Messi. Biografia - Guillem Balagué - ebook

Messi. Biografia ebook

Balague Guillem

4,1

Opis

Ostatni raz odczuwałem presję, gdy grałem w Newell’s. Miałem wtedy osiem lat. Od tamtej pory gram dla przyjemności…

1 maja 2005 roku 17-letni Lionel Messi strzelił swojego pierwszego gola dla FC Barcelony, stając się najmłodszym piłkarzem, który tego dokonał. Od tamtego momentu jego kariera to zawrotna podróż na sam szczyt futbolowego świata.

Guillem Balagué niezwykle dokładnie prześwietla życie Argentyńczyka. Bada jego włoskie korzenie, odkrywa, że niewiele zabrakło, by urodził się w Australii, opisuje początki w La Masíi, gdy „karzeł” z łatwością ogrywał zdumionych Piqué i Fàbregasa.

To pierwsza tak obszerna opowieść o najlepszym piłkarzu świata, swoista biblia dla fanów Messiego. To biografia niemal kompletna, nawet jeśli do ostatniego kopnięcia w życiorysie „Pchły” jeszcze bardzo długa i pełna kolejnych sukcesów droga.

***

13-latek, który nie mógł rosnąć – a wyrósł na największego piłkarza wszech czasów. Niepozorny i cichy człowiek, który sprawia, że z radości wrzeszczą miliony. Nikt wcześ­niej nie przyjrzał się Messiemu z tak dużą starannością jak autor tej książki.
Krzysztof Stanowski, Weszlo.com

Leo Messi niejednokrotnie bywa nazywany kosmitą, jednak w tej znakomitej książce Balagué przedstawia wyłącznie ludzką stronę tego skromnego chłopaka z Rosario, który stał się najlepszym piłkarzem na świecie. To pierwsza tak dokładna biografia popularnej „Pchły”. Ta lektura to prawdziwy niezbędnik fana Barçy, zresztą jak i każdego miłośnika futbolu.
Jakub Kręcidło, „Przegląd Sportowy”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1156

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (16 ocen)
7
6
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
DusiaSz

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna książka, polecam bardzo wszystkim. Nie mogłam z moim bratem oderwać się od tej książki. Mój brat ma jeszcze inną książkę tym razem papierową też o Messim i również bardzo polecam 😊 Życzę miłego czytania!😘
00

Popularność




Mojemu tacie, który znów zaczął czytać.

Mojej mamie, najsilniejszej osobie, jaką znam.

Maribel, mojej dobrej wróżce.

PrzedmowaAlejandro Sabella

Selekcjonerem reprezentacji zostałem po Copa América rozgrywanym w Argentynie. Nasza drużyna odpadła z tego turnieju, choć nie przegrała ani jednego meczu. W fazie grupowej dwukrotnie zremisowaliśmy i pokonaliśmy Kostarykę, a potem w ćwierćfinale zremisowaliśmy z Urugwajem i odpadliśmy po rzutach karnych. Gdy tak silna drużyna złożona z tak dobrych graczy bierze udział w tak ważnym turnieju i nie zdobywa mistrzostwa, wszystkich dopada frustracja, nawet jeśli zespół nie przegra ani jednego meczu, jak w tym przypadku.

To zupełnie normalne, że kiedy zaczyna się nowa era i przychodzi nowy trener, piłkarze formułują wobec niego swoje oczekiwania. Niestety, mieliśmy za sobą okres nie najlepszej gry, bardzo wcześnie odpadliśmy z Copa América. W reprezentacji zastałem mieszane nastroje – panowała atmosfera rozczarowania, piłkarze byli jednak na tyle zmotywowani do dalszej pracy, że dało się w nich wzbudzić optymizm.

Z Leo po raz pierwszy rozmawiałem w Barcelonie. Było to w 2011 roku, wkrótce po mojej nominacji na stanowisko selekcjonera. Wyruszyłem w podróż, by spotkać się z wszystkimi reprezentantami, którzy na co dzień występowali w Europie. Wybrałem się najpierw do Portugalii, potem trafiłem do Barcelony. Nie znałem Leo osobiście, chciałem jednak porozmawiać z nim i z kapitanem zespołu Javierem [Mascherano], którego już spotkałem. Zamierzałem im zasugerować, że to Leo powinien nosić opaskę kapitańską. Pojechałem przede wszystkim po to, by przedstawić się piłkarzom. Dotyczyło to zwłaszcza tych zawodników, z którymi dotąd nie miałem okazji się spotkać. Duże znaczenie miało dla mnie jednak również i to, kto zostanie kapitanem reprezentacji. Chciałem dać wszystkim jasno do zrozumienia, że to Leo będzie liderem zespołu i w charakterystyczny dla siebie sposób stanie na czele drużyny. Inni piłkarze mieli zobaczyć w nim tego lidera – to była kluczowa kwestia.

Spotkaliśmy się we trzech, potem zaś pojechałem do Włoch. Postanowiłem, by rozstrzygnęli tę kwestię między sobą. Mieli poinformować mnie o ostatecznej decyzji. O ile dobrze pamiętam, to Javier zadzwonił do mnie i stwierdził, że Leo będzie kapitanem.

Ponownie spotkaliśmy się w Indiach, na jednym z pierwszych meczów nowej reprezentacji. Zagraliśmy spotkanie towarzyskie z Wenezuelą, następnie w Bangladeszu zmierzyliśmy się z Nigerią. Gdyby jednak doszukiwać się meczu, który zasługiwałby na miano symbolu nowej epoki, to z pewnością należałoby wskazać spotkanie z Kolumbią w południowoamerykańskich eliminacjach do mistrzostw świata w 2014 roku w Brazylii. W Barranquilli przeżywaliśmy trudne chwile, na szczęście jednak chłopakom udało się w tamtym koszmarnym upale odwrócić losy pojedynku. Przegrywaliśmy 0:1, po tym jak po strzale Dorlana Pabóna piłka odbiła się od Mascherano i wpadła do siatki. Na szczęście najpierw wyrównał Messi, a potem Agüero ustalił wynik meczu na 2:1.

Często powtarzam, że w piłce nożnej istnieje coś takiego jak mecz, który sprawia, że drużyna staje się drużyną, zapewniający jej niezbędnego kopa, wskazujący jej nową drogę. Wydaje mi się, że o takim początku można mówić właśnie w przypadku wspomnianego spotkania. Później zaczęliśmy tworzyć zwartą grupę, a zwarta grupa osiąga dobre wyniki, cieszy się wspólną grą i jest w stanie osiągnąć więcej niż zwykła drużyna. To doskonały sposób, żeby nie powiedzieć jedyny, na przezwyciężenie własnych słabości.

Dosyć często spotykam się z pytaniem, czy moim zdaniem tamten mecz nie stworzył przypadkiem nie tylko reprezentacji Argentyny, ale również samego Leo. W końcu to właśnie wtedy w kraju zaczęto go postrzegać zupełnie inaczej. Z pewnością spotkanie z Kolumbią sprawiło, że kibice zaczęli w nowy sposób patrzeć na Leo, moim zdaniem jednak większą rolę odegrał wyjazdowy mecz ze Szwajcarią, który odbył się 29 lutego. To był rewelacyjny występ. Leo strzelił hat-tricka, pierwszego w historii występów w reprezentacji. W Barcelonie zdarzało mu się to często, w błękitno-białej koszulce po raz pierwszy. W tym samym roku strzelił jeszcze trzy gole Brazylijczykom… Ogólnie jednak, tak, mecz z Kolumbią stanowił dla nas – trenerów i piłkarzy – niezbędny zastrzyk pewności siebie.

Leo to bardzo spokojny człowiek. Osiągnął niesamowity poziom sportowy, a niejako przy okazji stał się naturalnym liderem. Co więcej, nikt nie stara się kwestionować jego zdolności przywódczych.

Lubię dawać piłkarzom swobodę, więc pozostawiłem ją także Leo. Żyją pod wystarczająco dużą presją, nie zamierzam zatem dokładać im kolejnych ograniczeń. Opaska kapitana to zarazem większa odpowiedzialność, Leo jednak o tym wie i się z tym godzi. Rola lidera pomogła mu się rozwinąć i dojrzeć. Okazała się dobra również dla jego partnerów z zespołu.

Przemowy Messiego do całego zespołu i prywatne rozmowy z kolegami nie wychodzą poza szatnię, ale mogę zdradzić, że obecnie w drużynie panuje bardziej radosna atmosfera. Abstrahując od samej pracy wykonywanej na treningach, dominuje teraz spokój. Wszyscy są rozluźnieni i szczęśliwi, a to bardzo ważne.

Pomaga to stworzyć idealne dla niego warunki, w których może on w pełni zaprezentować swoje umiejętności. Leo musi czuć się dobrze, przede wszystkim jednak potrzebuje swobody i elastyczności. Musi odnosić wrażenie, że na boisku może w dowolnym momencie zrobić to, co akurat niezbędne. Prawdę powiedziawszy, omawiam z nim tylko najistotniejsze kwestie, sprawy absolutnie kluczowe. Nie chcę wywierać na nim dodatkowej presji. Piłkarze sami doskonale wiedzą, jak duże znaczenie ma każdy mecz i jak istotny jest ich indywidualny wkład.

Kiedy mowa o Messim, trzeba wspomnieć o jego rozwoju, ponieważ – jak się często powtarza – nie jest sztuką dotrzeć na szczyt, sztuką jest się na nim utrzymać. Cztery Złote Piłki z rzędu to niewątpliwie dowód na to, jak wielkie postępy poczynił ten piłkarz. Nie wydaje się, żeby jednokrotne sięgnięcie po to trofeum graniczyło z cudem, ale zwycięstwo w czterech kolejnych edycjach świadczy o tym, jak daleko Messi zaszedł w tym sporcie. W minionych kilku latach Leo dojrzał i nabył umiejętności, dzięki którym cały czas osiąga coraz wyższy poziom piłkarski. Już samo pozostawanie w tak dobrej formie stanowi nie lada wyzwanie, nie wspominając o jej poprawie. Jemu się to jednak udaje.

Jestem przekonany, że rola kapitana reprezentacji mu w tym pomaga. Aby rozwijać się w życiu sportowym i prywatnym, potrzeba wiary całego otoczenia.

Rok 2012 okazał się dla Leo znakomity, jeśli chodzi o jego występy w reprezentacji. Chłopak jest trochę starszy, po prostu dojrzał. Ale co należy robić, gdy pojawiają się głosy, że jakiś piłkarz osiągnął właśnie szczytową formę? Zostawić go samemu sobie? Uważam, że powinienem zadbać o dalszy rozwój takiego zawodnika, o jego odpowiednie ukierunkowanie. Nie ma piłkarzy tak wybitnych, by nie mogli skorzystać z konstruktywnej krytyki i dobrych rad.

Ten, kto chce się przekonać o jego niezwykłych umiejętnościach piłkarskich, powinien obejrzeć pierwszy mecz ligowy Barcelony w sezonie 2013/14, w którym Duma Katalonii rozniosła Levante 7:0. Gdy Leo postanawia odebrać rywalowi piłkę, widać w nim przekonanie i determinację. Nie ustaje w wysiłkach tak długo, aż osiągnie swój cel. Pokazał to w tamtym spotkaniu. Sam odebrał piłkę przeciwnikowi i zdobył trzecią bramkę. Widziałem nawet gole głową autorstwa Messiego. Strzelał je tak, jakby przychodziło mu to zupełnie naturalnie. To po prostu jeden z tych wyjątkowych zawodników, którzy nieustannie się doskonalą, choć w jego przypadku to już skrajnie trudne.

Barcelona wystawia go na środku ataku, my zaś kopiujemy to ustawienie w reprezentacji. Dlaczego? Dlatego że w Hiszpanii sprawdza się ono doskonale. Leo częściej jest tam przy piłce, a im częściej ma futbolówkę, tym lepiej dla wszystkich. Messi dojrzewa, nabiera pewności siebie i piłkarskiej mądrości, nie można zatem odsuwać go na skrzydło. Z robiącymi mu miejsce Higuaínem i Agüero, a także z Di Maríą na boku, Leo zaczyna ze środka i sam decyduje o tym, gdzie pośle piłkę. Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że dzięki tym piłkarzom stał się mocniejszy, a i oni stali się dzięki niemu lepsi.

Gdy wszystko dobrze się układa, oczekuję od zawodników odrobiny dodatkowego wysiłku w odbiorze piłki. Liczę na to, że będą się cofać i pomagać obrońcom, że dadzą z siebie nieco więcej. Leo ma bronić tam, gdzie się akurat znajduje, w taki sposób, na jaki pozwala mu sytuacja w danym momencie meczu. Nikt nie oczekuje od niego cudów, ponieważ jego największe atuty – podobnie jak mocne strony innych reprezentantów – uwidaczniają się podczas operowania piłką. To właśnie w tym elemencie gra Leo przynosi największe korzyści drużynie.

Najlepsi piłkarze świata grają zazwyczaj w najlepszych klubach świata. Rozgrywają najwięcej meczów i opuszczają najmniej spotkań w sezonie. To oczywiste, że właśnie ten element ich wyróżnia. Ważne, by wypracowali szczytową formę na mistrzostwa świata. Jednym się to udaje, innym nie. Dysponujemy dziś drużyną, która gra dobrze, sprawia wrażenie solidnej i wydaje się zwartym kolektywem – chłopcy udowodnili to choćby w towarzyskim meczu z Włochami 14 sierpnia 2013 roku. Fakt faktem, że drużyna, w której gra Messi, nigdy nie będzie tym samym zespołem bez niego wyjściowym składzie. Musimy jednak wyzbyć się przekonania, że bez Leo nie jesteśmy w stanie wygrywać. Źle to wpływa na morale piłkarzy. Tamtego sierpniowego dnia nie było go na boisku, a mimo to rozegraliśmy znakomite spotkanie. Nie pozostawiliśmy cienia wątpliwości, że bez niego też sobie poradzimy. Oczywiście nie zmienia to faktu, że Leo jest nie do zastąpienia. Nie, bynajmniej nie przeczę samemu sobie.

Messi jest dla nas symbolem i punktem odniesienia, wybitnym zawodnikiem grającym w legendarnym klubie. To być może najwybitniejszy piłkarz wszech czasów.

WprowadzenieGdzie jest Leo?

To pytanie, które zadawali sobie wszyscy w  szkole średniej im. Juana Mantovaniego. Znajdowała się ona w  dzielnicy Las Heras w  południowej części argentyńskiego miasta Rosario, niedaleko domu Messiego. Leo nie pojawiał się na zajęciach już od tygodnia, a  przecież – nie licząc krótkotrwałych chorób – rzadko zdarzało mu się opuszczać lekcje. Jego ławka stała pusta, gdy zaś na przerwach ktoś wyciągał piłkę, gra robiła wrażenie jeszcze bardziej chaotycznej niż zwykle. Szkoła im. Juana Mantovaniego nie ma boiska piłkarskiego, a  na małym placu zabaw tłoczy się zawsze więcej dzieciaków, niż powinno. Ciężko było tam przerzucić piłkę z  jednej strony placu gry na drugą, a  nieobecność Leo tylko potęgowała ten problem. Nie widziano go od dobrych kilku dni.

Był wrzesień. Do grudniowego zakończenia roku szkolnego zostały już tylko trzy miesiące. Mniej więcej wtedy odbywały się egzaminy, ale Leo nie mógł do nich przystąpić z  powodu nieobecności. Ktoś zapytał w  jego imieniu, czy mógłby je zdać w  innym terminie albo przerobić część materiału na wyjeździe.

Niestety, nie udzielono na to zgody.

Czy może Leo pojawił się dzisiaj?

Koledzy z  zespołu Newell’s Old Boys z  Rosario, gdzie Leo występował w  rozgrywkach jednej z  niższych lig, zadawali sobie to samo pytanie. Opuścił kilka treningów w  szkółce piłkarskiej Malvinas, nie pojawił się również w  miniony weekend na meczu. „Żółtaczka – powiedział ktoś w  klubie. – Ma żółtaczkę”. No to już po nim. Tak naprawdę nikt nie wiedział, co to za choroba, ale sama nazwa brzmiała groźnie. Wydawało się, że jak złapie się coś takiego, to potem nie da się więcej grać w  piłkę. „Tak, Maestro ma żółtaczkę”. No, to już po nim!

Maestro. Kiedyś w  szkole nazywano go również El Piqui („Maluch”), ale dla swoich nastoletnich kolegów z  drużyny był już Maestro (oni zresztą też mieli ciekawe ksywki, jak choćby Clark Kent, Gal, Greyhound czy Koreańczyk – ta ostatnia z  uwagi na fryzurę). W  argentyńskiej piłce nożnej nikt nie posługiwał się swoim prawdziwym imieniem i  nazwiskiem. Przydomki pojawiały się również, gdy podawano oficjalny skład zespołu. Nazwisko, data urodzenia, wzrost i  ksywka: Mysz, Asfalt, Niski…

Gdzie się podział Leo?

Adrián Coria, pierwszy poważny trener Leo, opiekował się bardzo różnorodną grupą chłopców. On także nie wiedział, co się dzieje z  jego podopiecznym. Dziwne tak znikać we wrześniu. Jeszcze dziwniejsze było to, że w  drużynie pojawił się pewien problem: bez Leo jakoś trudniej było odnieść zwycięstwo. Ktoś zadzwonił do Quique Domíngueza, pierwszego trenera Messiego z  Newell’s. „Nie mam pojęcia. Nie wiem, gdzie może być” – powiedział Domínguez, uznawszy jednak, że coś się święci. Zawsze można było polegać na Leo, ale gdy rok wcześniej chłopak pojechał na testy do River Plate, też nikomu nic nie powiedział. Czyżby ci z  River wreszcie ściągnęli go do siebie? Wspominano coś o  jakiejś żółtaczce.

Kilka dni wcześniej ktoś z  rodziny Messiego odebrał telefon: „Przyjeżdżajcie, weźcie ze sobą chłopca”. Tak długo czekali na ten dzień, a  teraz wszystko zaczęło się nagle toczyć w  astronomicznym tempie. Musieli błyskawicznie przygotować się do wyjazdu do Europy.

W  Newell’s nikt nic nie wiedział, ani dyrektor techniczny, ani żaden z  trenerów czy zawodników – nikt nie miał pojęcia, co się dzieje. Leo i  jego ojciec Jorge, który od początku kierował karierą syna, postanowili nikomu nic nie mówić. Zachowanie tajemnicy nie stanowiło dla nich większego problemu – obaj są z  natury raczej dyskretni i  utrzymują duży dystans w  stosunku do innych. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.

Dziennikarze „La Capital”, gazety z  Rosario, jakby coś przeczuwali, ponieważ poświęcili młodzieńcowi całą stronę. Po raz pierwszy spotkał go taki zaszczyt. Stało się to 3  września 2000  roku. Tytuł artykułu brzmiał następująco: Wyjątkowy „trędowaty” maluch. Przydomek „trędowaty” nosili wszyscy piłkarze Newell’s, odkąd pewnego razu – jeszcze w  latach 20. – zespół rozegrał charytatywne spotkanie połączone ze zbiórką pieniędzy na klinikę leczenia trądu. W  tekście znalazło się również zdjęcie uśmiechniętego Leo z  przekrzywioną głową, w  koszulce Newell’s. Messi na zawsze pozostanie Trędowatym, zagorzałym fanem drużyny, która w  młodości była dla niego „wszystkim”. To właśnie tam zdobył tytuł mistrzowski w  swojej grupie wiekowej, co do dziś wspomina z  dumą. Leo – którego trudno było nawet nakłonić, żeby się uśmiechnął do zdjęcia – opowiedział cichutkim głosem dziennikarzowi „La Capital” o  swoich marzeniach. Chciał zostać nauczycielem wuefu, no i  oczywiście chciał grać w  pierwszej lidze.

Pragnął też dostać się do młodzieżowej reprezentacji Argentyny. I, owszem, choć to bardzo odległa perspektywa, do pierwszej reprezentacji też chciałby trafić – to jego marzenie. Lubi kurczaka. Ulubiona książka? Eee… Biblia. To pierwsza odpowiedź, jaka przyszła mu wtedy do głowy. Nie za bardzo czyta książki. Jaki inny sport by wybrał, gdyby nie grał w  piłkę? Czy musi odpowiadać na to pytanie? Nie wie, może piłkę ręczną. Ale ogólnie widzi siebie w  roli nauczyciela wuefu. To jedyne zajęcia w  szkole, które lubi. Tak, mógłby uczyć wuefu.

Artykuł ukazał się w  specjalnym dodatku do gazety poświęconym Rojinegros, czyli czerwono-czarnym (bo takie koszulki nosili gracze Newell’s). Tekst zaczynał się słowami: „Lionel Messi gra w  dziesiątej lidze jako enganche [rozgrywający]. Jest nie tylko jedną z  największych nadziei szkółki piłkarskiej Leprosa. Wróży mu się wielką przyszłość, ponieważ mimo filigranowej postury bez trudu umie minąć jednego czy dwóch graczy, potrafi też dryblować, strzelać gole, a  nade wszystko uwielbia utrzymywać się przy piłce”. Gambetear (dryblować), enganche – te słowa, idee, wszystko to jest bardzo argentyńskie. Leo nie trafił na okładkę 97. numeru tego dodatku. Zaszczyt ten przypadł w  udziale Claudio Parisowi z  pierwszej drużyny, który kilka lat wcześniej postanowił na stałe związać się z  klubem.

Czarno-biała kserokopia artykułu z  „La Capital” przedostała się na drugą stronę Atlantyku.

Jorge i  Leo, a  także znajomy jadący z  nimi na lotnisko rozmawiali o  tym tekście w  drodze z  Rosario do Buenos Aires. Podróż trwała trzy i  pół godziny, wydawała im się jednak dłuższa, ponieważ jechali niekończącą się prostą drogą, przy której niewiele można było zobaczyć poza kolejnymi dolinami i  znakami drogowymi. Leo przez większość czasu wpatrywał się w  okno ze swojego miejsca na tylnym siedzeniu.

Była niedziela, 17  września 2000  roku.

Z  lotniska Ezeiza udali się do Barcelony, o  czym wiedzieli tylko ich najbliżsi oraz dyrektor szkoły.

Mieli przed sobą dwudziestoczterogodzinną wyprawę.

„[Pierwsza podróż] minęła mi dobrze, ponieważ było to dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Nigdy wcześniej nie leciałem samolotem, nigdy nie odbyłem tak długiej drogi i  wszystko to sprawiało mi wielką radość, przynajmniej do momentu, w  którym samolotem zaczęło trochę trząść” (Leo Messi dla „Revista Barça”).

Wspomnienia czasem zawodzą. Tak naprawdę podczas tamtego lotu turbulencje zdarzyły się nie raz. Leo nie zjadł pierwszego z  serwowanych posiłków – akurat spał rozciągnięty na trzech fotelach. Miał na sobie krótkie spodenki, z  których wystawały krótkie chude nogi. Zbierało mu się na mdłości, skręcało go w  żołądku. Spał niespokojnie, było mu niedobrze.

Wiele lat później bardzo często odczuwał podobne mdłości przed wyjściem na boisko, czasem zastanawiał się więc, czy nudności podczas tamtego lotu faktycznie miały związek tylko z  turbulencjami.

W  Barcelonie wylądowali w  poniedziałek około południa. Był 18  września 2000  roku, siedem miesięcy wcześniej powstał materiał wideo prezentujący umiejętności Leo. Zdaniem jednych chłopak kreował się w  tym filmie na drugiego Maradonę, według innych, bliższych mu osób, udowadniał tam, że ma wrodzony talent, dzięki któremu zostanie kiedyś wielkim piłkarzem, oczywiście jeśli wszystko pójdzie zgodnie z  planem.

Ktoś dał Messiemu kilogram pomarańczy, ktoś inny przyniósł mu piłki tenisowe. Kazali mu ćwiczyć z  nimi przez cały tydzień. Siedem dni później powstał materiał, w  którym Messi żongluje pomarańczą, podbijając ją 113  razy z  rzędu. Z  piłką tenisową poszło łatwiej: 140  podbić, czyli jueguitos, jak nazywają je w  Argentynie.

Gdzieś w  pobliżu leżała piłeczka pingpongowa. „Dajcie ją Leo” – słychać w  tle nagrania. 29  podbić. Mało komu udałoby się wykonać choćby trzy. Leo miał jednak wyraźną przewagę nad większością ludzi. Wynikała ona z  tego, że codziennie dosłownie każdą chwilę spędzał z  piłką. Pomiędzy meczami, w  ich trakcie, w  domu, na szkolnym boisku. Zawsze.

Osiem lat później firma MasterCard wykorzystała ujęcia z  tego filmu w  swojej reklamie. Można ją obejrzeć w  YouTube.

Materiał został nagrany w  lutym i  od tamtej pory rodzina Messiego zastanawiała się: „Kiedy wyjedziemy? Dokąd? Czy w  ogóle wyruszymy?”. Wyjazd stał się tematem codziennych rozmów, poruszanym z  niepewnością i  zarazem odrobiną ekscytacji.

Ten i  inne filmy z  boiska Malvinas, na których Messi w  koszulce Newell’s ćwiczy slalom z  piłką i  drybluje, trafiły na biurko Josepa Maríi Minguelli, znanego agenta piłkarskiego dysponującego rozległymi kontaktami w  Barcelonie, który zarazem jest socio katalońskiego klubu. Minguella nie od razu przekonał się do Leo, podobnie zresztą jak inni. Messi był młodziutki, a  poza tym Argentyna to jednak bardzo daleki kraj. Ale po kilku miesiącach – przekonany częściowo spektakularnymi umiejętnościami technicznymi zaprezentowanymi przez Leo na taśmie, a  częściowo za sprawą nalegań współpracowników, którzy wierzyli w  potencjał chłopaka – postanowił zaangażować w  to przedsięwzięcie wszystkie swoje siły. Przekonał FC Barcelonę, aby zaprosiła chłopaka na testy.

Duma Katalonii dosłownie o  włos wyprzedziła Real Madryt, który miał właśnie skontaktować się z  Messim w  sprawie kontraktu.

Minguella zadzwonił ze swojego gabinetu do Messich do Argentyny. Powiedział, że mają pakować manatki i  jak najszybciej przyjeżdżać do Barcelony. „Weźcie ze sobą chłopca”. Leo czekał pierwszy lot w  życiu.

Po raz pierwszy miał także pokonać Atlantyk.

Barcelona przywitała go wilgotnym powietrzem charakterystycznym dla kończącego się lata. Z  samolotu wysiadł mały trzynastoletni Argentyńczyk z  walizką w  ręku i  talentem w  nogach. Na płycie lotniska stanął chłopiec, który marzył o  triumfach nad nowymi rywalami w  gronie nowych kompanów, który śnił o  wielkim klubie z  dala od domu.

Ten, kto zobaczył go po raz pierwszy, dochodził do wniosku, że Barcelona popełniła koszmarny błąd. Był taki mały! Tyle zachodu o  kogoś takiego? Jakim cudem tak drobniutki chłopiec miałby kiedykolwiek zostać piłkarzem światowej klasy?!

„Barcelonie zacząłem się przyglądać, gdy grał tu Ronaldo. Krótko potem pojawiła się okazja, aby tam pojechać. Przyznaję, że bardzo się tym ekscytowałem, bardzo chciałem tu trafić. Pragnąłem zobaczyć, jak to wszystko wygląda naprawdę, ponieważ śledziłem losy klubu z  oddali. Przyjeżdżając tu, nie przypuszczałem, że będzie aż tak trudno” (Leo dla „Revista Barça”).

Tamtego dnia do Barcelony przybył nie Lionel Messi, lecz zupełnie zwyczajny, podekscytowany dzieciak.

W  piosence The King of Rome Dave Sudbury śpiewa, że nie da się spełnić marzeń, gdy mieszka się w  takiej dziurze jak dzielnica West End w  Derby. Dave wciela się w  bohatera, który próbuje stawić czoła własnemu przeznaczeniu: Yeah, I  know, but I  had to try/ A  man can crawl around or he can learn to fly/ And when you live ‘round here/ The ground seems awful near (Musiałem spróbować, choć dobrze wiem/ Że człowiek może albo pełzać, albo się wzbić w  powietrze/ Gdy jednak mieszka się tutaj/ Ziemia wydaje się bardzo bliska). W  2000  roku w  Rosario wzbić się w  powietrze było jeszcze trudniej niż zwykle.

Newell’s nie wykorzystało swojej szansy. Klub odmówił rodzinie Messiego pomocy finansowej niezbędnej do przeprowadzenia terapii hormonalnej, bez której Leo nie mógłby dalej rosnąć. Gdyby Newell’s zapłaciło za tamte zastrzyki, Messi nie wyjechałby z  Argentyny.

Chyba nigdy wcześniej nie zdarzyło się, aby ktoś w  takim wieku udawał się na drugą stronę Atlantyku w  pogoni za karierą piłkarską. Trzynastolatkowie nie wyjeżdżali z  Argentyny, a  europejskie kluby nie podpisywały kontraktów z  tak młodymi zawodnikami. Nikt nie otrzymał wcześniej równie wielkiej szansy w  tym wieku. W  domu w  Las Heras nikt nie miał jednak pojęcia, co się dzieje. Leo złapał żółtaczkę. Tak? No to już po nim…

Minguella usłyszał, że chłopak zwiąże się z  Barceloną, jeśli klub pokryje koszty drogiej terapii hormonem wzrostu, a  jego ojciec dostanie pracę (i  tym samym klub spełni wymogi prawne niezbędne do przeprowadzenia transferu tak młodego piłkarza). Rodzina Messiego kontaktowała się również z  madryckimi Realem i  Atlético, ale w  rozmowach z  tymi zespołami nie pojawiły się żadne konkrety. Ostatecznie jednak wszyscy pracujący nad dopięciem przenosin Leo do Hiszpanii wychodzili z  założenia, że „jeśli Barça wykazuje zainteresowanie, to tak czy owak lepiej grać dla niej”.

Josep María Minguella: Większość osób zaangażowanych w  ten projekt nigdy wcześniej nie zajmowała się tak młodymi piłkarzami. Pep Guardiola miał 20  lat, kiedy kontaktowałem się z  nim po raz pierwszy (albo to on skontaktował się ze mną). Zostałem jego agentem w  chwili, gdy zaczynał grę w  pierwszej drużynie. Cała ta maszyna menedżerska, która obecnie funkcjonuje wokół dwunasto-, trzynasto- czy czternastoletnich chłopców, wtedy jeszcze nie istniała. Gdy nasz człowiek z  Argentyny zadzwonił i  powiedział, że ma na oku wyjątkowego młodzieńca, z  początku zacząłem się zastanawiać, co zrobimy z  tak młodym chłopakiem. Miałem spore wątpliwości, mocno jednak na mnie nalegano, więc zacząłem poważniej interesować się tematem. Dostałem nagranie, to, na którym Leo przejmuje piłkę niemal we własnym polu bramkowym, mija z  nią jakiś tysiąc osób, a  potem zdobywa bramkę. […] Uznałem, że naprawdę jest wyjątkowy. Kilka miesięcy później podjąłem rozmowy z  Joanem Gaspartem, Antonem Parerą [dyrektorem sportowym] i  Charlym Rexachem [dyrektorem technicznym i  doradcą prezydenta klubu].

Charly Rexach: Pewnego dnia podczas gry w  tenisa Minguella powiedział, że ma na oku fenomenalnego chłopca […], trochę podobnego do Maradony. Nie raz już coś takiego słyszałem. […] Potem oznajmił, że chłopiec mieszka w  Argentynie. „Hm, pewnie jakiś osiemnastoletni albo dziewiętnastoletni młodzieniaszek”. Minguella stwierdził następnie, że chłopiec ma 13  lat. „Chyba oszalałeś – powiedziałem mu. – Naprawdę sądzisz, że podpiszę się pod czymś takim? […] Mowy nie ma”.

Joaquim Rifé: Kierowałem szkółką piłkarską w  Barcelonie. Ostatecznie to do mnie wpłynęła oferta transferu tego chłopca. Charly Rexach był wówczas dyrektorem technicznym Barcelony i  skupiał się raczej na pierwszej drużynie. Tak się składa, że Charly przyjaźni się z  Josepem Maríą Minguellą, który skontaktował się z  Barceloną w  sprawie Leo. Nic dziwnego, że Rexach go wysłuchał.

Charly Rexach: Wszystko odbywa się według pewnej procedury. Gdy ktoś mi mówi, że przykładowo w  Saragossie gra jakiś fenomenalny chłopak, pytam, kto to taki, w  jakim klubie występuje i  dokąd muszę pojechać, żeby rzucić na niego okiem. Następnie wysyłam dwóch albo trzech ludzi, żeby mu się uważnie przyjrzeli. Gdy jeden wystawia ocenę pozytywną, a  inny negatywną, to sam jadę tam i  wydaję decydującą opinię. Później trzeba mu znaleźć miejsce w  zespole i  załatwić wiele innych spraw. Zdarza się też, że dzwoni do mnie jeden z  byłych graczy Barcelony, powiedzmy Rivaldo, i  mówi: „Słuchaj, w  Brazylii jest pewien dwunasto- albo trzynastolatek, który fantastycznie gra w  piłkę”. Zwracam na niego uwagę natychmiast, bo gdy taka opinia pada z  ust gracza pokroju Rivaldo, należy poważnie przyjrzeć się sprawie. Gdyby przyszedł z  tym do mnie ktoś inny, wstrzymałbym się z  oceną. Ale nawet jeśli słyszę od Rivaldo: „Jedź i  mu się przyjrzyj”, odpowiadam, że nie pojadę. Proponuję, żebyśmy zrobili na odwrót. Skoro chłopiec jest tak młody i  pochodzi z  tak daleka […], to niech go przyślą do mnie. Potrzymamy go przez 15  dni, żeby trenerzy ze szkółki mogli w  wolnym czasie dokładnie mu się przyjrzeć. Przez pierwszych kilka dni chłopak może być zdenerwowany, ale będzie miał czas, żeby wziąć się w  garść. Wyobraź sobie, że lecimy do Argentyny czy w  inne odległe miejsce, a  tam okazuje się, że chłopiec zachorował, nie może grać albo jeszcze coś innego. Taki młody zawodnik musi być naprawdę bardzo dobry, żebyśmy mieli zrobić dla niego wyjątek.

Josep María Minguella: Rodzice i  tak planowali opuścić z  Leo Argentynę. Gdyby nie udało im się związać z  Barceloną, mieli zamiar poszukać innego klubu. Powiedziałem Charly’emu, że chłopiec przechodzi terapię, za którą drużyny z  jego ojczyzny nie chcą płacić. Barcelona musiałaby ten ciężar wziąć na siebie.

Charly Rexach: Było tak, że przyszedł do mnie Minguella, któremu bardzo ufam, i  powiedział: „Jest jeden koleś, fenomenalny. Więc jak to załatwimy?”.

Minęło kilka miesięcy, odkąd Minguella otrzymał wideo, na którym Messi popisuje się swoimi dryblingami. Och, kto wie, może to za daleko? A  może Leo jest za młody? Takie właśnie sprzeczne komunikaty płynęły z  Barcelony do rodziny chłopca. Państwo Messi miesiącami zmagali się z  niepewnością i  dopytywali o  losy nagrania, zainteresowanie klubów i  kontakt z  ich strony. Co będzie z  Leo? Co powinni mu powiedzieć?

Charly Rexach: Powiedziałem Minguelli, że nie mam zamiaru lecieć tak daleko dla dwunastolatka. […] Gdyby tak miał 18  albo 20  lat… […] Oznajmiłem mu wtedy, że na Boże Narodzenie, na Wielkanoc albo w  jakimś innym terminie trzeba ściągnąć tu chłopca razem z  rodzicami na 15  dni.

Rifé: Powiedziałem Rexachowi, że zaaranżowałem mecz, żeby mógł się chłopakowi przyjrzeć.

Gaspart, Parera, Rifé, Minguella, Rexach. W  sprawę trzynastolatka z  Argentyny zaangażowani zostali najważniejsi oficjele w  Barcelonie. Prawdziwa waga ciężka. Doniosłość faktu, że młodzieniec przyciągnął uwagę „ojców klubu”, nie uszła uwadze trenerów ze szkółki piłkarskiej, którzy przez najbliższe dwa tygodnie mieli odpowiadać za treningi i  ocenę filigranowego zawodnika.

Rodolfo Borrell: Pamiętam, że pewnego dnia w  biurze dostałem od kogoś – nawet nie pamiętam już od kogo – dwie obustronne czarno-białe kserówki. Był to artykuł z  jakiejś argentyńskiej gazety poświęcony Messiemu. Powiedzieli mi, że ten chłopiec jedzie do nas na testy. Szukałem ostatnio tych kserówek. Jestem niemal pewien, że są u  moich rodziców w  domu. Na pewno je znajdę. Pamiętam tamten moment, ponieważ to wtedy po raz pierwszy zetknąłem się ze słowem gambeta, oznaczającym drybling, i  ze słowem enganche, czyli argentyńskim terminem używanym na określenie zawodnika, który gra tuż za plecami napastników. Dowiedziałem się, że młodzieniec trafi do mojej grupy, ponieważ urodził się w  1987  roku. Zawsze podkreślam, że zostałem pierwszym trenerem Messiego tylko dlatego, że odpowiadałem za przygotowanie chłopaków poniżej czternastego roku życia. Nie wątpię, że pewnie z  10  tysięcy różnych trenerów chwali się, że było pierwszymi trenerami Messiego.

Na barcelońskim lotnisku El Prat na Messich czekał Juan Mateo z  biura Minguelli. To on zabrał ich do północnej części miasta, gdzie pracował znany agent. W  windzie natknęli się na Txikiego Begiristaina, przyszłego dyrektora sportowego Barcelony, który blisko współpracował z  Minguellą. „Jesteśmy z  Argentyny” – ktoś ośmielił się do niego odezwać. Txiki, mierzwiąc włosy Leo, odparł: „Chłopiec musi być naprawdę dobry. Mały jest”.

Jorge i  Leo po rozmowie z  katalońskim agentem dotarli do Hotel Plaza. Barcelona nie pokrywała kosztu wyprawy i  pobytu. Minguella znał właściciela hotelu przy Plaza España, więc załatwił Messim pokój numer 546. Z  widokiem, dodajmy. Z  okien pokoju mogli podziwiać pawilony barcelońskich targów, w  oddali zaś dostrzegali także Pałac Narodowy i  fontannę Montjuïc, która wieczorem wybucha feerią barw, a  tryskająca z  niej woda tańczy do dźwięków muzyki. Nieco bliżej znajdowały się wieże spajające Avinguda de la Reina Maria Cristina, wzniesione specjalnie na wystawę światową w  1929  roku. Na pierwszym planie rysowała się natomiast fontanna stojąca na Plaza España, klasyczna alegoria Hiszpanii z  rzeźbami symbolizującymi rzeki wpadające do trzech mórz otaczających Półwysep Iberyjski.

Messi zostawił walizki w  pokoju. Młody piłkarz czuł się nieco lepiej, nadal jednak dręczyły go mdłości po nieprzyjemnym locie. Rifé powiedział jednak jego ojcu, że chce zobaczyć Leo na treningu. Jeszcze dziś, o  szóstej. Nie było wyjścia, chłopak musiał iść.

Rodolfo Borrell miał zostać jego pierwszym trenerem w  FC Barcelonie.

Rodo, obecnie dyrektor szkółki piłkarskiej Liverpoolu, w  sezonie 2000/01  odpowiadał za infantiles, czyli chłopaków, którzy w  przyszłości mieli stać się sławni. Cesc Fàbregas, Gerard Piqué, Marc Pedraza, Marc Valiente, Víctor Vázquez, Toni Calvo, Sito Riera, Rafael Blázquez… Była to jedna z  najlepszych drużyn młodzieżowych w  historii Barcelony, a  miał do niej trafić jeszcze gracz, który przyjechał z  daleka z  bardzo przyzwoitą reputacją.

Ludzie odpowiedzialni za szkółkę (Quimet Rifé, Quique Costas, Juan Manuel Asensi oraz trenerzy Rodolfo Borrell, Xavi Llorenç i  Albert Benaiges) spotkali się tamtego poniedziałkowego popołudnia na boiskach numer dwa i  trzy znajdujących się tuż obok Mini Estadi. Jedno boisko było trawiaste, drugie sztuczne. Mieli zamiar obserwować postępy grupy, ze szczególną uwagą przyglądając się nowemu chłopakowi.

Zabrakło wśród nich Charly’ego Rexacha, który poleciał do Australii oglądać mecze rozgrywane na igrzyskach olimpijskich w  Sydney. Występowało tam wówczas wielu doskonale znanych piłkarzy i  młodych zawodników (takich jak Rául Tamudo, Xavi, Puyol, Zamorano, Suazo, M’Boma, Lauren czy Eto’o). Zresztą tak naprawdę sprawa młodego chłopca z  Argentyny nie wymagała jego obecności – Rexach odpowiadał przede wszystkim za decyzje dotyczące pierwszej drużyny, a  nie szkółki. Jeśli znajdujący się pośród tak utalentowanych chłopaków trenerzy dojdą do porozumienia, gracz zarekomendowany przez Minguellę zostanie zakontraktowany. Charly zorganizował testy i  na tym kończyła się wtedy jego rola.

Messi wyszedł spokojny na pierwszy trening. Dokuczały mu wciąż lekkie mdłości związane z  podróżą samolotem, wiedział jednak, że znalazł się tu, ponieważ zawsze tego chciał i  o  tym marzył. Miał najwyżej tydzień (musiał wracać do szkoły), żeby pokazać, co potrafi zrobić z  piłką. To akurat wydawało się stosunkowo prostym zadaniem.

Wyobraź sobie, że nigdy nie widziałeś Camp Nou ani Mini Estadi. Leo nie miał okazji ich zobaczyć.

„Pchła”, bo tak też go nazywano, pojawił się na boisku obok stanowiącego wierną kopię Camp Nou (tyle że w  pomniejszeniu) Mini Estadi. Zawahał się przed otwarciem drzwi do szatni. Wstydził się wejść tam sam. Był skrajnie nieśmiały, a  może nie tyle nieśmiały, ile powściągliwy w  kontaktach z  ludźmi. Zaczął przebierać się przed szatnią i  dopiero w  trakcie zmiany stroju wszedł do środka. Znalazł sobie miejsce z  dala od grupy, w  odosobnionym narożniku. Przebierał się na stojąco. Był spięty.

Wyobraź sobie, że nigdy nie widziałeś Leo Messiego. Żaden z  obecnych tam wówczas chłopaków nigdy wcześniej go nie spotkał, podobnie zresztą jak żaden z  trenerów, którzy w  najlepszym razie co nieco o  nim słyszeli.

„Jest taki mały” – ocenili inni chłopcy. W  szatni pojawił się Rodo. „Usiądź, młody człowieku” – oznajmił. Wchodząc do szatni, Leo nie powiedział „cześć”. Wydał z  siebie jakiś odgłos, który w  ogóle nie kojarzył się z  powitaniem i  miał niewiele wspólnego z  przyjaznym „hej!”.

Dla Cesca czy dla Piqué, którzy właśnie się przebierali, Argentyńczyk był po prostu kolejnym dzieciakiem ściągniętym na testy do Barcelony. Co prawda obcokrajowcy pojawiali się tu stosunkowo rzadko, ale czasem ktoś się trafił. Każdego miesiąca przyjeżdżało kilku nowych chłopców. Podczas gdy Leo przebierał się w  kącie, Rodo zwrócił się do całej grupy: „Uważajcie na niego, jest bardzo mały, nie zróbcie mu krzywdy”.

Piqué: W  pierwszym tygodniu Leo zdecydowanie trzymał się z  dala od reszty. Gdy rozmawialiśmy w  grupie lub się z  czegoś śmialiśmy, on siedział na ławce, na jej najdalszym krańcu. Był bardzo cichy, introwertyczny.

Cesc: Pojawiało się wtedy tak wielu nowych zawodników, że nie przywiązywaliśmy do tego najmniejszej wagi, ale mimo to ten pierwszy dzień Leo dokładnie zapadł mi w  pamięć.

Młodzi zawodnicy rzucali mu prześmiewcze spojrzenia. Leo w  tym czasie owijał bandażem kostki.

Piqué: Był bardzo niski i  prawie się nie odzywał. Nikt nie spodziewał się tego, co się miało wkrótce wydarzyć.

Leo miał wówczas 148  centymetrów wzrostu.

Cesc: Miał dłuższe włosy i  mówił cichym, miękkim głosem, z  wyraźnym argentyńskim akcentem. Naprawdę trudno go było zrozumieć. W  sumie to prawie w  ogóle się nie odzywał. Taki mały bałwan. Uznaliśmy, że będzie tylko zabierał miejsce na boisku…

Wszyscy podzielali tę opinię.

Jeden z  asystentów Borrella trochę się martwił. Widział, jak Leo nakłada bandaże, więc zapytał go, czy ma kontuzję. Nie, nie, to stary argentyński zwyczaj, ma go uchronić przed skręceniem nogi.

Leo nic więcej nie powiedział.

Dwunasto- i  trzynastolatkowie sypali kolejnymi śmiesznymi w  ich mniemaniu żartami: „Ten koleś to karzeł”.

Messi wybiegł na boisko razem z  Piqué, który wydawał się dwukrotnie większy od Argentyńczyka. Leo sięgał mu do pasa.

Jorge siedział na trybunach i  zewsząd dobiegały go te same uwagi: „Chłopak jest bardzo mały, za mały”.

Grupa rozpoczęła rozgrzewkę, jak zawsze z  piłką. Zaczęli od ćwiczeń związanych z  panowaniem nad futbolówką. Jedno dotknięcie, dwa, trzy… 10, 11, 12… „Piłka się go słucha” – rzucił jeden z  widzów. 20, 21…

Cesc: Gdy zaczął bawić się piłką, dostrzegliśmy, że jest inny niż wszyscy, którzy zjawiali się u  nas na testach.

Borrell stopniowo zaczął wprowadzać do treningu pojedynki jeden na jednego i  strzały na bramkę. Gdy przyszła kolej Leo… pojawiły się problemy.

Cesc: Najpierw wystrychnął mnie na dudka i  trafił do bramki. W  młodości wykazywałem szczególny talent w  obronie w  sytuacjach jeden na jeden. Później go utraciłem. Odbiór piłki przychodził mi kiedyś z  wielką łatwością, dziś nawet nie wiem, jak mi się to udawało. W  każdym razie wyszedłem na kompletnego głupka. W  porządku, za pierwszym razem nie spodziewasz się tego, jesteś zbyt rozluźniony; tyle że on ogrywał mnie tak raz za razem.

Messi zadziwiał dryblingiem, wykończeniem akcji, regularnością. Młodzi piłkarze z  przyjemnością obserwowali poczynania nowego kolegi. Z  miejsca zaskarbił sobie ich szacunek. Od tej pory każdy, kto nazywał go „karłem”, wypowiadał to słowo z  podziwem, a  nawet z  uczuciem.

Na trybunach dało się słyszeć: „Łał! Coś nadzwyczajnego!”.

Z  Plaza España na Mini Estadi i  sąsiednie boiska treningowe Leo jeździł metrem. Pokonywał cztery przystanki zieloną linią do Les Corts. Treningi nie odbywały się codziennie, więc chłopak zabijał czas w  towarzystwie ojca i  jednego ze współpracowników Jorge lub Minguelli, przechadzając się w  okolicach portu, czasem też wstępując do jakiegoś muzeum (nie spędzał tam jednak zbyt dużo czasu – muzea nie zrobiły na nim większego wrażenia). Korzystając z  autobusów turystycznych, zwiedzili katedrę Sagrada Familia, port i  zoo. Wybrali się też na Stare Miasto. Wtorek był wolny. W  poniedziałek, środę i  czwartek Messi dołączał do zespołu i  brał udział w  treningach przeprowadzanych na ceglanej nawierzchni. W  piątek trenerzy kładli nacisk na taktykę, Leo nie miał więc tego dnia zbyt wielu zajęć. W  weekend również mógł zrobić sobie wolne, ponieważ nie występował na razie w  oficjalnych meczach.

Wrzesień wciąż był słoneczny. Upał dokuczał mniej niż w  sierpniu, co sprzyjało pieszym przechadzkom o  każdej porze dnia. Messi wraz z  towarzyszącymi mu osobami jeździł więc na plażę do Sitges, gdzie spędzał poranki. Wybrał się też na mecz. Była to pierwsza wizyta Leo na Camp Nou. Messi oglądał w  tamtą sobotę, jak drużyna Barcelony gra przeciwko Racingowi Santander. Dwie bramki zdobył Patrick Kluivert, trzecią dołożył Marc Overmars. Podopieczni Llorença Serry Ferrera, jednego ze słabiej pamiętanych trenerów Barcelony, wygrali tamtego dnia 3:1. Leo pstryknął zdjęcie z  trybun. Stadion był olbrzymi, kibice nie robili jednak jakiejś szczególnej wrzawy.

Leo i  spółka chcieli jechać na grupowy mecz Barcelony z  Milanem w  Lidze Mistrzów, który miał się odbyć 26  września, ale nie udało im się dostać biletów. Włosi wygrali to spotkanie 2:0.

Poza tym Messi starał się ciągle być w  pobliżu piłki. W  pokoju hotelowym grali w  siatkonogę. Leo zabierał futbolówkę na taras, mijał wyimaginowanych rywali, żonglował i  bawił się nią. Jeśli zostawał mu jakiś wolny czas, poświęcał go na oglądanie telewizji.

Lionel mówił niewiele. Był nie tyle nieśmiały, co raczej introwertyczny. Potrafił oczarować dorosłych, z  którymi się stykał, ale rówieśnikom odpowiadał monosylabami. Poza boiskiem miał sporo wolnego czasu. Trzeba było czekać na powrót Charly’ego Rexacha z  Sydney, ponieważ bez jego zgody nikt nie ważył się podjąć ostatecznej decyzji w  sprawie transferu.

Na boisku Leo zachowywał się zupełnie inaczej. Pośród nowych kolegów w  ogóle nie przypominał tego cichego chłopca, który dzień wcześniej spokojnie jadł pizzę, hamburgera czy makaron albo po prostu sobie spacerował, pogrążony w  myślach.

Kiedy był sam w  pokoju hotelowym albo gdy kładł się już spać, w  świetle stojącej przy łóżku nocnej lampki wyjmował grubą strzykawkę, a  potem robił sobie zastrzyk w  tę nogę, na którą akurat przypadała kolej.

Nazajutrz wszystko wyglądało dokładnie tak samo. Trening z  piłką, wizyta w  mieście, pizza, popołudniowy trening. I  zastrzyk.

„Leo, rób to, co potrafisz. Dopadnij do piłki, nikomu nie podawaj, tylko pędź na bramkę”. Rady Jorge Messiego miały spowodować, że syn ukaże całą gamę umiejętności, które przywiodły Leo do Barcelony. Były one zarazem naturalną reakcją na nalegania Borrella, by jego zawodnicy grali szybką piłkę na jeden, dwa kontakty. „Musimy narzucić własny styl gry, pokazać cię takiego, jaki jesteś”. Jego specjalnością był bez wątpienia drybling. Pozostali gracze posłusznie podawali sobie piłkę i  trzymali się przydzielonych im na boisku pozycji, Messi proponował zaś coś zupełnie innego.

Tak to wyglądało, dzień po dniu. Leo trenował z  drużyną juniorów A, a  na zakończenie zajęć rozgrywał mecz w  składzie drużyny juniorów B. Ojciec oglądał jego poczynania z  trybun albo stał oparty o  płot oddzielający dwa boiska.

Pewnego dnia Messi zdobył pięć bramek i  dwukrotnie trafił w  słupek.

Grał pod siebie, robił to jednak z  takim przekonaniem i  talentem, że próby korygowania jego boiskowego zachowania nie miały większego sensu. „Leo, na jeden kontakt” – krzyczał do niego Rodo, kierując tak naprawdę swoje słowa do pozostałych członków zespołu. „Jeden, góra dwa kontakty”. Leo nie przejmował się poleceniami. Grał tak jak zawsze, szybko i  płynnie, lekko muskając piłkę nogą, dryblując to w  prawo, to w  lewo. Wyglądał raczej jak gracz z  piłką niż jak piłkarz, a  to istotna różnica.

Innego dnia strzelił sześć goli.

Jorge nie potrafił stwierdzić, czy presja wpływa na jego syna dobrze, czy źle. Pewnego razu jeden ze znajomych Minguelli zasugerował mu, że powinien nagradzać Leo prezentami za zdobyte bramki. Jeżeli chłopcu podobał się jakiś plecak albo przypadły mu do gustu korki, mógł je dostać za boiskowe wyczyny, na przykład za pięć goli. Jorge nie był przekonany do tego pomysłu i  wolał się nie mieszać. Okazało się jednak, że wyzwanie zmobilizowało Leo. Trafił do siatki cztery razy, a  potem jeden z  jego strzałów odbił się od słupka i  wydawało się, że piłka wpadła do bramki. Messi usłyszał jednak, że futbolówka nie przekroczyła linii – gola nie ma. Chłopak wpadł w  szał – przecież weszła! Stawką był cały zestaw sprzętu sportowego, w  związku z  czym rozpętała się gorąca dyskusja. Ostatecznie Leo dostał prezent.

Po pierwszym tygodniu Messiego w  Barcelonie Migueli, były zawodnik klubu, zajmujący się teraz szkoleniem młodzieży, zapytał: „Który to ten młody chłopak z  Argentyny, co to przyjechał na testy?”. Leo brał właśnie udział w  treningu, pokazano mu go. „To ten mały, ten na środku boiska”. Migueli spojrzał na niego. Chłopak podtrzymywał futbolówkę czubkiem lewego buta, oczekując na polecenia. „Nie muszę widzieć, jak gra. Już po tym, jak stoi, widać, że dobry z  niego piłkarz”. To by było na tyle, nie powiedział nic więcej.

Migueli trafił w  samo sedno.

Było już późno, coś koło 20:00. Migueli ciągle jeszcze obserwował trening. „Co ci ludzie wyprawiają? Dlaczego jeszcze nie podpisali z  nim kontraktu? Nigdy nie widziałem nikogo, kto bardziej przypominałby Maradonę”. Migueli wiedział, co mówi, ponieważ kiedyś sam grał z  Diego w  Barcelonie jako środkowy obrońca.

Mijały jednak kolejne dni i  nikt nie odzywał się do Jorge z  konkretami. Nikt nie rozmawiał też z  Leo. Obaj czekali więc na decyzję Rifé i  na powrót Rexacha do Barcelony.

Oni tymczasem musieli wracać do Argentyny. Leo i  tak opuścił już zbyt wiele dni w  szkole. Jorge podkreślał, że mogą zostać jedynie przez tydzień, a  właśnie mijał ósmy dzień ich pobytu.

Coś tu nie grało.

W  legendzie Messiego pojawia się jedna kwestia, która stanowi wynik nieporozumienia. Mówi się, że niektórzy trenerzy Barcelony powątpiewali w  jego talent i  wahali się, czy podpisać z  nim kontrakt. Podobno jedno mówili Lionelowi, co innego zaś opowiadali za jego plecami. Ich nazwiska wymieniane są jedynie półgłosem, ponieważ część z  nich nadal pracuje w  klubie, a  inni z  powodzeniem kontynuują kariery zawodowe poza Camp Nou. Ujawnienie tych informacji mogłoby im zaszkodzić. Sprawę komplikuje dodatkowo wersja Rexacha: „Zawsze znajdzie się jakiś »leśny dziadek«, który powie: cóż, jest za mały, powinien grać na hali albo w  piłkarzyki… Wiecie, to, co zwykle!”.

Ale tak naprawdę testy przebiegały pomyślnie. Pomyślnie to zresztą za mało powiedziane – miały rozstrzygające znaczenie. Leo potrzebował pięciu minut podczas jednego z  treningów, aby pokazać cały swój talent. Z  perspektywy trenerów obecność Rexacha na boiskach treningowych numer dwa i  trzy nie wydawała się konieczna. Nie było też potrzeby, żeby Charly wydał ostateczny werdykt.

W  końcu jednak trzeba było go wezwać, a  rodzina Messich musiała odłożyć powrót do Argentyny. Dyrektor kierujący pierwszą drużyną nie powinien uczestniczyć w  tego typu decyzjach, ale wydawało się, że nikt nie chciał wziąć odpowiedzialności za potencjalną klapę (ani za sukces, gdyby wszystko poszło dobrze) związaną z  podpisaniem kontraktu z  trzynastoletnim chłopcem z  Argentyny.

Jak, u  licha, można wyjaśnić te wątpliwości?

Zacznijmy od tego, że już samo zaangażowanie klubowej wierchuszki (obecny przynajmniej duchem Rexach, Minguella, Anton Parera, Rifé) w  potencjalny transfer dziecka dowodziło, że dzieje się coś szczególnego, zupełnie niecodziennego. Leo znajdował się pod parasolem ochronnym z  samej góry. Nad jego sprawą pochylało się tak wielu ważnych ludzi, że coś musiało być na rzeczy. A  przynajmniej tak to wyglądało dla tych, którzy patrzyli na wszystko z  boku. Zaczęto wówczas mówić o  transferze nawet na mieście, co tylko podsycało oczekiwania. Współpracownicy Rodolfo Borrella przyglądali się Messiemu, gdy tylko mogli. Zastanawiano się nie tyle nad tym, czy jest wystarczająco utalentowany, ile raczej, w  jaki sposób okiełznać jego indywidualizm i  przykroić go do barcelońskiego systemu opartego na grze zespołowej.

Zainteresowanie najważniejszych działaczy klubowych nie było jednak w  tym wszystkim najdziwniejsze.

W  2000  roku już sam pomysł ściągnięcia tak młodego zawodnika z  Argentyny wydawał się szaleństwem. Takich rzeczy wtedy się po prostu nie robiło.

Wszyscy dostrzegali talent Leo gołym okiem. Pewien anonimowy informator pracujący w  klubie, który widział Leo w  trakcie tamtych dwóch tygodni, określił go jako las ostia en patinete, co oznacza „psie jajca”, a  dość swobodnie można przełożyć jako „kogoś szybkiego jak błyskawica”. Ów człowiek dodał, iż „Leo grał wówczas tak samo jak dziś, tyle że był mniejszy”. Twierdzenie, że Barcelona mogła go nie chcieć z  uwagi na jego niski wzrost, byłoby więc niezgodne z  faktami historycznymi. Chodziło o  coś innego.

Dzisiaj nie ma nic nadzwyczajnego w  tym, że kluby ściągają młodzików z  najodleglejszych zakątków świata, znane są również przypadki rywalizacji o  podpisanie kontraktu nawet z  ośmioletnimi dziećmi. W  2000  roku było to jednak wydarzenie absolutnie bezprecedensowe. Jeszcze pięć lat wcześniej, ściągając do klubu jakiegoś infantile, czyli dwunasto- albo trzynastolatka, z  Mataró, Granollers lub Santpedor (miast, które dzieliła od Barcelony niespełna godzina drogi), uważano, że pozyskuje się zawodnika „z  daleka”. Trampkarze, to znaczy chłopcy w  wieku 14, 15  lat, pochodzili już z  całej Hiszpanii.

A  tu nagle mówi się o  podpisaniu kontraktu z  Argentyńczykiem, który ma zaledwie 13  lat… Zaraz, zaraz!

Przyglądano się tej sprawie na wiele różnych sposobów, panowało jednak powszechne przekonanie, że w  przypadku najlepszych piłkarzy w  tym wieku nie ma żadnej gwarancji, że dany zawodnik trafi kiedyś do pierwszej drużyny. Należało liczyć się wręcz z  tym, że taki chłopak nie będzie nawet zawodowo grał w  piłkę. „Odebrać go rodzinie, przyjaciołom, wyrwać z  ojczystego kraju, postawić go w  sytuacji, w  której niczego nie da się zagwarantować… Oczywiście wiemy dziś, że został najlepszym piłkarzem na świecie, a  jego życie i  kariera potoczyły się fantastycznie, ale przecież…” – to słowa innego świadka tej niesamowitej historii. Choć ostatecznie to nie trenerzy drużyn młodzieżowych mieli decydować o  przyszłości Messiego, wymieniali się oni między sobą uwagami na temat potencjalnych zagrożeń, jakie wiążą się z  tą sytuacją. Do tej pory klub ze sporą rezerwą podchodził do ściągania młodych zawodników, nawet tych z  odleglejszych rejonów Hiszpanii. Uważano, że nie należy ich wyrywać z  naturalnego otoczenia – domu, szkoły. Mówiono więc, że normalne i  logiczne byłoby, żeby tak samo potraktowano Leo. Oriol Tort, jeden z  najbardziej znanych skautów, a  zarazem lider i  główny ideolog barcelońskiej szkółki, wielokrotnie podkreślał, że idealny wiek zawodnika wstępującego do La Masíi wynosi 15  lub 16  lat. Tak to wyglądało w  2000  roku.

Czy chodziło o  krótkowzroczność trenerów, jak chciałaby legenda, czy raczej o  ich rozsądną powściągliwość wynikającą ze świadomości, jakie skutki będą miały przenosiny chłopca dla całej jego rodziny?

Weźmy na przykład Andrésa Iniestę. W  1996  roku jako dwunastolatek wziął udział w  Turnieju Krajowym w  Brunete, w  którym grały młodzieżowe zespoły z  La Liga. Jak to zwykle bywa przy okazji ważniejszych turniejów, kluby przysłały swoich skautów. Najlepszym zawodnikiem tamtych rozgrywek został Iniesta z  Albacete, drugi był natomiast Jorge Troiteiro z  Méridy (obie drużyny występowały wówczas w  pierwszej lidze). Drugie miejsce nie gwarantowało żadnych korzyści, dyskusja nad wyborem lepszego zawodnika trwała więc długo. Barcelona zwróciła uwagę na laureata, skontaktowała się z  jego rodziną i  ustaliła warunki kontraktu z  samym zainteresowanym, po czym ostatecznie zapadła decyzja, że chłopak powinien zostać w  domu, a  Barça będzie śledzić jego postępy na odległość. Chodziło o  to, aby ściągnąć go do La Masíi za dwa czy trzy lata, gdy będzie mógł już grać w  trampkarzach.

Ojciec Troiteiro nie zamierzał spokojnie przyglądać się temu, jak jego syn przegrywa z  Iniestą. Wsiadł w  samochód i  z  Méridy, stolicy regionu Estremadura w  zachodniej Hiszpanii, wyruszył do Barcelony, przemierzając przy okazji niemal cały kraj. Jego syn zostanie piłkarzem – i  koniec. Wiedział, że raporty klubowych skautów na temat chłopca były pozytywne, a  wizja przeprowadzki do Barcelony spodobała się całej rodzinie. Troiteiro miał zamiar postawić ultimatum: albo podpisują kontrakt od razu, albo jadą do Madrytu, Walencji czy gdzieś indziej. Przedstawiciele Barcelony poinformowali rodzinę, jak taka decyzja i  całe zamieszanie związane z  przeprowadzką mogą wpłynąć na naukę chłopaka, ale ojciec nalegał. To jego syn i  zrobi wszystko, żeby wprowadzić go do jakiegoś dużego klubu.

Barcelona pomimo początkowych zastrzeżeń ugięła się pod presją ojca, ponieważ chłopak – świetny lewoskrzydłowy – mógł się pochwalić naprawdę sporym talentem, którym miał się już wkrótce wykazać na niższym poziomie rozgrywek. Problem polegał na tym, że w  La Masíi nie było wówczas drugiego chłopca w  tak młodym wieku. Co w  tej sytuacji zrobili włodarze Barcelony? Wezwali do klubu Iniestę, który pochodził z  równie odległej co Estremadura La Manchy, aby dotrzymywał towarzystwa Troiteiro.

Ostatecznie Jorge Troiteiro został usunięty z  La Masíi za niesubordynację. Iniesta przepłakał wiele godzin w  swoim pokoju w  wiejskim domu, w  którym mieszkali zawodnicy spoza Barcelony, a  wiele lat później strzelił pamiętnego gola, zapewniając Hiszpanii pierwszy triumf w  mistrzostwach świata.

Pobyt w  szkółce Barcelony niesie za sobą obawy, wątpliwości i  obietnice. Dziś towarzyszy temu wszystkiemu także konkretna metodologia, a  mimo to o  gwarancji sukcesu nie może być mowy.

Po ośmiu dniach treningów ktoś zapytał Leo, czy nadal uważa, że podpisanie kontraktu z  Barceloną to dobry pomysł.

Tym kimś był Rodo Borrell. Leo przytaknął; powiedział, że podobają mu się tutejsze metody treningowe. W  Rosario zdecydowanie większy nacisk kładzie się na przygotowanie fizyczne, w  Barcelonie natomiast większość ćwiczeń wykonuje się z  piłką, co chłopcu odpowiada. Sprawia mu to radość. Przekonał się też, że przyjechał do naprawdę wielkiego klubu. I  że stoi przed nim wielkie wyzwanie.

Chciał zostać.

W  ciągu 10  dni rodzina Messich obejrzała już właściwie wszystko, co było w  Barcelonie do zobaczenia. Nie dało się też dowiedzieć nic więcej o  samym piłkarzu. Wszystko było jasne. Leo nie chodził do szkoły od niemal dwóch tygodni, a  przecież nie tak to miało wyglądać. Nie ulegało wątpliwości, że Argentyńczyka chciałby każdy klub, w  przypadku Barcelony chodziło jednak o  wydarzenie zupełnie bez precedensu i  nikt nie chciał podejmować ryzyka – czekano więc na Charly’ego.

Jorge gotów był wracać do domu. Usłyszał jednak: „Zostań jeszcze jeden dzień. Rexach wraca w  poniedziałek”.

Doradca klubowego prezydenta przyjechał wreszcie z  Sydney i  spotkał się z  Rifé. Omawiali wiele różnych spraw, między innymi kwestię młodego Argentyńczyka. „Daj mu pograć w  starszej grupie wiekowej, z  chłopakami starszymi o  dwa lata. Ciekawe, jak sobie z  nimi poradzi” – polecił Rexach.

Charly Rexach: Zaangażowano mnie w  tę sprawę, abym wydał rozstrzygającą opinię. Gdyby wszyscy pode mną zgodnie uznali, że podpisujemy z  nim kontrakt, nie musiałbym się w  to wtrącać.

Rozstrzygający test miał się odbyć 2  października o  18:00. Leo grał do tej pory głównie na nawierzchni ceglastej, tym razem miał jednak pokazać się na położonym za kręgielnią boisku numer trzy, ze sztuczną nawierzchnią. Roztaczał się stąd widok na Mini Estadi.

To była ta chwila. Bez możliwości odwrotu. Następnego dnia Leo i  Jorge wracali do Argentyny. Messi, chłopiec mierzący 148  centymetrów wzrostu, miał stawić czoła dwa lata starszym rywalom.

Pojawił się Migueli, przyszedł też oczywiście Rifé. Na miejscu stawili się również Quique Costas, Xavi Llorenç, Albert Benaiges i  Rodolfo Borrell, który opiekował się chłopcem przez ostatnich 10  dni. Wszyscy zasiedli na ławce rezerwowych.

Mecz się zaczął, ale Charly Rexach wciąż nie dotarł.

Spóźniał się po lunchu. Przyjechał właśnie z  Australii i  nie zdążył się jeszcze przestawić na inną strefę czasową.

Dwie minuty później pojawił się jednak na schodach prowadzących na boisko.

Charly Rexach: Zachowywałem się jak zwykle. Krążyłem, zatrzymując się, gdy Leo był akurat przy piłce.

Rexach przeszedł przez drzwi, minął chorągiewkę w  narożniku boiska i  znalazł się za bramką.

Charly Rexach: Nietrudno było go rozpoznać, w  końcu duży nie był…

Kiedy Messi dostawał piłkę w  środkowej części boiska, zaczynał dryblować niezależnie od tego, kto znajdował się przed nim.

Jorge Messi: Carles [Charly] wreszcie się zjawił, a  wtedy Leo pokazał, co potrafi.

Charly Rexach: Jak już mówiłem, znalazłem się za bramką i  spacerowałem dalej…

Leo minął zwodem dwóch rywali, zwiódł bramkarza i  trafił.

Jorge Messi: Jest! Wspaniale!

Był to jedyny gol zdobyty w  tym spotkaniu przez drużynę Leo, która ostatecznie przegrała 1:2.

Rexach dotarł do ławki rezerwowych, gdzie zebrali się wszyscy trenerzy.

Charly Rexach: Obejście całego boiska zabrało mi jakieś siedem, osiem minut. Usiadłem na ławce i…

Rexach opuścił boisko numer trzy po 10  minutach. Spędził ze dwie minuty na ławce trenerskiej, po czym ruszył tą samą drogą, którą przybył.

Tyle czekania, a  on właściwie nic nie zobaczył!

Jorge Messi sądził, że po tak długiej podróży i  tylu dniach oczekiwania Charly nie poświęcił Leo wystarczająco dużo uwagi. Czy Rexach zauważył tych kilka udanych zagrań chłopaka? Jorge nie miał co do tego pewności. Ale to musiało wystarczyć, aby klub postanowił go zatrzymać. Musiało.

Po zakończeniu meczu Leo nie odezwał się ani słowem. Po prostu słuchał, spokojny jak zawsze.

Część pierwsza

W Rosario

Rozdział 1 „Leo, podaj!”. Leo nie podawał nigdy

To samo każdej niedzieli: ostatni to śmierdziel!

Leo codziennie zachodził do babci Celii i tam, na małym wybetonowanym kawałku ziemi, grał ze swymi braćmi Rodrigo i Matíasem w rondo (zwane także toros albo po naszemu: „grą w dziadka”), choć wówczas tak się na to nie mówiło. Chłopcy grywali też w siatkonogę. Później dołączali do nich kuzyni Maxi i Emanuel. Kilka lat później miał przyjść na świat Bruno, ich brat, którego rodzicami byli Claudio i Marcela, wuj i ciotka Lionela.

Funkcję słupków pełniły dwa kamienie. Gramy do sześciu. Zaczynamy.

Babcia Lionela oraz jej córki, Celia i Marcela, krzątały się w kuchni, zajęte przygotowywaniem makaronu i gęstego sosu. Ich mężowie, Jorge i Claudio, a także dziadek Leo, Antonio, prowadzili ożywioną pogawędkę na kanapie w małej, wąskiej jadalni. Czasem siadywali też na ganku, bacznie przyglądając się grze najmłodszych. Co za panowanie nad piłką! Patrzcie, jak Emanuel drybluje. Leo jest taki mały, a tak trudno odebrać mu futbolówkę…

„Dobrze, Maxi, dobrze!” – wykrzykiwał Jorge, który grał w jednej z rezerwowych drużyn Newell’s Old Boys, zanim dostał powołanie do wojska.

Podano do stołu! Chłopcy zbytnio się nie spieszyli. Byli głodni, ale chcieli jeszcze pograć.

Zanim zasiadło się do stołu, trzeba było umyć ręce. Nikomu nigdy nie chciało się opuszczać progów tego skromnego domu z dwiema sypialniami. Przez niezliczone niedziele gromadzili się tu szwagrowie Claudio i Jorge, siostry Celia i Marcela oraz kuzyni, którzy wiecznie chcieli grać w piłkę. Czasami kanapa służyła za łóżko dla jednego z wnuków, jeśli tylko któryś z nich zapragnął zostać u dziadków na noc. Chłopcy uwielbiali babcię Celię, i to nie jedynie z uwagi na jej przepyszne makarony lub dania z ryżu, które pochłaniali zawsze do ostatniego kęsa. Celia należała do tych babć, które nie potrafią odmawiać swoim wnukom.

Jedzenie znikało błyskawicznie. Wszystko było pyszne, ale pięciu chłopców pędziło już z piłką pod pachą na plac w dzielnicy Bajada. W ustach mieli wciąż smak dulce de leche (kajmaku).

To właśnie tutaj dokańczali przerwaną przez obiad rozgrywkę albo zaczynali kolejne spotkanie „do sześciu”. Znów dawali z siebie wszystko. Cztery godziny bez przerwy, czasem dłużej.

Ich mecze zawsze były wyrównane. Czasami starsi chłopcy, jak urodzony w 1980 roku Rodrigo, Maxi z roku 1984 i Matías (rocznik 1982) grali przeciwko młodszym kuzynom, Lionelowi (rocznik 1987) i Emanuelowi, który przyszedł na świat w 1988 roku (ten ostatni znakomicie bronił). Chłopaki nie odstawiali nóg. Gra była ostrzejsza – i to zdecydowanie – niż w zwykłych młodzieżowych potyczkach. Leo i Emanuel porządnie obrywali od sfrustrowanych starszych dzieciaków. Dostawało się zwłaszcza Leo. „Matías, uważaj chłopie!” – krzyczał wtedy Jorge.

Messi biegał za piłką jak kurczak bez głowy, a gdy już ją dopadł, nie chciał jej oddać. Nabrzmiałe żyły i twarz czerwona jak burak – tak zapamiętał go wujek Claudio. Gdy przegrywał, wtedy dopiero się działo. Zaczynał płakać i stroił fochy. Walił na oślep w każdego, kto usiłował go pocieszyć. Grał, dopóki nie udało mu się wygrać.

„Zawsze się w końcu biliśmy. Nawet gdy wygrywaliśmy, brat próbował mnie zdenerwować, ponieważ wiedział, że w końcu się wścieknę. To zawsze źle się kończyło: płaczem i gniewem” – powiedział Leo na łamach argentyńskiego czasopisma „El Gráfico”.

W tych starciach często rywalizowały między sobą sąsiednie dzielnice. W niedzielnych meczach rozgrywanych na małym placyku niedaleko babcinego domu mogli grać wszyscy chętni. Drużyna Messich/Cuccittinich nigdy nie przegrywała. Jak wyjaśnia Matías: „Początkowo nikt nie chciał przeciw nam grać, bo Leo był bardzo mały, Emanuel zresztą też, ale kończyło się to tak, że wszyscy musieli mu gratulować. Leo miał dziewięć lat, a grał przeciw osiemnasto- i dziewiętnastolatkom, którzy nie umieli go zatrzymać”.

Czyż można się dziwić, że z tak obfitego tygla talentów wyrosło przynajmniej dwóch piłkarzy?

Rodrigo trafił do juniorów Newell’s w wieku 11 lat. Wcześniej – podobnie jak wszyscy członkowie rodziny Messich – grał w Grandoli. Występował na pozycji środkowego napastnika, był bardzo szybki, dobry technicznie i bramkostrzelny. Powoływano go do kadry młodzieżowej Rosario na mecze międzymiastowe. Historię wczesnego zakończenia kariery piłkarskiej przez brata opowiedział sam Leo dziennikarzowi „Corriere della Sera”: „Był bardzo dobry. Niestety, zdarzył mu się wypadek samochodowy, w którym złamał kość piszczelową i strzałkową. Taka kontuzja oznaczała wówczas koniec kariery”. Niewykluczone też, że brakowało mu wytrwałości, by zostać zawodowym piłkarzem. Później odkrył, że tak naprawdę jego pasją jest gotowanie. Postanowił zostać kucharzem.

Matías przez rok występował jako obrońca w jednym z juniorskich zespołów Newell’s, potem jednak postanowił zakończyć tę przygodę. Do piłki wrócił kilka lat później. Jego ostatnią przystanią był Club Atlético Empalme Central, występujący w regionalnej lidze Rosario. Matías grał tam do 27. roku życia.

Maximiliano, mierzący 165 centymetrów wzrostu, najstarszy z trzech synów Marceli i Claudio, regularnie zdobywa bramki w pierwszoligowym brazylijskim zespole Esport Clube Vitória. Wcześniej grał w Argentynie (w barwach San Lorenzo de Almagro), Paragwaju, Meksyku, a także we Flamenco Rio de Janeiro. Pierwszy trening w paragwajskim Libertad skończył z pękniętą czaszką. Maximiliano jest jednak uparty, więc wrócił do piłki. W dzień po przedwczesnych narodzinach córki Valentiny, która spędziła kilka pierwszych dni w inkubatorze, Maximiliano zdobył gola dla swego klubu. Tego samego wieczoru Messi ustrzelił hat-tricka dla Barcelony w meczu z Valencią. Bramki zadedykował małej Valen.

Emanuel, pochodzący z Rosario, podobnie jak pozostali, w dzieciństwie nie odstępował Leo nawet na krok. Razem występowali w Grandoli. To właśnie tam Emanuel zaczynał jako bramkarz, później przez rok był w Newell’s, by stamtąd przenieść się do Europy. Dzisiaj gra na pozycji lewego pomocnika. W 2008 roku trafił do Niemiec, do rezerw zespołu TSV 1860 Monachium, ale po jednym sezonie przebił się do pierwszego składu. Grał również w Gironie, w drugiej lidze hiszpańskiej. Dzisiaj jest zawodnikiem Club Olimpia w paragwajskiej pierwszej lidze. Kiedyś chciałby wystąpić z Maxim i Leo w barwach Ñuls (tak Argentyńczycy nazywają Newell’s Old Boys).

Bruno urodził się w 1996 roku i spóźnił się na wspomniane rozgrywki podwórkowe, choć miał okazję grać w wielu innych ulicznych meczach ze swoimi rówieśnikami. Był dobrze zapowiadającym się zawodnikiem Renato Cesarini z Rosario, gdzie wychowały się takie sławy, jak Fernando Redondo czy Santi Solari, syn jednego z założycieli klubu. Bruno przypomina Leo także na boisku: podobnie jak on się porusza, kontroluje piłkę, a nawet świętuje zdobyte bramki. Trzeba jednak zachować ostrożność z porównaniami. W lutym 2012 roku na jego kontach w serwisach Twitter i Facebook pojawił się taki oto wpis: „Życie bez piłki nie jest takie samo”. Bruno zrezygnował z futbolu, ale ostatnio próbuje wrócić do pędzącego bez oglądania się za siebie piłkarskiego świata.

Leo wyjechał do Barcelony w wieku 13 lat, przez co rzadziej spotykał się z kuzynami na niedzielnym obiedzie, rzadziej też grywał z nimi w piłkę. Chłopcy dorastali, ich życie toczyło się w różny sposób. W każdym z nich zostało jednak coś z dziecka, podobnie zresztą jak w każdym z nas.

Celia, babcia Leo, zmarła, gdy chłopiec miał 10 lat.

Meandrująca rzeka Paraná, Monumento Nacional a la Bandera, czyli Narodowy Pomnik Flagi, dwa wielkie kluby, no i mieszkańcy – oni przede wszystkim. W ten właśnie sposób Rosario prezentuje się przyjezdnym.

Ale co to w ogóle za miejsce?

Miasto znajduje się mniej więcej 300 kilometrów od Buenos Aires. Podróż do stolicy – prostą jak strzała drogą, która przecina olbrzymią dolinę – zajmuje około trzech godzin, po drodze zaś nie ma właściwie nic do oglądania. Z dala od wielkich tłumów, jakby na uboczu, przycupnęło sobie niewielkie, dumne miasto (jego mieszkańcy nie uważają się za mieszkańców prowincji Santa Fe – we własnym mniemaniu są Rosarinos). Tutejsze derby to spotkanie Trędowatych z Kanaliami, czyli Newell’s Old Boys z Rosario Central. Pół miasta przeciwko drugiej połowie, „najbardziej ekscytujący mecz świata” – akurat co do tego wszyscy tubylcy są zgodni, nawet jeśli nie każdy z nich chce pamiętać, że zaangażowanie bywa niekiedy dość opacznie pojmowane i przeradza się w zwykłą przemoc.

Leo należy do leproso, trędowatych. Miłośników Newell’s Old Boys określa się tym mianem, ponieważ niemal 100 lat temu Newell’s i Rosario Central zostały zaproszone do udziału w charytatywnym spotkaniu połączonym ze zbiórką pieniędzy na szpital dla chorych na trąd. Pierwszy z nich przyjął zaproszenie, drugi – nie. Od tamtej pory rywali Newell’s określa się jako canallas, kanalie.

Aby wjechać do miasta autostradą od strony Buenos Aires, trzeba skorzystać ze zjazdu na obwodnicę w kształcie dużej litery C. Po prawej stronie drogi znajdują się liczne blaszane budy w barwach Rosario Central – jasny sygnał, że oto przybywa się do miasta canallas. Szybko okazuje się to prawdą, podobnie jak i prawdą okazuje się coś zupełnie odwrotnego. „To miasto należy do leprosos” – głoszą napisy na murach w czerwono-czarnych barwach Newell’s Old Boys. Statystyki i wszechobecne graffiti są ze sobą sprzeczne. Blaszane budy, w których mieszka wiele rodzin na przedmieściach Rosario, mają okna z widokiem na autostradę. To bardzo biedna okolica, pełna nieużytków, a ludzie jeżdżą tu bez kasków na starych i całkowicie niemodnych motocyklach. Ledwie kawałek dalej bieda znika bez śladu, a wokół zaczynają dominować fabryki i duża zabudowa. Wydaje się, że kierowcy podziwiają krajobraz albo zwracają na coś uwagę, ponieważ nikt nie przestrzega zakazów drogowych, a może naprawdę jest tak, jak twierdzą niektórzy Argentyńczycy – znaki stawia się tylko po to, żeby utrudnić dotarcie do celu.

Zanim się zjedzie z autostrady, można dostrzec zarys ładnego miasta z różnej wysokości drapaczami chmur w tle. Drogę okalają tu drzewa, a już po chwili przed naszymi oczami rozpościera się gigantyczna nowoczesna fabryka, którą wieńczy labirynt rur i przewodów wentylacyjnych, dodających krajobrazowi dziwnego, przemysłowego uroku. Tuż obok fabryki przepływa Paraná. To pierwszy rzut oka na tę ważną rzeczną arterię, która użyźnia okoliczne gleby aluwialne, będące od wieków źródłem dostatku. Za drzewami i fabryką rozpościera się nowo powstały park prowadzący do miasta zabudowanego dwupiętrowymi domkami. Obwodnica przechodzi w szeroką aleję, z której widać centrum miasta: strzeliste, dostojne i stare.

Rosario, brama prowadząca ku pampie, wioska udająca miasto. To właśnie stąd wywodzili się Che Guevara, piosenkarz Fito Páez, rysownik i pisarz Roberto „el Negro” Fontanarrosa oraz wielcy trenerzy Marcelo Bielsa i César Luis Menotti. To tutaj po raz pierwszy stawiali czoła establishmentowi. W tym właśnie miejscu wylądowały tysiące imigrantów z Europy. Także tu narodziły się symbole argentyńskiego państwa. To tutaj wreszcie po raz pierwszy wciągnięto na maszt biało-niebieską flagę, która powstała w 1812 roku, by miejscowi odróżniali się od hiszpańskiej armii, z którą walczyli.

Po drodze do centrum miasta znajduje się Park Niepodległości, opisywany przez dziennikarza Eduardo van der Kooya jako „miejsce, gdzie miasto zaczyna definiować własny styl i osobowość. W parku swój początek bierze elegancki Bulevar Oroño, który wygląda niemal jak wycięty z pocztówki z Paryża. Gdzieś pośród tej gęstwiny starych drzew i listowia stoi stadion Newell’s”. Ulice stają się tu wąskie, a na rozdrożach, których nie brakuje, człowiek niezmiennie zmaga się z dylematem, którą drogę wybrać, można bowiem odnieść wrażenie, że nikt wcześniej tutaj nie dotarł. Białe mury poszarzały, kawiarnie zaś mają wysokie sufity, wielkie okna i pełno w nich malutkich stolików. Przesiadującym w środku mężczyznom czas upływa na oglądaniu ładnych dziewcząt, panie natomiast, także te starsze, z nieskrywaną przyjemnością podziwiają wysportowanych młodzieńców, którzy bez wyjątku wyglądają na piłkarzy.

Wszyscy wiedzą, że najpiękniejsze kobiety w Argentynie pochodzą właśnie z Rosario. Występuje tam niezwykle pociągająca mieszanka genów serbskich i włoskich, dzięki którym rodzą się blond piękności o oliwkowej karnacji i jasnych oczach. Na lśniącą cerę mieszkańców bez wątpienia wpływa też zdrowa dieta. Rosario jest jednym z najlepiej rozwiniętych pod względem rolnictwa regionów w Argentynie. Miasto otaczają rozległe pola, na których uprawia się zboża i soję. Młodzi ludzie są tam wysportowani i silni.

Chociaż wokół nie roi się od piłkarskich koszulek, ani tych klubowych, ani reprezentacyjnych, boiska piłkarskie można znaleźć dosłownie na każdym kroku; czasami dzielą je od siebie ledwie dwie ulice. Istnieje tam pięć czy sześć lig, a wielu piłkarzy gra w więcej niż jednej z nich – kończą mecz, wskakują na motor i pędzą na kolejne spotkanie w innej lidze. Jeśli nawet ktoś w Rosario nie gra w piłkę, to jest działaczem, trenerem, sędzią albo jest związany z futbolem w jakiś inny sposób. Dotyczy to również kobiet.

„To właśnie pasja do piłki nożnej wyróżnia Rosario na tle argentyńskich miast” – mówi Gerardo „Tata” Martino, były trener Newell’s, zatrudniony obecnie w FC Barcelonie[1]