaoferowania, co najwyżej niechęć.
Kehoe nie zaczął od przeprosin, a Lucas ich nie oczekiwał, choć jedno i drugie byłoby na miejscu. Dziesięć lat to jednak szmat czasu, a Kehoe nie był człowiekiem leniwym intelektualnie – z pewnością przepracował swoje emocje względem tego, jak kiedyś potoczyły się sprawy.
Jeśli w ogóle je miał.
Rzecz jasna, finalnie nie była to niczyja wina. To, co się zdarzyło, nie miało znaczenia, nie było zamierzone i nie wynikało z żadnego planu. Po prostu świat rozwarł ramiona i rzucił to swoje obojętne „walcie się”, które nie przejdzie nawet do historii. A wszystko przez to, że znaleźli się dokładnie tam, gdzie nie powinni, w dokładnie najgorszym momencie.
Kehoe położył na stole rysunek. Przedstawiał plan miejsca zdarzenia z wpisanymi ołówkiem komputerowo precyzyjnymi pomiarami; tu Kehoe też wykazał się sprawnością.
– Ofiara zmierzała Czterdziestą Drugą na zachód i została trafiona w chwili, kiedy zjechała z wiaduktu. Strzał padł od strony południowej.
Nie mogąc się powstrzymać, Lucas przytknął aluminiowy palec do miejsca, gdzie dwie drogi nachodziły na siebie.
– Kula przeleciała tym korytarzem? – Bar pod estakadą był jednym z miejsc, do których często zabierał dzieci na śniadanie po niedzielnej wizycie w bibliotece. – Skąd dokładnie strzelano?
– Wiemy jedynie, że kierowca oberwał na skrzyżowaniu. Świadkowie zeznali, że huk wystrzału był słyszalny dopiero po dwóch, trzech sekundach.
Świadkowie słyną z braku precyzji dotyczącej pory zdarzeń, lecz zwłoka między wystrzałem a odgłosem była na tyle duża, że wszyscy ją zauważyli, a to sugerowało, że należało zakładać tu spory dystans. Sugerowało również, że snajper nie zastosował tłumika.
– Kaliber?
– Kula przeszyła maskę. Jeszcze jej nie znaleźliśmy.
– Chciałeś powiedzieć „szybę”?
– Nie. Przeszła przez maskę.
Teraz Lucas już wiedział, dlaczego Kehoe znalazł się w jego kuchni. Pomyślał o korytarzu Park Avenue, szpalerze drapaczy chmur i okien dających niezliczone możliwości człowiekowi z karabinem.
– Druga ofiara zginęła potrącona przez samochód, kiedy kierowca stracił nad nim panowanie. Była członkinią New York Ballet.
Z każdym klockiem tej układanki motywy działania Kehoego stawały się coraz bardziej oczywiste. Tego rodzaju zdarzenie mogło w szybkim czasie podważyć zaufanie obywateli do władz. A w zamkniętym ekosystemie, jakim jest Nowy Jork, trzeźwe reakcje mieszkańców to jedyna rzecz zdolna powstrzymać chaos.
– Rozumiem problem, ale nie wiem, jak mógłbym pomóc. Kiedy tu wszedłeś, już dawno wypisałem się z branży, a teraz wypisuję się na amen – oświadczył Lucas, całkiem nieźle małpując Harrisona Forda w roli Ricka Deckarda.
Kehoe przyglądał mu się badawczo. Lucas dobrze go znał i wiedział, że to jeszcze nie koniec. Teraz spróbuje namieszać mu w głowie. Lucas czekał na jego kolejny ruch.
– Jeszcze jedno. – Sposób, w jaki Kehoe to powiedział, zwiastował prawdziwą bombę.
Lucas wytrzymał jego spojrzenie, wpatrując się w niego zdrowym okiem.
– Mówiłem ci, wypisałem się.
Kehoe zabrał rysunek ze stołu, zwinął go, z powagą skinął głową i już zdawało się, że wyjdzie, gdy nagle przystanął i ze smutnym uśmiechem rzucił:
– Powinieneś wiedzieć, że ofiara to twój dawny partner, Doug Hartke.
6
Czterdziesta Druga przy Park Avenue
Lucas stał na Czterdziestej Drugiej pod wiaduktem Park Avenue z planami sytuacyjnymi w ręku. Pokryto je laminatem i umieszczono w grubym na trzy centymetry skoroszycie z logo FBI. Dokumenty już na niego czekały, gdy SUV Kehoego zaparkował na miejscu zdarzenia przy okazałym wozie dowodzenia marki Blue Bird. Właściwie nie było z nich żadnego pożytku.
Czterdziestą Drugą zamknięto w obydwu kierunkach, a Park Avenue na długości trzech przecznic na południe i tak powstał korek, który zwykle widywało się w lipcu. Ulicę pstrzyły policyjne radiowozy i SUV-y FBI; światła kogutów odbijały się od śniegu, betonu i szyb, przydając tej scenie atmosfery jakiejś piekielnej dyskoteki.
Był mróz. Wiatr hulał między budynkami i dął wzdłuż Park Avenue, wzniecając wiry, które w innych okolicznościach zdawałyby się piękne. Asfalt pokrywała brudna zamarznięta breja, chrzęszcząca pod stopami niczym czipsy. Lucas z trudem utrzymywał równowagę. W niskich temperaturach zawsze sztywniała mu łydka. Proteza była wykonana głównie z aluminium, ale śruby na łączeniach wytopiono ze stali nierdzewnej, a kilka innych elementów uformowano z tytanu i włókna węglowego. Każdy materiał kurczył się w innej temperaturze, co zmniejszało mobilność. Lucas rekompensował to zamaszystymi ruchami zdrowej nogi, co sprawiało, że na mrozie jego chód stawał się jeszcze bardziej charakterystyczny.
Kiedy dojechali na miejsce, Lucas spytał, kto dowodzi. Kehoe wskazał na wielką kanciastą postać stojącą obok policyjnego parawanu, w której bez cienia wątpliwości rozpoznał Grovera Gravesa. Nigdy nie mogli się ze sobą dogadać. Żywili do siebie niechęć, której nie pokona żaden uścisk dłoni, uśmiech ani choćby najlepsze intencje. Graves jak nikt przeczył zasadzie, że Kehoe pracuje tylko z najlepszymi, a powierzenie mu przez Kehoego tak ważnego śledztwa zdawało się kompletnie nie w jego stylu.
Stojąc po dwóch stronach ulicy, Lucas i Graves skinęli do siebie na powitanie. Kehoe wyjaśnił Lucasowi, że przez kilka ostatnich lat Graves był szefem Hartkego. Szczegół ten zaskoczył Lucasa. Hartke nie znosił durnia prawie tak jak on; Lucas nie wyobrażał sobie, jak mógł wykonywać jego rozkazy. Być może właśnie dlatego Kehoe powierzył śledztwo Gravesowi – chciał go zmusić do wzięcia odpowiedzialności za swoich ludzi.
Lucas nie będzie musiał pracować ani z nim, ani z Kehoem. Przyjechał tu, żeby wyświadczyć przysługę dawnemu partnerowi. O Hartkem można było mówić różne rzeczy, czasami niezbyt pochlebne, ale przyjaźnili się. A to znaczyło, że Lucas był mu to winien. No więc przyjechał i stał teraz na ulicy, wczuwając się w rolę.
Dwójka agentów, których przydzielił mu Kehoe, stanęła z tyłu, na rogu, i obserwowała go z właściwą sobie zaplanowaną obojętnością. Jeden wyglądał jak odlew typowego gościa zza biurka – nijakiego przeciętniaka. Drugim była ciemnoskóra dziewczyna, której powolne, rozmyślnie cierpliwe ruchy świadczyły, że jest twardzielką. Oboje zachowywali się dyskretnie i profesjonalnie, i nie wchodzili mu w drogę.
Przyjrzawszy się przez moment topografii miejsca zdarzenia, Lucas uświadomił sobie, że stanął za latarnią. Oznaczało to, że jego system operacyjny aktualizuje się automatycznie. Niesamowite, jak szybko ten rodzaj myślenia staje się intuicyjny. Jeszcze bardziej niesamowite jest to, jak długo pozostaje aktywny, mimo że stał się już zbędny niczym utracona kończyna. Po niezliczonych pobytach w szpitalu, operacjach, rehabilitacjach i sennych koszmarach dopiero niemal po roku Lucas był w stanie wejść w tłum. Trwało to długo, ale lęk w końcu wyparował. Do dzisiaj.
Ostrożność nie była tu zwykłą przezornością, lecz podstawą działania, bo gdy spojrzeć na to z dystansu, w mieście okien nie ma nic gorszego niż ściganie człowieka z karabinem.
– Pieprzyć to – rzucił pod nosem Lucas i wyszedł na skrzyżowanie.
Ofiara – jego dawny partner i przyjaciel – wciąż była w samochodzie, ukrytym przed ciekawskimi spojrzeniami za policyjnym parawanem.
Lucas nigdy nie zapomni, jak wyglądał Hartke. Rozbita czaszka uwalnia fontannę krwi, tryskającej pod ciśnieniem stu trzech hektopaskali, której w organizmie jest ponad siedem i pół litra. W zamkniętym pomieszczeniu, takim jak samochód, widok ten przekłada się na senne koszmary, które prześladują cię do końca życia – a Lucas miał już sporą kolekcję takich obrazków.
Nie rozmawiał z Hartkem przez trzy lata, ale wysyłali sobie kartki na święta i rzadkie maile z groźbami odwiedzin, które nigdy nie doszły do skutku. Lucas nie mógł go za to winić. To, co spotkało jego, było przykrym przypomnieniem, że w tym fachu zdarzają się prawdziwe nieszczęścia. A stróże prawa, zwłaszcza tacy oldskulowi jak Hartke, są bardzo przesądni. Nawet jeśli nigdy by się do tego nie przyznał, gdzieś w zakamarkach swojego nieufnego umysłu Hartke obawiał się, że pech Lucasa może być zaraźliwy. Dlatego Lucas nigdy nie miał o to do niego żalu.
Teraz spojrzał w głąb ulicy, wciągnął powietrze i w myślach odepchnął od zwłok dawnego partnera srogą zimę, światła kogutów, zastępy ubranych na granatowo funkcjonariuszy, wielkie ozdoby świąteczne i policyjny parawan.
Czy wciąż to w sobie miał? Jeśli prawdą było to, co o nim mówili, nie był w stanie robić rzeczy, którymi się chełpił. Nie z ludzkim umysłem.
Był tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać, więc zamknął oczy i czekał, aż się zacznie.
Myślał o tym, co ujrzał za policyjnym parawanem. O rozbitej szybie auta i o rozbryzgach mózgu przyjaciela. O nagraniu z kamery na desce rozdzielczej, które pokazał mu Kehoe, i o czterosekundowym przedziale czasowym po tym, jak samochód przeszyła kula. O tym, gdzie jest i dlaczego zgodził się tu przyjechać.
Potem otworzył oczy i wszystko odnalazło swój kontekst.
Natychmiast.
Automatycznie.
Ulica nagle ożyła; doświadczał tego już tak dawno temu, że poczuł się, jakby wniknął w cudzą halucynację.
W jednej chwili świat został zredukowany do zawiłych kwestii geometrii.
Drobne elementy składowe miasta przyjęły nowe cechy – cegły i kamienne płyty stały się jednostkami miar. Łączyły się z większymi elementami – oknami, drzwiami i latarniami – które z kolei zyskały własne, współzależne od siebie, numeryczne znaczenie. I nagle wszystko było jednością, miasto przeobraziło się w matrycę powiązanych ze sobą cyfr, ciągnącą się aż po horyzont mozaiką liczb.
Lucas stanął na skrzyżowaniu, uniósł ręce i zaczął powoli obracać się w miejscu, chłonąc numeryczną panoramę miasta, która pulsowała, tańczyła i migotała w jego głowie. Przyjmował te liczby i przetwarzał je w serie intuicyjnych algorytmów, których nawet on nie rozumiał. Był to proces, którego automatyzmu nie potrafił wytłumaczyć. Zupełnie jakby znalazł się w epicentrum jakiegoś wiru; linijki ścielących się wokół kodów wirowały z taką prędkością, że nie sposób było świadomie je wchłonąć.
Z chwilą gdy wykonał pierwszy pełny obrót, przestał dostrzegać budynki, chodniki i radiowozy z migającymi kogutami. Zapomniał o parkujących autach i ubranych na granatowo funkcjonariuszach spacerujących pokrytymi śniegiem chodnikami. Widział jedynie liczby – i tylko je rozumiał.
Były wszędzie.
I nagle… skończyło się.
Lucas zamrugał i cały ten cyrk zniknął. Wszystko – cyferki, geometria, odległości. Została tylko mroźna zimowa sceneria, natłok radiowozów i zamarły ruch uliczny.
Lucas spojrzał w dół Park Avenue i jego umysł połączył wszystkie elementy. Już nie słyszał klaksonów zawracanych z drogi aut, nie czuł wrednych pocałunków mrozu i nie mrużył oczu w padającym śniegu. Wpatrywał się w ceglaną oś wyrastającą z ziemi niczym góra będąca domem King Konga. Był to jedyny budynek przy tej alei zaprojektowany ukośnie, z przesunięciem pod kątem dziewięćdziesięciu stopni. Jeden z jego rogów górował nad Park Avenue. Był oddalony od miejsca zdarzenia o siedemset sześć metrów, plus minus kilka centymetrów.
Idealne miejsce.
Lucas zwrócił się agentki:
– Jak się nazywasz?
– Whitaker – odpowiedziała przyjaznym tonem kontrastującym z ostrą powierzchownością. Lucas mógł dostrzec jedynie jej zęby odcinające się na tle czerni kaptura.
– Whitaker, przekaż Kehoemu, że już wiem, skąd strzelał. – Skinął w stronę odległego budynku, który w jego głowie przemienił się w zbiór geometrycznych płaszczyzn połączonych cyframi z resztą miasta. Uniósł aluminiową rękę i wskazał na wieżowiec. – Z dachu budynku numer trzy przy Park Avenue.
7
Mimo że zaprojektowany przez tę samą firmę architektoniczną, która stworzyła Empire State Building, budynek przy Park Avenue 3 nie był w najmniejszym stopniu tak okazały jak najwybitniejsze dzieło jej autorstwa. Odpychający monolit, który wyrastał na Manhattanie na wysokość prawie stu siedemdziesięciu metrów, kojarzył się z typowym apartamentowcem. Brakowało mu bezczelnej brzydoty Trump Tower, choć i tak wyglądał pretensjonalnie. Mógł powstać wszędzie na świecie, nie zdobywając nominacji do żadnej nagrody.
Jego dach był wielkości boiska futbolowego. Stały tam dwie nadbudówki mieszczące wyjścia ewakuacyjne oraz podłączenia mediów, wieżę ciśnień i rząd klimatyzatorów wielkości tira, pracujących tak głośno, że wszystko od nich wibrowało. Ten dach przypominał średniowieczny zamek albo dziedziniec więzienia. Otaczała go sześciometrowa ściana wyglądająca jak mury obronne. Wewnątrz hulał wiatr, tworząc wiry i lokalną zamieć.
Wszyscy skupili się na Lucasie w oczekiwaniu na objawienie się jego magicznej mocy. Tymczasem konkretna pozycja snajpera nie wymagała wielkiej wyobraźni. Musiał stać gdzieś blisko północno-zachodniego rogu wieżowca, na lewo od potężnych pomp wtłaczających do budynku ciepłe powietrze. Na gęstym śnieżnym dywanie widać było ślady butów, ale wiatr już zrobił swoje – mogli co najwyżej zmierzyć długość kroków.
Ślady prowadziły obok klimatyzatorów wprost do umocowanego przy ścianie rusztowania, które – nim nastały mrozy – bez wątpienia służyło do prowadzenia prac remontowych.
Jedynym sposobem, by dostać się na górę, było wspięcie się po zamontowanych na stałe, łączących cztery poziomy drabinach. Ktoś, kto tam wszedł, musiał korzystać z rękawic, więc pobieranie odcisków palców, DNA czy jakichkolwiek innych śladów, które wiatr już dawno temu poniósł nad Hoboken, nie miało najmniejszego sensu. Lucas ruszył na górę.
Proteza ręki była mało mobilna – co drugi stopień drabiny Lucas musiał podpierać się łokciem. Noga blokowała się w kolanie, kiedy ją podnosił, dzięki czemu mógł wspiąć się po zamarzniętych stalowych rurach niczym Spider-Man, choć trwało to dłużej niż w przypadku kogoś w pełni sprawnego.
Wiatr dokładnie wyczyścił platformę rusztowania; nie było oznak, żeby ktoś po niej przeszedł. Lucas wdrapał się na gzyms.
Tutaj, wysoko ponad miastem, wiatr był czymś, czego należało się bać. By tu wejść, sama motywacja i determinacja nie wystarczały – trzeba było gustować w cierpieniu. Z taktycznego punktu widzenia przy Park Avenue i Czterdziestej Drugiej było z tysiąc lepszych miejsc dla snajpera.
Dlaczego akurat tutaj?
Lucas podszedł do metrowej ściany i podczołgał się kolejne dwa metry, nim ujrzał przed sobą pustą przestrzeń. Utrzymując punkt ciężkości możliwie najniżej, powoli wstał. Świadomość, że znajduje się czterdzieści jeden kondygnacji nad ziemią, wywoływała w jego głowie dodatkowy niepokój. Nie miał lęku wysokości, ale trzeba być idiotą, by nie mieć respektu dla tego, co siła ciążenia i chodnik mogą zrobić ze spadającym ciałem.
Park Avenue biegnąca w stronę Czterdziestej Drugiej wyglądała jak długi i wąski okop, co sprawiało, że zadanie wydawało się proste. Ale cofając się w myślach o krok i szacując wszystkie zmienne, Lucas musiał przyznać, że gnojek miał tu sporo liczenia: prędkość wiatru, zmiany światła dziennego, opady śniegu, ograniczona widzialność, poprawka (niekoniecznie udana) na celność broni, rodzaj ubrania, odległość. I jedynie odrobina czasu, żeby to wszystko zgrać. Nie każdy snajper zdobyłby się na taki strzał.
Lucas wyjął lunetę i spojrzał w dół Park Avenue. Widok wypełnił dworzec Grand Central oraz kakofonia radiowozów i migających świateł policyjnych kogutów. Znalazły się tam z powodu jednej kuli, którą wszyscy próbowali zatrzymać, cofając się w czasie.
Strzał z tego miejsca był jak próba nawleczenia nitki podczas jazdy na mechanicznym byku przy dźwiękach muzyki grupy Motörhead. Namierzenie celu do połowy skrzyżowania, a potem jedynie chwilka na koncentrację, kontrolę oddechu i naciśnięcie spustu.
Niemal niemożliwe.
Lucas mógł od ręki podać nazwiska może trzech osób, które zdołałyby tego dokonać – ale nawet w ich przypadku statystyka działała przeciwko nim.
A jednak on to zrobił. Trudne, mało prawdopodobne, ale do wykonania. Doug Hartke by to potwierdził.
Wiatr wymiótł z gzymsu praktycznie cały śnieg. Żadnych zadrapań, gołębiego guana ani innych śladów na impregnowanym kamieniu – będących dziełem czy to aury, czy człowieka.
Lucas spojrzał na dach, sypiący śnieg i panoramę miasta. Następnie skierował wzrok na członków ekipy, którzy mocno się napracują, zbierając milion pierdół, z których bardzo niewiele (jeśli w ogóle) do czegoś się przyda.
Miał już w głowie pobieżny obraz człowieka, którego szukali. Ten ktoś nie powstał w próżni; miał swoje życie. Robił to już wcześniej.
Nagle pośród porywów wiatru usłyszał głos Kehoego.
– No i co, Page? Jak myślisz?! – ryknął do niego z dachu.
Lucas obrócił się i chwilę mu się przyglądał. Już wydał opinię, a wszedł tu tylko z chorobliwej ciekawości.
– Bingo – odpowiedział.
8
Lucas stał wciśnięty w kąt pod pajęczyną pokrytych izolacją szybów zamontowanych za główną windą towarową budynku. Kawa, którą wciąż donosiła mu Whitaker, była lepsza niż ta, którą zwykle dawali im podczas wyjazdów w teren; najwyraźniej Starbucks odcisnął swoje piętno także na FBI. Kończyny Lucasa już zdążyły odtajać, a protezy stały się mniej sztywne.
Teraz nie myślał już o kawie, tak jak nie przejmował się w tej chwili deficytem budżetowym; jego myśli skupiły się na tym, czego mu nie powiedzieli.
Kehoe ewidentnie coś przed nim ukrywał – Lucas nie miał pojęcia, co to takiego, ale był tego pewien. Biło to ze wszystkiego, co Kehoe mu powiedział, a co ważniejsze – z tego, czego mu nie mówił. Lucas dostrzegał to w pauzach i drobnej zwłoce, z jaką odpowiadał na pytania. I wtedy, gdy patrzył mu prosto w oczy, a on spoglądał na niego.
Najbardziej oczywistym dowodem było jednak to, że oprócz Whitaker wszyscy go unikali. Nie wynikało to z onieśmielenia; Lucas przywykł do tego, że onieśmiela, ale dotyczyło to codziennego życia. Na tych ludziach nie robił wrażenia. Nie. Unikali go, bo tak im kazano.
Klasyczny numer Kehoego.
Właśnie pił trzecią kawę, gdy zza rogu wychynął elegancko ubrany Kehoe, za którym podążał Grover Graves. Agentka Whitaker stanęła nieco dalej, koło windy. Lucas ją polubił i to nie tylko dlatego, że była wręcz nieziemsko milcząca. Wyczuł, że nad nim czuwa, choć nie umiał określić, na czym to polega. To się zaczęło już na skrzyżowaniu, a fakt, że wciąż donosiła mu kawę, jeszcze wzmógł to poczucie.
Kehoe ściągnął rękawiczki i podmuchał w dłonie. Nawet pod wylotem szybu wentylacyjnego Lucas czuł zimne podmuchy wiatru. Graves przysunął się do nich z nieszczęśliwą miną.
Kehoe milczał kilka chwil, nim oznajmił:
– Zaoszczędziłeś nam mnóstwo czasu.
– W końcu byście do tego doszli…
– Owszem – wtrącił się Graves, dając dowód temu, że wciąż pamięta o ich dawnych relacjach.
– Za tydzień lub dwa – dokończył Lucas z bladym uśmiechem.
Na twarzy stojącej przy windzie Whitaker też pojawił się uśmiech, który zamaskowała, kaszląc i zakrywając usta ubraną w rękawiczkę dłonią.
Kehoe zignorował te drobne złośliwości i tylko zgasił Gravesa wzrokiem. Był jednym z tych rzadkich okazów ludzi pracujących za biurkiem, którzy byli dobrzy w tym, co robią, bo interesowały ich wyniki, a nie biurowe rozgrywki. W instytucji, w której zawodowe awanse są równie cenione jak skuteczność, byłby wybrańcem bogów, gdyby tylko na jego biurku piętrzyły się akta głośnych rozwikłanych spraw. Tymczasem ciągnęła się za nim masa niedokończonych śledztw, którymi nikt inny nie chciał się zająć. Kehoe wręcz z tego słynął. I choć najwyraźniej pragnął pozostać agentem działającym w terenie, przełożeni zmuszali go do robienia kariery, aż w końcu po trzydziestu latach został szefem nowojorskiego oddziału FBI. I jednym z najbardziej szanowanych w historii.
– Chcę, żebyś się tym zajął – powiedział Kehoe. – Przez wzgląd na mnie i Hartkego. On na pewno by tego chciał.
Lucasowi przemknęło przez głowę, czy innym ta wypowiedź wydała się równie szczera jak jemu. Przemyślawszy sprawę, doszedł do wniosku, że ci ludzie to już nie jest jego środowisko i że nie da się zmanipulować. Zresztą, nie miał im nic więcej do zaoferowania.
– Nie, dzięki – rzucił i ruszył w stronę windy.
– Dokąd idziesz?
– Do domu. Mamy nową podopieczną, która źle sypia. – Skinął na Whitaker. – Ona mnie odwiezie.
Kehoe próbował protestować, ale Lucas już zniknął.
Kiedy wchodzili do windy, Whitaker powiedziała:
– Nie ma pan zbyt wielu przyjaciół?
Lucas wdusił przycisk windy zielonym anodowanym kłykciem. Drzwi się zamknęły, Kehoe i Graves zniknęli im z pola widzenia.
– A kto to są przyjaciele? – spytał.
9
Kiedy wszedł do domu, Erin siedziała na sofie w gabinecie między kominkiem a nieudekorowaną choinką. Wpatrzona w ogień relaksowała się z kieliszkiem sauvignon blanc w ręku przy dźwiękach koszmarnej muzyki, którą tak lubiła, a która – zdaniem Lucasa – nadawała się do windy u Saksa; tym razem byli to bodajże The Smiths. Nie spojrzała na niego. Miał nadzieję, że nie jest zła. Z jej rozczarowaniem jakoś sobie radził, ale gdy wpadała w gniew, ich komunikacja ograniczała się do trzaskania drzwiami i milczenia.
Powiesił płaszcz na wieszaku w stylu art déco przy schodach, ściągnął buty i ruszył wprost ku dwuosobowej kanapie. Zapadł się w skórzane fałdy i wyciągnął przed siebie nogę z protezą.
– Cześć, skarbie.
Przez chwilę milczała, a kiedy już się odezwała, spytała jedynie:
– Zamierzasz tam wrócić?
Erin zawsze była nieustraszona i kiedy coś wstrząsało jej światem, atakowała to z byka. Widział z bliska jej twarz i to, że ze złości drżą jej mięśnie.
Wyciągnął rękę i ujął ją w dłoń. Erin zamknęła oczy i zanurzyła w nią podbródek. Poczuła bijące od niego ciepło.
– Wyglądasz… – W jej głosie słychać już było tylko rozczarowanie. – Inaczej.
Chciał spytać, w jakim sensie, ale wiedział, co ma na myśli. I czuł.
Położyła mu nogi na podołku. Zdrową ręką zaczął masować jej lewą stopę. Przyglądała mu się przez chwilę, aż w końcu rzuciła:
– Nie masz już trzydziestu pięciu lat.
Nie miało to nic wspólnego z tym, co chciała przez to powiedzieć. Jasne, w przeszłości miał dwie ręce, dwie nogi i dwoje oczu. Ale teraz mówiła o sobie i dzieciach.
– Pozwól mi się zastanowić.
Słysząc to, zdjęła nogi i sięgnęła po stojącą na podręcznym stoliku butelkę.
– Wiesz, że to dotyczy też nas. – Napełniła kieliszek i wstała. – Idę na górę. Jutro wcześnie zaczynam z dziećmi.
Próbował pocałować ją na dobranoc, ale już się oddaliła.
10
Lucas posiedział trochę na kanapie; jego znużony system mechaniczny spowolnił, a system operacyjny zapadał się w stan hibernacji. Adrenalina towarzysząca powrotowi do firmy powoli odpływała. Zastąpiło ją poczucie winy. Erin miała rację. Byłby skończonym idiotą, gdyby zapomniał, jak skończył się jego ostatni wypad do miasta z odznaką na piersi.
Kiedy tryby w jego głowie przestały się wreszcie obracać, ogień w kominku przemienił się w rozżarzony puch. W pokoju zrobiło się chłodno. Zdrowa noga Lucasa zdrętwiała. Oparł się o podłokietnik i dźwignął z sofy. Jedyną zaletą protez (przynajmniej ręki i nogi) było to, że nigdy się nie męczyły – nie dostawały skurczów i nie drętwiały. Pozwolił, by krew spłynęła do żył i naczyń włosowatych zdrowej nogi. Czuł, jakby pod jego skórą sunęła armia mrówek, wgryzając się w mięśnie i ścięgna.
Gdy wyimaginowane insekty skończyły swoją ucztę, przeniósł ciężar ciała na zdrową nogę, a kiedy mrowienie ostatecznie ustało, ruszył korytarzem do kuchni i nalał sobie szklankę mleka z lodówki. Pomyślał, co tam u dzieci, o czym śnią w swoim małym wszechświecie.
Ze świeżym nabytkiem, Alishą, mieli ich teraz pięcioro. Biologiczni rodzice je zawiedli, a system postawił na nich krzyżyk. Niektóre trafiły tu ze złych domów, niektóre z okropnych, a niektóre w ogóle nie miały domu i jakimś cudownym zrządzeniem losu trafiły do niego i Erin. Nie trzeba było dogłębnej znajomości teorii Freuda, by zrozumieć, że oboje próbowali w ten sposób zrekompensować sobie niedostatki własnego dzieciństwa. Teraz, gdy do Wesołych Trzpiotów dołączyła Alisha, zdawało się, że osiągnęli masę krytyczną. Nie planowali dalszego powiększania rodziny. Przynajmniej tak sobie obiecali.
Lucas policzył kartony mleka w lodówce, upewniając się, czy starczy go na jutrzejsze śniadanie; niebywałe, ile mleka mogą pochłonąć dzieci w ciągu jednego dnia. Było jeszcze sześć dwulitrowych kartonów, więc Lucas nalał sobie drugą szklankę, po czym zjadł kawałek zeschniętego cheddara, który znalazł w pojemniku na wędliny.
Wstawiwszy naczynia do zmywarki, wziął jabłko – w misie na kuchennej wyspie zawsze było pełno owoców – i sprawdził, czy drzwi od ogrodu są zamknięte. W mieszkaniu Dinga wciąż się świeciło. Każdego innego zimowego dnia, gdyby nie mógł zasnąć, Lucas pewnie by tam zaszedł, zawsze mogąc liczyć, że napiją się piwa albo porozmawiają. Teraz jednak musiał się położyć. Jeszcze raz sprawdził, czy drzwi są zamknięte, i ruszył wzdłuż korytarza.
Jabłko smakowało, jakby przed chwilą wyjął je z lodówki. Lucas przystanął i zwiększył temperaturę na termostacie. Sprawdził drzwi wejściowe i ciemnymi schodami podążył na górę.
Zatrzymał się przy różowej lampie w kształcie słonia na podeście. Laurie koczowała w pokoju Alishy, śpiąc na podłodze w zapiętym pod szyję śpiworze. Alisha spała w łóżku z Lemmym. Była wyraźnie odprężona. W pokoju unosiła się woń psich bąków i dziecięcego szamponu do włosów. Lucas dobrze wiedział, że nic tak nie pomaga dziecku zasnąć, jak duży kudłaty przyjaciel, który lubi lizać po buzi. A Lemmy, mimo że wyglądał groźnie (mieszanka doga i mastifa), uwielbiał dzieci. Zwykle skłaniał się ku tym, które potrzebowały najwięcej wsparcia. Erin i Lucas podpatrywali, jak zbliżał się do nowo przybyłych i stawał się ich przewodnikiem. Nie były to czary, ale Lemmy rzeczywiście dysponował intuicją graniczącą z mistycyzmem.
Lucas przystanął na podeście schodów obok pokoju Maude, która spała przy zamkniętych na klucz drzwiach, na co chwilowo się zgodzili. W zamian przystała na to, żeby Erin nosiła na szyi zapasowy egzemplarz. Lucas słyszał jej równy chrapliwy oddech, który w jakiś sposób zgrywał się z tym domem. Maude miała trzynaście lat, była już właściwie młodą kobietą i, nim się u nich znalazła, spędziła siedem długich miesięcy w stanowym zakładzie opiekuńczym. Wcześniej mieszkała w typowym domu klasy średniej na Staten Island, o którym chciała jak najszybciej zapomnieć. Nadal odczuwała skrępowanie przy mężczyznach i Lucas nigdy nie przebywał z nią sam na sam. Nie chciał, żeby była przy nim zalękniona, dlatego zawsze czekał, aż sama do niego przyjdzie. Mieszkała u nich już dwa lata. Robił wszystko, żeby zdobyć jej zaufanie, i wreszcie przyniosło to efekt. Gdy spytali, czy mogą ją zaadoptować, uściskała go naprawdę serdecznie. Nie pamiętał, by kiedykolwiek poczuł to, co wtedy – nawet gdy pierwszy raz odetchnął pełną piersią po tym, jak wybudził się w szpitalu bez paru części ciała. Uznawał to za jeden ze swoich największych życiowych sukcesów.
Zajrzał też do Damiena i Hectora. Spali spokojnym, głębokim snem, jakby na świecie nie było ludzi z karabinami. Lucas dokładnie ich opatulił i pocałował w czoło. Damien już niedługo przemieni się w opryskliwego nastolatka i, nim to nastąpi, Lucas chciał zebrać wszystkie buziaki, które były do zebrania.
Gdy wszedł do sypialni, Erin leżała w łóżku. Po dokonanym obchodzie nie musiał się upewniać, czy są sami. Zdarzało się, że jedno z dzieci wślizgiwało się do nich wieczorem, zwykle gdy przyśniło mu się coś złego, w przeddzień rozprawy w sądzie albo gdy nad miastem szalała burza. Wtedy Lucas zastawał w łóżku Erin, a obok mały oddychający kłębek pościeli.
Delikatnie zamknął drzwi i przeszedł do łazienki. Czuł, że musi wziąć prysznic, choć wątpił, że zdoła zmyć z siebie wcześniejsze wydarzenia. Kehoego i jego świata nie da się usunąć żelem Irish Spring.
Czekając, aż woda rozgrzeje się podczas wędrówki rurami z bojlera w piwnicy na drugie piętro domu, Lucas rozebrał się i wrzucił brudne rzeczy do pojemnika. Zdejmowanie ubrania było dużo łatwiejsze niż jego wkładanie, ale mimo to zajmowało kilka minut, gdyż łączyło się z wygibasami, które ćwiczył latami. Najgorsze były dżinsy. Lucas liczył, że kolejna rewolucja w modzie wyeliminuje spodnie o prostych nogawkach, skłaniając się ku workowatym, co przynajmniej na kilka lat przyniosłoby mu ulgę. W końcu, radość kryje się w drobiazgach.
Gdy wreszcie stanął nagi, łazienkę wypełniały kłęby gęstej pary. Lucas odpiął protezę ręki. Była dużo bardziej skomplikowana niż proteza nogi. W łączeniach gromadziła się wilgoć i bywało, że cuchnęła. Pod prysznicem nie była mu potrzebna, chyba że chciałby sforsować szybę efektownym skokiem. Potrzebował tylko nogi.
Wszedł do wyłożonej trawertynem kabiny. Na ścianach było tyle aluminiowych rączek, że nie powstydziłaby się jej szkoła wspinaczki skałkowej. Na początku okazały się niezbędne, lecz teraz, po dziesięciu latach z okładem, Lucas nie pozbył się ich tylko dlatego, że nie chciało mu się przeprowadzać kolejnego remontu łazienki. Poza tym, kiedy będzie się starzał, te cholerne zachwiania równowagi mogą powrócić, a to, że będzie się starzał, stawało się coraz bardziej realne.
Woda była niemal wrząca. Pozwolił, by pociekła mu po plecach. Blizny rozgrzewały się wolniej niż reszta ciała. Ciepło powoli ogarnęło go całego; mógł się już szykować do wygaszenia swojej mentalnej aktywności.
Nie był to jednak zwykły dzień i to pod żadnym względem. Lucas nie potrafił wymazać obrazu zmrożonych szarych komórek Hartkego zaściełających plastikową deskę rozdzielczą auta.
Ani niezdarnej próby podjętej przez Kehoego, żeby znów ściągnąć go do FBI.
Mechanizmy działania Biura nie były mu obce i Lucas od razu przejrzał kulawą geometrię jego zachowań. Jeśli wiedział o nim cokolwiek, to to, że Kehoe nigdy nie robił niczego bez wyraźnego powodu. Zawsze miał jakiś plan.
O co tu chodzi?
Czego mu nie mówi?
Pieprzyć to, pomyślał Lucas. To koniec. Wypisałeś się.
Gorąca woda rozkurczyła mu mięśnie, para oczyściła płuca, wieczorne kadry odeszły w dal. Lucas stał się na powrót wykładowcą uniwersytetu, który bierze prysznic.
W kłębach pary odchylił się, zakręcił kurek i postał tak kilka chwil, ociekając wodą, nim wyszedł z parnej niczym tropiki kabiny.
Wycierając się ręcznikiem, spojrzał w lustro i wykonał ów dziwny ruch, którym wprawiał ludzi w zakłopotanie. Jego zdrowe oko zachowało pełną mobilność – kolejny z tysiąca maleńkich cudów, który pozostał w nim żywy. Tymczasem to drugie, sztuczne, zamocowano w oczodole za pomocą paru tytanowych zacisków. Było piękne, ceramiczne, wykonane ręcznie przez artystę z Okinawy. Niestety, pozostawało całkiem nieruchome i za każdym razem, kiedy Lucas chciał przenieść wzrok, musiał obrócić głowę. W innym wypadku rozbieżny wzrok sprawiał wrażenie, jakby w jego głowie przegrzał się jakiś obwód, i większość ludzi wpadała na ten widok w panikę. Była to sztuczka, którą Lucas zachowywał jedynie na wyjątkowe okazje, ale czasami tego nie kontrolował i wtedy zwykle wszyscy rzucali się do wyjścia. Zrodziło to u niego nawyk noszenia okularów przeciwsłonecznych w miejscach publicznych – zarówno na dworze, jak i w zamkniętych pomieszczeniach. Miał świadomość, że nowo nabyte cechy fizyczne kwalifikują go do salonu dziwów, i zaczął zapuszczać się w jego najodleglejsze zakamarki.
Właśnie owijał się ręcznikiem, gdy usłyszał ciche pukanie.
– Tak? – rzucił w stronę drzwi głośniej, niż powinien o tej porze.
W łazience pojawiła się naburmuszona Erin we flanelowym szlafroku.
– Co?
– Te dupki znów przyjechały – odpowiedziała i wyszła z łazienki.
11
Lucas ruszył na dół w czystych dżinsach i koszulce z koncertu zespołu, którego przestał słuchać milion lat temu. Był wciąż rozgrzany po kąpieli, a jego lewisy nie dopasowały się jeszcze do wilgotnej skóry, dlatego chwycił się poręczy, żeby nie wylądować na podeście schodów jak detektyw Milton Arbogast z filmu Hitchcocka. Powiedzenie komuś, żeby się wynosił, w pozycji leżącej byłoby mało przekonujące.
W salonie czekał Kehoe z dwójką agentów. Był w płaszczu, co sugerowało, że nie zamierza zostać długo albo spodziewa się, że mu na to nie pozwolą. Agenci stanęli po obu stronach sklepionego wejścia niczym rzeźby w antycznej świątyni. Zdawało się, że zostali wykonani z tego samego materiału genetycznego. Garnitury z domu towarowego i fryzury w stylu mormonów też mieli identyczne.
Lucas minął ich i przeszedł korytarzem do kuchni. Erin stała przy ekspresie do kawy, wpatrując się w wypluwaną przez niego ciekłą kofeinę.
– Wracaj do łóżka – rzucił Lucas.
Zerknęła na niego i pokręciła głową. Niesamowite, ile uporu można upchnąć w takiej małej rudej głowie.
– Jesteś zmęczony, a wiem, jak bardzo będziesz się tym gryzł. Potrzebujesz kawy. A jeszcze bardziej odpoczynku. Kubka snu ci nie dam, więc dostaniesz kawę.
Lucas pocałował ją w czoło.
– Idź do łóżka, a ja zajmę się kawą.
Cofnęła się o krok, złożyła ręce na piersi i, nie siląc się, żeby obniżyć głos, powiedziała:
– Wzięłam urlop, żeby pomóc Alishy do nas przywyknąć. Obiecałeś, że dni wolne od pracy będziesz spędzać w domu, żebyśmy mogli lepiej ją poznać i, co najważniejsze, żeby ona lepiej poznała nas. Teraz mam poczucie, że będę samotną matką. To nie fair wobec niej i pozostałych dzieci. Jest Gwiazdka, Luke. Co oni tu robią o tej porze?
Kehoe bez wątpienia będzie znów ciosał mu kołki na głowie, ale Lucas się wypisał i zamierzał być konsekwentny.
Skłamałby jednak, gdyby nie przyznał, że ta sprawa go ciekawi, choćby w wymiarze czysto naukowym. Pragnął poznać odpowiedzi na wiele pytań, począwszy od tego, czego naprawdę chciał od niego Kehoe.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki