Memorial Drive. Wspomnienia córki - Natasha Trethewey - ebook

Memorial Drive. Wspomnienia córki ebook

Trethewey Natasha

4,2

Opis

Gdy Natasha Trethewey miała 19 lat, jej matka została zamordowana przez byłego partnera. Po latach autorka wraca do tej tragedii, by w pełni zrozumieć swoje doświadczenie. Przygląda się życiu na dalekim Południu, rozstaniu rodziców, przemocy domowej, która ją spotkała ze strony ojczyma i nadchodzącej katastrofie, której nie mogła dostrzec. Opowiada swą rozdzierającą serce historię, która jest również wyznaniem miłości.

Ten pamiętnik Wami wstrząśnie. Konstrukcja jest przemyślana, akcja rozwija się spokojnie. Ta powściągliwość jest po to, by w odpowiedniej chwili uwolnić napięcie.
„The New York Times”

Jednocześnie piękna i dewastująca.
„The Washington Post”

Pełne wdzięku, wzruszające wspomnienia… Subtelna proza o tragedii i żalu.
„Kirkus”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (39 ocen)
15
17
6
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
doroteczka

Nie oderwiesz się od lektury

Smutna historia. Cóż może jeden człowiek zrobić drugiemu i to niby z miłości. Obsesja, trauma jednego, niszczy życie drugiej osobie. Nasuwa się wniosek- pomimo wysyłanych znaków, szukania pomocy, pozostajemy sami.
10
wiktoria896

Dobrze spędzony czas

Poruszająca historia pokazująca jak obsesyjna miłość i problemy psychiczne jednej osoby wyniszczają drugą
00

Popularność




Tytuł oryginału: Memorial Drive. A Daughter’s Memoir

Copyright © 2020 by Natasha Trethewey

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyranka, 2021

Copyright © for the Polish translation by Kaja Gucio, 2021

Pamięci kobiet, które mnie ukształtowały:

FRANCES DIXON INGRAHAM,

LERETTY DIXON TURNBOUGH

oraz

GWENDOLYN ANN TURNBOUGH,

mojej matki

Przeszłość bije we mnie niczym drugie serce.

John Banville, Morze, przeł. J. Jarniewicz

Każda podróż ma sekretny cel, którego podróżny nie jest świadomy.

Martin Buber

I

Trzy tygodnie po śmierci matki widzę ją we śnie: idziemy razem wyboistą ścieżką, powoli krążymy po owalnym trakcie: obok siebie, tak blisko, że niemal stykamy się ramionami, żadna z nas się nie odzywa, każda podąża własnym szlakiem. Wiem, że ona nie żyje, jestem jednak spokojna, jak gdyby tylko odeszła dokądś, gdzie ja teraz przybyłam, by się z nią spotkać. Świat wokół nas jest niewyraźny, niczym cieniste tło, z którego teraz wyłania się mężczyzna. Nawet we śnie wiem, co zrobił, a jednak uśmiecham się, unoszę rękę i wypowiadam słowa pozdrowienia, gdy nas mija. Matka odwraca się do mnie, a wtedy to widzę: dziurę wielkości ćwierćdolarówki pośrodku jej czoła. Wydobywa się z niej światło tak jasne, tak przeszywające, że na chwilę ślepnę, jak wówczas, gdy wpatrujesz się w słońce – jej twarz to jasność obramowana mrokiem, słyszę, jak mówi: „Czy wiesz, co to znaczy mieć ranę, która nigdy się nie goi?”. Wiem, że nie powinnam na to odpowiadać, więc idziemy ścieżką dalej, tak jak przedtem, zataczamy koło, aż spotykamy go ponownie. Tym razem przyszedł dokończyć to, co zaczął: w ręku trzyma pistolet i celuje w jej głowę. Tym razem wydaje mi się, że mogę ją uratować. Czy wystarczy, że rzucę się i osłonię ją od kuli? Krzyknę: „Nie!”? Budzi mnie to pojedyncze słowo, mój własny głos wyrywa mnie ze snu. Ale to głos mojej matki pozostaje ze mną, jej ostatnie pytanie – „Czy wiesz, co to znaczy mieć ranę, która nigdy się nie goi? – jak refren.

Prolog

Nie licząc zdjęć jej ciała na miejscu zbrodni, ostatnia fotografia mojej matki to oficjalny portret wykonany zaledwie kilka miesięcy przed śmiercią. Pozowała do niego w zwykłym zakładzie fotograficznym, znanym z profesjonalnych, acz banalnych sesji: niemowlęta rozśmieszane pacynkami, dzieci ustawione według wzrostu i ubrane w identyczne świąteczne sweterki – wszystko na pospolitym tle. Czasami był to błękitny ekran, który wyglądał, jak gdyby ktoś przejechał po nim piórkiem umoczonym w farbie, albo jesienny pejzaż z drewnianym płotkiem obramowany czerwono-żółtymi liśćmi. W przypadku bardziej nastrojowych portretów stosowano proste czarne tło, które miało dodawać powagi lub formalnej elegancji.

Miała czterdzieści lat. Na sesję włożyła czarną suknię z długimi rękawami i wysokim, rozpinanym pod szyją kołnierzem. Nie patrzy w aparat, jej oczy są utkwione w jakimś odległym punkcie, jak gdyby tuż nad moją głową, przez co jej twarz jest tak samo nieodgadniona jak zawsze – wysokie, eleganckie czoło, gładkie, bez jednej zmarszczki, niczym niezapisany billboard. Nie uśmiecha się, więc wyraźnie widać dołek w podbródku, a nad smukłą szyją łagodnie rysuje się kanciasta linia żuchwy. Siedzi wyprostowana, choć poza nie wygląda na wymuszoną ani niewygodną. Być może zamierzała spojrzeć na to po latach i powiedzieć: „To wtedy zaczęłam nowe życie”. Przychodzi mi do głowy, że właśnie o to jej chodziło: chciała uwiecznić samą siebie jako kobietę, która tak daleko zaszła i ma przed sobą resztę życia.

Myśl o tym zawsze napawała mnie rozpaczą, dlatego latami opowiadałam sobie inne historie. W jednej z wersji wiedziała, że wkrótce zostanie zabita. Wiem, że dla zabawy wybrała się ze znajomymi z pracy do medium; powiedziała mi o tym, choć nie zwierzyła się z tego, co wówczas usłyszała. Mniej więcej w tym czasie wykupiła też kilka polis ubezpieczeniowych na życie, więc przez lata wmawiałam sobie, że na pewno przygotowywała się na to, co nieuniknione, że w ostatnich tygodniach chciała zadbać o to, by jej dzieci miały zapewnioną opiekę, gdy jej już zabraknie.

Tak naprawdę nawet jeśli tamto medium coś jej przepowiedziało, były to zapewne obietnice na temat przyszłości – może jakiś romans albo sukcesy w nowej pracy, na stanowisku dyrektorki do spraw personalnych w lokalnej instytucji zdrowia psychicznego. Wiem, że ubezpieczenie na życie najprawdopodobniej stanowiło po prostu jeden z przywilejów jej posady: wykupiła je w ramach programu dla nowych pracowników. Mimo to znajduję pocieszenie w opowieści o tym, jak ze stoickim spokojem robiła plany, choć była świadoma, co ją czeka. Inna wersja jest ponad moje siły, bo nie mogę znieść myśli o niej w tym strasznym momencie, nagłej świadomości rychłej śmierci właśnie wtedy, gdy wreszcie pozwoliła sobie na wiarę, że udało jej się uciec. Być może prawda o niej leży gdzieś pomiędzy nadzieją a pragmatyzmem.

Z perspektywy czasu widzę tę fotografię inaczej – to, jak bardzo jest ponura – jak gdyby fotograf chciał stworzyć coś artystycznego, a nie zwykły portret studyjny. Przestrzeń negatywna wokół niej tworzy ramę dla jakiejś niełatwej wiedzy: zostawiwszy za sobą mroczną przeszłość, matka zwraca oświetloną twarz ku przyszłości i nie odrywa od niej oczu.

A jednak – niezaprzeczalnie – jest tam coś jeszcze, coś o nawet już wówczas elegijnym charakterze: dziwny róg światła tuż za jej głową, być może defekt kliszy, sprawiający wrażenie, jak gdyby otworzyły się jakieś drzwi, przejście, w którym może wkrótce zniknąć. Patrząc na to zdjęcie teraz, kiedy wiem już, co potem nastąpiło, widzę, co jeszcze zrobił fotograf. Oto, jak ją sportretował: czerń jej sukienki stapia się z czarnym tłem, widać tylko twarz, a ona sama jest już częścią ciemności i wyłania się z niej niczym z odmętów pamięci.

Blisko trzydzieści lat po śmierci matki po raz pierwszy wróciłam do miejsca, w którym została zamordowana. Ostatni raz byłam tam, kiedy miałam dziewiętnaście lat i musiałam opróżnić jej mieszkanie, pozbywając się wszystkiego, czego nie mogłam – lub nie chciałam – zabrać ze sobą: mebli i przedmiotów domowego użytku, jej ubrań, jej ogromnej kolekcji płyt. Zatrzymałam tylko kilka książek, ciężki pas zrobiony z kul i roślinę, którą kochała – dieffenbachię. Przez całe dzieciństwo do moich obowiązków należało jej pielęgnowanie: co tydzień odkurzałam i zraszałam górne liście, a potem obcinałam dolne, zbrązowiałe. „Pamiętaj, żeby uważnie się z nią obchodzić” – ostrzegała matka. Drobna przestroga, pozornie niepotrzebna, ale sok dieffenbachii zawiera toksynę, która sączy się z liści i łodyg, gdy się je skaleczy. Niekiedy roślinę nazywa się „niemą trzciną”, ponieważ może czasowo porazić struny głosowe. „Oniemiał” – mówimy, gdy strach, szok lub zdumienie odbiera nam mowę; „niemy żal” – gdy żałoba nie wyraża się w wypowiedzianych na głos słowach. Nie potrafiłam wtedy pojąć metafory rośliny, mojego związku z matką, znaczenia tego, że powierzyła mi opiekę nad nią, jednocześnie mnie przed nią ostrzegając.

Kiedy opuściłam Atlantę i poprzysięgłam sobie nigdy więcej tam nie wracać, zabrałam ze sobą to, co kultywowałam przez te wszystkie lata: nieme unikanie własnej przeszłości, milczenie i dobrowolną amnezję, która głęboko się we mnie zakorzeniła. Nie wyobrażałam sobie wtedy nawet, by cokolwiek mogło sprowadzić mnie z powrotem do tego miasta, do topografii na każdym kroku przypominającej mi o przeszłości, o której byłam zdecydowana zapomnieć, choć jednocześnie próbowałam pielęgnować pamięć o niej, jak tylko potrafiłam. Kiedy jednak wróciłam tam ze względów zawodowych, objąwszy posadę wykładowczyni na uczelni, myślałam, że uda mi się odciąć od dawnego życia, jeśli tylko za wszelką cenę będę unikać przynajmniej tego jednego miejsca, bo wizyta tam była ponad moje siły. Aż pewnego dnia okazało się to konieczne.

By tam dojechać, musiałam minąć punkty orientacyjne, które przeniosły mnie do 1985 roku – gmach sądu, w którym odbywały się procesy; stację kolejową, z której moja matka jeździła do pracy do centrum; posterunek policji hrabstwa DeKalb na skrzyżowaniu z autostradą 285; pętlę obwodnicy wokół Atlanty – i pojechać wzdłuż Memorial Drive, głównej arterii wschód–zachód, która niegdyś nosiła nazwę Fair Street. Memorial zaczyna bieg w środku miasta i wije się na wschód od centrum, aż do Stone Mountain, największego w kraju pomnika Konfederacji. Metafora białej mentalności Południa wyrasta z ziemi niczym głowa zakopanego olbrzyma, któremu na czole wyryto ikony nostalgicznych snów o południowym bohaterstwie i waleczności: ogromne płaskorzeźby Stonewalla Jacksona, Roberta E. Lee i Jeffersona Davisa. Tamtego roku mieszkaliśmy nieopodal, na przecznicy Memorial 5400, pod numerem 18-D.

Wiedziałam dokładnie, gdzie to jest, znałam punkty orientacyjne prowadzące do tego miejsca, jednak przejechałam za daleko i musiałam zawrócić, żeby w końcu trafić do otoczonej drzewami bramy frontowej. W oddali widziałam Stone Mountain, która znienacka wyłoniła się znad Memorial, jak gdyby przypominając mi, o czym się tu pamięta, a co zostało zapomniane.

Kiedy ostatni raz byłam na tym osiedlu, rankiem nazajutrz po jej śmierci, widziałam wyblakły kredowy zarys jej ciała na chodniku, żółtą taśmę policyjną wciąż przyklejoną do drzwi, małą, okrągłą dziurę w ścianie obok jej łóżka, gdzie utkwiła pojedyncza kula – chybiony strzał. Dziś próżno tu szukać najmniejszych choćby śladów, mimo że ma się wrażenie, jakby strata na wszystkim wycisnęła piętno. Rzędy zardzewiałych poręczy i moskitiery znaczą zniszczone budynki – kiedy się wprowadzaliśmy, liczyły sobie zaledwie dziesięć lat – a ściany pokrywa farba w jaśniejszym odcieniu, jak gdyby miała ukryć mroczną historię, która się pod nią znajduje.

Stanęłam pod oknem sypialni matki i pomyślałam o dziurze po kuli: ot, drobny odcisk wydarzenia, które na zawsze zmieniło nasze życie. Wkrótce potem została załatana, zaszpachlowana i zamalowana, a ja zastanawiałam się teraz, czy budynek z wiekiem nie osiadł bardziej, czy ściany się nie przesunęły. Widziałam wgłębienie, które mogła pozostawić niegdyś zakryta główka gwoździa, wklęsłość w gipsowej płycie niczym otwierająca się pod powierzchnią rana. To właśnie przyciąga mnie tu ponownie: to, co ukryte, zasłonięte, niemal zupełnie wymazane. Muszę teraz nadać sens naszej historii, zrozumieć tragiczny bieg życia mojej matki i to, jak owo dziedzictwo ukształtowało moje własne życie.

Przechowuję w głowie obraz siebie samej tego pierwszego dnia po jej śmierci, w mieszkaniu. Lokalna stacja telewizyjna nagrała moment mojego przybycia, więc w tym obrazie zawiera się nie tylko te kilka chwil, ale i akt obserwowania siebie, z dystansu, gdy wkraczam w swoje dawne życie ostatni – jak wówczas sądziłam – raz. Na nagraniu idę po schodach i wchodzę do środka, po czym zamykam za sobą drzwi. Kiedy teraz o tym myślę, nie słyszę żadnych słów, nie ma głosu. Być może reporterka wypowiedziała nasze imiona, a może nazwała tylko moją matkę „ofiarą”. A w mojej głowie na dole ekranu pojawia się napis, który określa mnie mianem „córki zamordowanej kobiety”. Już wtedy czułam się tak, jakbym oglądała kogoś innego – młodą kobietę u progu życia, wkraczającą jednocześnie w dorosłość i żałobę.

Młoda kobieta, którą się stałam, kiedy kilka godzin później wyłoniłam się z tego mieszkania, nie była tą samą, która do niego weszła. W pewnym sensie ona wciąż tam jest, ta dziewczyna, moje „ja” z przeszłości, za zatrzaśniętymi drzwiami, na wieczność zamknięta w kadrze, którym kończy się nagranie. Często widzę te drzwi w snach. Dopiero teraz mogę przekroczyć ten próg.

Zwierciadłem matki jesteś; swej młodości

Kwiecień dostrzega w tobie powtórzony

William Szekspir, Sonet III, przeł. M. Słomczyński

1Inny kraj

Na tylnej części uda mam duże znamię. Towarzyszy mi od ponad pół wieku, nigdy jednak nie pamiętam, na której nodze znajduje się jego ciemny kontur, więc żeby to sprawdzić, muszę stanąć tyłem do lustra i spojrzeć na siebie. Za każdym razem czuję się tak, jakbym natknęła się na zapomnianą bliznę, pozostałość, która przypomina o momencie zranienia. Wracam wtedy do wczesnego dzieciństwa: długich, ciepłych dni w Missisipi, kiedy najczęściej nosiłam szorty, a znamię było ciągle na widoku, nie zaś ukryte, jak to zwykle bywa teraz. Jest wielkości dłoni, choć nie jej kształtu, i znajduje się dokładnie tam, gdzie zostałby odciśnięty ślad, gdyby – tak jak mojej matce – kazano mi siedzieć na własnych rękach.

W różnych kulturach krążą mity o piętnie, jakie matka może wycisnąć na dziecku, zanim jeszcze przekroczy ono próg świata, o tym, jak jej pragnienia czy lęki mogą objawić się na jego ciele: znamiona w kształcie czy kolorze jedzenia, na które miała ochotę, siwy pukiel tam, gdzie szarpała za własne włosy. Mówi się, że na ciążowe zachcianki dobrze jest zjeść szczyptę ziemi albo gliny; żeby uspokoić rękę, która bezwiednie chwyta za włosy, należy na niej usiąść. Gdyby matka posłuchała tych porad, być może w mojej rodzinie istniałaby spójna historia o tym, co symbolizuje moje znamię. Starsi zgadzali się jednak tylko co do tego, że wygląda ono jak miejsce na mapie, o którym moja matka mogła marzyć, ale nigdy tam nie była. Często wyobrażałam sobie, jak oczekiwała mojego przybycia, jednocześnie pełna nadziei i niepokoju o świat, o ten szczególny czas i miejsce, w którym miałam się pojawić: zaciekła tęsknota nabierała w niej kształtu.

Wiosną 1966 roku, kiedy się urodziłam, mojej matce brakowało kilku miesięcy do dwudziestych drugich urodzin. Mój ojciec wyjechał akurat w podróż służbową poza miasto, więc krótką trasę z domu mojej babci do szpitala Gulfport Memorial przebyła bez niego. W drodze na szpitalny oddział dla czarnych siłą rzeczy musiała czuć klimat tego dnia i patrzeć na powiewające na ulicach flagi: wywieszali je zwykli obywatele, ale także członkowie władz i klansmani (często zresztą oznaczało to jedno i to samo) w Gulfport i innych miasteczkach w całym stanie Missisipi. 26 kwietnia tego roku przypadała setna rocznica stanowych obchodów Konfederackiego Dnia Pamięci – święta ku czci starego Południa, straconej sprawy i białej supremacji – a ów zapał w dużej mierze stanowił także manifestację sprzeciwu wobec niedawnych postępów ruchu na rzecz praw obywatelskich. Matce nie mógł umknąć paradoks moich narodzin w tym szczególnym dniu: oto na świat przychodzi dziecko pochodzące ze skrzyżowania ras, z międzyrasowego małżeństwa, które wciąż było wówczas nielegalne w Missisipi i aż w dwudziestu innych stanach.

Zamknięta na piętrze dla „kolorowych” matka wiedziała, że kraj się zmienia, choć powoli. Latem 1965 roku skończyła dwadzieścia jeden lat, pełnoletnie życie zaczynała więc po „krwawej niedzieli”, zamieszkach w dzielnicy Watts w Los Angeles i po wielu latach morderstw na tle rasowym w Missisipi. W przeciwieństwie do mojego ojca, białego chłopca, który dorastał na prowincji Nowej Szkocji, polując, łowiąc ryby i mogąc swobodnie przemierzać otwarte lasy, moja matka wchodziła w życie jako czarna dziewczyna na Głębokim Południu, osaczona, przywiązana do świata ograniczonego przez prawa Jima Crowa. Mój ojciec wierzył wprawdzie w ideę życia na krawędzi, w konieczność podejmowania ryzyka, ale to matka doświadczyła przymusu skrywania uczuć, sztuki robienia z własnej twarzy nieodgadnionej maski w kontaktach z białymi, którzy oczekiwali od czarnych służalczej uległości. Latem 1955 roku, kiedy miała jedenaście lat, zobaczyła, jaki los może spotkać w Missisipi czarne dziecko, które nie zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami i wykracza poza ramy rasowych zakazów. Na zdjęciu w należącym do mojej babci egzemplarzu magazynu „Jet” ujrzała zmasakrowane zwłoki Emmetta Tilla i jego skatowaną twarz.

Nawet gdyby matka chciała zignorować przemoc na tle rasowym i narastające wokół niej zawirowania, babcia nigdy by na to nie pozwoliła. W jej domu najnowszy numer „Jeta” leżał zawsze na ławie w salonie, obok albumu ze zdjęciami ruchu praw obywatelskich, które dokumentowały rozmaite sceny: od linczów do pokojowych protestów i zahartowanych twarzy czarnych Amerykanów – nieustanne przypomnienie o konieczności walki o sprawiedliwość w państwie, w którym coraz trudniej było zamykać oczy na codzienne problemy. Rok przed tym, jak moja matka poznała mojego ojca, Medgar Evers, działacz na rzecz praw obywatelskich, został zastrzelony na swoim podjeździe w Jackson. Później, w 1963 roku, babcia dołączyła do grupy czarnych obywateli i obywatelek, którzy zorganizowali tak zwane Biloxi wade-in, żeby zaprotestować przeciwko zakazowi korzystania z publicznych plaż. W hołdzie Eversowi protestujący zatknęli w piasku setki czarnych flag – matka, obserwująca to z falochronu, nigdy nie zapomniała tego obrazu. Nie zapomniała też wiadomości o trzech działaczach na rzecz praw obywatelskich, którzy pracowali nad kampanią „Lato wolności”, mającą na celu rejestrację czarnych wyborców w Missisipi. James Chaney, Andrew Goodman i Michael Schwerner zostali porwani i zamordowani w czerwcu 1964 roku, a ich ciała znaleziono dwa miesiące później, zakopane w ziemnym nasypie w hrabstwie Neshoba.

Wiadomości o tym dotarły do mojej matki, kiedy była poza granicami stanu na wycieczce z uczelnianym zespołem teatralnym. W jej rodzinnych stronach Ku Klux Klan rozpoczął kampanię terroru, a Missisipi, do którego wróciła, stało się jeszcze bardziej przerażające. Tamto lato upłynęło pod znakiem pożarów i nadciągającego niebezpieczeństwa: płonące krzyże i czarne kościoły palone w całym stanie. Matka i babcia mieszkały naprzeciwko świątyni, spały więc niespokojnie, a w nocy często budziły się i nasłuchiwały.

To właśnie wówczas, w atmosferze nieuchronności i wstrząsów, moi rodzice, studiujący w college’u, zakochali się w sobie. Poznali się na zajęciach z dramatu współczesnego, a ich rozmowy o książkach i teatrze przeniosły ich z sali wykładowej na popołudniowe słońce i wkrótce spacerowali po kampusie i dalej, wśród zielonych wzgórz Kentucky. Kiedy w 1965 roku uciekli przez rzekę Ohio do Cincinnati, gdzie mogli legalnie wziąć ślub, tylko moja matka w pełni rozumiała, co to może oznaczać dla mnie, dziecka, które już wtedy nosiła. W listach do mojego ojca, które pisała w czasie miesięcy ich rozłąki, była jednocześnie optymistyczna i praktyczna, pełna nadziei na zmianę w narodzie, ale też świadoma, że każde dziecko, które wyda na świat, będzie musiało się wiele nauczyć, by być bezpieczne. To oznaczało, że będę musiała zrozumieć realia, z którymi przyjdzie mi się zmierzyć: bolesną, opresyjną rzeczywistość miejsca, które bardzo niechętnie akceptowało integrację, nawet jeśli obowiązywała teraz w całym kraju. Mój ojciec, idealista z natury, był wciąż na tyle naiwny, by wierzyć, że będę mogła dorastać tak samo wolna od obciążeń rasowych – czyli od czarnego koloru skóry – jak on sam.

Uzupełniali się, jak to zwykle przeciwieństwa: matka, pełna wdzięku i powściągliwa, zwracała uwagę na szczegóły; ojca, człowieka szorstkiego w obejściu, który zamiłowanie do awantur łączył z miłością do książek, często rozpraszały własne myśli. To moja matka zatamowała krew spływającą mi po policzku, kiedy sięgnęłam po brzytwę ojca, bo wcześniej zobaczyłam, jak się goli; to mój roztargniony ojciec zostawił brzytwę na blacie w zasięgu mojej ręki. Pewnego dnia rozcięłam sobie kolano w rowie tak mocno, że odsłoniłam coś, co wyglądało jak warstwa białej skóry pod spodem, a potem, kiedy leżałam między nimi, złączyłam ich dłonie i zapytałam, dlaczego nie są tego samego koloru, dlaczego nie pasuję do żadnego z nich. Czym ja byłam? „Masz to, co najlepsze z obu światów” – powiedzieli mi, nie po raz pierwszy zresztą.

Zawsze gdy wychodziłam gdzieś tylko z jednym z nich, zaczynało mnie ogarniać poczucie głębokiej dezorientacji. Kiedy byłam z ojcem, spotykałam się z uprzejmymi reakcjami białych ludzi, którzy zwracali się do niego „proszę pana”. Natomiast do matki mówili „dziewczyno” – nigdy „panienko” ani „proszę pani”, choć uczono mnie, że tak właśnie nakazuje dobry obyczaj. Traktowano mnie zupełnie inaczej w zależności od tego, które z nich mi towarzyszyło, więc nie byłam pewna, gdzie i jak należę. Tylko w domu, gdy byliśmy we troje, czułam, że jestem ich, i w tej trójcy matki, ojca i dziecka zamykałam oczy, i zasypiałam między nimi na wysokim łóżku.

Sypialnia przylegała do długiego, wąskiego korytarza, prowadzącego do jadalni, a tuż za drzwiami stał wysoki regał, który przykuwał moją uwagę przez niezliczone popołudnia. Na półkach znajdowały się książki moich rodziców oraz komplet encyklopedii; matka poprosiła babcię, żeby kupiła go dla uczczenia moich narodzin, zamiast opłacić utrwalenie niemowlęcych bucików w brązie, jak nakazywała lokalna tradycja. W najwcześniejszym śnie, który pamiętam, ten korytarz prowadził do czegoś nieznanego, co mnie pociągało i przerażało jednocześnie. W tym śnie obudziłam się w domu tak ciemnym i cichym, że wydawało mi się, iż jestem tam sama. Zatrzymałam się w drzwiach i wyjrzałam na korytarz. Na drugim jego końcu, naprzeciwko mnie, blokując drogę do regału, stała postać wielkości człowieka: bez twarzy, zrobiona w całości z pokruszonych muszli pokrywających podjazd obok naszego domu, odłamków o ostrych krawędziach, po których stąpałam boso niezliczoną ilość razy.

Teraz rozumiem, dlaczego mój najwcześniejszy zapamiętany sen przybrał taką właśnie formę. W tamtym czasie ojciec studiował dorywczo, pracował nad doktoratem z literatury, chciał zostać pisarzem. Gdybym powiedziała mu, co mnie przestraszyło, w ramach pocieszenia przypomniałby mi pewnie, że zaczerpnęłam ten obraz z historii, które opowiadał mi na dobranoc: przygody Odyseusza, jego spotkanie z cyklopem blokującym wyjście z jaskini; potwór Grendel przy wejściu do królewskiego dworu w legendzie o Beowulfie. Opowiadał mi też o Narcyzie, Ikarze, Kasandrze i zagadce Sfinksa – mity o odwadze, próżności, pysze i wiedzy.

Lubiłam wtulać się w niego, kiedy czytał w swoim wielkim fotelu. Pewnego wieczoru przejechałam palcem po jego gardle, po guli twardej jak knykieć.

– Co to jest, tato? – zapytałam.

W szkółce niedzielnej poznałam historię Adama i Ewy, ale nie tę część, którą teraz opowiadał mój ojciec: o tym, jak Adam ugryzł jabłko z drzewa poznania i kawałek utkwił mu w gardle, a jego potomkowie odziedziczyli po nim tę cechę anatomiczną.

– Czy to boli? – zapytałam.

– Nie – odparł, marszcząc jak zwykle brwi. – Ale to jedna z konsekwencji wiedzy.

– Dlaczego ja tego nie mam?

– Masz – powiedział i położył moją dłoń na moim własnym gardle. – Tylko mniejsze. Powiedz coś, to poczujesz.

Jeśli ojciec chciał, żebym wiedziała coś o świecie, nie zawsze mówił to wprost, więc uważnie słuchałam jego opowieści, odnajdując siebie w bohaterach. Kiedy huśtałam się zbyt wysoko na huśtawce, chociaż mnie przed tym ostrzegał – o mało nie przeleciałam tyłem przez poprzeczkę, łańcuch się skręcił i spadłam na ziemię – usłyszałam historię o Ikarze. Kiedy naśladując matkę, za długo bawiłam się przed lustrem i zachwycałam własną twarzą, opowiedział mi o Narcyzie.

W opowiadaniach, które pisał, fikcyjnych relacjach z naszego życia, nazwał moją bohaterkę Kasandrą, na cześć postaci z mitologii greckiej. Mit o Kasandrze był dla mojego ojca kolejną metodą naprowadzenia mnie na to, co według niego powinnam wiedzieć. W niektórych wersjach tragedia Kasandry polega na tym, że ludzie jej nie rozumieją – a tak właśnie ojciec wyobrażał sobie los, jaki musi czekać dziecko mieszanej rasy urodzone w miejscu takim jak Missisipi. „Ona była prorokinią – powiedział mi. – Ale nikt jej nie uwierzył”. Jednak z biegiem lat to drugie imię zaczęło mi ciążyć. To było tak, jak gdyby nadając mi je, powierzył mi nie tylko brzemię przewidywania, ale także ideę przyczynowości – jeśli mogłam coś sobie wyobrazić, zobaczyć w głowie, to musiało się to ziścić, ponieważ to sobiewyobraziłam. Jakbym powołała to do życia siłą własnej woli.

Język alegorii i metafory stanowił fundament naszych dni.

– A może chciałabyś się pobawić takąpiłką? – zapytał ojciec pewnego popołudnia, wskazując na wielkie, czerwone słońce na niebie.

– Nie wygłupiaj się – odparła matka. – Dobrze wiesz, że poparzyłaby sobie ręce.

Już wtedy wiedziałam, że coś między nimi zaszło, jakaś różnica zdań co do tego, jak chcieli mnie przygotować do życia w świecie. Podobnie jak poeta Robert Frost, ojciec uważał, że gruntowne wykształcenie w zakresie języka figuratywnego jest niezbędne. „Zwracam tu uwagę na to – pisał Frost – że jeśli nie czujemy się swobodnie w metaforze, jeśli nie zdobyliśmy w dziedzinie przenośni odpowiedniej poetyckiej edukacji, nigdzie nie będziemy bezpieczni. Jeśli brak nam swobody w obcowaniu z wartościami figuratywnymi: nie znamy metafory, jej siły ani słabości, nie jesteśmy bezpieczni w nauce; nie jesteśmy bezpieczni w historii”. Matka studiowała literaturę i dramat, zatem zapewne także wierzyła w konieczność edukacji metaforycznej, a jednak z dwojga moich rodziców to ona była bardziej bezpośrednia, mniej interesowały ją abstrakcja i figury retoryczne, a bardziej praktyczne lekcje i napomnienia o niebezpieczeństwach, których nie potrafiłam sobie wówczas jeszcze wyobrazić.

Pamiętam długie spacery z ojcem wzdłuż torów kolejowych, dźwięki wierszy, które recytował, gdy zbierałam kwiaty albo jeżyny dla matki. Podnosiliśmy z szyn drobne monety, zostawione tam wcześniej, żeby pociągi spłaszczyły je pod kołami, a ja ściskałam je, aż na dłoniach pojawiało mi się wspomnienie każdego zadrapania i skaleczenia z dzieciństwa, znajomy zapach krwi. W domu czekał na nas pudding kukurydziany, w kuchni było ciepło i pięknie pachniało. Na parapecie słoik z kwiatami, które zerwałam, chwytał popołudniowe słońce i trzymał je niczym zabutelkowane światło. Wszystko było cudem: raki budujące w piasku kominy nad swoimi norami, grudka po grudce, maszyny w stoczni i wielkie lokomotywy sunące po zwrotnicy kolejowej; rytm języka i moc słów, by zmienić to, co widziałam.

– Wyjrzyj