Mężczyźni za nią szaleją - Jean D’Ormesson - ebook + książka

Mężczyźni za nią szaleją ebook

Jean D’Ormesson

0,0

Opis

Dalsze dzieje dwóch rodów Romero i O’Shaughnessych, których historie zapoczątkował tom „Wieczorny wiatr”. Pierwsza wojna światowa dobiega końca. Aureliano Romero został niedawno mianowany ambasadorem Argentyny w Anglii, a Brian O’Shaughnessy mieszka w głębokiej Szkocji na zamku Glangowness. Przeszłość wraz ze wszystkimi jej dramatami i sekretami odciska swoje piętno na losach kolejnych pokoleń. Cztery siostry i czterej bracia, których losy wyznacza pierwsza wojna światowa, podróżują po międzywojennej Europie, od Londynu po Rzym i dają się ponieść wirowi najważniejszych wydarzeń epoki. Przyjaźnie, miłości, wielka polityka, fascynujące podróże i nieustające dążenie do szczęścia – takie historie pochłaniają bez reszty.

Jean D’Ormesson - francuski pisarz i dziennikarz, członek Akademii Francuskiej. Syn André d’Ormessona, ambasadora Francji całą młodość spędził w Bawarii. Jest absolwentem École Normale Supérieure, z wykształcenia filozofem, pełnił funkcję sekretarza generalnego Międzynarodowej Rady Filozofii i Nauk Humanistycznych przy UNESCO i dyrektora dziennika „Le Figaro”. W Polsce są znane jego powieści: Chwała Cesarstwa, Przegrana miłość, My, z łaski Boga, Ostatni sen mój będzie o Tobie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału TOUS LES HOMMES EN SONT FOUS
Przekład JOANNA POLACHOWSKA
Redaktor prowadzący ADAM PLUSZKA
Korekta AGNIESZKA RADTKE, JADWIGA PILLER
Projekt okładki AGNIESZKA TKACZYK
Opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Łamanie ANNA HEGMAN
Zdjęcia na okładce © Jorg Hackemann / Shutterstock.com © Yuri Arcurs / Digital Vision / Getty Images © Georges Seguin
Tous les hommes en sont fous Copyright © 1986 by Editions Jean-Claude Lattès Copyright © for the translation by Joanna Polachowska Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016
Warszawa 2016 Wydanie pierwsze w tej edycji
ISBN 978-83-65282-84-2
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Dla tych, których kocham

Panie złe o niej mówią słowa,

Panowie zaś ją wielbią szczerze,

Biskup Toledo – rzecz nienowa –

U stóp jej zmawia swe pacierze.

TÉOPHILE GAUTIER(przeł. Hanna Igalson-Tygielska)

Na czym stanęliśmy? Poczynając od połowy XIX wieku O’Shaughnessy’owie i Wrońscy, Finkelsteinowie i Romerowie przeżywali w Europie, Azji, Afryce, Ameryce Północnej i Południowej niezliczone przygody. By prześledzić perypetie ich małego światka, najlepiej byłoby oczywiście sięgnąć do Wieczornego wiatru, którego niniejszy tom stanowi ciąg dalszy.

Główne szlaki geograficzne, którymi podążali niektórzy z naszych bohaterów, przedstawione są na załączonych obok mapach. Możliwe, że wystarczą wam do odświeżenia pamięci.

Ci, którzy niecierpliwie drepcą po peronie, chcąc jak najszybciej wskoczyć do jadącego pociągu, powinni wiedzieć przynajmniej tyle, że nasze cztery rodziny połączyły się między sobą po podwójnymi więzami: Aureliano Romero poślubił córkę Jeremiasza Finkelsteina, Brian O’Shaughnessy – jedną z Wrońskich.

W chwili, gdy rozpoczynają się te strony, dobiega końca pierwsza wojna światowa. Aureliano Romero został niedawno mianowany ambasadorem Argentyny w Anglii. Brian O’Shaughnessy mieszka w głębokiej Szkocji na zamku Glangowness. Przeszłość wraz ze wszystkimi jej dramatami i sekretami, opowiadana przez narratora, który nie opuszcza już tarasu swojego domu w San Miniato w Toskanii, swoje waży. Teraźniejszość przybiera postać czterech chłopców i czterech dziewcząt: czterech braci Romerów i czterech sióstr O’Shaughnessy.

Łącznikiem między Romerami i O’Shaughnessy’ami, którzy na razie ledwie się znają, jest angielska guwernantka o melodyjnym imieniu Evangeline, miss Evangeline Prism.

Podróże Marii Wrońskiej

Podróże Nicolasa

Podróże Briana O’Shaughnessy’ego

Podróże Jeremiasza Finkelsteina

Podróże Conchity Romero

Podróże Aureliana Romery

1.

Ich Wysokości ze schowka

Jedną z najbardziej zagadkowych oraz stałych funkcji czasu jest podnoszenie przypadku do rangi nieuchronności. Świat zmierza naprzód dzięki spotkaniom, które upływ czasu zamienia w zrządzenie losu. Kiedy młodzi Romerowie, nieznośni synalkowie ambasadora Argentyny w Anglii, osiągnęli wiek piętnastu–dwudziestu lat, stało się zupełnie oczywiste, że w czasach szybkości i automobilu, po Tannenbergu i Verdun, po straceniu rosyjskiej rodziny carskiej w Jekaterynburgu dalsze pozostawianie ich pod opieką skołowanej guwernantki zakrawa na lekką śmieszność. Jedną z najbardziej ujmujących cech Aureliana Romery i jego żony Rosity, z domu Finkelstein, była lojalność. Pośród wstrząsów, które przyniósł ze sobą pokój, nie tak okrutnych, lecz bardziej przygnębiających aniżeli zamęt wojny, przyszłość miss Prism leżała im bardzo na sercu. Cudownym zrządzeniem losu Brian i Hélène O’Shaughnessy’owie, mieszkający w Szkocji w sławnym zamku Glangowness, szukali akurat dla swoich czterech córek, urodzonych jedna po drugiej podczas wojny i zaraz po jej zakończeniu, osoby doświadczonej i godnej zaufania. Tym sposobem miss Evangeline Prism, która wprawdzie sama nigdy nie obcowała z żadnym mężczyzną, ale pod koniec ubiegłego i w początkach naszego wieku wyprowadzała cudze dzieci na spacery po Waszyngtonie, Buenos Aires i Paryżu, by na koniec wrócić do swojej poczciwej starej Anglii, przeszła od synów Romerów do córek O’Shaughnessych. Nie domyślała się, jaką rolę i historyczną odpowiedzialność, niczym chór w tragediach greckich, tym samym na siebie bierze. W jej rudowłosej osobie i pod jej niewinnym okiem dokonywało się zespolenie linii Wrońskich i Finkelsteinów, Romerów i O’Shaughnessych.

Mimo napadów nagłej płochliwości i powierzchowności starej panny, zawsze jakby nieco zalęknionej i zagubionej w świecie dorosłych, Evangeline Prism bynajmniej nie była głupia. Dość szybko zorientowała się, co łączy, a co dzieli czterech chłopców Romerów i cztery panny O’Shaughnessy. Nie trzeba było być marksistą – a ona nie znała nawet nazwiska autora Kapitału – by odkryć pierwszy i najważniejszy z punktów wspólnych obu rodzinom: i jedna, i druga miały pieniądze. Nie były to takie same pieniądze, nie była to taka sama fortuna, ale wszyscy oni znajdowali się po tej samej stronie barykady. Z punktu widzenia Ewangelii – złej. W oczach świata – właściwej.

Dobra O’Shaughnessych były znacznie dawniejsze od dóbr Romerów. Niuans ten znajdował swe odbicie nawet w warstwie słownej: Romerowie mieli pieniądze, natomiast potomkowie McDuffów, McNeillów, Landsdownów, królów Irlandii, kilku z grona najbardziej wyrafinowanych hinduskich maharadżów, a możliwe, że również króla Artura i czarodzieja Merlina – mieli majątek. Towarzysko różnica ta dawała O’Shaughnessym wielką przewagę, czego Romerowie – i Finkelsteinowie – pierwsi byli świadomi. Jednak sprawy nigdy nie przedstawiają się tak prosto, jak można by sobie wyobrażać. Z historycznego punktu widzenia Romerowie pięli się w górę, natomiast O’Shaughnessy staczali w dół. W wieku trzech czy pięciu lat siostry O’Shaughnessy były bez wątpienia trochę jeszcze za małe, by sięgać takich wyżyn metafizyki i socjologii. Ale Brian i Hélène, skądinąd nieżywiący żadnych ambicji intelektualnych, byli na tyle pojętni, by niejasno domyślać się funkcjonowania owej huśtawki.

Czuła to również miss Prism. Pchając po ulicach Buenos Aires wózek pełen ciemnych główek, była świadkiem narodzin potęgi przemysłowej Romerów; wiedziała, jaką żelazną ręką Conchita Romero, matka Aureliana i babka czterech chłopców, dzierży interesy, a zarazem rodzinę. Nie miała natomiast pojęcia o materialnych i moralnych wzlotach i upadkach Wrońskich i O’Shaughnessych, jakie kryła w sobie przeszłość Hélène i Briana.

– Czy to chociaż ludzie na poziomie, madame? – zapytała Evangeline Rositę Romero, kiedy powstała kwestia jej transferu do Glangowness.

– Absolutnie – odpowiedziała Rosita. – Jak najbardziej na poziomie.

– Na takim poziomie jak państwo? – dociekała miss Prism.

– To rodzina starsza od naszej – odrzekła z pewnym przymusem Rosita.

– Trudno mi w to uwierzyć – powiedziała miss Prism, powstrzymując łzy na tę straszną myśl, że opuści swoich chłopców.

Były to jeszcze czasy, kiedy ziemia i kamień należały do najbardziej solidnych i godnych pozazdroszczenia wartości na świecie. Glangowness trwało nieporuszone. Podobnie wrzosowiska. Drzewa, owce, konie, hotel w londyńskim West Endzie, a ze strony Hélène i jej babki Marie piękny dom na Giudecce w Wenecji – wszystko to mimo wojny i poległych, i bolszewików wydawało się nie do ruszenia. Reszta... Kilka milionów rosyjskiej pożyczki podwójnie domniemanego dziadka, świętej pamięci hrabiego Wrońskiego, nadawało się już tylko do wytapetowania dziecinnych pokoi. Niewiele większą wartość przedstawiały akcje kolei austro-węgierskiej. Pewne problemy nastręczały też nieruchomości w Niemczech. Ale, chwała Bogu, znaczna część majątku Wrońskich zarządzana przez sukcesorów mecenasa Brûlaza-Trampoliniego spoczywała bezpiecznie w bankach Genewy i Zurychu. Mimo strat i przeciwności losu Marie i jej wnuczka Hélène wiedziały, że są zabezpieczone.

Jak wszystkim wiadomo, błędem marksistów było wyobrażanie sobie, że liczy się tylko sytuacja ekonomiczna. Tymczasem równie ważne jak pieniądze, i o wiele ważniejsze, są marzenia. Jeśli idzie o marzenia połączone ze wspomnieniami, jeśli idzie o nadzieje, jeśli idzie o ambicje, to Romerowie, z ich domieszką murzyńsko-żydowskiej krwi, a w jeszcze większym stopniu O’Shaughnessy’owie z ich celtyckimi i hinduskimi antenatami, dostarczają nam ich pod dostatkiem: i jedni, i drudzy są istną wylęgarnią marzeń i kłębowiskiem namiętności.

Nie ma projektu bez wspomnień; nie ma przyszłości bez przeszłości. Przeszłość O’Shaughnessych, podobnie jak Romerów, pełna jest sekretów, ukrytych podziemnych tuneli, tajemnic i widm. Miss Prism z niejaką zachłannością zabarwioną popłochem i zgorszeniem zebrała w Buenos Aires od dawnego cukiernika z Duque de Morny, a obecnie kucharza u Conchity Romero, niemało informacji o burzliwych dziejach rodziny Romero. Niekiedy w jej rudowłosej, anglosasko-wiktoriańsko-purytańskiej głowie rodził się zamęt. Z więcej niż zdumieniem dowiedziała się o nie tylko żydowskich, ale też o murzyńskich korzeniach swoich czterech cherubinków. Łaska boska, że nic prawie nie wiedziała o przeszłości O’Shaughnessych czy Wrońskich. Owa święta niewiedza, w której zresztą niedługo dane jej było wytrwać, umożliwiła jej podjęcie służby u lady Landsdown, będącej nikim innym – ach, ci Anglicy i ta ich etykieta... – jak panią Brianową O’Shaughnessy. Wątpię, czy Evangeline zgodziłaby się przekroczyć zwodzony most (w całości pochodzący z XIX wieku) historycznego zamku w Glangowness, gdyby wiedziała o najmniejszym choć z wybryków tych okropnych O’Shaughnessych, a tym bardziej Wrońskich, tak spokojnych, tak poprawnych i tak okrutnie dotkniętych klątwą bogów.

Zawsze ogromnie mnie fascynował motyw tajemnicy. Mam wrażenie, że z wyjątkiem upływu czasu, trudno by o coś ściślej związanego z wielkością i smutkiem kondycji ludzkiej aniżeli te sekretne historie, pozostające poza zasięgiem wiedzy, a przecież gdzieś, w jakiś niewiadomy sposób nadal żywe. Wydaje mi się, że w ten zdumiewający układ wprzęgnięta jest cała istota prawdy. Dla nas kamień probierczy prawdy kryje się w umysłach ludzi oraz w ich wzajemnym porozumieniu. W jakiej więc najwyższej świadomości spoczywa nieznany nikomu sekret i jego mroczna prawda?

Cztery panny O’Shaughnessy: Pandora, Atalanta, Vanessa i Jessica bardzo szybko, już jako małe dziewczynki, domyśliły się istnienia jakiejś zagadki, tajemnicy, zasłony okrywającej przeszłość. Coś było niedopowiedziane, coś gdzieś kulało. Ale gdzie? Przypominało to świerzbienie, które człowiek wyraźnie czuje, lecz nie może go umiejscowić. Nikt i nigdy się nie dowie, bo nawet one nie pamiętały, co takiego naprowadziło je na trop prawdy, która tak uporczywie im się wymykała. Wystarczyło jakieś jedno słowo, jakaś aluzja, nawet moment ciszy, by wszystko uruchomić. Tak czy inaczej siostry odgadywały, że jest coś do odgadnięcia, gdy tymczasem miss Prism, niczego jeszcze nieświadoma, cała szczęśliwa trwała w niemądrym przekonaniu o niewinności i zwykłości tej rodziny jakich wiele.

Tak jak istnieją różne stopnie wiedzy, tak też istnieją różne stopnie tajemnicy. Pandora miała niecałe sześć lat, a jej siostry jeszcze mniej, kiedy z życzliwą pomocą rodziny, zachwyconej, że okazuje takie zainteresowanie przeszłością, odkryła, iż babka matki jej ojca przywiozła z Indii wspaniałe szmaragdy. Od tego bajecznego skarbu do przygód rani, od pałacu radżów do nieszczęsnej pierwszej żony jej pradziadka – to wszystko było tak odległe... – był już tylko krok. Zrobienie go nie nastręczyło żadnych trudności. Przypuszczam, że to właśnie te liche tajemnice, te trzeciorzędne sekrety stały się powodem utworzenia instytucji, o której należałoby tu wspomnieć w paru słowach.

Być może niektórzy z was pamiętają jeszcze łaskawą zgodę króla na to, by Brian O’Shaughnessy przejął nazwisko i tytuł Landsdownów po śmierci ostatniego posiadacza tych zaszczytnych przywilejów. Syn rani, a pradziadek czterech sióstr, zmarł śmiercią naturalną ze starości wkrótce po zakończeniu wojny. Kiedy najstarsza z jego córek ukończyła siedem lat, opromieniony sławą Brian wszedł do Izby Lordów. Król, dwór, podwiązka, peruki, cudaczne przebranie nazywane galowym strojem – czyż cała ta maskarada mogła nie odcisnąć piętna na dzieciństwie sióstr? A do tego karnawału pychy dochodził jeszcze odległy głuchy grzmot dział i bomb, warkot samolotów bojowych, pochwycone w locie opowieści o straszliwych rzeziach, w których krwawą rolę odgrywał jakiś tajemniczy ciemnoskóry osobnik, nazywany przez papę Brzdącem, a także żałobne suknie i zdławiony szloch licznych ciotek i kuzynek, których syn lub brat zamieniony we wspomnienie, a niekiedy w legendę, pozostał na zawsze pod Ypres czy Gallipoli. Było jeszcze coś, i to w bliższym otoczeniu: owe zagadkowe słowa, które między polo a haftami nieustannie wzlatywały niczym natrętne muszki nad stołem w parku lub zimą wokół lampy obstawionej fotografiami z dedykacją rodziny królewskiej i hrabiny Wrońskiej; słowa, takie jak „odszkodowania wojenne”, „bolszewicy”, „armia czerwona, armia biała”, „okupacja Nadrenii”, „inflacja”, „plan Dawesa”. Pandora i jej siostry zajmowały się swoimi lalkami i psem, zapewne zastępującym im brata, którego nigdy nie miały, ale również patrzyły i słuchały. Obawiam się, że już jako małe dziewczynki przejawiały niepokojącą inteligencję, która martwiła, zresztą słusznie, mieszczańską moralność i konserwatywny umysł miss Evangeline Prism.

Z tego to właśnie nieprawdopodobnego połączenia Izby Lordów, klejnotów Golkondy i powojennego zamętu narodził się Zakon Królewskiego Sekretu. Jego zebrania odbywały się w schowku na szczotki. Ani miss Prism, ani nikogo z dorosłych nie dopuszczono nigdy do udziału czy bodaj asystowania w jego rytuałach i obrządkach; ja sam znam tylko niektóre szczegóły, jakie w późniejszym czasie, niechętnie i w tajemnicy, zdradziły mi cztery siostry kompletnie pijane lub przeżywające miłosne rozterki. Zdawać by się mogło, że przysięga składana przez małe dziewczynki, liczące sobie od czterech do ośmiu lat, na mieszankę owsianki, włosów miss Prism, psich wąsów, podstępnie oderwanego skrawka królewskiego listu oraz na wstążkę wykradzioną z maminej szkatułki nigdy nie uległa przedawnieniu. Jedynymi członkiniami zakonu były cztery siostry, z których najmłodsza była jeszcze maleństwem, ledwie zaczynającym mówić.

– Powiedz mi – zapytałem kiedyś na keczu między Rodos i Patmos, w czasach wojny koreańskiej i budowy muru berlińskiego, Vanessę zrozpaczoną i pochyloną nad kieliszkiem Veuve Clicquot, nie pierwszym tego dnia – powiedz mi, rozwiej moje wątpliwości: ta historia z zakonem ze schowka na szczotki, o której opowiadała mi Pandora, to chyba blaga, co?

– Blaga? – powiedziała Vanessa, mierząc mnie zamglonym i niechętnym spojrzeniem. – Blaga? Powiedz mi, rozwiej moje wątpliwości, czyś ty taki głupi, czy co?

– Ale przecież Jessica i ty w tamtym czasie, zwłaszcza Jessica, byłyście niemowlakami, ledwie mówiłyście. Co więc robiłyście w tej szafie na szczotki?

– Co robiłyśmy? – powtórzyła w zamyśleniu Vanessa, zanurzając palec w szampanie i powoli go oblizując. – Co robiłyśmy?

– No właśnie, co robiłyście?

– No, cóż – odrzekła Vanessa – to, co zwykle się robi w schowku. Byłyśmy posłuszne.

Gwoli prawdy muszę powiedzieć, że w innych okolicznościach Atalanta i ta sama Vanessa wybuchnęły głośnym śmiechem, słysząc mnie mówiącego o kuchennym schowku z taką czcią – niezbędną, jak uważałem, przy poruszaniu równie podniosłego tematu.

– Przecież to była blaga! – zawołała Atalanta, skręcając się ze śmiechu.

– Kiedy właśnie Vanessa zapewniała mnie, że wcale nie.

– Cóż, niewykluczone, że ma swoje powody.

Nigdy niczego więcej się nie dowiedziałem, wiecznie odsyłany od swoistej pogoni za Graalem do teatru marionetek; od perlistego śmiechu do najgorszego z nieszczęść: dziecięcej rozpaczy. Tak czy inaczej, jedno jest pewne: zakon ograniczał się do czterech sióstr, które wchodziły do schowka z uczuciem, że wkraczają w tajemniczy świat, rządzący się własnymi prawami; mowy nie było, żeby je komentować czy wyjawić. Ustanowiony w nim ceremoniał bardzo wyraźnie nawiązywał do Izby Lordów. Niektóre detale jego sztywnego protokołu obowiązywały również poza szafą. Któregoś dnia Brian i Hélène z zaskoczeniem odkryli, że ich córki zwracają się do siebie per Wasza Wysokość i mówią o sobie jako o klanie Ich Wysokości.

– Ich Wysokości? – zapytał Brian z lekką irytacją. – A cóż to takiego te Wysokości?

– To my – odpowiedziała Pandora tonem wskazującym, że mimo bardzo młodego wieku, bynajmniej nie żartuje.

– Aha! – powiedział Brian, tak jakby to, że maluchy ledwie odrosłe od ziemi uważają się za Ich Wysokości, było rzeczą najzwyklejszą w świecie.

Ta ojcowska kapitulacja w obliczu klanu Ich Wysokości oraz milczące uznanie istnienia zakonu bardzo podniosły prestiż Pandory w oczach oniemiałych sióstr.

Niekiedy Zakon Królewskiego Sekretu podejmował w swoim schowku bawiących przejazdem gości: były to Ich Wysokości zaproszone, których tytuły miały charakter tymczasowy i odwoływalny. Synom generałów i farmerów, baronetów i pastorów przysługiwało prawo do uproszczonej ceremonii inwestytury, po której opuszczali schowek z obłędem w oku. Konieczność przyłożenia sobie do czoła włosów miss Prism wymieszanych z owsianką odmieniała ich na zawsze. W wieku ośmiu czy dziewięciu lat Pandora przez dłuższy czas rozważała myśl o przyjęciu do zakonu bliźniaków Romero, Javiera i Luisa Miguela, o których często głosem nabrzmiałym łzami opowiadała jej miss Prism. Ale bliźniacy w owym czasie mieli już po szesnaście czy siedemnaście lat. Zaciągnięcie ich do schowka wiązało się z poważnym ryzykiem i było prawie niemożliwe. Po długich dyskusjach nad tym projektem Ich Wysokości zmuszone były z żalem od niego odstąpić.

O ile w opracowaniu form Zakonu Królewskiego Sekretu ważną rolę odegrał ceremoniał Izby Lordów, o tyle pomysłu na jego utworzenie oraz jego racji bytu szukać należało w samej nazwie. Jego poczynaniom patronowały sekret i zagadka, ich kult i zgłębianie. Ciekawe, że zrodzony z dziecięcego zauroczenia klejnotami indyjskiej przodkini zakon miał stopniowo ujawnić szereg równie strasznych sekretów, z każdym dniem i odkryciem coraz bardziej zasługując na swoją proroczą nazwę.

Trzeba też od razu dodać, że w rodzinie O’Shaughnessych sekretów nie brakowało. Odkrywszy, że bajeczne skarby przybyły z Indii wraz z hinduską prababką, Ich Wysokości przez długi czas oddawały się fantazjowaniu na temat tej zagadkowej postaci.

– Mamo! – mówiła Pandora.

– Tak, kochanie? – pytała z roztargnieniem Hélène, która akurat w asyście pokojówki ubierała się lub brała kąpiel.

– Czy ta pani z klejnotami przyjechała z Indii?

– Oczywiście, kochanie. Już trzy razy mnie o to pytałaś.

– I wyszła za mąż za dziadka?

– Nie, kochanie. Nie za dziadka. Za dziadka twojego dziadka.

– Za dziadka dziadka?

– Twój dziadek to ojciec twojego papy. Miał na imię Sean. Nie żyje, jak wiesz. Miał żonę, która miała na imię Sybil i była twoją babką. A Sybil była wnuczką...

W tym momencie do pokoju wszedł Brian i pochwycił kilka strzępków tej rozmowy.

– Cóż to, rozmowy o genealogii? Dobrze, bardzo dobrze.

I przechodząc obok, pogłaskał jasne włosy Pandory sięgające jej do ramion.

– Mała znów mnie wypytuje o swoją ulubioną Hinduskę – wyjaśniła ze śmiechem Hélène.

– Ach! Ta rani... Ta rani!

– Co to znaczy „tarani”? – zapytała Pandora, która nie uroniła ani słowa.

– To znaczy – mruknął Brian – to znaczy... To znaczy kobieta, której śmiało z oczu patrzy.

– Mamo! Co to znaczy: której śmiało z oczu patrzy?

– Posłuchaj, Pandoro, zostaw nas teraz i idź się pobawić, chciałbym porozmawiać z twoją matką.

W schowku momentalnie zarządzono nadzwyczajne posiedzenie Zakonu Królewskiego Sekretu poświęcone tarani.

– To jest coś związanego z oczami – oznajmiła Pandora.

– Z oczami? – powtórzyła Atalanta, szeroko otwierając swoje, które były złociste i wielkie jak spodki.

– Tak właśnie. Z oczami. Tatuś powiedział, że oczy Hinduski przez cały czas płonęły. I to się nazywa tarani.

Tarani długo nie dawała spokoju Ich Wysokościom. Brian i Hélène wielokrotnie przyłapywali swoje dzieci na intensywnym wpatrywaniu się w lustro.

– Czemu tak się sobie przyglądasz w tym lusterku? Uważasz, że jesteś piękna?

– Oglądam swoje oczy.

W końcu Brian skapitulował. Kiedy Pandora, która z racji swego dorosłego wieku kierowała całością operacji, po raz dwudziesty – nie chcąc słuchać żadnych opowieści o czarodzieju Merlinie czy sześciu żonach Henryka VIII – znów zażądała od niego nowin o prababce, uznał, że najprościej i najlepiej będzie powiedzieć jej prawdę, a przynajmniej, uciekając się do pewnego kompromisu czy też przybliżonej i niekoniecznie najszczęśliwszej kalkulacji, częściową prawdę.

– Widzisz Pandoro, Hinduska nie była jedyną żoną mojego pradziadka. To była jego druga żona.

– To można mieć kilka? – zapytała zdumiona Pandora.

– Oczywiście – odpowiedział Brian, zmuszony wbrew sobie brnąć dalej w tym dokładnie kierunku, którego chciał uniknąć. – Oczywiście. Przypuśćmy, że pierwsza umarła.

– Czyli pierwsza umarła – stwierdziła bezlitośnie Pandora, zdecydowana nie dać się zbyć niejasnymi ogólnikami.

– Jak można by przypuszczać – powiedział Brian.

– Albo – ciągnęła Pandora – miał dwie naraz.

– Ach, nie, nie – zaprzeczył Brian, czując, że wpada z deszczu pod rynnę. – Nie, nie, pierwsza na pewno umarła.

Jak słusznie się domyślacie, natychmiast zwołane zostało posiedzenie Zakonu Królewskiego Sekretu. Pojawiła się rzecz nowa! I to jak nowa. Prawdziwy cymes: wokół tarani krążyła śmierć. Wieść o tym wywołała w schowku sensację oraz intensywne emocje. To mała Vanessa z całą niewinnością, pozornie zdawkowym tonem wyrzekła decydujące słowa:

– A na co ta pani umarła?

– Tego się trzeba będzie dowiedzieć – powiedziała Pandora z gwałtownością stanowiącą zabawny kontrast z jej zamyśloną miną.

Pierwszy Lord Admiralicji przybyły do Glangowness na jedno z tych sławnych polowań, na które zjeżdżali również mój dziadek i ojciec – nie mogąc zapytać Pandory, jako że nie była chłopcem, co zamierza robić w przyszłości – spytał ją, czym się zajmuje, mając na myśli ogrodnictwo, kucyki i lalki. Na to Pandora ku zdumieniu czcigodnego lorda odpowiedziała:

– Rozwiązuję tajemnice.

I faktycznie je rozwiązywała. Nie wiem, z jakiego źródła czerpała swoje informacje, ale – przypuszczam, że bardziej wskutek słabości ojca niż matki, mającej istotne powody, by trzymać rodzinne sekrety w tajemnicy – dość szybko dowiedziała się, że istniały pewne podejrzenia co do tego, że rani Prianti uśmierciła pierwszą lady Landsdown. W schowku zapanowało prawdziwe święto. Zapadła decyzja, żeby miss Prism obciąć kilka dodatkowych pukli włosów i na cześć zbrodniczej rani sporządzić nową porcję świętego i magicznego napoju na bazie owsianki. Zacna miss Prism, zupełnie jakby i jej udzieliło się szaleństwo sekretów i ich ujawniania, zaproponowała dzieciom następujący układ: pozwoli sobie obciąć – tylko na Boga, po co im to? – kosmyk swoich rudych, przyprószonych siwizną włosów, w zamian za co dziewczynki podzielą się z nią tymi niebywałymi rewelacjami, które wprawiały je w taką ekscytację. Tym sposobem Evangeline dowiedziała się, że pracuje u rodziny, której przodkini nie dość że siedziała na górze szmaragdów, to była także zbrodniarką.

Miss Prism zatkało z oburzenia. Gdzież podziały się te błogosławione czasy wyniosłych rygorów Conchity Romero i namaszczonej poprawności ambasadora Argentyny? Nie mogła się powstrzymać, by nie wyrazić swojej dezaprobaty za pomocą krótkich okrzyków, posiadających dar wzbudzania w dzieciach żywiołowej wesołości: How ghastly! Revolting! Appaling! Nie wiem, czy podzieliła się swoimi skrupułami i rozterkami duchowymi z młodą lady Landsdown. Przypuszczam raczej, że zamieszana mimo woli w zbrodnię z ubiegłego wieku wolała dzielić tajemnicę, odtąd już niejedną, z czterema podopiecznymi, które mimo młodego wieku natychmiast zorientowały się, że od tej pory będą mogły rządzić swoją guwernantką, mimo woli winną moralnego współudziału oraz paserstwa sekretów.

Odkrycie, że rani pozbyła się pierwszej lady Landsdown przy pomocy sikhów, było dla Pandory i jej sióstr dziecinną igraszką. Sikhowie! Już samo to słowo budzi pasjonujące skojarzenia i przywołuje wizje imperium, które u dziewczynek przybierały postać sentymentalnych rojeń i cudownych koszmarów. Podejrzewam, że do świata czterech sióstr seksualność wkroczyła właśnie pod postacią rozpasanych sikhów. Jakże mogli później konkurować z tą prymitywną drapieżnością dyplomaci i bankierzy? Zbiegiem okoliczności i szczęśliwym trafem – mowy nie było, żeby go zaprzepaścić – ich ojciec przez długie lata służył w armii indyjskiej i nakłonienie go do opowieści o sikhach nie nastręczało żadnych trudności. Nie jestem wcale pewny, czy Brian O’Shaughnessy, dystyngowany Anglo-Irlandczyk, oficer wielkiej waleczności i członek Izby Lordów, niedorównujący jednak inteligencją i wyobraźnią własnym córkom, obecnie w wieku od lat pięciu do dziewięciu, dostrzegł pułapkę.

– Papo – mówiła Pandora, sadowiąc się na ojcowskich kolanach w niedzielę po kawie lub wieczorem przed pójściem spać – papo, opowiedz nam o Indiach.

Mile połechtany Brian zapuszczał się na pokryte pyłem szlaki Radżastanu i w doliny Ladakhu lub Assamu. Opowiadał o świątyniach i wielkich rzekach, o Benaresie, czyli Waranasi, i o Czerwonym Forcie. Oczywiście Pandora w głowie miała wyłącznie sikhów. Raz czy dwa otarli się o porucznika Turnbulla. Czy dziecięcy geniusz, który być może wyolbrzymiam, niejasno wyczuł, że jest tu inny jeszcze sekret do zgłębienia? Nie dałbym głowy, że było inaczej. Tak czy owak, Brianowi wcale nie zależało na rozwodzeniu się przy żonie i córkach nad swoją gorącą przyjaźnią z porucznikiem Turnbullem. Był więcej niż zadowolony, mogąc skorzystać z awaryjnej furtki w postaci sikhów, którą Pandora czujnie trzymała przed nim otworem. Żadna inna mała Brytyjka nie posiadła takiej wiedzy o sikhach, o ich wierze, ich obyczajach, ubiorze, zaletach i słabościach, co cztery siostry O’Shaughnessy. Z winy i łaski mrocznej, targanej namiętnościami prababki w ciągu kilku tygodni stały się chodzącą żywą encyklopedią cywilizacji i zbrodni sikhów.

Odbiło się to wyraźnie na protokole zakonu. Po okresie książęcym przebiegającym pod znakiem lordów nastał okres sikhów. W schowku pojawiły się turban i sztylet, i żelazna bransoleta na nadgarstku. Rozważano, czy by nie zrobić honorowymi sikhami Romerów. Byłoby to jednak dość trudne: najstarszy był dojrzałym mężczyzną, bliźniacy mieli prawie po dwadzieścia lat. Nie mieli już w sobie dość powagi, by zrozumieć wagę rytuału zakonu i obrządków odprawianych w schowku.

Kosmyki włosów, sikhowie, schowek, do którego nie miała wstępu: tego dla miss Prism było już za wiele. Gorzko żałowała szczęśliwych lat spędzonych z panią Rositą i jej czterema chłopcami w Paryżu i Buenos Aires.

– Bardzo ich kochałaś? – pytała z niejakim okrucieństwem Pandora po scenach subtelnych tortur, doprowadzających miss Prism niemal do łez.

– O, tak! O, tak! – jęczała miss Prism, pałając żądzą zemsty za niegodziwość czterech sióstr. – Kocham moich chłopców...

– A nie powinnaś – odpowiadała jak najspokojniej Pandora. – Bo to pół Żydzi, pół Murzyni.

*

Skąd Zakon Królewskiego Sekretu czerpał te informacje, nie tyle poufne, ile skrupulatnie przemilczane, kontrolowane, restricted; ograniczone do wąskiego kręgu, który na pewno ich nie rozgłaszał? Przypuszczalnie z codziennych rozmów, które, jak to zwykle wyobraża sobie rodzina, nie interesują dzieci, a z których dzieci ukradkiem chłoną każde słowo. Kiedy przy stole O’Shaughnessych mówiło się o miss Prism, nie sposób było nie wspomnieć o jej amerykańskiej, argentyńskiej i francuskiej przeszłości u boku Romerów. A kiedy mówiło się o Romerach, wysuwał swój pyszczek delikatnej, rudej fretki Jeremiasz Finkelstein, a w ślad za nim, za pośrednictwem Cristiny Isabel i Brazylii pojawiały się legendarne cienie genialnego łowcy przygód Periclesa Augusta i Murzynki Florindy. Niebawem w zainteresowaniach schowka miejsce dziwnych obyczajów sikhów zajęło niewolnictwo w Brazylii, tak późno zniesione. Następowały kolejne etapy studiów: wybitne znawczynie historii Indii i kultury sikhów za pomocą słowników i encyklopedii zamieniały się w ekspertki od Nordeste i schyłku niewolnictwa w cesarstwie Pedra II. A że zrobienie z braci Romerów Ich Wysokości zaproszonych oraz honorowych sikhów okazało się niemożliwe, siostry zadowoliły się zdegradowaniem ich – w każdym razie w duchu i z w pełni zasłużonej zemsty – do rangi murzyńskich niewolników i polskich Żydów.

– Co za urocze dzieci! – wygłaszali uprzejmą uwagę Pierwszy Lord Admiralicji czy pastor z Glangowness, głaszcząc je z roztargnieniem po główkach. To prawda: były urocze. Nawet więcej niż urocze. Pandora, popielata blondynka o zielonych oczach swojej babki i prababki, Atalanta, jasna złotooka szatynka, Vanessa o świetlistych włosach i brunetka Jessica, o szczupłej i dumnej sylwetce, z burzą czarnych loków. Już kiedy były dziećmi, jeszcze prawie niemowlakami, ich zbiorowa uroda podbijała serca. Malarze, fotografowie, pisma ilustrowane pisały do ich rodziców z prośbą o zgodę na uwiecznienie tych ledwie uformowanych rysów, cieszących się w całej okolicy, a nawet już w całym kraju przedwczesną sławą.

Odkrywanie rodowych tajemnic, niewyczerpane w takiej jak ich rodzina zadanie, nie stanowiło jedynego zajęcia Ich Wysokości ze schowka. Wykazywały, i to wszystkie cztery, w różnym stopniu i odcieniu, zasługującym na osobne studium, które nigdy nie powstanie, także inne powołanie: były nim sprawy języka. Po sikhach i niewolnikach z Nordeste, a być może nawet wcześniej, pojawiły się słowa. Ich Wysokości ze schowka posługiwały się nimi nad podziw biegle. Na swój sposób już od najwcześniejszego dzieciństwa były lingwistkami. Nie tyle z racji wiedzy, bo ta siłą rzeczy była ograniczona, ile ich nieznającej granic wyobraźni. Często zastanawiałem się, skąd się u nich brała ta wyobraźnia, powodująca, że żyły w świecie zapełnionym przez duchy i marzenia. Prawdopodobnie z tajemniczego połączenia komórek i genów, w którym udział swój mieli Verdi i duch epoki, drobne zdarzenia z dzieciństwa i odlegli rosyjscy, włoscy, irlandzcy i francuscy przodkowie. Objawiała się ona w takim operowaniu słowem, że ich rozmówcom odbierało mowę.

Już od najmłodszych lat siostry O’Shaughnessy posługiwały się własnym językiem. Niepodobnym do żadnego innego i w pełni zaspokajającym ich zamiłowanie do tajemniczości. Jego podstawowym założeniem było to, że słowa posiadają ukryty sens, niemający nic wspólnego ze znaczeniem nadawanym mu poza schowkiem przez ogół śmiertelników. Terminy, których używały, były do tego stopnia zniekształcone, że ich rozmowy stawały się całkowicie niezrozumiałe dla osób spoza ich grona. Lord Landsdown, ich ojciec, często się irytował:

– Czy nie możecie, na Boga, mówić tak jak wszyscy?

Śmiały się. Nie, nie mogły. I nie chciały. Sir Winstona Churchilla, liberalnego ministra wojny w gabinecie Lloyda George’a i konserwatywnego kanclerza skarbu za Baldwina, który często przyjeżdżał do Glangowness w odwiedziny do swojego przyjaciela Briana, by razem snuć wspominki o wojnie burskiej i wspólnych przygodach w Sudanie, ogromnie bawiły i zachwycały te duchowe przygody, w których odnajdywał odległe echo własnych marzeń i ambicji. Sadzał sobie na kolanach Atalantę czy Vanessę i próbował zgłębić mechanizm substytucji, który cztery siostry tak sobie upodobały.

– Kiedy mówicie o kimś, że jest bardzo inteligentny – zaczynał – to co przez to rozumiecie? Że jest idiotą, tak?

– Oczywiście – odpowiadała najmłodsza. – Być bardzo inteligentnym znaczy być idiotą.

– A bardzo piękny, jak przypuszczam, znaczy obrzydliwy?

– To zależy. Pan jest bardzo piękny.

– Po raz pierwszy w życiu słyszę od młodej dziewczyny, że jestem piękny.

– To dlatego, że wszyscy są bardzo inteligentni.

Zachwycony sir Winston wybuchał gromkim śmiechem. Twierdził, że Anglik sam z siebie nigdy nie wpadłby na taki sposób wypaczania języka, a ich wyobraźnię lingwistyczną, w której dopatrywał się wpływów Rimbauda i Dostojewskiego – ku pogardzie czterech sióstr, całkowicie samowystarczalnych – przypisywał rosyjsko-francuskiej krwi Wrońskich. Oświadczył też, że w najbliższym czasie zamierza sporządzić słownik angielsko-wroński i wrońsko-angielski, by uczynić znośniejszymi swoje wizyty w Glangowness.

Istniały też słowa, których używanie było zabronione. Między innymi pod żadnym pozorem nie wolno było wymawiać wyrazów takich jak szczur, pachy czy sekret. Jeśli jednak nie było możliwości ich uniknięcia, należało je bezwzględnie obejść metodą jak najszybszego przesylabizowania, litera po literze. Rozmowa z czterema siostrami, kiedy zmuszone były powiedzieć, że widziały SZ-CZ-U-R-A albo że odkryły nowyS-E-K-R-E-T, nabierała cech iście surrealistycznych. Zastępowanie jednych słów drugimi, nadużywanie antonimów i mania sylabizowania w typowy dla McNeillów bełkotliwy sposób rozmaitych wyrazów tabu lub zakazanych sprawiało, że siostry O’Shaughnessy dorastały w świecie, do którego inni nie mieli dostępu. Ja sam pamiętam, z dużo późniejszego okresu, pewną rozmowę Vanessy w paryskim Ritzu z moimi francuskimi znajomymi, z którymi ją poznałem.

– To bardzo rozsądne rozwiązanie – oświadczył pewien nieco zbyt z siebie zadowolony bankier à propos jakiejś ustawy, o której w owym czasie było bardzo głośno.

– Więc po co je uchwalono? – zapytała Vanessa.

– Gdyż była to jedyna inteligentna decyzja, jaką można było podjąć.

– Tak też myślałam – powiedziała Vanessa. – Ściągacie na siebie katastrofę.

– Jaką katastrofę? – zapytał tamten, lekko zbity z tropu.

– Katastrofę, która zawsze dopada inteligentnych ludzi i rozsądne rozwiązania.

– To nic takiego, nic takiego – szepnąłem do bankiera, który wiercił się na krześle bliski apopleksji. – Po prostu nie ma pan słownika.

– Jakiego znów słownika?

– Słownika wrońsko-francuskiego.

Oryginalny umysł córek niepokoił, a zarazem bawił lady Landsdown. Ekscentryczne zwyczaje sióstr w połączeniu z ich klasyczną urodą oraz sztywnymi ramami, pośród których upływało im dzieciństwo, tworzyły ciekawą całość. Podobały się, budziły lęk, zadziwiały i już od najmłodszych lat sprawiały, że się o nich mówiło, o co zresztą wytrwale starać się będą do końca swoich dni. Już niebawem dostarczą im rozrywki różne krytyki i nieporozumienia – uboczny, a bywało, że niebezpieczny skutek słownika angielsko-wrońskiego – na które będą się narażać niczym wysokie drzewa ściągające pioruny. „Jak tylko zobaczę w gazecie – mruczał Brian – że jakaś córka para znów narozrabiała, tylko czekam, kiedy pojawi się imię którejś z moich pociech”.

Poczucie klanowości było u O’Shaughnessych nad podziw silne. Składały się na nie duma i bunt przeciwko niej. Jestem przekonany, że Pandora czy Jessica w pojedynkę nigdy by się nie stały tym, kim każda z nich, razem ze swoimi zaletami i swoją odmiennością od pozostałych, stała się w ramach ich zwartej czwórki. Do ostatka swoich przygód, które zawiodą je do najróżniejszych zakątków kuli ziemskiej, w siostrach przetrwa duch schowka. Z ich życia miłosnego czy politycznego, ich szaleństw, ich sukcesów i porażek nie zrozumie się nic, jeśli się nie będzie pamiętało, że w królestwie dzieciństwa i komitywy funkcjonowały przede wszystkim jako grupa.

Początkowo prym w niej wiodła Pandora. Może po prostu dlatego, że była najstarsza. To ona wpadła na pomysł utworzenia Zakonu Królewskiego Sekretu. Jakie to tajemnicze mechanizmy, jakie zdumiewająco błahe poszlaki, jaki ogólny klimat sprawiły, że odgadła, iż w przeszłości jej i sióstr kryje się jakaś zagadka? Ani Brian, ani Hélène nigdy nie pozwolili sobie na najmniejszą nawet aluzję do burzliwej przeszłości rodu Wrońskich. Może już w samej tej dyscyplinie było coś wymuszonego, jakiś rodzaj skrępowania i milczenia wymowniejszego od słów? Początkowo Ich Wysokości ze schowka pod przewodnictwem Pandory podążyły oczywiście fałszywym, choć nie tak znów odległym od właściwego, tropem. Przez długi czas wyobrażały sobie – bo czy może być coś bardziej romantycznego? – że są bękartami i znajdami. Niestrudzenie wymyślały różnych odległych i całkowicie obcych przodków, gdy tymczasem dramat ich korzeni, wprost przeciwnie, krył się w nadmiernym zamknięciu się w sobie. Przypadkiem, przez pomyłkę, z podszeptu zdumiewającej intuicji, traktując to jak zabawę i nie do końca się do tego przed sobą przyznając, zorientowały się że tu właśnie leży sedno tajemnicy. Szukały sekretu na zewnątrz, a miały go pod nosem. Ku zdumieniu rodziców, nie mówiąc już o miss Prism, którą wszystko to już wkrótce do reszty przerosło, podejrzewały najpierw swojego ojca Briana, a następnie matkę Hélène o brak udziału w sprowadzeniu ich na świat. Oczywisty kłopot polegał jednak na tym, że przecież wszystkie cztery nie mogły być dziećmi nieślubnymi czy znajdami. Już w tym punkcie, w łonie zwartej grupy Ich Wysokości ze schowka zarysowuje się znacząca rozbieżność. Atalanta jako jedyna nigdy nie podała poważniej w wątpliwość faktu bycia jedną z Landsdownów i jedną z O’Shaughnessych, potomkinią królów Irlandii i towarzyszy Makbeta, McDuffa i Ryszarda Lwie Serce. Ze światem schowka wiąże ją wiele innych marzeń i wiele innych fantazji. Nigdy jednak nie opuściła jej pewna duma, wyniosłość i w gruncie rzeczy równowaga wewnętrzna. Inaczej było z Pandorą, Vanessą i Jessicą, które z różnych powodów czuły się obce annałom Glangowness. Jednak rzeczą najbardziej zadziwiającą jest to, że sekret Wrońskich i tajemnica kazirodczej miłości Nadii i Nicolasa tkwi nie w zaraniu, ale końcu Zakonu Królewskiego Sekretu. Sekret ten naturalnie rządzi wszystkim, lecz by posłużyć się terminologią nieco belferską, jest bardziej jego przyczyną ostateczną aniżeli pierwszą. Lub też, jeśli to on leży u podłoża dziwnego zachowania czterech sióstr, to w sposób tak niejasny, że wręcz zahaczający o przypadkowość lub mitologię.

Musiały przebyć wiele etapów i jałowych pustyni. Samobójstwo Piotra Wasiliewicza, gorące przywiązanie Briana do porucznika Turnbulla, przedwczesna śmierć ich babki Nadii – to także były odkrycia na mapie świata ich przeszłości. Śmiałe poszukiwaczki przygód żeglowały od wyspy do wyspy i od zachwytu do grozy. Podczas tej powolnej eksploracji dokonującej się pośród nigdy nieokazywanego bólu i wybuchów śmiechu napotykały wiele ślepych zaułków i bocznych uliczek. Czternasto- czy piętnastoletnia Pandora, wbiwszy sobie kiedyś do głowy pewną myśl, długo podpytywała dostojnego Winstona Churchilla o prawdziwe upodobania lorda Kitchenera.

– Powiedz mi, wujku Winstonie...

– Tak, kochanie?

– Powiedz mi, czy ten lord Kitchener...

– Ach! – rozmarzył się wujek Winston z trzecią szklaneczką porto lub whisky w dłoni. – Kitchener! Kitchener!... Widzisz, dziecko, to był wielki żołnierz...

– Tak, tak, wielki żołnierz... Bardzo silny? Bardzo twardy?

– Nieugięty – powiedział Churchill. – Niezachwianie lojalny. Wielki sługa Korony.

– Tak, tak – zgadzała się szybko Pandora. – Ale mnie interesuje jego życie miłosne...

– Jego życie miłosne?

I Winston Churchill wybuchał gromkim śmiechem, który wprawiał w drżenie żyrandole.

– On bardzo lubił tatusia, prawda?

– Bardzo. Tak samo jak ja.

– Och, oczywiście. Ale ty, ty...

– Ale ja?... Ale co ja? – Churchill był już lekko urażony. – Co masz na myśli? Że nie jestem takim wielkim żołnierzem jak sławny Kitchener? – Milczał przez chwilę. – To rzecz dyskusyjna. Tak, to rzecz do dyskusji.

– Ależ skąd, wujku Winstonie! Nie to miałam na myśli. Myślałam o kobietach.

– O kobietach?

I Churchill odstawiał szklankę na stół, mówiąc sobie w duchu, że ta mała szelma potrafi go zaskoczyć jeszcze bardziej niż Lloyd George czy Lenin.

– Do czego ty, na Boga, zmierzasz?

– Ty przynajmniej lubisz kobiety...

– Ja...

Winston Churchill sapał, czerwieniał, wciąż jeszcze niezdecydowany, czy rozgniewać się, czy roześmiać.

– Ale co to wszystko ma wspólnego z lordem Kitchenerem, z biednym starym Herbertem?

– W Egipcie, w Indiach, w Afryce Południowej bez przerwy otaczali go mężczyźni. Czy to dlatego...

– Dobry Boże! Czy dlatego, że co?

– ...że on lubił mężczyzn?

Wiele lat później, po drugiej wojnie światowej, po wzruszającej ceremonii odznaczenia przez generała de Gaulle’a Winstona Churchilla medalem wojskowym czy Krzyżem Wyzwolenia, sam słyszałem, jak pod koniec kolacji Churchill, w owym czasie w apogeum sławy, zwrócił się do generała de Gaulle’a i wskazując na Pandorę, której powaby nie uszły uwagi pierwszego z Francuzów, swoim ostrym jak brzytwa akcentem powiedział:

– Oto jedynaperson, która odważyła się zadać mi pytanie, czy lord Kitchener nie był przypadkiem... tą, jak wy to nazywacie? A, tak!... czy nie był pederastą.

I wtedy, ku mojemu zdumieniu i zachwytowi usłyszałem, jak generał de Gaulle odpowiada sir Winstonowi:

– Z pewnością przestałby nim być, panie premierze, gdyby mógł poznać tę damę.

Kiedy porucznik Turnbull, który podobnie jak Brian awansował kolejno na kapitana, majora, pułkownika, potem generała, by na koniec wrócić do cywilnego życia i spędzać wolny czas na grze w golfa i prezesowaniu radzie nadzorczej British Leyland czy Rolls-Royce’a, pojawił się w Glangowness, w Zakonie Królewskiego Sekretu zapanowało miłe poruszenie. Generał Turnbull był mężczyzną bardzo przystojnym i dystyngowanym, cieszącym się powszechnym poważaniem, szczęśliwym mężem i ojcem gromadki dzieci. Miss Prism była przerażona, słysząc, że nazywa się go ciotą.

Obawiam się, że przedstawiam tu dość mylny obraz życia codziennego w Glangowness. Trudno było bowiem o coś weselszego, pogodniejszego i bardziej uregulowanego niż tutejsze życie rodzinne, pełne czułości i harmonii. Te zabójcze podejrzenia, te oskarżenia padające szeptem z dziecinnych jeszcze ust szły w parze z jak najszczerszym uczuciem oraz głębokim poszanowaniem tradycji. Można by powiedzieć, że owe tradycje stanowiły naturalny grunt i najlepszą pożywkę pod bunt czterech sióstr oraz niezbędną przeszkodę we wprowadzaniu go w życie. Córkom Briana i Hélène, a już zwłaszcza obu długowłosym blondynkom oraz Atalancie o twarzy Madonny – bo Jessica od dzieciństwa posiadała ten typ demonicznej urody, który często idzie w parze z pewnym upodobaniem do prowokacji – nawet najbardziej wnikliwy, najbardziej szczwany, najbardziej nieżyczliwy obserwator bez spowiedzi udzieliłby rozgrzeszenia. Pandora i Vanessa od najmłodszych lat chętnie wygrywały ów kontrast między swoim anielskim wyglądem a obłudą, uporem i bezwzględnością, jakich mało. Carlos i Javier Romerowie wiedzieli coś o tym. Mimo różnicy wieku dzielącej ich od czterech sióstr, mimo czułej protekcji ze strony miss Prism nieraz dostawali po nosie od tej czy innej z dziewcząt, które od wieku lat dwunastu czy czternastu spragnione odwetu za niepowodzenia Ich Wysokości ze schowka potrafiły niezwykle umiejętnie łączyć najbardziej prowokujące czułości z nieoczekiwanymi napadami urażonej godności.

Dużo, dużo później często zadawałem sobie pytanie, co właściwie domownicy Glangowness mogliby uznać za perfidię czy złośliwość. Generalnie dramat rozkładał się na kilka aktów. Najpierw wszystkich podbijała uroda, wdzięk i łagodność czterech sióstr. A potem ci, którym wydawało się, że wiedzą już i rozumieją – często tacy właśnie mylą się najbardziej – krok po kroku odkrywali pod tymi pozorami rzeczywistość, budzącą ich lęk. Kiedy – ten sam refren: dużo, dużo później – ta czy inna z sióstr zniszczyła czyjeś szczęście, pchnęła do samobójstwa jakąś słabą duszę, siała wokół spustoszenie, wielcy jasnowidze hałaśliwie cieszyli się, że już wcześniej przejrzeli zbrodnicze instynkty tych syren, w których żyłach płynęła gwałtowna rosyjska krew, tych irlandzkich Lorelei. Ale ja widziałem, jak Pandora i Vanessa płakały, z jaką nieufnością podchodziły do swojej władzy i talentów, jak wstrząśnięte były swoim łatwym panowaniem nad światem i mężczyznami. Powie ktoś, że byłem, że jestem, że zawsze będę stronniczy. Na co odpowiem, że nikt i nigdy nie powinien sądzić bliźniego swego i że serca istot ludzkich są bardziej nieuchwytne niż woda i ogień. Przypuszczam, że siostry O’Shaughnessy już od dzieciństwa swoim czarem i bezwzględnością, swoimi szaleństwami i kłamstwami próbowały się tylko bronić.

Bronić się przed czym? Przed własną urodą, przed swoją władzą, przed sobą. Ale takie wytłumaczenie nie do końca jest zadowalające. Jest mocno niewystarczające. Znam, i wy znacie, wielu czarujących mężczyzn i wiele pięknych kobiet, którzy ulegli własnym wdziękom i urodzie i nigdy nie musieli walczyć z wewnętrznymi demonami, gdyż pod przykrywką olśniewających pozorów spragnieni byli dręczenia innych i dręczenia samych siebie. Również pieniądze, sława oraz rozmaite inne udogodnienia egzystencji – okoliczności obciążające, choć z drugiej strony być może łagodzące – nie dostarczają kodu czy klucza umożliwiającego otwarcie wszystkich zamków. Jestem przekonany, że tym groźnym potworem, przed którym cztery siostry broniły się przez całe życie, była przede wszystkim ich przeszłość.

Ich przeszłość... Myślicie może, że zadałem sobie trud opowiedzenia wam wcześniej w detalach o bliższej i dalszej przeszłości sióstr O’Shaughnessych ot, tak sobie, żeby było miło, dla własnej rozrywki? Niechlubnej pamięci Brenton O’Shaughnessy, jego kochanka Maureen i szaleńcze nocne orgie w Connemarze, stara hrabina Wrońska ze swoimi pałacami na Krymie i w Sankt Petersburgu i nędznymi chłopami pańszczyźnianymi, maharani Prianti, jej szmaragdy i jej sikhowie-mordercy, czarnoskóra Florinda i Pericles Augusto w swoich cudacznych kamizelkach, rabin ze sztetlu i romans Jeremiasza z Putyfarą z Lublina, afektowana niemoc Piotra Wasiliewicza i geniusz Verdiego – wszystko to spoczywało ciężkim balastem na jasnych i ciemnych lokach dziewczynek z Glangowness. Ale może najgorsze było to, że wszystkie te przygody i tajemnice pozostawały w ścisłym związku z rygorami protokołu i zwycięskiego systemu, który po obu przeciwległych krańcach hierarchii społeczeństwa i sławy ucieleśniali miss Evangeline Prism i sir Winston Churchill.

Kiedy w 1919 czy 1920 roku Conchita Romero, wprowadzając nareszcie w czyn swoje plany z wiosny 1914 roku, przyjechała do Anglii, ku wielkiej radości miss Prism, zaproszona naturalnie została do zamku Glangowness. Mój ojciec już nie żył; poległ na Chemin des Dames. Ale z górnej Sarthe i z Plessis-lez-Vaudreuil przyjechał mój dziadek, by wziąć udział w polowaniach, w podwieczorkach, w uroczystych kolacjach i balach, rozjarzających tysiącem ogni fioletowe wrzosowiska i rzęsiście oświetlone salony starej siedziby Landsdownów. Uszczęśliwiona miss Prism doglądała swoich chłopców, wyrosłych już na mężczyzn, i swoich dziewczynek. Conchita Romero żywiła niejasne, choć bardzo silne przeczucie, że jej odwieczne marzenia nareszcie zaczynają nabierać konkretnych kształtów. Paragwaj, Argentyna, Ameryka Libertadora, generał San Martín i bitwa pod Ayacucho prowadziły prosto do starej Europy. Zapomniawszy o Arroyo Verde i jego spokojnych radościach, być może niezbyt słusznie sobie tego gratulowała i trochę zbyt pochopnie się z tego cieszyła.

Oczom Conchity, podobnie jak wszystkim kronikarzom mody i zazdrosnym mieszczuchom, Glangowness przedstawiało sobą obraz splendoru i harmonii. Blask ten potęgowały dodatkowo pieniądze Landsdownów i Wrońskich, podobnie jak pieniądze ze stalowni i hodowli bydła przydawały świetności Romerom. Nie ma co ukrywać: pieniądze odgrywają w mojej opowieści rolę, i to rolę niemałą. Jest w niej również miejsce na wiele innych, często odmiennych spraw, takich jak tradycja, religia, umiłowanie sztuki i piękna, patriotyzm, elegancja, pewien niedbały, a niekiedy humorystyczny stosunek do życia i historii. Ale koniec końców wszystko to możliwe było dzięki pieniądzom. Wydaje mi się nieraz, że również życie Wrońskich i O’Shaughnessych oraz moja gawęda o nich zależały od tych pieniędzy, których było pod dostatkiem. W tym sensie ta opowieść o naszych czasach, tak daleka od marksizmu, ma jednak w sobie coś marksistowskiego. A mogę ją snuć tylko dlatego, że marksizm już istnieje – choć jeszcze nie zatriumfował. To właśnie w ten przedział pomiędzy marksizmem i jego zapanowaniem nad całym światem wpisuje się nasza historia.

Pandora i jej siostry niejasno domyślały się tego, o czym przed chwilą mówiłem. Krok po kroku archeolożki ze schowka dobywały na światło dzienne morderstwa, samobójstwa, rewolty i przygody. I tylko tajemnica poczęcia Hélène Wrońskiej nadal pozostawała niepogwałcona.

Koniec końców cała rodzina Landsdownów przyzwyczaiła się do życia z tym sekretem zakopanym w sercach i umysłach, niczym skarb w ogrodzie skąpca. Wiedziano o nim oczywiście, wielu ludzi o nim wiedziało, ale od zawsze było tak, jakby nikt o niczym nie wiedział. Marie Wrońska zachowywała kamienny spokój. Już dawno temu nauczyła się skrywać własne troski pod uśmiechniętą twarzą. Wielu z gości, których w Wenecji czy Paryżu dochodziły różne niejasne słuchy o dawnym romansie hrabiny Wrońskiej z Verdim i o starym, od lat już przebrzmiałym skandalu w rodzinie Wrońskich, opuszczało Glangowness, hotel Meurice czy dom na Giudecce z przeświadczeniem, że w plotkach jak zwykle jest sporo przesady. Na równi z Landsdownami, a może nawet bardziej, Marie Wrońska swoją godnością i prostotą przyczyniała się do równowagi i pogodnej surowości, w jakiej żył klan O’Shaughnessych, powiększony przez dopływ Wrońskich.

*

Mimo doświadczenia i wysokiego mniemania o sobie Ich Wysokościom ze schowka nie udało się samodzielnie odkryć tajemnicy, której ujawnienie zdawało się stanowić ich nieuświadomiony cel i mistyczną rację bytu. Prawda miała wyjść na jaw dopiero wskutek okoliczności całkowicie zewnętrznych.

W wieku piętnastu czy szesnastu lat Pandora – której matka Hélène zaręczyła się jako piętnastolatka – zakochała się. Ta miłość nastolatki spowodowała wiele dramatów, z pewnością nie tak doniosłych jak marsz na Rzym czy kryzys gospodarczy, niemniej wystarczających, by zakłócić spokój Landsdownów, a pośrednio, jak się przekonamy, również Romerów. Pierwszy z tych dramatów, najzwyklejszy i najważniejszy, związany był z osobą chłopca, dla którego straciła głowę najstarsza z O’Shaughnessych.

Młodzieniec ów miał dwadzieścia dwa