Mgła - Marcin Ciszewski - ebook

Mgła ebook

Marcin Ciszewski

4,4
34,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Polska. Nadchodzi zmiana.

Wybory wygrywa partia opozycyjna. Podinspektor Jakub Tyszkiewicz, szef Biura Zwalczania Terroryzmu CBŚ, nie był ulubieńcem urzędującego ministra, a już na pewno nie będzie nowego...

Tymczasem podczas lądowania na Okęciu rozbija się samolot wiozący ministra spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej. 

Dzień wcześniej ludzie podinspektora aresztują dwóch pochodzących z Bliskiego Wschodu terrorystów, którzy zamierzali dokonać zamachu na terenie Warszawy. Zeznają oni, że w mieście przebywa jeszcze jedna podobna im grupa.

Tyszkiewicz stara się znaleźć połączenie pomiędzy katastrofą rosyjskiego samolotu a terrorystami.

Musi się śpieszyć, bo w kolejnym tygodniu do Polski ma przylecieć prezydent Stanów Zjednoczonych...

Nie zdaje sobie także sprawy, że jego żona, światowej sławy malarka, pada ofiarą szantażu...  

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 352

Oceny
4,4 (307 ocen)
176
95
28
5
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
goralxp

Nie oderwiesz się od lektury

Podchodziłem z rezerwą po ostatnich książkach autora ale tą książkę bardzo dobrze się czyta, tego potrzebowałem. Polecam.
10
butbar

Całkiem niezła

Szybko się czyta, dla fanów kina akcji, którzy potrafią cieszyć się wartką fabułą pomimo jej odklejenia od rzeczywistości...;)
00
magda111a

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
krystynapedzialek

Nie polecam

Dotarlam do czwartego rozdzialu i….przeskoczylam na ostatni i komentarz od autora. Pomysl bardzo dobry, ale by utrzymac nurt terrorystyczny zabraklo autorowi detali ktore pomoglyby utworzyc fabule. Ksiazka rozmywa sie w czytaniu obierajac zbyt wiele pierwszoplanowych zagadnien. Rozpoczyna sie kariera artystyczna zas konczy sie wywiadem o schematach terrorystycznych.
00

Popularność




MARCIN CISZEWSKI

Mgła

 

 

© 2017 Marcin Ciszewski

© 2017 WARBOOK Sp. z o.o.

 

 

Redaktor serii: Sławomir Brudny

 

Redakcja i korekta językowa: Karina Stempel-Gancarczyk

 

Projekt graficzny, skład, eBook:Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, [email protected]

 

Okładka: Paweł Gierula

 

 

ISBN 978-83-65904-02-7

 

Wydawca: Warbook Sp. z o.o.

ul. Bładnicka 65

43-450 Ustroń, www.warbook.pl

Mgła

Mgła mia­ła do­pie­ro na­dejść.

Bar­czy­sty Ił 96 z nie­bie­sko-czer­wo­ny­mi ozna­cze­nia­mi Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej roz­po­czął zni­ża­nie zgod­nie z po­le­ce­niem kon­tro­le­ra lo­tów. Ap­pro­ach pro­wa­dził go pew­ną ręką, ma­szy­na stop­nio­wo wy­tra­ca­ła pręd­kość do­kład­nie we­dług pro­ce­du­ry. Trzy­dzie­ści mil przed lot­ni­skiem wy­ko­na­ła ostat­ni skręt, po czym we­szła na kurs, któ­ry miał za­pro­wa­dzić ją na ścież­kę po­dej­ścia. Wszyst­kie sys­te­my kon­tro­l­ne dzia­ła­ły bez za­rzu­tu, po­wie­trze sta­ło nie­ru­cho­mo, lek­ka mżaw­ka uno­szą­ca się nad la­sem ogra­ni­cza­ła wi­docz­ność do ośmiu­set me­trów, co da­wa­ło ak­cep­to­wal­ny mar­gi­nes bez­pie­czeń­stwa,

Nad Ka­ba­ta­mi Ił zmniej­szył pręd­kość do stu pięć­dzie­się­ciu wę­złów, osią­ga­jąc wy­so­kość ty­sią­ca pię­ciu­set stóp. Pi­lot usta­bi­li­zo­wał ma­szy­nę, po czym otrzy­mał od ap­pro­acha po­le­ce­nie na­wią­za­nia łącz­no­ści z wie­żą kon­tro­l­ną. Gdy usły­szał w słu­chaw­kach głos z wie­ży, był do­kład­nie na po­cząt­ku ścież­ki, dzie­sięć mil od pro­gu pasa. Pod­wo­zie wy­su­nę­ło się bez za­kłó­ceń, sy­gna­li­zu­jąc pra­wi­dło­we po­ło­że­nie rów­nym bla­skiem lam­pek kon­tro­l­nych. Czte­ry sil­ni­ki gra­ły zmniej­szo­nym cią­giem.

Wte­dy sa­mo­lot spadł.

Rozdział 1.

Ko­lum­na je­cha­ła szyb­ko, wła­ści­wie poza gra­ni­cą bez­pie­czeń­stwa.

Trzy opan­ce­rzo­ne to­yo­ty land­cru­iser, dwa mer­ce­de­sy vito z bla­sza­ny­mi nad­wo­zia­mi bez okien i za­my­ka­ją­ca po­chód nie­zgrab­na cię­ża­rów­ka sa­per­ska. Trzy­dzie­stu lu­dzi, dwa­dzie­ścia czte­ry pi­sto­le­ty ma­szy­no­we, dwa ka­ra­bi­ny snaj­per­skie, dwie śru­to­we strzel­by, kil­ka­dzie­siąt gra­na­tów hu­ko­wo-bły­sko­wych, ta­ran do roz­bi­ja­nia drzwi. Bły­ska­ją­ce na da­chach bom­by zdmu­chi­wa­ły opie­sza­łych, igno­ru­jąc wy­sy­ła­ne w ich kie­run­ku ży­cze­nia wszyst­kie­go naj­gor­sze­go. War­szaw­ska uli­ca spie­szy­ła się po swo­je­mu, war­szaw­ska uli­ca mia­ła gdzieś po­śpiech po­li­cyj­nej ko­lum­ny.

Na sie­dze­niu pa­sa­że­ra pro­wa­dzą­cej te­re­nów­ki sie­dział po­tęż­ny, za­ro­śnię­ty, ogo­rza­ły fa­cet. Jego twarz wy­glą­da­ła jak wy­cio­sa­na z ka­mie­nia przez rze­mieśl­ni­ka ma­ją­ce­go kło­po­ty ze wzro­kiem i ko­or­dy­na­cją ru­chów. Po­li­cyj­ny mun­dur po­lo­wy i ka­mi­zel­ka ku­lo­od­por­na, któ­re on­giś le­d­wie do­pi­na­ły się na po­tęż­nej klat­ce pier­sio­wej, te­raz nie­mal z niej zwi­sa­ły. W pra­wym uchu wpa­tru­ją­ce­go się we wska­za­nia sys­te­mu GPS męż­czy­zny tkwi­ła słu­chaw­ka, przed usta­mi wi­siał nie­wiel­ki mi­kro­fon cy­fro­we­go sys­te­mu łącz­no­ści. Tyl­ną ka­na­pę zaj­mo­wa­ło dwóch ope­ra­to­rów AT w peł­nym umun­du­ro­wa­niu tak­tycz­nym. Wy­tłu­mio­ne pi­sto­le­ty ma­szy­no­we spo­czy­wa­ły obok, za­bez­pie­czo­ne, ale go­to­we do uży­cia.

Ko­lum­na mi­nę­ła skrzy­żo­wa­nie z Wał­brzy­ską, po czym nie­mal nie zwal­nia­jąc, wje­cha­ła na wia­dukt pro­wa­dzą­cy w stro­nę Ur­sy­no­wa. Po kil­ku­set me­trach skrę­ci­ła w pra­wo, igno­ru­jąc czer­wo­ne świa­tło oraz wzbu­dza­jąc po­płoch i wście­kłość kie­row­ców, znu­żo­nych ca­ło­dzien­ną pra­cą i ma­rzą­cych o ko­la­cji w do­mo­wych pie­le­szach czy obej­rze­niu ulu­bio­ne­go me­czu w ulu­bio­nej te­le­wi­zji.

– Wol­niej – po­wie­dział nad­ko­mi­sarz Sta­ni­sław Krzep­tow­ski, na­dal wpa­tru­jąc się w ekran na­wi­ga­cji sa­te­li­tar­nej. Pierś uno­si­ła się w rytm rów­ne­go, spo­koj­ne­go od­de­chu. Zbli­ża­ją­ca się ak­cja nie przy­spie­sza­ła tęt­na na­wet o ude­rze­nie. Krzep­tow­ski od daw­na my­ślał o czymś in­nym. Przez całą dobę my­ślał o czymś in­nym. – W pra­wo.

Kie­row­ca zdjął nogę z gazu, zje­chał na pra­wy pas, a po­tem skrę­cił w bocz­ną ulicz­kę. Resz­ta sa­mo­cho­dów po­dą­ży­ła jego śla­dem.

* * *

Au­kcja nie we­szła jesz­cze w naj­waż­niej­szą fazę, mimo to każ­dy zna­ją­cy się na rze­czy by­wa­lec mógł­by za­ry­zy­ko­wać twier­dze­nie, że ju­trzej­sze ga­ze­ty będą pi­sać wy­łącz­nie o wiel­kim suk­ce­sie. Kil­ka­dzie­siąt ele­ganc­ko ubra­nych osób spra­wia­ło wra­że­nie za­chwy­co­nych, choć więk­sza część tyl­ko uda­wa­ła, ma­jąc we krwi de­mon­stro­wa­nie wy­stu­dio­wa­nych póz. Głów­na bo­ha­ter­ka wie­czo­ru bu­dzi­ła tyle samo po­dzi­wu co za­wi­ści. Była uro­dzi­wa, uta­len­to­wa­na i mia­ła na kon­cie dłu­gie pa­smo suk­ce­sów. Gład­kie roz­mo­wy, wy­szu­ka­ne kom­ple­men­ty i sta­ran­nie skon­stru­owa­ne zło­śli­wo­ści sta­no­wi­ły dla niej ide­al­ną opra­wę. Błysz­cza­ła na ich tle ni­czym bry­lant. Na­zy­wa­ła się He­le­na Be­re­zo­wiec. Dłu­ga czar­na suk­nia o kosz­tow­nie pro­stym kro­ju pod­kre­śla­ła pro­por­cjo­nal­ną fi­gu­rę, eks­po­nu­jąc wą­ską ta­lię i szczup­łe, choć sil­ne ra­mio­na. Jej uro­da na­le­ża­ła do nie­tu­zin­ko­wych, nie­wy­ma­ga­ją­cych pod­kre­śle­nia ma­ki­ja­żem czy bi­żu­te­rią.

Kla­sycz­ne te­ma­ty wy­gry­wa­ne przez kwar­tet smycz­ko­wy tak moc­no pa­so­wa­ły do tego po­miesz­cze­nia i tych lu­dzi, że były nie­mal nie­zau­wa­żal­ne.

Na ścia­nach i spe­cjal­nych szta­lu­gach za­in­sta­lo­wa­no kil­ka­na­ście dys­kret­nie oświe­tlo­nych ob­ra­zów na­ma­lo­wa­nych z ogrom­nym ta­len­tem, na­wią­zu­ją­cych sty­li­stycz­nie do twór­czo­ści Zdzi­sła­wa Bek­siń­skie­go, któ­re mia­ły mu po­chle­biać i wcho­dzić za­ra­zem w po­le­mi­kę za po­mo­cą wła­sne­go, nie­po­wta­rzal­ne­go cha­rak­te­ru pi­sma. Bar­wy, świa­tło, pół­cie­nie, per­spek­ty­wa zo­sta­ły przez au­tor­kę po­łą­czo­ne w spo­sób, któ­ry za­chwy­cał ko­ne­se­rów na ca­łym świe­cie.

Po­środ­ku sali znaj­do­wa­ło się pod­wyż­sze­nie, któ­re­go cen­tral­ne miej­sce zaj­mo­wa­ły szta­lu­gi z „Nocą w mie­ście świa­teł”. Naj­now­sze dzie­ło ma­lar­ki ze spo­koj­ną pew­no­ścią sie­bie zno­si­ło dzie­siąt­ki po­żą­dli­wych spoj­rzeń go­ści.

He­le­na ba­wi­ła się kie­lisz­kiem wina, od­po­wia­da­ła z życz­li­wym uśmie­chem na po­wi­ta­nia i za­czep­ki, ści­ska­ła dło­nie, dla każ­de­go mia­ła kil­ka uprzej­mych zdań. Obok stał Jo­na­than Le­ster, siwy sześć­dzie­się­cio­la­tek wy­glą­da­ją­cy i za­cho­wu­ją­cy się jak ary­sto­kra­ta. Kil­ka­na­ście lat temu jako pierw­szy z licz­nej gru­py mię­dzy­na­ro­do­wych han­dla­rzy dzie­ła­mi sztu­ki zo­rien­to­wał się, jak bar­dzo ta za­mknię­ta w so­bie, pięk­na ko­bie­ta prze­wyż­sza wszyst­kich współ­cze­snych kon­ku­ren­tów ta­len­tem, pra­co­wi­to­ścią i ma­lar­skim warsz­ta­tem. Za­pro­sił ją wraz z mę­żem na ko­la­cję; dwie go­dzi­ny póź­niej zo­stał jej agen­tem, co oka­za­ło się naj­lep­szym po­su­nię­ciem w jego dłu­gim, bo­ga­tym w wy­da­rze­nia ży­ciu. Ona ma­lo­wa­ła, on sprze­da­wał. Sta­no­wi­li parę ide­al­ną. Dzię­ki jej bez­kre­snej kre­atyw­no­ści i jego biz­ne­so­wym umie­jęt­no­ściom krąg wiel­bi­cie­li i chęt­nych do wy­da­wa­nia ogrom­nych sum ko­lek­cjo­ne­rów rósł wy­kład­ni­czo z każ­dym ko­lej­nym ob­ra­zem.

Miej­sce u dru­gie­go boku gwiaz­dy wie­czo­ru zaj­mo­wał Ja­kub Tysz­kie­wicz. Nie od­zy­wał się, ob­ser­wo­wał oto­cze­nie, ba­dał, nie mo­gąc po­zbyć się obrzy­dze­nia dla swych za­wo­do­wych na­wy­ków, któ­re, prze­by­wa­jąc w nor­mal­nym świe­cie, sa­mo­kry­tycz­nie brał ra­czej za fik­sa­cje i dzi­wac­twa. Wy­glą­dał na znacz­nie młod­sze­go niż w rze­czy­wi­sto­ści i za­ko­cha­ne­go w sto­ją­cej obok ko­bie­cie. Był jej mę­żem; nie­kie­dy by­wał naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. W le­wej dło­ni trzy­mał kie­li­szek szam­pa­na, ale ktoś uważ­nie go ob­ser­wu­ją­cy za­uwa­żył­by, że przez cały wie­czór ilość dom per­ri­gnon po­zo­sta­je na nie­zmien­nym po­zio­mie.

Le­ster ujął dłoń He­le­ny i spoj­rzał na Ja­ku­ba.

– Mogę? – za­py­tał po an­giel­sku z sil­nym ak­cen­tem z po­łu­dnia wy­spy. Uśmie­chał się przy tym uśmie­chem, za po­mo­cą któ­re­go otwie­rał ser­ca i port­fe­le moż­nych tego świa­ta.

– To pan jest sze­fem – od­parł Tysz­kie­wicz uprzej­mie. Jego an­gielsz­czyź­nie da­le­ko było do per­fek­cji, co w ogó­le go nie mar­twi­ło.

Le­ster ski­nął gło­wą. He­le­na od­sta­wi­ła kie­li­szek na tacę pod­su­nię­tą przez po­ja­wia­ją­ce­go się jak spod zie­mi kel­ne­ra, po czym obo­je we­szli na pod­wyż­sze­nie. Le­ster wziął do ręki mi­kro­fon i stuk­nął weń dwa razy, upew­nia­jąc się, że bę­dzie sły­sza­ny. Każ­dy gest spra­wiał wra­że­nie prze­my­śla­ne­go. Jo­na­than Le­ster nie zwykł zo­sta­wiać ni­cze­go przy­pad­ko­wi, zwłasz­cza gdy w grę wcho­dzi­ły duże pie­nią­dze. Gwar roz­mów ucichł, za­pa­dło peł­ne ner­wo­we­go na­pię­cia mil­cze­nie.

– Do­bri wie­cziór. Dro­dzi gosz­czie, dro­dzi przi­ja­czie­le, wi­tam was bar­dzio ser­decz­nie – po­wie­dział.

Tłum za­re­ago­wał śmie­chem i okla­ska­mi.

Agent uśmiech­nął się ni­czym zręcz­ny pre­sti­di­gi­ta­tor, świa­dom, że przy­ku­wa­ją­cy uwa­gę wstęp w du­żej mie­rze bę­dzie sta­no­wił o suk­ce­sie roz­po­czy­na­ją­cej się au­kcji.

– Po­zwól­cie jed­nak, że będę mó­wił ję­zy­kiem, w któ­rym co­kol­wiek ro­zu­miem... – kon­ty­nu­ował po an­giel­sku. Pu­blicz­ność za­re­ago­wa­ła ko­lej­nym wy­bu­chem śmie­chu. – Dro­dzy pań­stwo, mam przy­jem­ność za­ko­mu­ni­ko­wać, że roz­po­czy­na­my sprze­daż naj­now­sze­go ob­ra­zu na­szej wspa­nia­łej ar­tyst­ki, na­szej dro­giej He­le­ny, pod ty­tu­łem „Noc w mie­ście świa­teł”...

(bra­wa)

– …co ozna­cza, że je­stem cał­ko­wi­cie otwar­ty na przyj­mo­wa­nie do­wol­nie du­żych kwot uszczk­nię­tych z wa­szych kont ban­ko­wych...

Okla­ski i wy­buch śmie­chu zmie­sza­ły się ję­kiem uda­wa­ne­go i praw­dzi­we­go za­wo­du.

Kil­ka­na­ście osób wy­ję­ło smart­fo­ny. Nie­wie­lu za­cho­wa­ło obo­jęt­ne miny. Za­czy­nał się czas dra­pież­ni­ków, wiel­kich pie­nię­dzy i szyb­kie­go re­flek­su. Zwy­cięz­ca bę­dzie tyl­ko je­den. Resz­ta upi­je się gorz­ko.

Ja­kub do­strzegł, że He­le­na na nie­go pa­trzy. Zmru­żył oczy i wy­krzy­wił usta w le­d­wie do­strze­gal­nym gry­ma­sie. Ona zro­zu­mia­ła. Uśmiech­nę­ła się cał­kiem otwar­cie, choć tyl­ko do nie­go. Po­czuł zna­jo­my dreszcz, taki sam jak wte­dy, gdy przed wie­lu laty zo­ba­czył ją po raz pierw­szy. Pod­niósł kie­li­szek w nie­mym to­a­ście. Po­dzię­ko­wa­ła. Byli umó­wie­ni. Póź­nym wie­czo­rem ich mał­żeń­ska sy­pial­nia za­tań­czy w rytm mi­łos­nych fi­gur. Ta­kie chwi­le ostat­nio nie zda­rza­ły się czę­sto.

Le­ster po­wol­nym ru­chem wy­jął smart­fo­na, przez chwi­lę z iry­tu­ją­cą, cał­kiem zresz­tą po­zor­ną bez­rad­no­ścią szu­kał w kie­sze­niach oku­la­rów, w koń­cu zna­lazł je, za­ło­żył, pod­niósł apa­rat do oczu. Przy­glą­dał mu się czas ja­kiś, jak­by nie mo­gąc uwie­rzyć w to, co wi­dzi. Spoj­rzał na ze­bra­nych z dez­apro­ba­tą.

– Jest już pierw­sza ofer­ta. Mój Boże, tyl­ko na to was stać? – za­py­tał te­atral­nym szep­tem.

Śmiech prze­bie­ga­ją­cy przez salę był znacz­nie cich­szy i bar­dziej ner­wo­wy niż przed­tem.

– O, jest i dru­ga. Do­pie­ro te­raz trze­cia... Po­przed­nim ra­zem by­li­ście szyb­si...

Ci­sza.

He­le­na po­now­nie spoj­rza­ła na Ja­ku­ba. Tyl­ko on wie­dział, ile wy­sił­ku kosz­to­wa­ła ją obo­wią­zu­ją­ca w tym miej­scu uprzej­ma non­sza­lan­cja. W głę­bi du­szy była cho­dzą­cym włas­nymi ścież­ka­mi od­lud­kiem, nie­na­wi­dzą­cym blich­tru, fał­szu i sztucz­no­ści. Pa­so­wa­ła do tego świa­ta jesz­cze mniej, niż jej mąż pa­so­wał do sztyw­nych re­guł obo­wią­zu­ją­cych pod­czas mi­ni­ste­rial­nych na­rad.

W tłu­mie stał męż­czy­zna, na któ­re­go nikt nie zwra­cał uwa­gi, choć jego gar­ni­tu­ro­wi da­le­ko było do kro­ju i szny­tu więk­szo­ści gar­ni­tu­rów obec­nych na sali. Na­zy­wał się Piotr Ko­mu­da. Tłum nie zaj­mo­wał się nim, on rów­nież nie zaj­mo­wał się tłu­mem. Nie­zwra­ca­nie na sie­bie uwa­gi było jego za­wo­dem. Pa­trzył tyl­ko na jed­ną oso­bę. Po­świę­cał jej całą uwa­gę.

Nie ob­cho­dził go nikt poza He­le­ną Be­re­zo­wiec.

* * *

Skrę­ca­jąc, ko­lum­na zwol­ni­ła nie­mal do zera, po­tem nie­co przy­spie­szy­ła. Pi­ro­tech­nicz­na cię­ża­rów­ka, „becz­ka”, za­ko­ły­sa­ła się na nie­rów­no­ściach i dziu­rach w as­fal­cie. Mi­ga­ją­ce na da­chach bom­by zga­sły jak na ko­men­dę. Pro­wa­dzą­ca te­re­nów­ka za­cho­wy­wa­ła się ni­czym ogar, czuj­na i spię­ta, go­to­wa rzu­cić się w po­ścig za umy­ka­ją­cą zwie­rzy­ną.

W koń­cu dro­gę za­mknę­ła za­trza­śnię­ta na głu­cho par­kin­go­wa bra­ma. Wozy sta­nę­ły.

Krzep­tow­ski przez chwi­lę pa­trzył na dzie­się­cio­pię­tro­wy blok, któ­ry zda­wał się roz­sa­dzać przed­nią szy­bę auta. Ele­wa­cja, po­pstrzo­na su­szą­cym się na bal­ko­nach pra­niem i an­te­na­mi sa­te­li­tar­ny­mi, mimo ja­sno­kre­mo­wej bar­wy mia­ła w so­bie coś od­py­cha­ją­ce­go. Trze­ci alarm w cią­gu ty­go­dnia. Naj­praw­do­po­dob­niej trze­ci fał­szy­wy alarm w cią­gu ty­go­dnia. In­for­ma­tor, o ile jest męż­czy­zną, po raz ko­lej­ny oka­że się gra­ją­cym we wła­sną grę zła­ma­nym ku­ta­sem, ni­czym wię­cej.

Wes­tchnął. Po­my­ślał o wy­chu­dłym, znisz­czo­nym, le­d­wie trzy­ma­ją­cym się ży­cia cie­le swo­jej żony. I jej udrę­czo­nych, peł­nych pre­ten­sji do świa­ta oczach.

Wte­dy za­dzwo­ni­ła ko­mór­ka.

* * *

Le­ster pod­niósł do góry smart­fo­na. Miał po­waż­ną minę. Czas kon­tro­lo­wa­ne­go luzu do­biegł koń­ca.

– Stop – oznaj­mił. – Au­kcja za­mknię­ta. „Noc w mie­ście świa­teł” zo­sta­ła sprze­da­na. Na­byw­ca za chwi­lę otrzy­ma ode mnie po­twier­dze­nie za­war­cia trans­ak­cji. For­mal­no­ści do­ko­na­my na­za­jutrz w moim war­szaw­skim biu­rze. Na ra­zie chciał­bym za­ko­mu­ni­ko­wać, że za­sad­ni­cza część dzi­siej­sze­go wie­czo­ru zo­sta­ła za­koń­czo­na. W związ­ku z po­wyż­szym bar jest już otwar­ty.

Oszczęd­ne bra­wa. Kil­ka sta­ran­nie skry­wa­nych prze­kleństw. Parę na­gle wy­kwi­tłych pur­pur na twa­rzach. Prze­gra­ni ły­pa­li po so­bie, sta­ra­jąc się dojść, któ­re­mu z nich uda­ło się tym ra­zem za­ro­bić dużo pie­nię­dzy. Po­mi­ja­jąc war­tość ar­ty­stycz­ną, mimo wy­so­kich cen za­ku­pu wszyst­kie bez wy­jąt­ku ob­ra­zy He­le­ny szyb­ko zy­ski­wa­ły na war­to­ści i oka­zy­wa­ły się znacz­nie lep­szy­mi lo­ka­ta­mi ka­pi­ta­łu niż zło­to czy udzia­ły w agre­syw­nych fun­du­szach in­we­sty­cyj­nych.

He­le­na szep­nę­ła coś do Le­ste­ra, on od­po­wie­dział jej szyb­ko. Kiw­nę­ła gło­wą, po czym, na­dal z uprzej­mym uśmie­chem przy­kle­jo­nym do twa­rzy, ze­szła z pod­wyż­sze­nia. Mimo wie­lo­let­niej obec­no­ści na ryn­ku han­dlu dzie­ła­mi sztu­ki w ja­kiś dzie­cin­ny, pe­łen na­iw­ne­go nie­zro­zu­mie­nia spo­sób przyj­mo­wa­ła do wia­do­mo­ści fakt, że w cią­gu kwa­dran­sa sta­ła się bo­gat­sza o sumę, na któ­rą do­brze za­ra­bia­ją­ca sto­łecz­na ro­dzi­na mu­sia­ła­by pra­co­wać przez trzy lata – i to od­li­czyw­szy pięt­na­sto­pro­cen­to­wą pro­wi­zję agen­ta. Na­uczy­ła się z tym żyć, choć w głę­bi du­cha uwa­ża­ła, że ma do czy­nie­nia z ja­kimś ro­dza­jem cudu. Albo cho­ler­nej pa­ra­noi, w któ­rej za­nu­rzał się świat.

Ja­kub wy­cią­gnął przed sie­bie kie­li­szek.

– Gra­tu­lu­ję – po­wie­dział. Czuł dumę, ale nie tyl­ko. W dole brzu­cha do­świad­czał cze­goś, cze­go nie umiał na­zwać. Na­wet nie pró­bo­wał; bał się chwi­li, gdy mu się uda.

– Za­wsze so­bie obie­cu­ję, że po­przed­ni raz był ostat­ni – wes­tchnę­ła, roz­glą­da­jąc się za kel­ne­rem.

Tysz­kie­wicz tym ra­zem po­zwo­lił so­bie na ma­leń­ki łyk szam­pa­na. Tru­nek był już cie­pły i po­zba­wio­ny gazu. W grun­cie rze­czy sma­ko­wał jak za­pra­wio­ny spi­ry­tu­sem zwie­trza­ły sok z wi­no­gron.

– Mu­sisz prze­stać ma­lo­wać ob­ra­zy, na wi­dok któ­rych twój agent do­sta­je amo­ku – szep­nął.

He­le­na była zbyt zmę­czo­na, by za­re­ago­wać na za­czep­kę.

– Jo­na­than chce, że­bym w przy­szłym mie­sią­cu po­je­cha­ła do Lon­dy­nu. „Noc” ku­pił ja­kiś obrzy­dli­wie bo­ga­ty spe­ku­lant gieł­do­wy.

Tysz­kie­wicz pod­niósł brew. Jego szczu­pła twarz po­sza­rza­ła nie­co.

– Z tobą w pa­kie­cie? – za­py­tał. My­ślał o tym, co zda­rzy się dziś wie­czo­rem w ich sy­pial­ni. Jesz­cze przed chwi­lą był pe­wien. Te­raz wia­ra pa­ro­wa­ła.

– Fa­cet ko­niecz­nie chce mnie po­znać.

– Mam co­raz sil­niej­szą kon­ku­ren­cję.

He­le­na prze­krzy­wi­ła gło­wę i spoj­rza­ła mu pro­sto w oczy. Znał to spoj­rze­nie. Zwy­kle po nim kłó­ci­li się lub ko­cha­li jak wa­ria­ci.

W dole brzu­cha na­dal bo­la­ło, może na­wet bar­dziej.

Po­wie­dział­by coś, cze­go być może póź­niej by ża­ło­wał, ale z kie­sze­ni ma­ry­nar­ki do­biegł gło­śny riff „Smo­ke on the Wa­ter”. Te­le­fo­ny i mody na dzwon­ki zmie­nia­ły się jak w ka­lej­do­sko­pie, ale ta rzecz po­zo­sta­ła nie­zmien­na. Tysz­kie­wi­cza ba­wi­ła iry­ta­cja róż­nych na­dę­tych urzęd­ni­ków, gdy pod­czas na­rad za­po­mi­nał wy­ci­szyć te­le­fon. Poza tym lu­bił ten nu­mer i ten ze­spół. Miał wszyst­kie pły­ty; sa­mo­cho­do­wy ze­staw na­głaś­nia­ją­cy czę­sto dud­nił w rytm „Made In Ja­pan”, „Ma­chi­ne Head”, czy „Burn”.

Wy­cią­gnął ko­mór­kę i spoj­rzał na wy­świe­tlacz.

– Prze­pra­szam – mruk­nął, pod­no­sząc te­le­fon do ucha.

– Ja­sne. – He­le­na wzię­ła kie­li­szek. Al­ko­hol przy­niósł nie­mal na­tych­mia­sto­wą ulgę. Ża­ło­wa­ła, że nie po­my­śla­ła o tym wcze­śniej.

– Tysz­kie­wicz.

– Do­bry wie­czór, sze­fie – po­wie­dział mięk­ki, kul­tu­ral­ny alt. Kika do­wo­dzi­ła skle­pi­kiem na wie­czor­nej zmia­nie. Sześć lat pra­cy w Biu­rze, ner­wów, kry­zy­sów, świa­ta wy­peł­nio­ne­go prze­mo­cą i bru­dem nie zdo­ła­ło za­bić w tej mło­dej ko­bie­cie we­wnętrz­nej po­go­dy. I ja­kie­goś ro­dza­ju pięk­na. – Prze­pra­szam, że prze­szka­dzam…

– Mów.

– Zno­wu ode­zwał się in­for­ma­tor. Po­dał ad­res.

– Przy­ślij.

– Już wy­sy­łam. Nad­ko­mi­sarz ru­szył pięć mi­nut temu.

– Dzię­ki.

Roz­łą­czył się.

– Idziesz? – za­py­ta­ła He­le­na. Dłoń z kie­lisz­kiem drża­ła lek­ko.

– Prze­pra­szam – od­parł, choć nie było mu przy­kro. – To na­praw­dę waż­ne.

Po­ca­ło­wał ją, nie pa­trząc w oczy, po czym za­czął prze­py­chać się przez tłum. Nie za­uwa­żył fa­ce­ta w nie­pa­su­ją­cym do oto­cze­nia gar­ni­tu­rze ani ak­tor­ki pre­ten­du­ją­cej do roli gwiaz­dy dru­go­rzęd­ne­go se­ria­lu. Wy­szedł do lob­by, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na dwóch wy­go­lo­nych na łyso ochro­nia­rzy, któ­rzy nie zwra­ca­li uwa­gi na nie­go. Usły­szał pik­nię­cie SMS-a. Wy­brał nu­mer, któ­ry miał na pul­pi­cie ozna­czo­ny nu­me­rem dwa.

– Cześć, Kuba – usły­szał. Głos Krzep­tow­skie­go brzmiał ni­czym pa­pier ścier­ny szo­ru­ją­cy po me­ta­lu. Niż­szy i niż­szy każ­de­go dnia.

– In­for­ma­tor był pe­wien?

– Wte­dy też był pe­wien.

– Nie wcho­dzi­cie beze mnie.

– Mamy lek­kie spóź­nie­nie. Po­dob­no on za­raz może so­bie pójść.

– Je­stem nie­da­le­ko. Zdą­żę. Gdy­by coś, dzwoń.

– Przy­ją­łem.

Ja­kub wrzu­cił te­le­fon do kie­sze­ni. Wy­szedł na ze­wnątrz. Paź­dzier­ni­ko­wy wiatr we­pchnął mu pod ma­ry­nar­kę kłąb wil­go­ci i garść igieł chło­du. Szyb­kim kro­kiem prze­ciął ja­sno oświe­tlo­ny par­king, za­pcha­ny kosz­tow­ny­mi sa­mo­cho­da­mi. Pstryk­nął pi­lo­tem, vo­lvo bły­snę­ło świa­tła­mi. Wsiadł, przez okno wy­rzu­cił bom­bę na dach, za­pa­lił sil­nik i wy­je­chał z par­kin­gu. Włą­czył się do ru­chu, wy­mu­sza­jąc pierw­szeń­stwo na au­to­bu­sie, któ­ry za po­mo­cą klak­so­nu ob­rzu­cił go blu­zga­mi. Miał kil­ka mi­nut, by prze­je­chać dzie­sięć ki­lo­me­trów w wie­czor­nych kor­kach. Wes­tchnął, włą­czył sy­re­nę i do­dał gazu.

* * *

He­le­na na­dal uśmie­cha­ła się miło, Le­ster roz­da­wał wi­zy­tów­ki, ści­skał dło­nie i po­kle­py­wał po ple­cach. Ak­tor­ka wy­pi­ła dwo­ma hau­sta­mi wino, o wie­le za gło­śno od­sta­wi­ła kie­li­szek na tacę, wzię­ła peł­ny, po czym po­de­szła do He­le­ny. Czu­ła szum w gło­wie, gdzieś na spo­dzie czasz­ki ko­ła­ta­ła myśl, że wy­głu­pi się i naj­praw­do­po­dob­niej za­szko­dzi swej, i tak nie­zbyt im­po­nu­ją­co roz­wi­ja­ją­cej się ka­rie­rze, ale nie­wie­le mo­gła na to po­ra­dzić. Od po­cząt­ku tej po­ro­nio­nej im­pre­zy czu­ła tyl­ko na­ra­sta­ją­ce dresz­cze – zim­ne i go­rą­ce na prze­mian. Mło­dy pro­du­cent te­le­wi­zyj­ny, z któ­rym tu przy­szła i któ­re­mu wcze­śniej kil­ka razy udo­stęp­ni­ła swe na­dal mło­de i za­dba­ne cia­ło, po pię­ciu mi­nu­tach prze­stał na­wet na nią pa­trzeć, z wi­docz­nym po­żą­da­niem przy­glą­da­jąc się gwieź­dzie wie­czo­ru.

Na­wet jest, kur­wa, wyż­sza, po­my­śla­ła, sta­jąc na­prze­ciw­ko au­tor­ki „Nocy w mie­ście świa­teł”. Z wy­sił­kiem wy­krzy­wi­ła usta w czymś w ro­dza­ju uśmie­chu.

– Do­brze po­szło, nie? – za­py­ta­ła, za­sta­na­wia­jąc się, czy beł­ko­cze. Myśl nie­po­dzie­wa­nie wy­da­ła jej się śmiesz­na. Na­wa­lo­na jak sto­do­ła ak­to­recz­ka na wer­ni­sa­żu ce­sa­rzo­wej eu­ro­pej­skie­go ma­lar­stwa, ubaw, kur­wa, po pa­chy, nie? Czy może au­kcji. Wer­ni­sa­żu czy au­kcji?

Byle nie ro­ze­śmiać się przed­wcze­śnie.

W czar­nych oczach ma­lar­ki bły­snę­ło obrzy­dze­nie.

– Do­bry wie­czór – od­par­ła.

Ak­tor­ka gwał­tow­nie po­chy­li­ła się do przo­du. Za­war­tość kie­lisz­ka po­szy­bo­wa­ła w po­wie­trzu, a po­tem roz­pry­snę­ła się w oko­li­cach de­kol­tu z ab­sur­dal­nie gło­śnym pla­śnię­ciem.

– Aku­rat star­czy ci na pral­nię – rzu­ci­ła, po czym jed­nak za­czę­ła hi­ste­rycz­nie chi­cho­tać.

He­le­na, ośle­pio­na kro­plą, któ­ra wpa­dła jej w ką­cik pra­we­go oka, cof­nę­ła się gwał­tow­nie i nie do­strze­gła, że przy boku na­past­nicz­ki jak spod zie­mi wy­ra­sta męż­czy­zna w sza­rym gar­ni­tu­rze, ła­pie ko­bie­tę wpół i, chi­cho­czą­cą w pi­jac­kiej czkaw­ce, od­cią­ga w tył, że Le­ster sta­je przed nią ni­czym tar­cza, kil­ka ko­biet za­czy­na zło­śli­wie się uśmie­chać, a męż­czyź­ni wy­cią­ga­ją szy­je, by do­strzec, co się sta­ło.

Fa­cet w sza­rym gar­ni­tu­rze wraz z ak­to­recz­ką znik­nął rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wił, a po­tem wszyst­ko na­gle uci­chło.

Le­ster od­wró­cił się.

– Nic ci nie jest? – za­py­tał.

– Pie­przo­na idiot­ka – od­par­ła He­le­na, czu­jąc obrzy­dli­we zim­no spły­wa­ją­ce wzdłuż cia­ła. Oko pie­kło ją na rów­ni z na­ra­sta­ją­cą w żo­łąd­ku wście­kło­ścią. – Prze­pra­szam na chwi­lę.

Cof­nę­ła się jesz­cze, po­tem od­wró­ci­ła i szyb­kim kro­kiem wy­szła z sali. Z hu­kiem za­trza­snę­ła za sobą drzwi to­a­le­ty.

Było pu­sto, mar­mu­ro­we ścia­ny lśni­ły czy­sto­ścią, każ­dy krok od­bi­jał się krót­kim, nie­przy­jem­nym echem. He­le­na ze zło­ścią wy­rwa­ła z po­jem­ni­ka kil­ka pa­pie­ro­wych ręcz­ni­ków. Pla­ma na suk­ni się­ga­ła pęp­ka. Wino za­czę­ło wy­sy­chać, two­rząc na skó­rze cien­ką, lep­ką sko­ru­pę. Gdy była małą dziew­czyn­ką, star­szy ko­le­ga za­brał jej za­baw­kę, kop­nął w kost­kę, a po­tem ob­rzu­cił prze­kleń­stwa­mi. Pa­mię­ta, że pła­ka­ła z bez­sil­nej zło­ści; nie ulu­bio­nej lal­ki było jej żal, a na­ru­sze­nia oso­bi­stej prze­strze­ni i upo­ko­rze­nia. Nie­na­wi­dzi­ła po­czu­cia bez­si­ły wo­bec agre­sji. Od tam­te­go cza­su mi­nę­ło trzy­dzie­ści lat, a wra­że­nie było rów­nie wy­raź­ne co kie­dyś.

Pier­do­lo­na suka.

W to­reb­ce za­wi­bro­wa­ła ko­mór­ka. He­le­na przyj­rza­ła się ob­ra­zo­wi w lu­strze. Nie po­do­bał jej się. W oczach lśnił gniew, zbyt duży i zbyt au­ten­tycz­ny. Usta za­ci­snę­ły się, a bro­da drga­ła lek­ko. Twarz wy­dłu­ży­ła się, na­bie­ra­jąc dziw­nie bez­myśl­ne­go wy­ra­zu.

Się­gnę­ła do to­reb­ki. MMS z nie­zna­ne­go nu­me­ru. Na ogół od­rzu­ca­ła po­łą­cze­nia, któ­rych źró­deł nie zna­ła. Sta­ra­ła się prze­strze­gać za­sa­dy chro­nie­nia pry­wat­no­ści. Tym ra­zem jed­nak in­tu­icja ją za­wio­dła.

Otwo­rzy­ła plik, przez chwi­lę wpa­try­wa­ła się w nie­go, po­tem za­kry­ła usta dło­nią. Wpa­dła do pierw­szej z brze­gu ka­bi­ny. Le­d­wie zdą­ży­ła z otwar­ciem kla­py se­de­su. Chy­ba ni­g­dy w ży­ciu nie wy­mio­to­wa­ła tak gwał­tow­nie.

* * *

Ja­kub za­je­chał na par­king przed blo­kiem na Ur­sy­no­wie kwa­drans po eki­pie Krzep­tow­skie­go. W cza­sie jaz­dy zdo­łał za­ło­żyć na sie­bie ka­mi­zel­kę ku­lo­od­por­ną i przy­pa­sać broń. Dwie mi­nu­ty przed do­tar­ciem na miej­sce wy­łą­czył świa­tła, bom­bę i sy­re­nę. Za­trzy­mał się na sa­mym koń­cu, tuż za becz­ką, po czym wy­siadł.

Krzep­tow­ski, gó­ru­jąc o pół gło­wy nad naj­wyż­szym z ope­ra­to­rów, stał ukry­ty za jed­nym z va­nów i wy­da­wał po­le­ce­nia Goź­dzi­ko­wi. Obok sa­mo­cho­du pi­ro­tech­nicz­ne­go Ol­brycht po­ma­gał za­ło­żyć pan­cerz ochron­ny Si­ko­rze. Wo­kół gro­ma­dzi­li się pierw­si ga­pie, sępy czu­ją­ce pa­dli­nę, a może tyl­ko nudę blo­ko­wi­ska, od­pę­dza­ne przez dwóch nie­co zdez­o­rien­to­wa­nych gli­nia­rzy z pre­wen­cji. Blok roz­glą­dał się wo­kół z obo­jęt­no­ścią, choć to się wkrót­ce mia­ło zmie­nić.

Tysz­kie­wicz otwo­rzył ba­gaż­nik, wy­cią­gnął ka­mi­zel­kę tak­tycz­ną, za­ło­żył ją, wrzu­cił do kie­szo­nek czte­ry za­pa­so­we ma­ga­zyn­ki, od­py­cha­jąc prze­lot­ną myśl, że wszyst­ko to naj­pew­niej robi nie­po­trzeb­nie. Krzep­tow­ski i resz­ta eki­py po­wi­ta­li go krót­kim ski­nie­niem gło­wy.

– Sta­tus?

Goź­dzik chrząk­nął.

– Przed klat­ką je­den snaj­per, dru­gi tam. – Wska­zał na są­sied­ni blok. – Ma wi­dok na wska­za­ne miesz­ka­nie, ale gów­no wi­dzi. Za­sło­ny...

– Co do­kład­nie po­wie­dział in­for­ma­tor?

– Po­dał ad­res. – Wzru­szył ra­mio­na­mi Krzep­tow­ski. Jego twarz była sza­ra i mimo chło­du ocie­ka­ła po­tem. – W środ­ku ma być je­den lub dwóch. In­for­ma­tor nie był pe­wien.

– A cze­go był pe­wien?

– Że tam ktoś jest.

Tysz­kie­wicz spoj­rzał na Goź­dzi­ka.

– Mi­kro­fon? Pod­czer­wień? – za­py­tał.

– Przez mi­kro­fon sły­chać tyl­ko ja­kiś pier­do­lo­ny tu­rec­ki se­rial. – Do­wód­ca sek­cji AT po­dra­pał się za uchem. – Pod­czer­wień nie daje rady przez za­sło­ny.

– Czy­li gów­no wie­my.

Krzep­tow­ski spoj­rzał po­nad gło­wa­mi roz­mów­ców na blok. Chciał mieć to jak naj­szyb­ciej za sobą.

– In­for­ma­tor twier­dzi, że tym ra­zem tra­fia­my – za­chro­bo­tał Krzep­tow­ski.

– Trze­ci raz to sły­szę.

Mil­cze­nie. Ja­kub przyj­rzał się Goź­dzi­ko­wi, a po­tem Krzep­tow­skie­mu. Nie po­wi­nien tego ro­bić. Ża­den z nich nie mógł ani nie chciał wy­rę­czyć go w pod­ję­ciu de­cy­zji.

– Któ­re pię­tro? – za­py­tał.

– Siód­me.

– To­po­gra­fia?

– Od win­dy ko­ry­tarz w lewo, trze­cie drzwi. Nie ma kra­ty. Da się po­dejść po ci­chu. Jak za­cznę wci­skać ka­me­rę, na­ro­bię ha­ła­su.

Tysz­kie­wicz na­gle po­czuł cię­żar wi­szą­ce­go na nim opo­rzą­dze­nia. Było mu zim­no. Lu­dzi gro­ma­dzi­ło się co­raz wię­cej. Za­je­chał ko­lej­ny ra­dio­wóz pre­wen­cji. Par­king za­czy­nał przy­po­mi­nać ja­kiś cho­ler­ny te­atr chwi­lę przed pre­mie­rą se­zo­nu. Dys­kre­cja, i tak od po­cząt­ku ilu­zo­rycz­na, za­czy­na­ła być cał­ko­wi­tą fik­cją. Za chwi­lę je­dy­nym sen­sow­nym ru­chem bę­dzie od­wrót.

– Do­bra. Wcho­dzi­my. Naj­wy­żej za­pła­ci­my za drzwi.

Goź­dzik pod­niósł dłoń.

– My wcho­dzi­my. Ge­ne­ra­ło­wie zo­sta­ją na ty­łach.

Tysz­kie­wicz uśmiech­nął się.

– A gdzie sza­cu­nek dla star­szych stop­niem?

Goź­dzik nie tru­dził się, by od­po­wie­dzieć. Mach­nął na swo­ich lu­dzi i ru­szył w kie­run­ku klat­ki scho­do­wej.

* * *

Drzwi na ko­ry­tarz uchy­la­ją się bez­sze­lest­nie. W szpa­rze uka­zu­je się lufa wy­tłu­mio­ne­go pi­sto­le­tu ma­szy­no­we­go, a po­tem trzy­ma­ją­cy go ope­ra­tor. Za nim wcho­dzi pię­ciu ko­lej­nych, po nich fa­cet dźwi­ga­ją­cy ta­ran. Po­chód za­my­ka Goź­dzik. Ze­lów­ki bu­tów nie­mal nie do­ty­ka­ją pod­ło­gi. Sznu­rek na­pom­po­wa­nych ad­re­na­li­ną lu­dzi idzie szyb­ko, bez wa­ha­nia, ni­czym je­den ośmio­gło­wy or­ga­nizm. Mija pierw­sze drzwi, póź­niej dru­gie, przy któ­rych stoi okle­jo­ny we­so­ły­mi kal­ko­ma­nia­mi dzie­cin­ny wó­zek. Za­trzy­mu­je się przy ostat­nich. Wio­dą­cy ope­ra­tor za­czy­na na­słu­chi­wać, po­tem po­ka­zu­je do tyłu, że sy­tu­acja nie ule­gła zmia­nie. Do przo­du wy­su­wa się czło­wiek z ta­ra­nem. Dwóch ope­ra­to­rów od­cze­pia od pasa fla­sh­ban­gi.

Pę­ka­ją­ce drzwi hu­czą, blok drży do piw­nic. Dwa gra­na­ty lecą do środ­ka, du­bel­to­wa eks­plo­zja trzę­sie cien­ki­mi ścia­na­mi – tym ra­zem na­praw­dę gło­śno – wpra­wia­jąc w hi­ste­rię miesz­kań­ców kil­ku są­sied­nich pię­ter. Ośmiu ope­ra­to­rów ru­sza do przo­du.

Przed­po­kój. Pu­sto.

Na wprost duży po­kój. Po­środ­ku stół i kil­ka krze­seł, ta­pe­ty, ze­staw wy­po­czyn­ko­wy, duży te­le­wi­zor, w któ­rym ja­kiś ubra­ny w zło­tą sza­tę bro­da­ty męż­czy­zna pod­nie­sio­nym gło­sem tłu­ma­czy coś dwóm rów­nie bo­ga­to odzia­nym ko­bie­tom, wy­glą­da­ją­cym tak, jak­by mia­ły za­raz zo­stać zgwał­co­ne.

Ryk za­głu­sza tu­rec­ką fo­ne­ty­kę, skład­nię i sens.

– Po­li­cja! Na zie­mię! Po­li­cja! Gle­ba, kur­wa!

Obok sto­łu leży bro­da­ty fa­cet, ja­koś dziw­nie po­dob­ny do tego z ekra­nu. Ma nie­przy­tom­ne oczy, ogłu­szo­ny mózg, ale ner­wo­we ręce. Chce się pod­nieść, tro­chę nie po­tra­fi. Wal­czy ze sobą, wal­czy z rze­czy­wi­sto­ścią, wal­czy z prze­ko­na­niem, że to już ko­niec. Sta­ra się zwal­czyć de­fi­cyt sil­nej woli. Dwóch ope­ra­to­rów do­pa­da do nie­go, wy­ła­mu­je ręce. Roz­pacz­li­wy ruch do przo­du, męż­czy­zna pró­bu­je wczoł­gać się pod stół. Do­sta­je w gło­wę kol­bą pi­sto­le­tu ma­szy­no­we­go; nie­ru­cho­mie­je. Se­kun­dę póź­niej ma kaj­dan­ki. Szarp­nię­cie pod­ry­wa go na nogi. Idzie. Nie wie do­kąd, nie wie po co, ale prze­cież musi. Ma wy­krę­co­ne do tyłu ra­mio­na, oczy pa­trzą na wła­sne buty. Idzie. Musi.

Po le­wej kuch­nia.

Ruch przy szaf­ce. Inny fa­cet, bez bro­dy, znacz­nie po­tęż­niej zbu­do­wa­ny niż ten w po­ko­ju, o bar­dzo ciem­nej kar­na­cji, czar­nych oczach, or­lim no­sie, ma re­fleks ulicz­ni­ka. Jest szyb­ki i wie, cze­go chce. Do­pi­su­je mu przy tym szczę­ście: dwie ścia­ny osło­ni­ły go od pierw­sze­go ude­rze­nia i w ja­kimś stop­niu wy­tłu­mi­ły huk fla­sh­ban­gów. Robi dwa szyb­kie kro­ki, być może boli go gło­wa i w uszach dzwo­ni po­tęż­nie, ale on tego nie za­uwa­ża. Nie chce wal­czyć z Goź­dzi­kiem ani żad­nym z jego lu­dzi.

Wy­cią­ga dło­nie, drzwicz­ki szaf­ki lecą w bok, ruch w górę…

Goź­dzik wie, że ma kil­ka se­kund, czte­ry naj­wy­żej. Rów­nie ja­sno zda­je so­bie spra­wę, że może da­ro­wać so­bie okrzy­ki „Rzuć to! Rzuć to, kur­wa! Po­li­cja!”. To jest jed­na z tych chwil, na któ­re cze­kasz przez całą służ­bę. Mu­sisz za­sty­gnąć w bez­ru­chu, na­mie­rzyć cel i strze­lić, raz a cel­nie. Mu­sisz uspo­ko­ić od­dech i za­trzy­mać bi­cie ser­ca. Mu­sisz znik­nąć, za­po­mnieć, po­zbyć się ludz­kich cech. Masz oka­zję stać się pro­ku­ra­to­rem, obroń­cą, sę­dzią i plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym. Masz szan­sę zo­stać zbaw­cą ludz­ko­ści, a przy­naj­mniej tych wszyst­kich nie­szczę­snych skur­wy­sy­nów, któ­rzy miesz­ka­ją pię­tro i dwa pię­tra wy­żej, a tak­że tych, co na dole. Masz szan­sę prze­kształ­cić się w Boga.

Goź­dzik na­ci­ska spust, Hec­kler kasz­le ci­cho w je­dy­nym, nie­po­wta­rzal­nym sty­lu, kula po­ko­nu­je dwa me­try, prze­bi­ja bark męż­czy­zny i, choć po zmie­nio­nej tra­jek­to­rii, fru­nie da­lej, roz­bi­ja­jąc szklan­kę. Koń­czy lot w ścia­nie. Fa­cet wyje, chce dzia­łać da­lej, ale or­ga­nizm go nie słu­cha. Nogi ro­bią się mięk­kie, ni­czym u plu­szo­we­go mi­sia, ener­gia peł­no­płasz­czo­we­go po­ci­sku rzu­ca go na szaf­kę, gra­wi­ta­cja cią­gnie w dół. Zdro­wa ręka jest na­dal wy­cią­gnię­ta w górę, ale to już tyl­ko gest roz­pa­czy, za­po­mnia­ny roz­kaz wy­da­ny cia­łu, nim jesz­cze ogar­nął je szok.

Męż­czy­zna opa­da na ko­la­na. Goź­dzik pa­trzy mu w oczy przez ko­li­ma­tor i ma w du­pie jego nie­na­wiść. Ma cen­tral­nie w du­pie jego gniew i za­wie­dzio­ne na­dzie­je. Ma gdzieś ty­go­dnie pla­no­wa­nia, przy­go­to­wań i szko­leń. Taka pra­ca: im bar­dziej spier­do­lisz ko­muś ży­cie, tym le­piej dla cie­bie, a zwłasz­cza dla two­ich sze­fów.

Dwaj ope­ra­to­rzy wy­ska­ku­ją zza ple­ców Goź­dzi­ka, bo­kiem, poza li­nią strza­łu. Nim czar­no­oki po­dej­mie ja­kąś de­cy­zję, są już przy nim, ko­pią, wy­wra­ca­ją, wbi­ja­ją twarz w li­no­leum. Pla­stik kaj­da­nek za­cią­ga­ją moc­no, by ból ode­brał dech i chęć. Męż­czy­zna wyje, oni chcą, by wył: ką­tem oka wi­dzie­li, po co się­gał. Bać będą się póź­niej, przy wód­ce. Na ra­zie mają go pod ko­la­na­mi i dłoń­mi po­dob­ny­mi do hy­drau­licz­nych cę­gów. Ko­ści chru­pią, krew z prze­bi­te­go bar­ku leje się co­raz więk­szym stru­mie­niem; fa­cet wy­wa­la oczy, bły­ska biał­ka­mi, bia­łe jak ser zęby szcze­rzą się do nich w uśmie­chu, któ­ry jest uśmie­chem pół­tru­pa.

Pod­no­szą go, bez­wol­ne­go, do­pie­ro wte­dy Goź­dzik opusz­cza broń.

– Czy­sto – rzu­ca szef sek­cji AT wprost w za­wie­szo­ny przed usta­mi mi­kro­fon. Czu­je, że jest mu zim­no. Kom­bi­ne­zon ma prze­po­co­ny na wy­lot, pla­ma na pla­mie, a on drży. Trzę­sie się cały, ogar­nia go mróz, po­że­ra po ka­wał­ku. Splu­wa, choć to utrud­ni ży­cie tym, któ­rzy przyj­dą szu­kać śla­dów. Splu­wa, bo ina­czej zgro­ma­dzo­na w gar­dle fleg­ma za­bi­ła­by go. – Jest ro­bo­ta dla Ol­brych­ta.

* * *

Tysz­kie­wicz wszedł na koń­cu, po pi­ro­tech­ni­kach, na­wet Krzep­tow­skie­go pu­ścił przo­dem. Czuł się wła­ści­wie zbęd­ny, jak za­wsze. Jego lu­dzie sami wie­dzie­li, co ro­bić. Mie­li pro­ce­du­ry, któ­re czę­sto omi­ja­li, do­sto­so­wu­jąc dzia­ła­nie do wa­run­ków, ni­g­dy od­wrot­nie, mie­li też szczę­ście; Ja­kub za­sta­na­wiał się nad dniem, w któ­rym ono się skoń­czy. Miał na­dzie­ję, że bę­dzie już wte­dy na eme­ry­tu­rze.

Przyj­rzał się naj­pierw jed­ne­mu, po­tem dru­gie­mu za­trzy­ma­ne­mu, po­czuł ukłu­cie za­do­wo­le­nia, wi­dząc wor­ki na gło­wach, wy­krę­co­ne ra­mio­na, krew i ranę, klep­nął po ra­mie­niu Goź­dzi­ka, któ­ry na­wet się nie od­wró­cił. Kon­wój znik­nął mu z oczu, idąc w kie­run­ku scho­dów. Dwaj ope­ra­to­rzy, klnąc i wrzesz­cząc, zmia­ta­li z dro­gi szyb­ko na­pły­wa­ją­cych, dy­szą­cych z pod­nie­ce­nia są­sia­dów. To, co dzia­ło się na klat­ce scho­do­wej, było prze­cież cie­kaw­sze niż wszyst­kie se­ria­le ra­zem wzię­te.

Ol­brycht wy­szedł z kuch­ni bled­szy niż zwy­kle.

– Za­rządź­cie ewa­ku­ację blo­ku – po­wie­dział. Ru­ty­na zja­da­ła go, jak każ­de­go. Może wol­niej niż in­nych. Nie do­tknął jesz­cze ścia­ny moż­li­wo­ści, ale był nie­da­le­ko. Zbyt dużo pił. Zbyt moc­no ob­cho­dzi­li go lu­dzie. Był pro­fe­sjo­na­li­stą, któ­ry chce do­brze. Wie­lu uwa­ża­ło go za nie­bez­piecz­ne­go idio­tę. Czę­sto był skłon­ny przy­znać im ra­cję.

Krzep­tow­ski chrząk­nął.

– Tu miesz­ka ze trzy­sta osób. Za­raz bę­dzie­my mie­li te­le­wi­zję na łbie – po­wie­dział. Głos zno­wu ob­ni­żył mu się o ćwierć okta­wy, zbrzydł, brzmiał jak wi­ny­lo­wa pły­ta od­twa­rza­na od tyłu za po­mo­cą gwoź­dzia.

Ol­brycht pod­niósł bro­dę.

– Jak jeb­nie to, co jest w tej szaf­ce, bę­dziesz miał na łbie trzy­sta tru­pów i wszyst­kie te­le­wi­zje świa­ta przez mie­siąc – burk­nął. Gdy od­sło­nił za­nie­czysz­czo­ne ni­ko­ty­ną zęby, upodob­nił się do wil­ka ze sta­rej so­wiec­kiej kre­sków­ki. Pew­nie o tym nie wie­dział.

Tysz­kie­wicz wy­su­nął się do przo­du.

– Do­bra – zde­cy­do­wał. – Nie za­czy­naj, do­pó­ki nie za­pa­ku­je­my tych dwóch. Po­tem ewa­ku­uje­my lu­dzi. Te­le­wi­zja ma wie­dzieć o bom­bie, nie o ter­ro­ry­stach.

– Mnie tam wszyst­ko jed­no.

– To do­brze.

Tysz­kie­wicz spoj­rzał przed sie­bie. Si­ko­ra za­kła­dał hełm. Był mo­kry od potu.

– Uwa­żaj­cie na sie­bie.

Si­ko­ra mach­nął dło­nią, Ol­brycht przy­brał obo­jęt­ny wy­raz twa­rzy.

Ja­kub spoj­rzał na Krzep­tow­skie­go.

– Po­je­dzie­my win­dą – po­wie­dział.

Na par­kin­gu ope­ra­to­rzy wła­śnie koń­czy­li ła­do­wać obu za­trzy­ma­nych do va­nów. Fur­go­net­ki jak na ko­men­dę włą­czy­ły sil­ni­ki. Ru­szy­ły w asy­ście te­re­nó­wek. Szyb­ko zro­bi­ło się ci­cho. Po­tem zno­wu zro­bi­ło się gło­śno; przy­je­cha­ły ko­lej­ne sa­mo­cho­dy pre­wen­cji. Ga­piów przy­by­wa­ło znacz­nie szyb­ciej. Na koń­cu ulicz­ki po­ja­wił się pierw­szy wóz z an­te­ną sa­te­li­tar­ną na da­chu i krzy­kli­wym logo trzy­li­te­ro­we­go skró­tu na bur­cie. Cuch­ną­ca pa­dli­ną rze­ka ma­ni­pu­la­cji i kłam­stwa przy­bie­ra­ła. Wkrót­ce ze­rwie tamę.

Ja­kub wy­jął te­le­fon. Kika zgło­si­ła się po pierw­szym sy­gna­le.

– Cześć, tu Tysz­kie­wicz. Tra­fi­li­śmy. Przy­ślij tech­ni­ków.

– Już. – Pod­ko­mi­sarz Kry­sty­na Kacz­kow­ska obok re­flek­su mia­ła sze­reg in­nych cech, któ­re po­wo­do­wa­ły, że była lep­sza niż wie­lu ko­le­gów. Nie­któ­rzy nie­na­wi­dzi­li jej za to. – Gra­tu­lu­ję, sze­fie.

– No, na ra­zie się uda­ło. – Tysz­kie­wicz po­czuł znu­że­nie, ocię­ża­łość, jak­by ktoś wsa­dził jego cia­ło do ba­se­nu z me­la­są. – Je­den z za­trzy­ma­nych zo­stał ran­ny. Le­karz jest?

– Cze­ka.

– Do­brze. Ścią­gaj be­ha­wio­ry­stów.

– Już. – Ja­kub usły­szał stu­ka­nie kla­wia­tu­ry. Po­le­ce­nie wła­śnie szło w eter. Przez kil­ka lat współ­pra­cy zdą­żył się już przy­zwy­cza­ić, że dla Kiki rów­no­cze­sne wy­ko­ny­wa­nie dwóch lub trzech czyn­no­ści sta­no­wi­ło coś w ro­dza­ju in­te­lek­tu­al­ne­go roz­ru­chu, od­świe­ża­ją­cej od­mia­ny od co­dzien­nej mo­no­to­nii. – We­zwać tłu­ma­cza?

– Na ra­zie nie. Za­raz do­sta­niesz ma­ilem od­ci­ski pal­ców. Daj to na bazę In­ter­po­lu. Może się cze­goś o nich do­wie­my. Wte­dy we­zwiesz.

– Oczy­wi­ście, pa­nie pod­in­spek­to­rze.

– Ja­kub.

– Oczy­wi­ście, Ja­ku­bie.

Tysz­kie­wicz roz­łą­czył się…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Od Autora

Czy­tel­ni­ku, je­śli do­tar­łeś do tego miej­sca, za­pew­ne ozna­cza to, że je­steś już po lek­tu­rze „Mgły”. Może Ci się wy­da­wać, że przed­sta­wio­ne wy­da­rze­nia mają ja­kieś od­nie­sie­nie do bie­żą­cej sy­tu­acji po­li­tycz­nej bądź są nią in­spi­ro­wa­ne. Tak nie jest. Bie­żą­ca po­li­ty­ka jako tło po­wie­ści nie in­te­re­su­je mnie z ra­cji swej tym­cza­so­wo­ści. Dzi­siej­sze so­ju­sze ju­tro nie mają zna­cze­nia, wczo­raj­sze bi­twy ni­ko­go zaś nie ob­cho­dzą. Wszel­kie za­tem po­do­bień­stwo do re­al­nych wy­da­rzeń czy osób jest nie­za­mie­rzo­ne, sta­ra­łem się być jak naj­da­lej od wszel­kich po­do­bieństw. Moim ce­lem było opi­sy­wa­nie me­cha­ni­zmów, a nie nada­wa­nie im bie­żą­cych ko­no­ta­cji.

Bar­dzo dzię­ku­ję mo­jej żo­nie Kasi za wszech­stron­ny wy­si­łek wło­żo­ny w pra­cę nad tek­stem, dzię­ki cze­mu mu­sia­łem prze­my­śleć kil­ka istot­nych kwe­stii, przy czym nie oby­ło się bez burz­li­wych dys­ku­sji. Dzię­ku­ję tak­że za­przy­jaź­nio­ne­mu ope­ra­to­ro­wi Jed­nost­ki Woj­sko­wej 2305 (nie do­sta­łem upo­waż­nie­nia do ujaw­nie­nia jego pseu­do­ni­mu), z któ­rym prze­ga­da­łem wie­le go­dzin o tak­ty­ce, bro­ni, za­sa­dach pa­nu­ją­cych wśród spe­cjal­sów i były to, z róż­nych po­wo­dów, bar­dzo po­ucza­ją­ce roz­mo­wy. Wi­ce­dy­rek­tor Biu­ra Ope­ra­cji An­ty­ter­ro­ry­stycz­nych Mi­ro­sław Wy­pych wraz z wie­lo­ma jego funk­cjo­na­riu­sza­mi słu­ży­li mi ogrom­ną po­mo­cą, umoż­li­wi­li wzię­cie do ręki Gloc­ka czy H&K MP-5 i strze­la­nie z nich, dzię­ki cze­mu mo­głem prze­ko­nać się, jak nie­ła­twa to sztu­ka. Dr Krzysz­tof Lie­del był do mo­jej dys­po­zy­cji pod­czas oma­wia­nia spraw zwią­za­nych z mię­dzy­na­ro­do­wym ter­ro­ry­zmem, a pi­lot Alek­san­der Szum­ski ob­ja­śnił mi za­sa­dy obo­wią­zu­ją­ce pod­czas lą­do­wa­nia sa­mo­lo­tu na lot­ni­sku. Nad­ko­mi­sarz To­masz Ma­jew­ski przed­sta­wił kil­ka spo­so­bów dzia­ła­nia od­dzia­łów pre­wen­cji oraz pro­ce­du­ry uży­cia bro­ni w nie­któ­rych spe­cy­ficz­nych przy­pad­kach. Ko­rzy­sta­jąc z eks­perc­kiej wie­dzy wy­żej wy­mie­nio­nych, sta­ra­łem się do­cho­wać na­le­ży­tej sta­ran­no­ści przy pi­sa­niu, je­śli jed­nak zda­rzy­ły się błę­dy, idą wy­łącz­nie na moje kon­to.

Mar­cin Ci­szew­ski