Miałem trochę szczęścia w życiu - Piecuch Telesfor - ebook + książka

Miałem trochę szczęścia w życiu ebook

Piecuch Telesfor

0,0

Opis

Książka jest autobiografią 93-letniego pułkownika w stanie spoczynku, profesora nauk medycznych, chirurga, Telesfora Piecucha. Ta sporej
objętości praca opisuje życie autora od czasów przedwojennych, poprzez zawieruchę wojenną i powojenną, aż do roku 2022. Czerpiąc z przebogatej skarbnicy pamięci autora książka jest kopalnią wspomnień, zarówno z czasów dzieciństwa, okresu dorosłości, życia zawodowego i naukowego, jak również stanowi dokument rozwoju medycyny od czasów powojennych do współczesności. Autor w pasjonujący sposób opisuje przebieg kształcenia i specjalizacji lekarzy po drugiej wojnie światowej. W niezwykle zajmującej części medycznej obszernie opisuje metody przeprowadzania operacji z zakresu chirurgii ogólnej, torakochirurgii i chirurgii naczyniowej w drugiej połowie dwudziestego wieku. Książka ta może być ciekawym doświadczeniem dla czytelniczek i czytelników, zarówno jako nietuzinkowa biografia, jak i źródło wiedzy o rozwoju medycyny, głównie chirurgii. Autobiografia, zilustrowana licznymi zdjęciami, zawiera wiele smaczków z życia codziennego, prywatnego, jak i zawodowego. Bez wątpienia znajdzie ona spore grono odbiorców, których pasją są biografie ludzi o ciekawym życiorysie urodzonych przed drugą wojną światową.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 866

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP

Jest rok 2015. Siedzę w domu, pogoda brzydka, nastrój nie najlepszy. Zabieram się do nagrywania swojej historii na dyktafonie. Namówili mnie do tego moja ukochana córka Kasia i mój wspaniały zięć Michał Tyszkowski. Mam ciągle rozterki. Do opowiedzenia mam pewnie dużo różnych wspomnień, ale łatwiej się opowiada fragmentami. Natomiast, żeby ułożyć jakąś całość, czyli zacząć, rozwinąć i zakończyć, nie jest to takie proste. Nagrywanie mojej historii to 91 lat mojego życia, w czasie których przeżyłem wiele różnych wydarzeń – i dobrych, i gorszych, i całkiem niedobrych. Osiągnąłem jednak słuszny wiek, z którego może wynikają jakieś wnioski. Świat nabrał wielkiego rozpędu, biegniemy z nim my wszyscy, coraz szybciej. Nie bardzo jest czas na oglądanie się wstecz, gdyż cały czas dzieje się coś nowego – coś, co chciałoby się zobaczyć, przeżyć, czego chciałoby się doznać.

Nazywam się Telesfor Piecuch. Urodziłem się 27 lutego 1928 roku w Wilcznie, w powiecie konińskim. Wtedy, gdy się urodziłem, było to województwo łódzkie, po reformie poznańskie, a obecnie wielkopolskie.

Na samym początku pochwalę się tym, że zdrobnieniem od mojego nazwiska został nazwany nieduży ptaszek, piecuszek, a jedno z mazurskich jezior nosi nazwę Piecuch. Moje imię wzbudzało zawsze zainteresowanie i pytania o to, skąd się wzięło. Rodzice wytłumaczyli mi, że w czasie, gdy się urodziłem, powstała moda na oryginalne i niespotykane imiona. Pocieszałem się więc tym, że imię Telesfor nosił jeden z papieży żyjących w II wieku n.e., a także – dziwnym zbiegiem okoliczności – bożek grecki uważany za bóstwo przynoszące chorym wyzdrowienie. Według Wikipedii w 2001 roku było w Polsce 485 Telesforów. W domu mówiono do mnie Tolek, mama nawet w moim wieku dojrzałym mówiła do mnie Toluś, na studiach przezwano mnie Teleś, bardzo podobało się moje imię Tjelesfor Rosjanom.

W okresie mojego dzieciństwa, które spędziłem w Spławiu, świat był zupełnie inny niż obecnie. Do pewnego wieku oczywiście tego świata nie pamiętam – wiele szczegółów się zatarło. W każdym razie w mojej pamięci jest ponad 80 lat z mojego życia, w czasie których zmieniły się zasady funkcjonowania świata. Chciałbym jednak wyraźnie zaznaczyć, że spostrzeżenia z moich młodych lat dotyczą wsi, nie miasta. Nawet nie miasteczek, ale po prostu życia na wsi. Dlatego moich doświadczeń nie można uogólniać.

1.ZACZYNAM WSPOMNIENIA

O moim ojcu i o mojej mamie

Swoje wspomnienia zaczynam od mojej rodziny, wsi Spławie i tego, jak znaleźliśmy się w Spławiu. To dłuższa historia, którą powinienem zacząć od wyjaśnienia, skąd w ogóle wziął się w tej okolicy mój ojciec.

Mój ojciec Władysław pochodził ze Starej Wsi koło Brzozowa, czyli z Podkarpacia, z byłego zaboru austriackiego. Był to młody, dość wysoki, szczupły mężczyzna, o ładnych błękitnych oczach i wydatnych ustach. Niestety, bardzo szybko wyłysiał. Opowiadał, że próbował różnych sposobów ratowania włosów, ale nic to nie dało. Nie pamiętam mojego ojca z włosami.

W jednej z wieczornych rozmów ojciec pochwalił się, że w 1918 roku zaciągnął się do Legionów. Nie zdążył zostać prawdziwym żołnierzem, bo były to już ostatnie miesiące pierwszej wojny światowej. Potem zachorował na jakąś dziwną chorobę, z którą wojsko nie wiedziało co zrobić i go zwolniło z kategorią E.

Po pierwszej wojnie światowej ojciec postanowił zostać nauczycielem. Został skierowany do szkoły do Kramska w 1920 roku. Dlaczego do Kramska? Po pierwszej wojnie światowej, w 1918 roku, gdy Polska zaczęła się organizować, potrzebowała młodej inteligencji o średnim wykształceniu. Do szkół i urzędów potrzebni byli ludzie, którzy mieli odpowiednie wykształcenie. Pod zaborem austriackim wiele polskiej młodzieży męskiej miało średnie wykształcenie. W części Polski znajdującej się pod zaborem rosyjskim szkolnictwo stało o wiele gorzej, dlatego władze korzystały z młodzieży z dawnego zaboru austriackiego do obsadzania różnych stanowisk na terenie dawnego zaboru rosyjskiego. W ten sposób mój ojciec znalazł się w Kramsku, a jego koledzy, na przykład kolega Leń ze Starej Wsi, w innych miejscach naszego kraju.

Kramsk to niewielka miejscowość niedaleko Konina z siedzibą władz gminy wiejskiej. W dawnych latach Kramsk był własnością biskupstwa płockiego. W 1485 roku Kramsk został wykupiony przez starostę konińskiego Ambrożego Pamperskiego.

O warunkach, w jakich mój ojciec uczył dzieci oraz gdzie mieszkał w Kramsku, nic nie wiem. W sklepie w Kramsku pracowała młoda, ładna dziewczyna, Władysława Walkowska. Była córką rolnika z Kramska-Pola. Nie lubiła pracować w polu, wolała pracować w sklepie. Myślę, że taka sytuacja przyczyniła się do tego, że dwoje młodych ludzi, czyli Władysław Piecuch i Władysława Walkowska poznali się, zakochali się w sobie i pobrali się 6 maja 1925 roku.

W Kramsku w 1926 roku urodził się mój brat Zdzisław. Potem mojego ojca przeniesiono do Wilczny – małej wioski leżącej na trasie Poznań–Warszawa, między Słupcą a Goliną. Nie było tam nawet prawdziwej szkoły, a nauka odbywała się w wynajmowanych izbach. Ojciec w Wilcznie był krótko, ale ja się tam urodziłem. Później przeniesiono ojca do Spławia – wioski leżącej około 2 km od Wilczny, gdzie ojciec został kierownikiem czteroklasówki i był nim do wybuchu drugiej wojny światowej. W Spławiu w 1930 roku urodziła się moja siostra Halina. Było nas troje rodzeństwa i każde urodziło się gdzie indziej, a między nami były dwa lata różnicy.

Ojciec był bardzo pracowity. Po przyjściu z pracy do domu poprawiał zeszyty i przygotowywał się do następnego dnia w szkole. Niestety zwykle przygotowywał sobie porcje papierosów na następny dzień. Myśmy tacie w tym pomagali. Tato miał pudełko gilz inaczej nazywanych tutkami. Połowa takiej tutki była w kształcie rurki zrobionej z tekturki, a druga połowa była z cienkiej bibułki firmy Morwitan, którą napełniało się tytoniem przednim lub średnim tureckim przy pomocy specjalnego urządzenia. Przygotowanymi papierosami napełniał papierośnicę i miał zapas na cały następny dzień.

Wieczorami lubił czytać gazetę. W niektórych gazetach taty widać było białe plamy papieru, czyli nie było w tym miejscu druku. Widocznie cenzura nie pozwoliła na zamieszczenie jakiegoś artykułu. Redakcja nie zadrukowywała tej plamy, aby czytelnicy to widzieli.

Przy szkole znajdowało się dość duże podwórko i ogródek, którym także się zajmował tato. Pamiętam, że zawsze miał coś do roboty. W skład majątku szkoły wchodziło około hektara ziemi, którym gospodarował aktualny kierownik szkoły.

Tato nie był doświadczonym nauczycielem. Szkolił się na różnych kursach, doskonalił swoje umiejętności i z czasem stał się dobrym, chwalonym nauczycielem. Z zawodem tym związał się do emerytury. Ojciec posiadał skrzypce, na których przeważnie grał ludowe melodie, między innymi kujawiaka, którym popisywał się na spotkaniach towarzyskich. W szkole w Spławiu uczył wszystkich przedmiotów, w tym śpiewu. Być może uczył także religii. Tego nie udało mi się ustalić.

Mama zajmowała się domem i wychowywała dzieci. Była dobrą gospodynią, piekła pączki, chrusty i różne ciasta, nawet torty. Kiedy mieszkaliśmy w Golinie mama ułatwiała sobie życie w ten sposób, że przygotowywała ciasto na przykład na placek lub na babki, rozkładała to ciasto na blasze lub wkładała do formy. Zanosiło się tak przygotowane ciasta do piekarza, który wypiekał je w odpowiednich warunkach. Robiła z mięsa klopsy, parzybrodę, gotowała zupy, na przykład czerninę z suszonymi owocami, piekła również chleb. Muszę się przyznać, że też kilka razy przyczyniłem się do ugotowania czerniny. Jak wiadomo do czerniny potrzebna jest krew. Najlepsza jest z kaczki, ale może być i z kury. Czasem mama prosiła mnie, żebym zabił kaczkę lub kurę. Nie lubiłem tego. Trzeba to było tak zrobić, aby nie zmarnowała się krew tych ptaków. Miałem przygotowane naczynie z niewielką porcją octu, odcinałem głowę tasakiem i szybkim ruchem wkładałem szyję tego ptaka do naczynia z octem. Chodziło o to, żeby krew nie zakrzepła. W ten sposób mama miała podstawowy surowiec do ugotowania czerniny. Moi rodzice pochodzili z zupełnie różnych części Polski i na początku mieli pewne trudności z przystosowaniem się do siebie nawzajem. W końcu mamie udało się przekonać ojca do czerniny, a ojciec nauczył mamę robić pierogi z serem. Dobrą wędlinę kupowało się u pana Gadzinowskiego w Golinie.

Każde z nich miało swoje określone obowiązki, z których się dobrze wywiązywało. Poza drobnymi utarczkami związanymi z codziennym życiem, nie pamiętam większych kłótni. Byli bardzo przykładnym małżeństwem. Mama była trochę chorowita. Miała jakieś kłopoty żołądkowo­-jelitowe. Leczyła się nawet w szpitalu wojskowym w Poznaniu, starała się jednak wszystkie swoje obowiązki wykonywać jak najlepiej.

Szkoła w Spławiu była szkołą publiczną, a ojciec jako nauczyciel miał status urzędnika państwowego. W każdej klasie wisiał portret Naczelnika Józefa Piłsudskiego, po jego śmierci marszałka Edwarda Śmigłego-Rydza, portret prezydenta Ignacego Mościckiego, wisiał także orzeł biały oraz krzyż. Szkoła podlegała inspektorowi, który urzędował w Koninie i od czasu do czasu przyjeżdżał na inspekcje. Miejscowe władze wykorzystywały ojca w różnych wydarzeniach publicznych, na przykład w przygotowaniach akademii ku czci, pilnowaniu, aby brały w tym udział dzieci z chorągiewkami, w przygotowaniu przemówienia i wielu innych. Oprócz tego ojciec organizował co roku dożynki wraz z mieszkańcami wioski, a moja mama wraz z kilkoma kobietami organizowały odpowiedni posiłek.

Na krótko przed drugą wojną światową odbyły się w Polsce wybory do Sejmu i Senatu. Ojciec otrzymał polecenie, aby w dniu wyborów udał się do jednego z lokali wyborczych. Było to kilka kilometrów od Spławia w zalesionym terenie. Mama w tym dniu była bardzo podenerwowana i niespokojna, ponieważ obawiała się, czy ojca nie spotka coś złego. Zwykle w pobliżu lokali wyborczych kręcili się tak zwani naganiacze, którzy namawiali idących do wyborów, żeby głosowali na taką, a nie inną partię. Nieraz zachowywali się agresywnie. Mama wiedziała, że ojciec będzie wracał już w nocy i przez las. Wtedy może mu się coś przytrafić. Na szczęście nic takiego się nie stało, wrócił do domu cały i zdrowy.

W 1937 roku powstała organizacja polityczna o nazwie OZON. Czy mój ojciec do niej należał, tego nie wiem.

Moi rodzice nie byli bardzo bogaci, ale byli wystarczająco sytuowani, żeby nam się nie najgorzej powodziło. Kierownik szkoły nie dostawał wielkiej pensji, ale żyliśmy na pewnym poziomie, gdyż zarobki ojca wystarczały na bieżące wydatki i jeszcze rodzice mogli trochę pieniędzy odłożyć. Odkładali na naszą naukę w gimnazjum, bo przed drugą wojną światową płaciło się za gimnazja. Pamiętam, że kiedy mój brat miał iść do gimnazjum w Słupcy – to było gimnazjum z internatem – trzeba było płacić 40 zł na miesiąc. Do tego trzeba było doliczyć koszt podręczników, wyprawki, mundurka, specjalnej czapki – to wszystko kosztowało. Przed drugą wojną światową 40 zł to były niemałe pieniądze, taki średni urzędnik w gminie zarabiał około 100-120 zł. Listonosze zarabiali około 80 zł, a była to dosyć dobra posada, posada dopiero co utworzona, ponieważ do tego czasu listonoszy nie było. Przesyłki należało samemu odbierać na poczcie. Ewentualnie dostarczał je goniec. Moi rodzice, o ile pamiętam, nazbierali około 4000 przedwojennych złotych. Niestety, pieniądze te przepadły w czasie drugiej wojny światowej. Poza tym mieli dwa hektary ziemi, żeby mieć pewne zabezpieczenie. Żyli przyzwoicie, jednak musieli liczyć się z pieniędzmi.

Władysława Walkowska, rok 1921

Władysław Piecuch, rok 1925

Władysław i Władysława Piecuchowie, rok 1938

Nasza trójka – Zdzisław, Telesfor i Halina, Spławie, rok 1931

Spławie

Spławie wraz z kolonią Spławie jest wsią średniej wielkości, niezbyt bogatą, leżącą na równinie wielkopolskiej w gminie Golina, w odległości około 12 km na zachód od powiatowego miasta Konin. W granicach 5 km od Spławia płynie rzeka Warta, a po drugiej stronie znajduje się niezbyt duże Jezioro Głodowskie i zaczynają się lasy. Czasami chodziliśmy nad to jezioro i do lasu na grzyby.

 

Rodzice na swoich „hektarach”, Spławie, rok 1937

Życie w Spławiu. Pieśni i piosenki

W Spławiu myśmy żyli tak, jak się żyło w tamtym czasie, nie było prądu elektrycznego, korzystaliśmy z lamp naftowych, nie było wody bieżącej, aparatów radiowych, telefonów, a rowery były rzadkością. W tym czasie rząd podjął akcję namawiania gospodarzy do budowy tak zwanych sławojek, czyli różnie nazywanych miejsc, gdzie można było pójść za potrzebą, a nie chodzić za, jak to się mówi, stodołę.

Pamiętam, jak pierwszy raz w swoim życiu zobaczyłem rower. Jeden z mieszkańców naszej wioski spędził pewien czas we Francji. Po powrocie przywiózł rower i gramofon z tubą. Na rowerze jeździł po wsi, a dzieci za nim biegały, natomiast gramofon wystawiał w oknie, nakręcał korbką i puszczał muzykę, co wzbudzało wielką sensację. Muszę się pochwalić, że moja mama kilka lat później dostała w prezencie od mojego taty rower damkę. Potem wszyscy tym rowerem jeździliśmy. Samochodu osobowego w okolicy nikt nie miał, chociaż było kilku majętnych obywateli. Woleli zaprzęgi konne. Lekarz, który mieszkał w Golinie, miał motocykl, nawet w czasie okupacji nie zabrano mu tego motocykla. Lekarza weterynarii przywoził do siebie zainteresowany rolnik. Drogą łączącą Poznań z Warszawą od czasu do czasu przejeżdżał jakiś samochód. Jeśli było sucho, to za samochodem ciągnął się tuman kurzu. Takie były wówczas drogi. W Golinie, prawie w centrum miasta, stał dystrybutor paliwa ze szklanym zbiornikiem, do którego trzeba było ręcznie napompować odpowiednią ilość paliwa. Następnie za pomocą węża wlewało się napompowaną ilość paliwa do baku. Z lat dziecięcych pamiętam też kino. Może raz albo dwa razy przyjechało do nas objazdowe kino, które w remizie strażackiej wyświetlało krótkie filmy sytuacyjne, na przykład pędzący pociąg. Wszyscy widzowie mieli stracha, bo film był tak zrobiony, że miało się wrażenie, jakby ten pociąg miał zaraz wjechać na salę. Takie filmy robione były właśnie dla wywołania wrażenia. W tym czasie faktycznie było to wielkie przeżycie, gdyż ludzie nie byli przyzwyczajeni do tego typu rozrywek.

W remizie strażackiej odbywały się zabawy i bale, w których brali udział moi rodzice. Lubili towarzystwo, zabawić się, potańczyć.

Pamiętam, jak moja mama i tato stroili się przed pójściem na bal. Mama wkładała gorset z fiszbinami, sznurowała go z pomocą ojca, a następnie ubierała się w ładną sukienkę balową, malowała się i modnie czesała. Panowie czesali się na gładko. W tym celu używali brylantyny, a na noc zakładali na głowę specjalne siatkowe nakrycie. Mój tato takich problemów nie miał. Tato golił się brzytwą, wyostrzoną na skórzanym pasku. Muszę dodać, że raz dostałem tym paskiem po pupie. Następnie tato zakładał białą koszulę, do której doczepiane były sztywne wykrochmalone mankiety, gors i kołnierzyk. W Golinie była pani, która zajmowała się praniem i krochmaleniem tych części koszul. Do tego dochodził krawat lub muszka, kamizelka, kieszonkowy pozłacany zegarek z dewizką, garnitur i buty typu lakierki. Gdy pogoda była zła, mężczyźni na obuwie zakładali gumowe kalosze, a kobiety kalosze powyżej kostki.

Biedni młodzieńcy, którzy chcieli się pokazać, zakładali na podkoszulek tylko mankiety, gors i kołnierzyk. W czasie okupacji nie było okazji do takiego ubierania się. Po drugiej wojnie światowej nie nastąpił powrót do noszenia sztywnych kołnierzyków czy mankietów. Noszono zwykłe koszule, które trzeba było prać i prasować. Przyglądając się ojcu, jak się golił brzytwą, nie mogłem się doczekać, kiedy sam zacznę się golić. Nie miałem odpowiedniego zarostu, ale już próbowałem. Po kilku latach zacząłem golić się żyletką Rawa Lux, która boleśnie drapała moją skórę twarzy. Gdy tylko pojawiły się elektryczne golarki, przeszedłem na ten sposób i stosuję go do dzisiaj.

Podłogi w salach balowych zawsze były woskowane, aby się lepiej tańczyło. Niestety, zabawy te często kończyły się bójkami. W ruch szły nawet sztachety i kłonice. Nieporozumienia najczęściej wynikały z tego, że na zabawy przychodziła także młodzież z sąsiednich wiosek, czego miejscowi młodzieńcy nie lubili, gdyż uważali, że chłopcy spoza wioski podrywają im dziewczyny. Na jedną z zabaw przyszedł młody chłopak z Goliny, który uprawiał boks. Miejscowa młodzież, gdy się o tym dowiedziała, postanowiła mu udowodnić, że choć on jest bokserem, oni mu wleją.

Pamiętam również, gdy pod kierunkiem mojego ojca przygotowywaliśmy jasełka, które były wystawione w remizie strażackiej na Boże Narodzenie. Przygotowywano także proste komedie dla urozmaicenia wiejskiego życia.

Za swoich młodych lat w dużym mieście byłem dwa razy – w Poznaniu i Kaliszu. W Poznaniu byliśmy na wycieczce, którą mój ojciec zorganizował dla uczniów szkoły. Zwiedzaliśmy ogród botaniczny, który nam się bardzo podobał, gdyż rosły w nim piękne palmy, mimozy i inne tropikalne rośliny. Odwiedziliśmy też ogród zoologiczny, gdzie widzieliśmy wielkie żółwie, na których można było się przejechać, a także wielką czaszkę słonia oraz wiele egzotycznych zwierząt. Jednak najbardziej utkwił mi w pamięci odpoczynek w restauracji przy ogrodzie botanicznym, gdzie każdy z nas dostał butelkę lemoniady. Nie wiem, czy to się rzeczywiście nazywało lemoniadą, ale napój był schłodzony, kolorowy, szczypał w język i bardzo nam smakował. To właśnie mam w pamięci z tamtej wycieczki do dzisiaj.

W czasach mojego dzieciństwa nie chodziło się do teatru, bo teatrów w pobliżu nie było. Ale raz mój tato zorganizował uczniom szkoły wyjazd do teatru do Kalisza. Oglądaliśmy przedstawienie Lucjana Rydla „Zaczarowane koło”. Pierwsze odczucia były niesamowite – scena, oświetlenie, wystrój i muzyka. W czasie przedstawienia chłopczyk grał na fujarce i na wszystkich dzieciach zrobiło to bardzo duże wrażenie. Inne wydarzenie, które utkwiło mi w pamięci, był to wyjazd do Kłodawy. Jechaliśmy pociągiem, co było nie lada atrakcją. Udaliśmy się do znajomych mojego ojca, również nauczycieli. Pamiętam, że mieszkali w ładnym mieszkaniu. Mieli dwie córki. Poczęstowano nas smacznymi cukierkami produkowanymi w miejscowej fabryce słodyczy. Wtedy też dowiedziałem się, że w Kłodawie znajdują się pokłady soli. Obecnie podobno jest to największa kopalnia soli w Europie. Z miastem tak naprawdę zetknąłem się dopiero, gdy poszedłem na studia medyczne do Poznania, gdzie spędziłem 5 lat. Zakosztowałem wtedy trochę życia w dużym mieście.

Wróćmy jednak do Spławia. Wokół Spławia znajdują się uprawne pola porozdzielane miedzami i polnymi drogami. Pamiętam słynne zatargi sąsiadów o miedzę. Przy polnych drogach rosły krzewy, między innymi malin i jeżyn, a także drzewa, w tym drzewa owocowe. Z ciekawszych drzew rosły tam grusze polne, rodzące ulęgałki, zwane przez nas „pierdziołkami”. Były one niesmaczne, cierpkie i dopiero, gdy uleżały się na przykład pod pierzyną, stawały się jadalne. Pierzyna na ówczesnej wsi pełniła różne funkcje, na przykład służyła do garowania chleba i ciasta na pączki czy innych ciast drożdżowych oraz do czasowego przechowywania gorących ziemniaków. Ciasto na wypieki zagniatało się w dzieży, którą w razie potrzeby wykorzystywano jako kołyskę dla niemowląt. Na wsi wózki dziecięce były rzadkością. Kobiety nosiły dzieci przy sobie w specjalnych chustach.

Na wsi w większości mieszkali rolnicy, najczęściej niezbyt bogaci. W roku 1937 dochodziło do buntów chłopskich, ale w Spławiu i okolicy nic takiego się nie działo. W Spławiu większa część zabudowań była kryta strzechą, a w takich zadaszeniach gnieździło się bardzo dużo wróbli. Młodzież urządzała na wróble polowania. Polegało to na tym, że brało się rzeszoto, mocowało się je do długiego kija i uderzało się rzeszotem w słomiany dach, a wystraszone wróble wpadały do rzeszota. Na wsi było wiele gołębników. Muszę się pochwalić, że też przez kilka lat hodowałem gołębie, ale zawsze tylko jedną parkę.

W Spławiu, w którym spędziłem moje pierwsze 12 lat życia, dobrze sytuowany był tylko jeden rolnik, który miał chyba 50 hektarów ziemi i uważany był za bogatego. Reszta miała po kilka, kilkanaście hektarów ziemi i prowadziła skromne życie.

Do zdobycia wykształcenia ponadpodstawowego nikt się nie kwapił. Był jednak wyjątek. Jeden z synów rolnika ze Spławia chciał się dostać do szkoły oficerskiej ułanów – musiał więc mieć ukończoną szkołę średnią. Szkoły oficerskie, zwłaszcza ułani, byle kogo nie przyjmowały. Najczęściej dostawała się tam młodzież ze szlacheckich i bogatych rodów. Żeby syn rolnika dostał się do szkoły oficerskiej, trzeba się było mocno przyłożyć. Cała wioska się przyłożyła, a mój ojciec wypisał mu opinię w samych superlatywach i ten chłopak dostał się do szkoły oficerskiej ułanów. Kiedy przyjeżdżał na urlop, wzbudzał sensację. Ułani mieli specjalny strój i ostrogi, które zawsze nosili. Gdy szedł, ostrogi głośno dzwoniły. Miał piękny mundur, buty oficerki, u boku szablę i ułańską pelerynę. Wyglądało to imponująco. Wszyscy bardzo zazdrościli mu oficerskiego stopnia. Był jedyny w gminie, który przed drugą wojną światową ukończył szkołę oficerską ułanów. Po szkole został porucznikiem, potem chyba nawet kapitanem. Nie wiem jednak, na ile on liznął frontu. Gdy wrócił po drugiej wojnie światowej, został strażakiem, ale nadal pozostał mu oficerski dryg.

Szkoła w Spławiu, w której uczyły się miejscowe dzieci teoretycznie była szkołą siedmioklasową, a praktycznie czteroklasową. Cztery pierwsze klasy uczyły się osobno, a nauczanie w trzech kolejnych (od 5 do 7) organizowane było w ramach chodzenia do tej samej klasy (izby), ponieważ obowiązkowa edukacja musiała trwać 7 lat. Ci młodsi siedzieli z przodu, średniacy za nimi, a najstarsi całkiem z tyłu. W zasadzie była to jednak czteroklasówka i ci, którzy chcieli się dalej uczyć, musieli później pójść do innej szkoły, na przykład do Goliny, żeby skończyć piątą i szóstą klasę i dopiero wtedy mogli iść do gimnazjum.

Szkoła mieściła się w bardzo skromnym, parterowym budynku, w którym były dwie sale lekcyjne. W tym czasie, aby utrzymać czystość podłóg w tych salach, przecierano je pyłochłonem. Ciekawe, co powiedzieliby na to dzisiejsi ekolodzy. Na obu końcach budynku znajdowały się mieszkania dla personelu. Moja rodzina zajmowała trzypokojowe mieszkanie z kuchnią, a drugie dwupokojowe zamieszkiwała nauczycielka, która pracowała w szkole. W jednym pokoju była sypialnia rodziców, drugi pokój był dla trójki dzieci, a największy pokój spełniał rolę salonu. Ogrzewanie było piecowe. Podłogi pastowane były na czerwono. Na środku stał duży stół z dużą lampą naftową i ozdobnym kloszem. W jednym narożniku zwracała uwagę toaletka z bardzo dużym lustrem w grubej ramie. Lustro miało około metra szerokości i sięgało prawie do sufitu. Przy oknach stały dwa wysokie stojaki, na których były ustawione dwa asparagusy gałązkami sięgające do samej podłogi. Stał również oleander. Była wtedy moda na ten kwiat. Okazało się jednak, że jest to roślina trująca i trzeba było się jej pozbyć.

Łóżka ze stolikami oraz szafę zarekwirowali nam Niemcy w czasie okupacji. Ograbili nas również z pościeli, ręczników, roweru, góralskiego kożuszka. Meble potrzebne były dla rodzin niemieckich przesiedlonych z tak zwanego Reichu do Goliny. Po drugiej wojnie światowej udało się odzyskać jedno łóżko, stolik i szafę.

W naszym domu żyliśmy tradycyjnie. Chodziliśmy co tydzień do kościoła, w Wielkanoc na rezurekcję, na Boże Narodzenie na pasterkę. Na Wielkanoc był śmigus dyngus. Były tradycyjne dania, baby wielkanocne, mazurki i zawsze była duża cała szynka z kością przystrojona goździkami. Ojciec ścinał plaster po plastrze i podawał każdemu z nas. Zawsze robiliśmy pisanki na Wielkanoc. Robiło się je w ten sposób, że roztopionym woskiem robiło się rysunek na skorupce jajka, następnie wkładało się jajka do garnka z wodą i obierkami z cebuli. Następnie gotowało się. Obierki farbowały jajko na różowo, wosk się rozpuszczał tworząc na skorupce uprzednio namalowane wzory.

Na Wielkanoc był baranek z cukru z chorągiewką i zajączek z czekolady, a na Boże Narodzenie była prawdziwa choinka, drzewko ustrojone w różne różności, w tym długie okrągłe cukierki, łańcuchy ręcznie robione z kolorowego papieru, anielskie włosy, bombki, ozdoby z krótkich kawałków słomy nawleczonych na nitki. Były również gwiazdki robione z papieru. Do wigilii siadało się pod wieczór. Zestaw dań był tradycyjny: zupa grzybowa lub barszcz z uszkami, pierogi z kapustą i grzybami, ryba, zwykle karp w galarecie, karp smażony, śledź w śmietanie, makiełki, ciasta, makowiec i sernik. Zawsze śpiewało się ładne polskie kolędy. Na choince były prawdziwe świeczki. Jeden raz od świeczki zapaliły się włosy anielskie, groziło to dużym pożarem, ponieważ choinka stała blisko firanek. Żeby uniknąć pożaru musieliśmy choinkę przewrócić i ugasić ogień. W Spławiu kościoła nie było, na msze chodziliśmy do Goliny. Chodziliśmy również na procesję Bożego Ciała, która odbywała się przy ulicy Kościelnej w Golinie. Na trasie procesji były ołtarze, które przygotowywali mieszkańcy, ulice były ozdobione zielenią i kwiatami.

My spaliśmy w trójkę w jednym pokoju pod grubymi pierzynami. Nim zasnęliśmy, rozmawialiśmy na różne tematy. Jednego razu mój brat Zdzisław chciał nam zaimponować i powiedział, że to co robią zwierzęta, robi też król z królową. Mnie i moją siostrę bardzo to oburzyło, powiedzieliśmy, że to niemożliwe, żeby król robił takie rzeczy.

W Spławiu w jednej rodzinie ciężko zachorował chłopczyk. Wezwano lekarza, który zbadał chłopca i dał jakieś lekarstwo w opłatku. Chłopiec jednak zmarł. Myślę, że dostał ciężkiego zapalenia płuc, a leków na tę chorobę wówczas nie było. Wszystkim dzieciom zrobiło się bardzo przykro, zapanował smutek. Mnie przed zaśnięciem dopadł lęk, że mogę umrzeć. Chyba sobie to uzmysłowiłem, bo zacząłem szlochać i żałosnym głosem powtarzać, że nie chcę umierać i dlaczego musimy umierać. Potem usnąłem, a rano już byłem w o wiele lepszym nastroju.

Pamiętam jedną nauczycielkę, starszą panią, która imponowała nam tym, że miała małe urządzenie grające melodyjkę. Ciągle taką samą melodyjkę. To była mała skrzyneczka, z której wydobywał się dźwięk, ponieważ pod podziurkowaną płytą obracał się nakręcany walec, dzięki któremu powstawała melodia. Na płycie była tylko jedna melodia i nie pamiętam, czy można było wymieniać te płyty. Bardzo nam się to podobało, a właścicielka urządzenia czasem zapraszała nas do siebie, nakręcała je korbką i puszczała melodyjkę, a my byliśmy zachwyceni.

Urozmaiceń życia wiejskiego było sporo, ale o jeszcze jednym trzeba wspomnieć, a mianowicie o śpiewie. Nie było radia, telewizji, kina, w takiej sytuacji ważną rolę odgrywał śpiew. U nas w domu często wieczorami się śpiewało. Tato grał na skrzypcach i także śpiewał.

Grono nauczycielskie z rejonu Konina spotykało się co roku na naradach. Dwa lub trzy lata przed wybuchem drugiej wojny światowej jedna z takich narad odbyła się w szkole w Spławiu. Po południu narada zamieniła się w spotkanie towarzyskie. Nauczyciele rozmawiali, wspominali różne wydarzenia ze swojego życia, ale również śpiewali. A śpiewać potrafili, bo prowadzili lekcje śpiewu z dziećmi. Potrafili również śpiewać na dwa głosy, a mój ojciec towarzyszył im grą na skrzypcach. Melodie tak wykonywane brzmiały bardzo ładnie.

Pamiętam wiele przedwojennych piosenek, na przykład:

„Panie Janie, panie Janie”, „Wieczorny dzwon”, „Wszystkie rybki śpią w jeziorze”, „Stokrotka polna”, „Głęboka studzienka”, „Zielony mosteczek”, „Płynie Wisła, płynie”, „Umarł Maciek, umarł”, „Krakowiaczek ci ja”, „Krakowiaczek jeden”, „Góralu, czy ci nie żal”, „Czerwony pas”, „Gdybym miał gitarę”, „Gęsi za wodą, kaczki za wodą”.

Pamiętam też piosenki harcerskie:

„Płonie ognisko i szumią knieje”, „Płonie ognisko w lesie”, „Jak dobrze nam zdobywać góry”.

Spławskie dzieci przed szkołą, rok 1936

Doroczne spotkanie nauczycieli, Spławie, rok 1936

 

Śpiewaliśmy pieśni i piosenki wojskowe oraz wojenne, na przykład:

„O mój rozmarynie”, „Idzie żołnierz borem, lasem”, „Rozkwitały pąki białych róż”, „Wojenko, wojenko”, „Przybyli ułani pod okienko”, „Jak to na wojence ładnie”, „Morze, nasze morze” oraz pieśń „My, pierwsza brygada”.

No i wreszcie piosenki biesiadne:

„Sto lat, sto lat”, „Pije Kuba do Jakuba”, „Pij, bracie, pij”.

W wykazie piosenek nie mogę pominąć słynnej piosenki lwowskiej „Bal u weteranów” oraz piosenki „Bal na Gnojnej”.

Często na koniec wieczoru śpiewaliśmy piosenkę „Upływa szybko życie”.

Na zakończenie kilka piosenek z okresu wojny, śpiewanych po wojnie w domach czy na spotkaniach.:

„Siekiera, motyka”, „Teraz jest wojna”, „Serce w plecaku”, „Rozszumiały się wierzby płaczące”, „Oka” oraz „Czerwone maki na Monte Casino”, najważniejsza polska pieśń wojskowa.

Więcej o Spławiu

Wracając do opisu wioski, muszę wspomnieć, że oprócz tak zwanego chłopstwa mieszkała w niej rodzina Furmańskich. Posiadali majątek, który składał się z około 800 hektarów ziemi, pałacu i dużego parku z ogrodem. W pobliżu ogrodu stała kapliczka z Matką Boską wybudowana w 1900 roku.

W 1920 roku Sejm uchwalił reformę rolną. W Spławiu i okolicy było kilka dużych majątków ziemskich, ale nie pamiętam, aby mówiło się coś o reformie rolnej. Reformę rolną przeprowadziły władze po drugiej wojnie światowej.

Do ogrodu dziedzica po kryjomu wchodziliśmy od tyłu na jabłka i inne owoce. Ludzie ze wsi podbierali też z pól dziedzica brukiew. Gospodarstwo dziedzica było spore. Miał on dużo krów i innych zwierząt. Zatrudniał też rządcę i karbowego (ekonoma). W gospodarstwie oprócz pałacu znajdował się budynek, w którym mieszkali jego folwarczni pracownicy. Kierowaniem gospodarstwem zajmował się rządca. Karbowy zajmował się pilnowaniem pracowników, żeby o świcie wstawali i szli do pracy, a przy zachodzie słońca wracali do domu, za co otrzymywali niewielkie pieniądze, o ile pamiętam jeden złoty za dzień pracy. Dostawali też coś w naturze, mogli więc hodować świnie, kury czy inny drób. Budynek (zwany czworakami), w którym mieszkali pracownicy folwarczni, był w kiepskim stanie. Jedno wejście prowadziło do sieni, z której wchodziło się do dwóch izb dla dwóch rodzin, gdzie zamiast podłogi było klepisko. Było też małe pomieszczenie dodatkowe przy izbie wykorzystywane jako spiżarnia lub sypialnia. Zimą całe życie ograniczało się do tej jednej izby. Wiosną i latem w sieni stawiało się piecyk, czyli tak zwaną kozę, na której gotowało się jedzenie. Przed domem znajdował się dosyć głęboki rów – stała w nim bardzo zanieczyszczona woda, w której taplały się dzieci i zwierzęta. Później uchwałą rady wsi rów ten został zasypany. Podczas pobytu w Egipcie w ramach misji ONZ w Ismailii, zauważyłem podobny obrazek. Na przedmieściach Ismailii w kanale, przy którym stały lepianki, kąpały się dzieci i krowy, urządzano tam pranie, czerpano wodę do celów gospodarczych, także do mycia garnków. Skojarzyło mi się to z tym, co dawno, dawno temu widziałem w gospodarstwie pana dziedzica.

Dziedzic chyba nie był szlacheckiego rodu, raczej po prostu dorobił się majątku. To spowodowało, że stawiał się ponad wszystkich. Do księdza nie on chodził, lecz ksiądz przychodził do niego. O ile pamiętam, od czasu do czasu dziedzic spotykał się z moim ojcem i rozmawiali na różne tematy.

Dziedzic był jeszcze znośny, można było coś od niego uzyskać. Pamiętam, że w wiosce była fatalna droga. Gdy przychodziły deszcze, robiło się takie błoto, że trudno było przejść. Rada wiejska, w której mój ojciec udzielał się społecznie, uradziła, żeby tę drogę zamienić na drogę bitą. Zrobiono to na zasadzie tak zwanego szarwarku. Potrzebne były konie, wozy, pługi i ręczna robota. Żeby zrobić w tym miejscu bitą drogę, trzeba było zerwać grubą warstwę ziemi i wymienić ją na piach. Mieszkańcy wioski nie mogli sobie poradzić, używając własnych pługów, ponieważ ziemia była przez setki lat ubijana przez ludzi, wozy i zwierzęta. Poproszono więc dziedzica o pomoc i on dał ciężkie pługi. To były pługi, które składały się z kilku lemieszy. Każdy z pługów ciągnięty był przez kilka koni, gdyż jeden koń nie był w stanie tego uciągnąć. Ciężkie pługi przeorały ziemię wzdłuż całej wioski i wtedy ludzie mogli łatwo tę ziemię usunąć. W to miejsce przyszedł piasek, a potem drogę z rynsztokami po bokach wybrukowali brukarze i wioska zyskała wyższy standard. Mój ojciec za tę działalność społeczną dostał brązowy Krzyż Zasługi, a pan dziedzic zasłużył się dla wioski. Za to żona dziedzica była naprawdę okropna. Z nikim się nie zadawała, nie utrzymywała ze wsią żadnych kontaktów. Ludzi traktowała z góry, zwracając się do nich w trzeciej osobie, na przykład „niech idzie”, „niech stanie”. Była jednak chrześcijanką. A był taki zwyczaj przed świętami wielkanocnymi, że pani dziedziczka przechodziła przez wioskę wraz ze służącą, która niosła koszyk ze święconką. Gdy spotkała jakiegoś mieszkańca, musiał on do niej podejść, czapkować, głęboko się ukłonić i ucałować ją w rękę. Kobiety także musiały całować panią dziedziczkę w rękę. Składali sobie życzenia, a dziedziczka robiła to z nieukrywaną odrazą. Była nieprzyjemna i miała bardzo złą opinię.

Pewnego razu, jeszcze przed drugą wojną światową, zorganizowaliśmy coś, co dzisiaj nazywałoby się happeningiem. Cała młodzież z wioski podeszła do płotu z grubych desek, który otaczał całą posesję dziedzica – deska przylegała do deski, ale były szpary i otwory po sękach, przez które wraz z kolegami zaglądaliśmy na posesję. Nie wiem, kto był prowodyrem tego wydarzenia. Być może ja, ale tego nie pamiętam. Wdrapaliśmy się na ten płot i zaczęliśmy wykrzykiwać na cały głos słowa przeciwko dziedziczce. Podchwyciliśmy głównie jedno określenie i darliśmy się: „dziedziczka-piczka”. Zrobił się z tego poważny konflikt, a dziedzice obrazili się śmiertelnie. Skargi dotarły do mojego ojca, który urządził nam za to awanturę. Ojciec musiał mocno przepraszać panią dziedziczkę i w końcu sytuacja została załagodzona. Nie wiem, dlaczego tak to wyszło, już nie bardzo pamiętam. Myśmy nie mieli jakichś głębszych przemyśleń – mieliśmy po 8, 10, 12 lat, cóż mogliśmy wiedzieć o polityce i tego typu sprawach. Może chodziło o staw, który należał do dziedzica, a z którego nie pozwalano nam korzystać? Myśmy lubili się wykąpać latem, a zimą poślizgać na lodzie, ale dziedzice nas przeganiali. Były więc jakieś konflikty, ale przede wszystkim panowała zła opinia o pani dziedziczce i chyba to spowodowało, że podjęliśmy taką wariacką akcję. Myślę, że wydarzenie to mogło wpłynąć na moje poglądy, które są trochę lewicowe.

O ile pamiętam, dziedzice mieli dwie córki, ale one w ogóle nie znały wsi, gdyż żyły w Warszawie i przyjeżdżały do rodziców tylko na święta czy wakacje i w ogóle nie wychodziły poza ogród. Mimo że dziedzicom nie powodziło się za dobrze, starali się żyć na wysokiej stopie. Hektarów było sporo, ale wielkiego zysku majątek nie przynosił. Przypominam sobie na przykład, że dziedzic kupił sobie elegancką bryczkę i do tego cztery siwe konie. Bardzo dużo to kosztowało. Do tego musiał być elegancki stangret, a cztery konie trzeba było też utrzymać. Ale pan dziedzic musiał jechać do kościoła w eleganckiej bryczce zaprzężonej w cztery siwe konie. Do kościoła wchodził wraz z rodziną oddzielnym wejściem po schodach do wyżej położonej małej galerii i stamtąd brał udział w mszy.

Dziedzic ze Spławia urządzał także polowania – o mało mnie kiedyś nie postrzelili w czasie jednego z nich. Myśliwi szli ławą i strzelali do zajęcy i kuropatw, a my w gromadzie dzieci wyszliśmy przed wioskę, żeby się poprzyglądać. Oni w ogóle nie zważali na to, że tam stoimy, tylko strzelali. Pamiętam, że gdy śrut w pewnym momencie zaczął latać koło nas, to uciekliśmy stamtąd. Na szczęście nikt nie został trafiony, ale wyglądało to w pewnym momencie dosyć niebezpiecznie. Takich wspomnień mam bardzo dużo.

Losy dziedzica i jego rodziny nie są mi dokładnie znane. Wiem tylko, że w czasie okupacji majątek przejęli Niemcy, a właściciele zostali przesiedleni do Guberni. Po wejściu systemu komunistycznego dziedzica rozparcelowano, ziemię rozdano tym, którzy jej nie mieli albo mieli jej bardzo mało. Rodzina gdzieś wyjechała, prawdopodobnie do Warszawy. On chyba dosyć szybko umarł. Co się stało z córkami – nie mam pojęcia.

Nie można jednak zapomnieć o pewnych korzyściach, które wioska odniosła dzięki dziedzicowi. Wybrukowana droga zmieniła jej wygląd i ludzie przestali chodzić po błocie. Trzeba przyznać, że dziedzic pokazał się z dobrej strony, pomagając wiosce, czego jednak nie można powiedzieć o pani dziedziczce, która nigdy na plus się nie zapisała.

W Golinie była także jedna pani, która zachowywała się podobnie do pani dziedziczki. Była to żona lekarza weterynarii, bardzo porządnego człowieka. Pani weterynarzowa była zupełnym przeciwieństwem swego męża. Traktowała ludzi bardzo źle. Gdy ktoś do niej przychodził, w ogóle nie wpuszczała do mieszkania, tylko stała w drzwiach zewnętrznych. Kazała do siebie mówić „pani doktorowa”, a do ludzi zwracała się, „czego chce?”, „po co przyszedł?” czy „niech poczeka”. W dzisiejszych czasach byłoby to nie do pomyślenia. A wtedy tak to właśnie wyglądało. Ludzie trochę lepiej sytuowani nie mieli ludzkiego podejścia do biedniejszych. Dziwne, ale jeszcze niedawno słyszałem starszą panią, która na przykład do fachowca, który jej coś naprawiał mówiła: „ten człowiek”, „niech poczeka”, „niech idzie”.

W Spławiu była też straż pożarna założona w 1919 roku oraz remiza. Założycielami byli Franciszek Furmański, Bronisław Płocharczyk, Józef Borek, Stanisław Szygenda i Franciszek Karpiński. Prezesami byli Tomasz Furmański, mój ojciec Władysław Piecuch, Franciszek Karpiński, Wojciech Grzelak i inni. Straż nie miała samochodu i jeździła wozem zaprzężonym w konie. Ładowało się pompę strażacką na wóz i strażacy jechali do pożaru dzwoniąc. Pompować musieli ręcznie. Ale straż była. Pewnego dnia zdarzył się pożar w Spławiu. Spłonęły zabudowania gospodarcze razem ze zwierzętami. Był to bardzo przykry widok. Straż pożarna i mieszkańcy robili, co mogli, żeby coś uratować. Na zmianę pompowali wodę, a także wiadrami polewali pogorzelisko. Nic nie udało się uratować. Natomiast my – dzieci znaleźliśmy sobie rozrywkę. Żarzący się węgielek, kładliśmy na czymś twardym, pluliśmy na niego i uderzaliśmy kamieniem. Następował trzask podobny do niezbyt głośnego wystrzału.

Poza tym w Spławiu był sklep. Sklep, w którym był szwarc, mydło, powidło i beczka śledzi. Wszystko można było kupić – i naftę, i żywność, i rzeczy kolonialne. Pamiętam, że gdy biedniejsi kupowali wyroby typu kiełbasa, pasztetowa, to prosili, żeby odcinać im kawałek na szagę, czyli na ukos. Wtedy przy krojeniu kiełbasy w domu plasterki wychodziły większe. Można było też kupić alkohol, tak zwane „małpki” za 10 gr i był na wsi pewien chłopak, który chodził po domach i prosił, jąkając się: „Pa-pppani, dddaj dzie-dzieś-dziesiątkę”. Sprzedawane było również poćwiartowane mięso, przeważnie świńskie. Właściciel kupował świnie, zabijał je, oprawiał i sprzedawał mięso we własnym sklepie. Sklep sąsiadował z budynkiem szkoły – nasze podwórko przylegało do podwórka tego sklepu. Bawiąc się, często oglądaliśmy, jak oni zabierają się do zabijania świni. Często świnia się wyrywała, kwiczała, ludzie ją gonili po podwórku, w końcu dopadali do niej, uderzali ją ciężkim przedmiotem w głowę, zabijali, oprawiali i tak dalej. Muszę powiedzieć, że wtedy świat inaczej reagował na to wszystko. Takie widoki były uważane za coś normalnego. Sklepikarz musiał zabijać świnie, żeby potem sprzedać mięso. Podchodziliśmy więc do tego dosyć obojętnie i traktowaliśmy jako naturalną kolej rzeczy. Świnia jest po to, żeby ją zabić i potem zjeść.

Pamiętam, że my też raz wyhodowaliśmy świnię. Ojciec poprosił do pomocy pana Krzosa i odbyło się tak zwane świniobicie. Cała nasza rodzina brała w tym udział. Przykładowo ja kręciłem maszynką do robienia kiełbas. W sumie przygotowaliśmy duże zapasy mięsa i wyrobów masarskich. Teraz przypuszczalnie zrobiłby się raban, żeby tak nie postępować. Nie wiem, jak to dzisiaj na wsi wygląda, ale myślę, że obrońcy praw zwierząt mieliby coś do powiedzenia. Wtedy wszyscy traktowali to jako coś normalnego.

Pod płotem posiadłości pana dziedzica, Spławie, rok 1937

O biedniejszej części Spławia

W Spławiu było sporo biedy. Pamiętam chłopca jednej z biednych rodzin. Chłopiec ten miał rozpocząć naukę w pierwszej klasie. Jego mama spracowana, umęczona swoim życiem, zatroskana, robiła co mogła, żeby go jak najlepiej przygotować na ten dzień. Wyszorowała go całego, wykombinowała jakieś ubranko i nożyczkami ścięła mu włosy. Po tym zabiegu włosy były nierówne, w jednym miejscu krótsze, a w innym dłuższe.

Inna rodzina, która ledwo wiązała koniec z końcem, to byli Krzosowie. Rodzice na ile mogli, pomagali im, dając zatrudnienie. Moja mama brała panią Krzos do pomocy przy praniu, które robiło się w drewnianej balii przy pomocy tarki. Przedtem wkładało się bieliznę czy pościel do dużego kotła. Dodawało się szarego mydła i gotowało się. Trzeba było ciężko pracować, żeby takie pranie zrobić, więc ona zawsze mamie pomagała. Mama coś jej za to płaciła, pieniędzmi albo w naturze. W tym czasie pojawiła się nowość w postaci proszku o nazwie Radion. Powstało nawet hasło reklamowe „Radion sam pierze”. Pamiętam też inne hasła reklamowe, mianowicie „cukier krzepi”. Dowcipnisie dodawali „wódka jeszcze lepiej”.

Ojciec zatrudniał Krzosa do prac porządkowych i gospodarczych. Oprócz podwórka mieliśmy ogródek, nastawiony głównie na uprawę warzyw, w którym czasem pracowaliśmy. Pewnego razu z taką zapalczywością machałem motyką, że przypadkowo dziabnąłem w głowę mojego brata Zdzisława. Oberwałem za to od ojca. W sumie, o ile pamiętam, dwa razy dostałem dość porządne lanie od ojca. Nigdy o to do ojca nie miałem pretensji ani poczucia jakieś krzywdy. Dostałem i już! Przy okazji powiem, że na mamę mówiliśmy mamusia, a na ojca tatuś. W ogrodzie hodowaliśmy kapustę, marchew i inne warzywa. Chyba też ziemniaki, szczególnie dobre, gdy były młode. Wtedy młode ziemniaki pachniały młodością, nie tak jak teraz. Przypomniałem sobie, że w tym czasie w Spławiu zupełnie nieznane były pomidory. W tej okolicy zaczęły się upowszechniać podczas okupacji i w okresie powojennym. W biedzie, jaka wtedy panowała, pomidor z chlebem czy z ziemniakami stanowił jaki taki posiłek.

Takich rodzin, jak rodzina Krzosów, było więcej, ale Krzosowie mieszkali blisko nas i moi rodzice utrzymywali z nimi pewne kontakty. Bywały trudne okresy, zwłaszcza na tak zwanym przednówku, to znaczy tuż przed pojawieniem się nowych zbiorów wczesną wiosną, kiedy kończyły się zapasy zimowe, a letnich jeszcze nie było. Były takie momenty, że biedni nie mieli co do garnka włożyć. Ludzie zbierali lebiodę, jarmuż i szczaw, z których gotowali zupę. Wysuszone krowie odchody i chrust były wykorzystywane na opał. Po żniwach ludzie chodzili po ścierniskach i zbierali kłosy zboża, które zostały po zebraniu snopów. Kłosy młócili. Odsiewali plewy, a ziarno miażdżyli między dwoma kamieniami. Można było z tego upiec chleb lub zrobić zupę.

Krzosowie mieli czworo dzieci. Mieli też kilka kóz, które dawały mleko i były hodowane również na mięso. Kozy te biegały po całej wsi i odżywiały się same. Pamiętam, że ojciec bardzo pomógł tej rodzinie, na przykład najstarszemu synowi Krzosów postanowił pomóc w dostaniu się do szkoły podoficerskiej. Były z tym duże problemy, ponieważ chłopak pochodził z biedoty, a w tym czasie biedota była podejrzewana z góry o jakieś sympatie prokomunistyczne czy prosocjalistyczne. Ojciec musiał pisać bardzo obszerną opinię do władz wojskowych, że nie jest on żadnym działaczem organizacji nieuznawanych w tamtym czasie za odpowiednie. Pod wpływem tych opinii i nacisków syn Krzosów w końcu dostał się do szkoły podoficerskiej i ją skończył. Niewiele o tym wiem, ale ponoć po drugiej wojnie światowej przeszedł na stronę nowej władzy. Czym się zajmował, tego nie wiem. Wtedy wielu ludzi cieszyło się, że w Polsce nastał socjalizm, więc mówienie, że wszyscy byli antykomunistami, jest nieprawdą. Pracownicy, którzy dostali ziemię z rozparcelowanego majątku dziedzica, byli wyraźnie zadowoleni.

Pamiętam, znaliśmy jednego z tych folwarcznych ludzi, który miał pewne obycie. Jeździł za robotą po świecie, był w Niemczech i we Francji. Rozmawiał czasami z ojcem na takie właśnie społeczne tematy. Opowiadał, jak to jest w zachodnich krajach, że człowieka traktuje się o wiele lepiej, i że praca jest lepiej opłacana. Człowiek ten miał trochę lewicujące poglądy, a dziedzice nie lubili takich ludzi. Gdy ktoś wyraźnie opowiadał się po stronie lewicy, był wyrzucany z pracy i dostawał tak zwany wilczy bilet. Po wojnie, kiedy przeprowadzono reformę rolną słyszałem, jak ten robotnik mówił do mojego ojca: „Proszę pana, wreszcie jest jakaś sprawiedliwość. Całe życie pracowałem dla kogoś za niewielkie pieniądze, a teraz będę miał swój kawałek ziemi, którą będę mógł uprawiać i na pewno moje życie się poprawi”. Ta poprawa jednak długo nie trwała, gdyż przeprowadzono kolektywizację. To był ciężki błąd tej władzy, która przyszła po 1945 roku, gdyż najpierw dano ludziom ziemię, a potem zamieniono to wszystko na „kołchozy”, czyli spółdzielnie produkcyjne. Może się to podobać lub nie, ale według mnie to był najcięższy błąd, jaki tamta władza popełniła, gdyż dała ludziom ziemię, ludzie się ucieszyli, że mieli coś swojego, a potem im tę ziemię zabrała. Tłumaczenie, że to wszystko było nasze, wspólne, to bzdura. Ludzie chcieli mieć coś swojego i tutaj władza ciężko zraziła ich do siebie. Po rozwiązaniu „kołchozów”, czyli spółdzielni produkcyjnych, każdy rolnik odzyskał swoją ziemię, także ci, którzy uzyskali ziemię z rozparcelowanego majątku dziedzica.

Dziecięce sprawy

Przechodzę do opowiadania o swoim dzieciństwie. Doszedłem do wniosku, że nie chciałbym, aby moja opowieść wypadła zbyt pesymistycznie, gdyż byłaby to nieprawda. Nasze życie w pierwszych latach, a była nas trójka, cały czas odbywało się „na ulicy”. Rodzice dawali nam dość dużo swobody. Dbali o nas, ale uważali, że dzieci muszą się wybiegać, że muszą mieć kontakt z innymi dziećmi, z inną młodzieżą, w tych sprawach byli dość wyrozumiali. Pamiętam, że gdy budziliśmy się rano, jedliśmy śniadanie, a potem szliśmy od razu na ulicę, do dzieci, do zabawy. Były gonitwy, podchody, gry w piłkę, w dwa ognie, w klipę, w konia, w palanta i w cymbergaja. Moja siostra koniecznie chciała być koniem, jednak z moim bratem pozwoliliśmy jej być tylko źrebakiem.

Będąc już w wieku szkolnym, oczywiście bawiliśmy się po lekcjach. Chłopcy na ogół nie lubili bawić się z dziewczynkami. Poczułem jednak pewną sympatię do ładnej Bernardy, którą faworyzowałem. Ona też mnie lubiła. Nasz „związek” skończył się wraz z moim wyjazdem ze Spławia do Goliny. Dowiedziałem się, że los bardzo skrzywdził tę miłą dziewczynę. Wyrósł jej duży garb na plecach. Jako chłopiec najczęściej chodziłem w krótkich spodenkach, ale miałem również spodnie o potocznej nazwie „pompki”. Nogawki miały długość do pół łydki, ale zakończone były paskami, które zapinało się pod kolanem. Wieczorami przy lampie naftowej z dużym ozdobnym kloszem czytaliśmy „Płomyczek” i książki, z których pamiętam bardzo znaną książkę o Robinsonie Crusoe, Tarzanie, książkę Gustawa Morcinka „Łysek z pokładu Idy”, a także książkę „W 80 dni dookoła świata” i inne. Graliśmy także w czarnego Piotrusia, w tysiąca i warcaby. W tysiąca lubiła grać również moja mama, ale nie lubiła przegrywać. Grywała w tego tysiąca z nami, bo myśmy też lubili w niego grać. Mama lubiła także czytać popularne książki, na przykład Henryka Sienkiewicza, Stefana Żeromskiego, Marii Konopnickiej, Marii Rodziewiczówny, romanse i inne. W przyszłości nauczyłem się grać w brydża oraz w szachy. W grze w szachy wielkich osiągnięć nie miałem. Przegrywałem nawet z własnym synem, co mnie trochę denerwowało. Moj ojciec nie lubił grać w karty.

Z różnych zabaw najbardziej lubiliśmy gonitwy z podchodami. Chowaliśmy się w różnych miejscach, żeby nie zostać złapanym. Dziewczyny raczej grały w klasy, ale innych gier było sporo. Były na przykład zabawy z udziałem piosenek. Pamiętam kilka takich piosenek: „Wlazł kotek na płotek”, „Chinka tu, Chinka tam”, „Stary niedźwiedź mocno śpi”, „Chodzi lisek koło drogi”, „Jedzie pociąg z daleka”. Dodam jeszcze trzy miłe piosenki: „Ta Dorotka, ta malusia”, „Jadą, jadą dzieci drogą”, „Gdzieżeś ty bywał, czarny baranie”, „Miała baba koguta” i inne.

Nie można powiedzieć, że to było smutne życie. Było wesoło, prawie cały dzień przebywaliśmy na dworze, do domu przychodziło się na posiłki. Na przykład na drugie śniadanie, które wyglądało tak, że dostawało się pajdę chleba posmarowaną smalcem z cukrem. To był największy przysmak i to się w biegu zjadało i wracało się do zabawy.

Od czasu do czasu w naszym domu wieczorami zjawiała się starsza, uboga kobieta. Od progu była uśmiechnięta. Witała się z nami serdecznie, a myśmy byli bardzo uradowani jej przybyciem. Ona, wybijając rytm kosturem o podłogę, śpiewała: „Maryna, gotuj pierogi. O mój Maćku drogi, nie mam mąki na pierogi. A Maciek do miasta, po mąkę do ciasta, Maryna gotuj pierogi…”. Na koniec zawsze coś od mamy dostawała.

Praktycznie całe dnie przebywało się z innymi dziećmi. Nie tak jak teraz, gdy dzieci siedzą w mieszkaniach i nie odrywają nosa od monitora komputera czy ekranu telewizora. Jeśli chodzi o zabawy, to przychodziły różne mody, raz przyszła na przykład moda na jo-jo. Oczywiście trzeba było je kupić, a na to już nie wszyscy mogli sobie pozwolić. Inną zabawą była gra w serso. Innym razem przyszła moda na takie kółko, które się popychało pałeczką w taki sposób, żeby się kręciło i nie przewracało, tylko turlało cały czas. Nikt takich kółek nie kupował, tylko dzieci kombinowały i same je robiły w różny sposób. Najczęściej wykorzystywano tak zwane fajerki. Fajerka to były takie kółka, dzięki którym na palenisku można było ustawiać różnej wielkości garnki. Garnki miały obwódkę wokół i można było garnek wpuścić w głąb paleniska. Paliło się drewnem, gdyż węgiel był drogi. Ciepło z pieca trzeba było wykorzystać do maksimum. Te fajerki były przez dzieci powszechnie wykorzystywane do turlania – popychało się je kawałkiem drutu. Trzeba było najpierw to kółko rozpędzić i chodziło o to, aby jak najszybciej i jak najdłużej jeździć takim kółkiem bez przewrócenia go. Latem robiło się wyścigi i zawody. Również stogi siana i zboża wykorzystywało się do zabawy. Były one bardzo dobre do chowania się i do zjeżdżania. Zimą zaś wykorzystywało się różne urządzenia, żeby się ślizgać – na nogach albo na sankach. Prawdziwych łyżew nikt w tamtym okresie nie miał. Robiło się je we własnym zakresie z drewna uformowanego w trójkąt. Na ostrym kącie trójkąta przybijało się kawałek drutu, a najlepiej się do tego nadawał uchwyt od wiadra, płaski z jednej strony i półokrągły z drugiej. Mocowało się to do stopy rzemieniami, ale częściej robiło się z tego saneczki. Łączyło się takie dwie płozy dwiema poprzeczkami i powstawały małe saneczki. Trzeba było na nich stanąć i mieć coś, czym się można było odpychać, żeby je rozpędzić. Do odpychania służył kij zakończony jakimś ostrym metalowym kolcem. Bardzo często wykorzystywano do tego widły po odcięciu bocznych zębów i pozostawieniu tylko tego środkowego. Żeby to zrobić, chodziło się do kowala pana dziedzica – to był starszy pan, już mocno schorowany (musiał mieć rozedmę płuc, kiedy dzisiaj o tym myślę). O tym, żeby zostawił pracę, nie było mowy. Pracował w kuźni, gdyż to było jego jedyne źródło utrzymania. Miał żonę i dzieci, musiał po prostu pracować. To był porządny człowiek i gdy szliśmy do niego, żeby nam coś przyciął, on marudził, ale zawsze to zrobił.

Wiele wiejskich dzieci zimą chodziło w trepkach. Z bratem też chcieliśmy mieć takie trepki, ale rodzice się nie zgadzali, myśmy chodzili w trzewikach albo w sandałach lub w pepegach. Przed drugą wojną światową dorośli właściwie nie kupowali obuwia, lecz zamawiali je u szewca. Podeszwa w takim obuwiu była z dość grubej, twardej skóry, czyli zelówki, którą szewc nakłuwał szydłem i przybijał drewnianymi szpilkami. Obuwie również się naprawiało. Moje marzenia o trepkach spełniły się w czasie okupacji, bo wtedy były kłopoty z uzyskaniem obuwia. W Golinie był mały warsztat, gdzie młody człowiek na poczekaniu robił drewniane spody z klocków z lipowego drewna. Do pieńka miał przymocowane ostre narzędzie, którym wykrawał drewniany spód na miarę. Lekko zaokrąglał przód, przednią część drewna lekko żłobił, aby stopa lepiej się układała, a z tyłu wycinał obcas. Płaciło się za to niewielkie pieniądze i szło się potem do szewca, który obijał drewniane spody skórą, często trzeba było tę skórę szewcowi dostarczyć. Obuwie to było podobne do sandałów lub prostego trzewika. Wracając do saneczek – stawało się na nich nogami, odbijało się kijem i można było jeździć po lodzie albo po bardzo ubitym śniegu, ale można było nawet usiąść na nich i zjeżdżać z małych górek. Takich sanek jak te, które obecnie mają dzieci, wtedy nie było, raczej wszystko miało się własnej roboty. Popularna była zabawa w wyścigi na takich saneczkach – zjeżdżanie z góry, rywalizacja. Młodzież zawsze lubi ze sobą rywalizować.

Nasze życie przebiegało w ten sposób. Niesłusznie byłoby powiedzieć, że był tylko smutek i bieda. Były też zabawy, rozrywki i wesołe buzie dzieci.

W wielu sprawach byłem liderem. W gonitwach byłem prowodyrem. We wspinaczce na drzewa też byłem bardzo dobry. Nie było w całej okolicy drzewa, na które bym nie wszedł. Robiło się nawet wyścigi we wspinaniu na wysokie topole: kto pierwszy i jak najwyżej się wdrapie. Muszę powiedzieć, że należałem do prymusów w tej dziedzinie. To mi zostało na dłużej – do czasów, gdy się przeprowadziliśmy do Cienina Kościelnego. Była tam mleczarnia, która miała nieduży blaszany komin, a gdy przyszli Niemcy, wybudowali dosyć wysoki komin murowany. Gdy ten komin był w budowie, myśmy się ścigali we wspinaniu, kto prędzej się wdrapie na ten komin. Można się było nawet ścigać od zewnątrz komina i w środku, gdyż były tam uchwyty, umożliwiające w razie jakiejś awarii wejście na czubek tego komina. Komin miał ze 20 m, może trochę więcej. Jeden wspinał się po zewnętrznych szczeblach, a drugi po wewnętrznych (czyli w środku komina) i kto pierwszy znalazł się na górze, ten wygrywał. Różne rzeczy wyrabialiśmy.

Muszę przyznać, że siostrze zawdzięczam ważną dla mnie pomoc. Miałem dwie przygody podczas zabaw. Raz wsunąłem się w betonowy krąg i nie mogłem wyjść, bo źle ustawiłem nogi. Byłem za słaby, żeby się wyciągnąć na rękach, a nogami nie mogłem się podeprzeć, gdyż miałem je podwinięte. Dopiero moja siostra Halina zmobilizowała większe dzieci i one mnie wyciągnęły. To był drobiazg, ale dla mnie wstyd, że się wpakowałem w taką głupotę. Natomiast raz o mało się nie utopiłem, gdy ślizgaliśmy się na stawie u pana dziedzica. W lodzie był przerębel, który nie do końca był zamarznięty. Była na nim taka cieniutka warstewka lodu i choć tak się ślizgaliśmy, żeby się do tego przerębla za bardzo nie zbliżać, to nie wiem, jak to się stało, ale wpadłem do niego. Lód wokół przerębla był mokry, bardziej śliski, musiałem się chyba do niego za bardzo zbliżyć. W pewnym momencie znalazłem się w wodzie. Sprawa wyglądała dosyć poważnie, gdyż nie mogłem wyjść – nie było się za co złapać, ręce się po lodzie ślizgały. Nie dało się też odbić od dna, bo w tym miejscu, na środku stawu, było głęboko. Zacząłem krzyczeć i uratowała mnie znowu moja siostra Halina. Zdołała mi pomóc, wyciągnęła mnie z tego przerębla, chociaż była 2 lata ode mnie młodsza. A więc moja siostra dwa razy udzieliła mi bardzo konkretnej pomocy.

Halina, Zdzisław i ja, Spławie, rok 1937

 

Z siostrą zwykle żyłem dosyć dobrze. Wiadomo – była dziewczyną, a chłopcy nigdy z dziewczynami za bardzo się nie bawili. Uważali, że są szybsi, bardziej bojowi, potrafią bardziej zdecydowanie się bawić, a dziewczyny to wiadomo lalki, klasy i skakanki. To dla nas nie było nic atrakcyjnego.

Jedną z ostatnich modnych zabaw, już w pięćdziesiątych latach XX wieku, było kręcenie własnym ciałem dużego koła o nazwie hula-hoop. I dzieci i dorośli prawie oszaleli na punkcie tej zabawy.

Mój brat Zdzisław, dwa lata starszy ode mnie, miał jako dziecko poważny kłopot. Przyczynił się do tego jego stan zdrowia – bardzo szybko ujawniła się u niego wrodzona zaćma. Jeszcze zanim poszedł do szkoły, zaczął coraz gorzej widzieć i po badaniu okazało się, że obie soczewki ma zmętniałe. Wzrok miał coraz słabszy i musiał nosić okulary. I tu zaczęły się jego kłopoty, gdyż w tym czasie okulary na wsi to była rzadkość. Koledzy wytykali go palcami i nazywali go „okularnikiem”. Był normalnym chłopcem, ale to, że w tym wieku już musiał nosić okulary, wpędzało go w kompleksy. Miał poczucie, że jest gorszy, był narażony na różne nieprzyjemności. Potem rodzice zdecydowali się go zoperować. W Łodzi był znany okulista, chyba profesor Janusz Sobański, który zaproponował usunięcie soczewek i rodzice się na to zgodzili, choć on jeszcze był chłopcem. Operacja się udała, więc brat zaczął lepiej widzieć, ale i tak musiał nosić cały czas okulary, gdyż po usunięciu soczewek człowiek jest pozbawiony pewnego mechanizmu widzenia. Jest to ubytek około 10 dioptrii w sile wzroku. Trzeba to było wyrównywać okularami, nie mógł się zatem ich pozbyć – musiał je nosić. Więc dzieci mu dokuczały. Jako dziecko miałem także pewną przypadłość, z której szybko wyrosłem. Chodziło o to, że nie zawsze zdążyłem dobiec do ubikacji.

Między bratem, a mną dochodziło do rywalizacji. Byłem zdrowszy i chociaż dwa lata młodszy to sprawniejszy fizycznie. On musiał się trochę pilnować z tymi okularami, więc często byłem lepszy od niego w różnych zabawach. Zdzisław odczuwał to jaką pewną krzywdę – cały czas miał poczucie krzywdy i to się odbiło na całym jego życiu.

Na wsi u dziadków z Kramska-Pola

Wieś Kramsk-Pole leży w gminie Kramsk, w powiecie konińskim i znajduje się na obrzeżach doliny Warty. Kramsk-Pole liczy około 340 mieszkańców. Po lewej stronie wioski znajdują się rozległe łąki, a po prawej pola. Wzdłuż wioski biegła piaszczysta droga na początku tuż przy zagrodach, a następnie oddalała się o około 100 m. Za zabudowaniami moich dziadków droga szła wyraźnie pod górę. Zimą wykorzystywaliśmy ją jako zjeżdżalnię.

Nie była to bogata wieś. Na łąkach pasły się krowy i konie. Ziemia nie była wysokiej klasy, raczej piaszczysta, wysiewano na niej żyto i uprawiano ziemniaki.

Z rodziną mojej matki, znaliśmy się bardzo dobrze, bo wszystkie wakacje spędzaliśmy u dziadków z jej strony. Dziadek miał na imię Wojciech i nazywał się Walkowski, a babcia miała na imię Józefa z domu Baranowska. Wakacje u dziadków były bardzo fajne.

Z takiej wioski jak Spławie czy Golina nikt nie wyjeżdżał na wczasy, co najwyżej wyjeżdżało się do rodziny. Jeździliśmy pociągiem do stacji Kramsk, a stamtąd jeden z wujków zabierał nas bryczką lub wozem z półkoszkami. Inaczej oczywiście żyło się w mieście – były kurorty polskie i zagraniczne, do których jeździli przeważnie dobrze sytuowani ludzie z miasta, a nie z takich wsi i małych miasteczek jak te, w których myśmy mieszkali. Ale my nie narzekaliśmy na te pobyty u dziadków.

Dziadkowie mieszkali w domu krytym strzechą z dużą kuchnią i dwoma pokojami. W dużym pokoju była znacznych rozmiarów piwnica, w której przechowywano różne produkty. Pamiętam, że na Wielkanoc podłogę w kuchni posypywano ładnym różowawym piaskiem oraz pokrywano dużą ilością liści tataraku, o orzeźwiającym zapachu. Było też kilka zabudowań, w których trzymano konie, krowy i świnie. Była też studnia.

Za stodołą był kierat, który służył do napędzania maszyn rolniczych. Po podwórku biegały kury, gęsi, kaczki. W niedzielę zwykle jedną z kur poświęcano na zrobienie dobrego rosołu i obiadu.

Niedaleko zabudowań na jednym z wysokich drzew było bocianie gniazdo. Co roku przylatywały bociany, wychowywały młode i jesienią odlatywały. Trwało to przez wiele lat. Za domem był bardzo duży sad owocowy, w którym rosły jabłka, gruszki, śliwki i tak dalej – były tego duże ilości.

Babcia przygotowywała duże zapasy owoców w formie suszu. Na przykład śliwki czy jabłka kroiła na plasterki i suszyła na słońcu. Robiła też dużą ilość powideł. Potem było czym chleb smarować. Natomiast dziadek bieżące prowadzenie gospodarstwa oddał synom, a sobie zostawił tylko pasiekę. Chorował na koślawość paluchów, co utrudniało mu chodzenie oraz miał przepuklinę w pachwinie. W tym czasie do lekarza raczej się nie chodziło.

Kiedy byliśmy u nich na wakacjach, odbywało się miodobranie. Polegało to na tym, że dziadek wyjmował z uli ramki pełne miodu, ścinał wosk, którym były zaklejone komórki plastra miodu i wkładał ramki do dużej, blaszanej wirówki. Trzeba było kręcić korbą, żeby ramki szybko się obracały i dochodziło wtedy do wytrząsania miodu. Miód gromadził się na dnie i przez kranik wypuszczało się go do naczyń. Mieliśmy z tego frajdę, gdyż na każdym ściętym wosku pozostawał miód, który zlizywaliśmy.

Gospodarstwo funkcjonowało dosyć dobrze i miało około 30 hektarów, w tym było dużo łąk. Łąki pełniły role pastwisk oraz były źródłem torfu. Wydobywano tam torf do opalania mieszkań. To nie był twardy torf podobny do węgla, tylko roślinny, miękki, który zawierał dużo korzeni roślin. Brałem udział w wydobywaniu torfu. Specjalnym urządzeniem wycinało się fragmenty torfowiska, kroiło się je na duże, prostokątne bryły, zostawiało na słońcu do wyschnięcia, a na koniec zawoziło się je do magazynu i był zapas opału na zimę. Wydobywano również ziemię torfową, która przypominała czarne błoto i którą wypełniało się specjalne formy i zostawiało się je do wyschnięcia na słońcu. Po wyschnięciu służyły jako opał. Wskutek wydobywania torfu powstawały zbiorniki wodne, w których można było łowić ryby. Do tych zbiorników wkładało się tak zwane saki – pałąki oplecione siatką tak, że ryba mogła wejść przez otwór w siatce do środka, ale już wyjść z tego nie mogła. Siatki wrzucało się do wody i co jakiś czas tylko się sprawdzało, czy w środku jest już ryba czy nie. Gdy była ryba, to się ją wyjmowało. Jadło się smażoną i czekało na następną. Saki pozwalały na łowienie ryb w takich właśnie małych zbiornikach stojącej wody. Te zbiorniki służyły też do przechowywania beczek z ogórkami. Beczkę wypełniało się ogórkami odpowiednio zaprawionymi, jak do kiszenia. Szczelnie zabijało się beczkę tak, żeby się nic do środka nie dostało i wrzucało się do tego zbiornika wodnego, gdzie beczka przebywała cały czas w wodzie przez całą jesień i zimę. Co jakiś czas według potrzeby wyciągało się beczkę, brało się odpowiednią ilość ogórków, a beczkę z powrotem wrzucało się do wody. Ogórki były bardzo twarde, bo przebywały cały czas w jednakowej temperaturze. Oprócz tego latem jeden ze zbiorników był wykorzystywany do prania na przykład pościeli, lnianych koszul, spodni i innych ubrań. W mokre rzeczy uderzało się kijanką, a następnie rozkładało się je na trawie, aby je wybielić i wysuszyć na słońcu.

U dziadków były też krowy, było więc i mleko, śmietana, masło i ser. Z mleka odciągało się śmietanę, a w tak zwanej kierzynce robiło się z niej masło. Śmietanę trzeba było długo ubijać. Masło zbijało się w grudki, które się zbierało, płukało i formowało w osełki. Po wyjęciu masła zostawała maślanka, która była bardzo smaczna i nadawała się do konsumpcji. Mleko na własne potrzeby trzymało się w studni w specjalnych zbiornikach ze szkiełkiem zwanych bańkami. Mleko trzymało się tak długo, aż oddzieliła się od mleka warstwa śmietany. Odchudzone mleko spuszczało się do jednego naczynia, a śmietanę zbierało się do innego. Mleko służyło do różnych celów domowych. W tamtym okresie ludzie byli samowystarczalni. Mieli swoje masło i swoje sery, bo z mleka robiło się także twaróg. Grudki twarogu wkładało się do płótna i umieszczało między dwiema deskami – dociskało się je ciężkim kamieniem, który powodował, że z sera wydostawała się serwatka, używana potem do celów gospodarczych. Twaróg w postaci gzika jadło się z ziemniakami, a plastry twarogu jadło się z chlebem i z polewką. Polewka jest zupą na bazie kwaśnego mleka lub maślanki. Gotowało się duży gar polewki, do której dodawało się kartofle.

Babcia wypiekała też duże bochny żytniego chleba. Ciasto wyrabiało się w drewnianej niecce i piekło w dużym piecu chlebowym, który stał w sieni. Po upieczeniu chleba zwykle wykorzystywano to, że piec jest jeszcze gorący i piekło się na przykład bezy i blachy placka kartoflanego. Podczas prac polowych pracownicy dostawali duże pajdy chleba, plastry twarogu i miskę polewki. Nie było to luksusowe jedzenie, ale dosyć pożywne i zdrowe.

Po ubiciu świni robiło się samemu kiełbasy, kaszanki, salcesony, balerony, szynki i płaty słoniny. Mięso peklowało się i przechowywało w beczkach albo w słojach. Poza tym przygotowywało się beczki kiszonej kapusty. Sam udeptywałem taką kapustę przeznaczoną do kiszenia. Przedtem trzeba było oczywiście porządnie umyć nogi i kapustę deptało się w beczkach. Do ubijania służyły też specjalne ubijaki, ale o wiele praktyczniejsze było deptanie stopami. Kapusta była krojona na specjalnym urządzeniu podobnym do krajalnicy. Była więc beczka kapusty, beczka peklowanego mięsa, przygotowane w sposób naturalny wyroby wędliniarskie, drób, zapas własnej mąki, warzyw, owoców, miodu oraz ziemniaków zakopcowanych na zimę. To było bardzo smaczne i było co jeść. Żółtego sera na wsiach się nie robiło, bo to wymagało specjalnej obróbki i nie można go było zrobić w domu, ale był twaróg, który czasem doprowadzało się do zgliwienia. Potem taki zgliwiały twaróg smażyło się na patelni i bardzo nam to smakowało.

Czasem pozwalano nam się przejechać na koniu. Któryś z wujków pilnował wtedy konia, żeby nam się nic złego nie stało. A poza tym jeździło się bryczką albo tak zwanym wozem drabiniastym. Po zaopatrzeniu wozu w tak zwane półkoszki i dodaniu ławy wóz służył do przewozu ludzi. Jazda wozem drabiniastym to była dla dzieci prawdziwa frajda. Jadąc pustym wozem drabiniastym, siedziało się bokiem. Gdy się wracało z pola, jechało się wysoko, na snopach zboża lub siana, siedziało się wysoko na tej słomie czy na sianie i wracało się do domu. Bardzo lubiliśmy taką jazdę. Dużą przyjemność sprawiało nam jeżdżenie dzwoniącymi saniami zaprzężonymi w konia. Oczywiście musiała być śnieżna zima. Mościło się sanie, ciepło się ubierało, nogi owijało się w koc lub w kożuch i zażywało się bardzo przyjemnej sanny.

U sąsiada był także duży sad i były dwie dziewczynki, z którymi bawiliśmy się w podchody i gonitwy. Czasem przychodziły dwie kuzynki z Kramska, Maryla i Ania, które się z nami bawiły. Niedaleko zabudowań znajdował się strumień, który w owym czasie miał nawet dosyć sporo wody i można w nim było złapać jakąś rybkę, ale nie do jedzenia. Można było się kąpać w tej wodzie, choć nie było mowy o pływaniu.

Łąkami chodziło się do kościoła, wydeptaną ścieżką na przełaj. Wiejscy ludzie na ten czas zdejmowali buty i szli boso. Przez łąki było bliżej. Buty zakładało się dopiero pod samym kościołem. Przy kościele był cmentarz – jest tam do tej pory – tam zostali pochowani moi dziadkowie i inni członkowie rodziny.

W gospodarstwie uprawiano żyto, ziemniaki, owies, natomiast pszenicy się nie uprawiało, bo to nie były ziemie pszeniczne. Z żyta robiło się mąkę – w pobliżu był wiatrak, w którym mielono je na piękną, prawie białą mąkę. Nie jest to takie proste, bo żeby z żyta uzyskać białą mąkę, trzeba było ziarno odpowiednio zmielić. Jednak, gdy wiatrak się przyłożył, nawet z żyta można było wyprodukować białą mąkę. Braliśmy udział w całym życiu wiejskim moich dziadków, w pracach związanych z żytem także. Wiadomo, że żyto trzeba było posiać, potem skosić i wymłócić, zapakować w worki i dopiero wtedy można było zawieźć do młyna, czyli do wiatraka, i stamtąd przywieźć mąkę, a ewentualne nadwyżki sprzedać. Niewielkie ilości zboża młóciło się cepami. Nawet braliśmy w tym udział, trochę na zasadzie rozrywki. Prosiło się wujka, żeby dał na chwilę cep i próbowaliśmy. We dwójkę było łatwo, ale w czwórkę trzeba było się zsynchronizować, bo inaczej można się było tymi cepami uderzyć. Wymłócone cepami zboże było razem z plewami, a proste odsiewanie małych ilości zboża polegało na rzucaniu tym zbożem w górę pod wiatr. Ziarna były cięższe i spadały na dół, a plewy frunęły gdzieś daleko. Przy większych ilościach potrzebne były specjalne maszyny, tak zwane wialnie. Działały one na korbę albo na kierat, do którego można było podłączyć konie. Konie kręciły kieratem, a przy okazji kręciły tą wialnią. Przy mniejszych ilościach można było odsiać plewy, kręcąc korbą. Potem, w późniejszych czasach, ale jeszcze przed drugą wojną światową, pojawiły się maszyny do młócenia zboża. Na początku pracowały na kierat, w którym chodziły konie i napędzały młockarnię. Trzeba było uważać na ręce, żeby ich przy tym nie stracić. To też wymagało później odwiania, bo te urządzenia nie miały wialni. Potem przyszły maszyny napędzane silnikami spalinowymi i one miały od razu wialnie. Kiedy z młockarni wychodziło czyste ziarno, można było je ładować do worków. Była także sieczkarnia, która słomę cięła na takie krótkie kawałeczki, tworząc tak zwaną sieczkę. Ta sieczka służyła później do żywienia zwierząt, zwłaszcza koni, w postaci, czyli obroku. Przygotowywało się głównie duże zapasy siana, które przechowywano na strychu w budynkach gospodarczych. Wiosną i latem synowie dziadka sypiali na tym sianie. Snopki zboża przechowywało się w stodole, w której było klepisko. W razie potrzeby brało się snopki i młóciło się na klepisku. W całym tym życiu rolniczym braliśmy udział.

Jeszcze nie wspomniałem o lnie i konopiach. Z lnu robiło się tkaniny, a z konopi powrozy. Było to dosyć skomplikowane, bo najpierw trzeba było len zebrać, związać w snopki i pozbawić owoców na specjalnym grzebieniu. Potem wrzucało się go na jakiś czas do wody do skruszenia. Następnie wyciągało się go z wody, suszyło i oddzielało się części sztywne od włóknistych na specjalnym urządzaniu zwanym tarlicą. Pozbywano się resztek łusek i otrzymywało się czyste włókno, które formowało się w motki, a te z kolei zakładało się na kołowrotek. Kołowrotek się rozpędzał, kręcił się, a babcia cały czas musiała wyciągać nici, żeby się nie zerwały. Później na maszynie tkackiej można było z tych lnianych nici tkać płótno, żeby potem z tego uszyć na przykład koszulę.

Taką koszulę można było wybielić na słońcu, wyszyć i wyglądało to bardzo ładnie. Obróbka konopi była prostsza. Uzyskane włókno wykorzystywano głównie do produkcji powrozów. Bardzo grube powrozy służyły do wiązania belek czy innych rzeczy, na przykład w wozach lub furmankach.

Mnóstwo przedmiotów było własnej produkcji, choć oczywiście istnieli miejscowi stolarze czy rymarze, którzy robili wyroby ze skóry, na przykład uprząż dla koni. Trzeba było kupić skóry i dać je rymarzowi, żeby zrobił z nich uprząż – tak było taniej. Kołodziej zajmował się wykonywaniem drewnianych kół, a kowal na gorąco naciągał na koła metalowe obręcze. Widziałem, jak to się robi – trzeba było rozgrzać taśmę metalową, a później naciągnąć ją na koło. Taśma, stygnąc, kurczyła się i ciasno przylegała do koła. Nie trzeba jej było niczym przybijać, tylko zgrzewało się dwa końce metalowej taśmy. Rzadko zdarzało się, aby obręcz spadała. Takie koło służyło bardzo długo. Widziałem także podkuwanie koni. Konie na ogół zachowywały się w tym czasie spokojnie. Jeśli ktoś miał warsztat stolarski, mógł sam naprawiać wozy. Mój dziadek miał sprzęt stolarski: heble, strugi i piły. Robił we własnym zakresie szczeble i drabiny lub naprawiał wóz. Można było we własnym zakresie robić mnóstwo rzeczy, to pamiętam. Należy podkreślić, że ówczesne gospodarstwa rolne były w dużej mierze samowystarczalne. Uczestniczenie w tym było dla nas dużą atrakcją.