Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Menażeria ludzka” to zbiór dwunastu opowiadań autorstwa Gabrieli Zapolskiej, jednej z najwybitniejszych przedstawicielek polskiego naturalizmu.
Irytujące osły, ukochane żabusie, wredne małpy — w codziennych rozmowach przewija się czasem cały zwierzyniec. Dwanaście opowiadań łączy wyjątkowy zmysł obserwacji autorki, która w scenkach z życia powszedniego uchwyciła wychodzące z ludzi zwierzęta, te przerażające i te budzące współczucie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 199
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wydawnictwo Avia Artis
2020
Jechał panZa nim chłop A za nimi żydóweczki Pogubiły patyneczki...
Śpiewając, wyciągała z mężowskich kieszeni pieniądze i z powagą dawała mu dziesięć groszy. — Masz, Raku, na czarną kawę!... Resztę pieniędzy chowała do tualetki. I Rak poddawał się tej tyranii, jakkolwiek dziesięć groszy dziennie, nawet dla urzędnika w towarzystwie ubezpieczeń, chyba za mało!... Jakże się jednak sprzeciwić tej rozkosznej istocie, która z całą naiwnością patrzy mu w oczy i biały, pachnący karczek do pocałunków nadstawia? Brał Rak ową wytartą dziesiątkę i całował Żabusię, znajdując w tem wiele rozkoszy. Była więc bożyszczem całego domu. Kochał ją mąż, pomimo że tyranizowała go nieznacznie. Kochało dziecko, pomimo że wydzierała mu zabawki i wyrywała włosy, czesząc dwuletnią dziewczynkę à la Mikado. Kochały sługi, pomimo że grymasiła bezustannie i czasem całe ranki siedziała w kuchni. Nad wszystko jednak ubóstwiali ją rodzice. Tych dwoje starych ludzi w Żabusi swej widziało uosobienie cnót i doskonałości wszelakich. Żabusia — jedyne, wypieszczone dziecko, za wzór była wszystkim kobietom stawiana... I gdy co wieczór zgromadzano się dokoła stołu, oświeconego wiszącą lampą, Żabusia, wycinająca lalki z tektury lub lepiąca abażury, była punktem koncentrującym wszystkie spojrzenia. Ku niej zwracano się, uśmiechano, przesyłano pieszczotliwe słowa. Ona, różowa, biała, wesoła — poddawała się tym pieszczotom, tej wielkiej miłości, jaka ją otaczała, kąpiąc się niejako w cieple przywiązania i rozsiewając dokoła promienie szczęścia rodzinnego. Każdemu odwzajemniała się dobrem słowem, uśmiechem — a drażniąc Nabuchodonozora, głaskała dziecko po głowie; potrąciwszy sługę, uśmiechała się do niej, nazywając „poczciwą idyotką“... Nie — stanowczo, nikt nie mógł się na Żabusię gniewać, lecz przeciwnie, każdy musiał ją uwielbiać jak wcielenie dobroci, wdzięku i prostoty....
Miała tyle tkliwości w spojrzeniu, w głosie, w ruchach łaszącej się kotki, że rozkosz było patrzeć, gdy na paluszkach skradała się, aby uszczypać drzemiącego męża, lub nasypać pieprzu w otwartą buzię córki... Śmiała się potem rozkosznie i wdzięcznie przeginając, zasypywała pieszczotami przerażonego męża, lub skrzywioną dziecinę... mówiła przytem cieniuchnym głosikiem: — Nie gniewać się na Żabusię!... Więc mąż uśmiechał się do tego biało-różowego zjawiska, dziękując Bogu, że dziecinne usposobienie żony pozwoli mu nie lękać się o naruszenie z jej strony wierności małżeńskiej... I rzeczywiście — kręcąca się po domu z wesołą piosenką na ustach, ubijająca piankę w kuchni, przyszywająca guziki do mężowskiego palta lub nicująca krawaty, była uosobieniem kochającej żony i „milutkiej“ kobiety. Miewała jednak chwile, w których przychodziły jej na myśl poważniejsze refleksye. Naprzykład po przeczytaniu „Pani Bovary“ — zamknąwszy książkę, usiadła u nóg męża. W ręku trzymała kawałek newchatelu, lecz nie gryzła go, ale pogrążyła się w zadumie. Mąż, czytając „Kuryera“, nie przerywał ciszy. — Wiesz, Raku — wyrzekła nareszcie — ta kobieta to zdradzała męża... niegodziwa, prawda? — Hm — odparł zagadnięty — jeżeli mąż był niedołęga... Lecz nie mógł dokończyć. Żabusia porwała się nagle jak szalona. — To nie upoważnia! — wołała — i ty, Raku, jesteś niedołęgą a przecież cię nie zdradzam!... — O — protestował mąż. — Niema... o! — upiec na rożnie taką kobietę... nic ją nie usprawiedliwia!... to potworne!... w dodatku pani Bovary miała dziecko, o takiego Nabuchodonozora!... I tu Żabusia, porzuciwszy ser, chwyciła w objęcia córkę, która głośnym krzykiem zaprotestowała przeciw temu gwałtowi. Rodzice tymczasem spoglądali po sobie. O! tak! — oni wychowali Żabusię w świętych, tradycyjnych przepisach cnoty i surowości. Ona wie, czem się brzydzić na świecie, co jest nikczemnością, fałszem i podłością... To anioł! Anioł domowego ogniska, który śmiechem swym troskę z czoła męża spędza, jest chlubą i podporą rodziców, troskliwą i czułą matką!... To anioł ta Żabusia, kręcąca się w tej chwili po pokoju z szelestem jedwabnego szlafroczka... Uosobienie wdzięku, miłości, niewinności, cnoty!... Nagle Żabusia zatrzymuje się w tańcu. Spogląda na zegar i, kołysząc się zwolna, podchodzi ku mężowi. — Żabusię głowa boli! — mówi, sadzając córkę na kolanach męża. — Żabusia pójdzie na spacer... — Będę ci towarzyszył... — woła mąż. — Niechcę! — protestuje z miluchnym dąsem — pójdę sama! Rak tu zostanie i będzie Nabuchodonozorowi cacka ustawiał!... — Ależ!... — No! sprzeciwiasz się? — Nie... tylko kawa!... — Pójdziesz jak wrócę... wtenczas dam ci dziesiątkę, inaczej, z czem Rak do cukierni pójdzie?... Mąż jeszcze próbuje opozycyi. — Żabusia tak chce! — woła młoda kobieta, uśmiechając się zalotnie — Żabusia bardzo prosi, główka ją tak boli!... Rodzice uważają za stosowne interweniować. — Ależ idź, drogie dziecię!... przejdź się! — mówi ojciec. — Pobladłaś, cierpisz widocznie — dodaje matka. I za chwilę przez pokój, w którym jest zgromadzona cała rodzina, przesuwa się Żabusia w nowym, sukiennym kostiumiku, okładanym szenszylami. Wygląda jak młodziuchne dziewczątko w tym obcisłym żakieciku, a nowe buciki skrzypią za każdym krokiem. Całuje ręce rodziców, mężowi nadstawia usta do pocałunku, córkę głaszcze po głowie i żegnana, obdarzona pieszczotami, staje jeszcze na progu, przesyłając pocałunki końcami palców, ubranych w duńską rękawiczkę. — Pa!... pa!... — woła — pa, Raku! pa, Nabuchodonozorze!... pa, mamusi i ojczusiowi... a niech Rózia za pół godziny samowar nastawi i po sucharki pójdzie!... pa!...
I cicho znika we drzwiach, pozostawiając po sobie gamę srebrzystego śmiechu i wspomnienie uosobienia niewinnego wdzięku kobiecego.
----------
Przeciągły pocałunek przerwał ciszę.
Wśród bladego światła przyciemnionej lampy, zamajaczyła nagle drobna postać kobieca, powstająca z otomany. Kaskada jasnych włosów rozsypana na zarumienione ramiona, drżała złotawym blaskiem; oczy, błyszczące fosforycznym ogniem, migotały u tej kobiety jak dwa błędne ogniki, usta namiętnie rozchylone, zgniecione w świeżym pocałunku miłosnym, zachowały jeszcze wilgoć zmysłowej ekstazy. Wszystko w tej postaci tchnęło zmysłowością, szałem bachantki, poddającej swą pierś pod uściski satyra. Stanęła, wyciągając ręce wysoko nad głową, przechylając się w tył, wciągając jakby w siebie cząstkę miłosnego dreszczu. Stojący przed nią mężczyzna zapalał właśnie papierosa. — Mogłabyś zostać chwilę. — O! nie, nie — odparła kobieta — muszę wracać, aby podejrzeń nie ściągać... I zaczęła szybko nakładać żakiecik i resztę ubrania. On jej pomagał, szukając po całej pracowni porozrzucanych drobiazgów, które przed chwilą zrywali oboje drżącemi od namiętności rękami. Kapelusz zapadł gdzieś po za wielkie stalugi, trzeba było go szukać... odsuwać draperye. Oczy ich spotkały się, ręce splotły w uścisku. Cała bezgraniczna, zmysłowa potęga zadrgała w tem jednem spojrzeniu. Gorąco aż biło od tych dwojga młodych ludzi, ukrytych w cieniu odosobnionej pracowni malarskiej na ustronnej ulicy. — Kiedy cię zobaczę?... — zapytał mężczyzna, cały drżący pod wpływem dotknięcia jej rąk rozpalonych. Ona wzruszyła ramionami. — Niewiem kiedy się wyrwę, niełatwo mi to przychodzi... On wstrzymywał ją jeszcze, obejmując miłosną pieszczotą. — O! ale... niedługo! Kobieta spojrzała mu znów w oczy. Zielone błyski strzeliły z pod jasnych rzęs. — Szaleńcze! — wyszeptała zdławionym od wzruszenia głosem — czyż ja mogę istnieć, nie widząc cię dni kilka?... A do progu już zwrócona, dodała pieszczotliwie: — Kochaj twoją... Żabusię!... Portyera zapadła, kobieta znikła, pozostawiając po sobie całą smugę płomiennej namiętności, drgającej w powietrzu. Mężczyzna postał chwilkę, uśmiechając się jakoś ironicznie. Poczem otrząsnął się, położył na otomanie i gwiżdżąc walca, zapalał zgasłego papierosa.
----------
Nabuchodonozor tęsknił bardzo do mamy. Tęsknił i Rak, tęsknili i rodzice, siedząc dokoła stołu, na którym nakrywano do herbaty. Na białym obrusie rozstawiono filiżanki a stary ojciec upominał pokojówkę: — A uważaj, aby samowar gotował się dobrze, bo pani pewno zmarznięta powróci... A matka układała sucharki, chowając lepiej lukrowane na spód, aby tylko dla Żabusi się zostały. — Zimno jest, gdzie też ona tak długo bawić może? — wyrzekł wreszcie mąż. — Wstąpiła pewnie do kościoła — w adwent lubi przecież tam chodzić wieczorem — odrzekła matka. — Jeszcze się zaziębi. — Bóg ją od złego uchroni!... Nastało milczenie. Tylko Nabuchodonozor podciągał noskiem, bo cierpiał katar okropny. Nagle drzwi się otwarły z trzaskiem. We drzwiach stanęła... Żabusia. Cała była jeszcze różowa, w oczach grały dogasające namiętne blaski. Wszyscy rzucili się do niej z krzykiem: — Żabusia!... Ona witała kolejno każdego, rozsypując całusy jak grad cukierków. Opowiadała przytem wiele o zimnie i o modlących się ludziach po kościołach. — Organy pięknie grają, świec masy płoną a Żabusia siedziała w kąciku a potem na spacer pięknie poszła... Zrzuciła żakiecik i przygładziła rozrzucone włosy. — Herbatki! prędzej — wołał ojciec. — Ja naleję!... — dodawała matka — biedactwo przeziębło, gotowa zachorować... Ale Żabusia siedziała już na kolanach męża i śpiewała:
Jechał panZa nim chłop...
Nabuchodonozor uszczęśliwiony, opierał swą główkę o suknię, patrząc w oczy matki, w której gasły kolejno zmysłowe ogniki. — Masz dziesięć groszy — wołała Żabusia, dając mężowi monetę — idź, zabaw się ty teraz... biedny... Raku!
— Koteczek! koteczek!
----------
Siedziała tak w oknie z pół godziny. Była to jedyna chwila dnia, w której oddawała się próżnowaniu. Wciągała zgniłe powietrze podwórka pełnemi piersiami i wpatrywała się w szmat nieba, który zarysowywał się ostro pomiędzy szczytami dachów. W trakcie robiła myślą rachunek wydatków dnia całego i układała budżet na dzień następny. A wszystkie jej myśli kręciły się tylko około jednego punktu. Punktem tym był naturalnie... koteczek. Od pierwszej chwili poznania, rosły ten blondyn zaimponował jej i oczarował jej dziewiczą istotę. Gdy się oświadczył o nią a właściwie o jej skromny posażek, nie mogła szczęściu swemu dać wiary. Gdy odchodziła od ołtarza, już patrzyła na niego tym pokornym, błagającym wzrokiem jak pies, którego po raz pierwszy na łańcuchu prowadzą. Oddała mu się z pokorą i wdzięcznością, kryjąc rumieniec w dłoniach i szepcząc: „Kto się w opiekę“. On — wspaniale, jak dobry książę z bajki, przyjął klejnot jej dziewictwa i pięć tysięcy rubli, które jako sierota złożone miała w kasie oszczędności. Od tej chwili Józia o pieniądzach tych nie wiedziała nic. Należały do niego, rozporządzał niemi według upodobania. Ona, welon oblubienicy zamieniła na fartuch ceratowy i rozpoczęła swą domową krzątaninę. Powoli on oddalał się coraz więcej z domu — wracał późno w noc, często podpity, włócząc na drugi dzień po kątach mieszkania ten „Katzenjammer“, w zamiejskich knajpach nabyty. Ona — kochała go ciągle, tem psiem przywiązaniem kobiety, dla której pierwszy mężczyzna chwytający ją w objęcia jest zarazem jedynym przedmiotem uwielbienia. Koteczek nie miał błędów, koteczek był najlepszym, najmilszym, najpiękniejszym... Dzień, w którym koteczek kładł nowy garnitur, był dniem prawdziwego święta. Wzruszona, zarumieniona, drżąca, okrążała go w kółko, patrząc na niego z podziwem. Jakże piękny! jak zgrabny był jej koteczek! Ona sama, mój Boże!... ona nie potrzebowała się stroić. Ot byle co na siebie włożyć. Zresztą, nigdzie przecież nie wychodziła z koteczkiem nigdy — gdzież znowu!... Zawsze jej coś do stroju brakowało. To kapelusza, to bucika, to znów rękawiczki. I tak dzień za dniem schodził. Zresztą, nie miała czasu, ani zdrowia. Ciągle stękała, chorując już od lat czterech, zaraz po urodzeniu nieżywej dziewczynki. Doktór mówił, że to anemia, ale ona nawet w części nie powiedziała doktorowi, co i gdzie ją boli. Poco? — lekarstwa drogie a ledwo koniec z końcem ściągnąć można... Wprawdzie koteczek jest niewybredny, je, co mu podadzą — nawet ją samą do oszczędności zachęca. Ona nieraz dziwi się, jak mało jada w domu ten rosły, wielki mężczyzna i frasuje się, że widocznie jadło mu nie smakuje. Mój Boże! robi co można przecież. Ona i sługa jadają „plecówkę“, dla koteczka bierze się na rosół pierwsza krzyżowa, masło także kupuje dla niego osobno... Mimo to, on je tak mało! Byleby nie zachorował z tego braku apetytu... jutro trzeba upiec parę kurczątek i zrobić trochę sałaty... Ostatni rubel wprawdzie wyszedł, ale Józia ma jeszcze dwa pierścioneczki z pozostałych po rodzicach drobiazgów. Zastawi je u znajomej fanciarki i dociągnie w ten sposób do końca miesiąca. Mój Boże!... ile tam już rzeczy Józi spoczywa u tej fanciarki!... i srebrne łyżeczki, i bransoletki po matce, i medalion z perełką, ba nawet medal od chrztu i srebrna maluchna portmonetka, złoty zegarek! łańcuszek! wszystko! Wszystko wyniosła tak wieczorami, gdyż mąż wyszedł z domu „przejść się trochę“ — jak mówił a wracał późno w noc, gwiżdżąc i śpiewając jakieś nieznane Józi piosenki. Z początku przykro jej było rozstawać się z temi drobiazgami, później oswoiła się z tą myślą. — Wszak to dla... koteczka. Kochała go bardzo, bardzo, miłością schorowanej i zamkniętej w domu kobiety. Gdy słyszała jego kroki na schodach, serce jej biło bardzo silnie — w nocy, nie kładła się nigdy, dopóki nie wrócił. Rozbierała się wprawdzie, ale bosa i w koszuli siedziała na oknie, patrząc w ciemną jamę bramy, czy nie dojrzy wysuwającej się z ciemności eleganckiej postaci męża. Gdy nie powracał długo, z najwyższym niepokojem śledziła godziny i przyciskając ręce do piersi, szeptała: — Boże mój! niech on już wróci!... Zdawaćby się mogło, że to namiętna kochanka oczekuje swego wybranego na pierwszą schadzkę miłosną — a jednak!... jakże dalekie od namiętności było uczucie kładące w spieczone od gorączki wargi tej kobiety modlitwę szczerą, prawie dziecięcą. — Niech... koteczek wróci!... A przecież ten powrót koteczka nie dawał jej żadnej pieszczoty miłosnej, żadnej chwili tej rozpaczliwej rozkoszy, która jęk prawie z piersi kobiety wydziera. Koteczek wchodził wolno, systematycznie, nakręcał zegarek, zapalał papierosa, zmieniał obuwie, wystawiając je za drzwi pokoiku, wyciągał z krawata elegancką szpilkę i chował ją w étui. Wszystko to robił z właściwą sobie gracyą, nie spojrzawszy nawet na żonę, która z po za przymkniętych powiek śledziła jego czynności, cała w ciągłem wyczekiwaniu jakiegoś dobrego słowa, przyjaznego spojrzenia ze strony męża. Nic — nic! Koteczek zasypiał, uśmiechając się do wrażeń w ciągu wieczora otrzymanych, do jakichś wspomnień... na myśl których — przeciągał się rozkosznie. Ona śledziła go ciągle, śledziła uważnie. Słabe światełko lampki płonącej przed Matką Boską oświecało w zupełności różową twarz mężczyzny, lubieżny wyraz ust, tęgą szyję wychylającą się z pod ukraińskich haftów nocnej koszuli. Instynkt samicy ostrzegał ją, że nie o niej, nie o jej uległości i zżółkłej twarzy myśli w tej chwili ten człowiek. Lecz tak wierzyła mu, tak bardzo ufała w jego „małżeńską uczciwość“, że myśl zdrady nie postała nigdy w jej głowie. Myśli pewnie o gratyfikacyi a może... może o niej! Wszak wczoraj jeszcze, wychodząc, powiedział: — Dla kogóż się zapracowuję, jeśli nie dla ciebie? — Biedny! drogi koteczek!... Ach! ona by życie swoje dla niego oddała!