Memorbuch - Henryk Grynberg - ebook + książka

Memorbuch ebook

Henryk Grynberg

4,3

Opis

Epicka powieść biograficzna oparta na wspomnieniach Adama Bromberga, komunisty z zamożnej żydowskiej rodziny, więźnia politycznego, niewolnika sowieckiego obozu pracy, oficera frontowego Pierwszej i Drugiej Dywizji, wybitnego wydawcy na skalę międzynarodową, oskarżonego i więźnia antysemickiej kliki moczarowskiej, a na koniec uchodźcy. Są to równocześnie doświadczenia wykorzenionej, wyobcowanej i zdezorientowanej inteligencji polsko-żydowskiej. Tytuł „Memorbuch (księga pamięci) zaczerpnięty z dawnych kronik żydowskich i dygresje historyczne podkreślają niezmienność mentalności i metod prześladowania europejskich Żydów – od średniowiecznych do nazistowskich i marcowych. Książka była zakwalifikowana do finału Nagrody Nike 2001.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (12 ocen)
7
3
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Kolekcje



Henryk Grynberg

Memorbuch

Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka

Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Henryk Grynberg, 2000

Korekta Ewa Ostafin / d2d.pl

Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Skład Ewa Ostafin / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8049-635-4

Od autora

Adam Bromberg – dziecko bardzo zamożnej rodziny, młody komunista, więzień polityczny, zesłaniec i niewolnik strojbatu, oficer frontowy Pierwszej i Drugiej Dywizji, wybitny wydawca na skalę międzynarodową, oskarżony, więzień kliki moczarowskiej, wygnaniec – pod koniec życia nagrał na taśmach dźwiękowych i wideo wiele gawęd o doświadczeniach swojego burzliwego życia. Większość z nich spisał i próbował materiał ten redagować. Kiedy okazało się to zbyt trudne, zaangażował dziennikarza, a potem historyka, ale i oni nie zdołali tych wielokierunkowych strumieni pamięci uregulować, uporządkować, uzupełnić, ująć w całość i nadać im odpowiednią formę.

Otrzymałem te setki kartek i dziesiątki kaset od córek narratora dopiero pięć lat po jego śmierci. Nie mogłem więc zadać mu niezbędnych pytań, ażeby wypełnić liczne luki w jego relacji. Dopomogli mi w tym w znacznym stopniu członkowie jego rodziny, znajomi i inni współcześni, ale na wiele pytań sam musiałem znaleźć odpowiedź.

Powstała opowieść oparta w przeważającej części na wspomnieniach Adama Bromberga i jego bliskich, którym zawdzięczam jej podstawowy surowiec, ale produkt – włącznie z tłem epickim, wariacjami, interpretacjami i konkluzjami – jest mój. Często korzystam z języka i stylu podsłuchanego u narratora nagrań, ale to ja jestem autorem tekstu, kompozytorem narracji i malarzem wszystkich portretów, włącznie z tym, którego on jest modelem. Adam Bromberg, główny protagonista i narrator, przemawia za mnie, a ja za niego, choć nie całkiem się zgadzam z niektórymi jego wypowiedziami i nie mam pewności, czy i on ze wszystkimi moimi by się zgodził. Ja oczywiście, jako autor, odpowiadam za jedne i drugie. Wszystkie osoby występujące w tej opowieści są autentyczne, dlatego imiona czasem się powtarzają. Zmieniłem je tylko w tych paru przypadkach, kiedy istniała obawa naruszenia dóbr osobistych.

Wyrazy wdzięczności za wspomnienia, wskazówki, dokumenty i informacje zechcą przyjąć:

Dorotea i Gabryela Bromberg, p. Motek Bäcker, dr Lud­wik Cassner i Maja Cassner, dr Ada Holub i Ludek Holub, p. Artur L., dr Jadwiga Wolańska, Basia Chęcińska­-Brandys, prof. Julian Brzeziński, dr Michał Chęciński, dr Waldemar Cukier­man, dr Bronisław Drozdowicz, prof. Maria Dworzecka, Małka i Szymon Fiszowie, Dawid Falkowicz, dr Anna Frajlich­-Zając, panie Maria i Ewa Kępa, prof. Jan Kott, Andrzej Krakowski, profesorowie Krystyna i Włodzimierz Kuperberg, Irena Lasota, p. Józef Lewandowski jr., prof. Andrzej Paczkowski, dr Włodzimierz i Leon Rozenbaumowie, prof. Szymon Rudnic­ki, Freda Uziyel i Marek Web.

Dopomogły mi również książki: Salo Wittmayer Baron, A Social and Religious History of the Jews, New York–London 1965; Paul Johnson, A History of the Jews, New York 1987; The Jews in Poland, red. Andrzej K. Paluch, Kraków 1992; Michael Checinski, Poland. Communism, Nationalism, Anti­-Semitism, New York 1982; Janusz Mieczkowski, Między emigracją a asymilacją, Szczecin 1998; Zofia Brzezińska, Żółte tulipany, Warszawa 1996; Michał Rudawski, Mój obcy kraj?, Warszawa 1996; Encyclopaedia Judaica, Jerusalem 1972 i Encyclopedia of the Holocaust, red. Israel Gutman, New York–London 1990; oraz sprawozdania stenograficzne z IV Kadencji Sejmu i Senatu Rzeczypospolitej Polskiej (1935–1938), praca dr Tatiany Beren­stein Martyrologia, opór i zagłada ludności żydowskiej w dystrykcie lubelskim, „Biuletyn Żydowskiego Instytutu Historycznego” 1957, nr 21, i artykuł gen. Tadeusza Pióro Czystki w Wojsku Polskim 1967–1968, „Więź”, czerwiec 1998. Jadu prasowego z marca, kwietnia i maja 1968 dostarczyły mi uwiecznione w amerykańskich archiwach egzemplarze „Trybuny Ludu”, „Życia Warszawy”, „Głosu Pracy”, „Żołnierza Wolności”, „Trybuny Mazowieckiej”, „Dziennika Łódzkiego”, „Głosu Robotniczego”, „Gazety Robotniczej”, „Prawa i Życia”, „Stolicy”.

Jest oko, które widzi, i ucho, które słyszy, i księga, w której wszystko jest zapisane.

Pirke Awot

Lubelski dom

Dziadek prowadził skup chmielu na wielką skalę i zbudował pierwszą w Lublinie nowoczesną suszarnię, na Chmielnej, którą dlatego tak nazwano. Tu Lublin się kończył, dalej szły tylko polne drogi, na Czechów i dalsze przedmieścia. Dziadek umarł nagle, mając zaledwie czterdzieści lat, i babka musiała czym prędzej wydać swoją szesnastoletnią jedynaczkę za kogoś, kto mógłby poprowadzić interes. Kandydatów do posagu nie brakowało, ale babka chciała zięcia skromnej kondycji, który by jej zawdzięczał swój awans i łatwo dawał sobą kierować. Wybrała więc bystrego komiwojażera z Między­rzeca, który handlował szczeciną i szczotkami, jak większość między­rzeckich Żydów, ale za poradą swata zrzucił chałat i brodę, zostawił tylko, dla kompromisu, bokobrody. Babka chciała, żeby wszystko było jak przedtem – spokojnie, rozważnie a pewnie – ale bystry zięć zapewnił sobie w intercyzie zwierzchnictwo nad interesem i zaraz po nocy poślubnej powiedział teściowej, że to nie sklepik z wodą sodową, i zabronił jej wchodzić do kantoru. Później usunął ją nawet z kuchni. Zamieszkała osobno, o piętro niżej, i tylko jadała z nami. Kiedy już za trudno jej było wchodzić na górę, zanosiło się jej obiady i kolacje – ku wielkiemu zadowoleniu ojca.

Ojciec zbudował czteropiętrowy magazyn z windami. Potem kupił przyległy plac i postawił kamienicę z wejściem od sąsiedniej ulicy, którą później nazwano 3 Maja, a która wtedy się tu kończyła. Sztuczny pilaster udawał, że podpiera gzyms udający głowicę greckiej kolumny i owalny kartusz na szerokość portalu, z wyrytą po rzymsku datą MCMX–MCMXI, cały w kamiennych laurach jak pomnik. Obfite kamienne girlandy kapały z obu boków bramy, a skąpsze zachwalały okna pierwszego piętra. Drzwi frontowe były szklone rżniętym kryształem, schody z białego marmuru wyścielone czerwonym chodnikiem, kryształowe szyby w oknach klatki schodowej, wymalowane w dziewoje z bujnym biustem i rozwianym włosem, świeciły wszystkimi kolorami tęczy, kryształowe lustra na podestach uprzedzały, kto idzie, a tabliczki ostrzegały, że służba, dostawcy i żebracy mają wstęp tylko kuchennymi schodami, które były kamienne, wąskie i ciemne.

Mieszkania frontowe – pięciopokojowe, trzypokojowe i dwupokojowe – były przestronne, wysokie, widne i amorki w nich fruwały po sufitach. My zajmowaliśmy dwa połączone mieszkania na pierwszym piętrze. Pokoje w lewo, pokoje w prawo, korytarzyk do wąskiej, niewygodnej łazienki i osobnej ubikacji, tak ciasnej, że kobieta w zaawansowanej ciąży już by się nie zmieściła, oraz do dwóch służbówek, w których mieściło się tylko wyrko, a pod nim walizka kucharki i służącej. Dwa pokoje pod nami zajmowała babka z dziewczyną, a pozostałe trzy emerytowany sierżant w stanie wojny z babką o wspólną kuchnię, łazienkę i ubikację. W pięciu pokojach nad nami zamieszkał bezdzietny Elek z żoną. W suterenach pod wysokim parterem znajdowały się warsztat, za którym mieszkał szewc, i sklepik, za którym mieszkał sklepikarz.

Mieszkania w oficynie nie miały łazienek i były o półtora metra niższe, dzięki czemu wygospodarowano dodatkowe czwarte piętro i poddasze z facjatkami. W oficynie mieszkali urzędnicy z własnym atramentem, kolejarze, policjant. ­Rózia, córka ciotki Szpiro, bardzo sympatyczna dziewczyna, nie miała posagu i groziło jej staropanieństwo, więc ojciec dał pokój z kuchnią i posadę buchaltera młodemu brzydalowi z Chełma, o wystającej dolnej szczęce i wyłupiastych oczach, żeby się z nią ożenił. I okazał się zarówno dobrym mężem, jak i buchalterem. W ciemnym pokoiku na parterze mieszkał stary pan Cukier, który z nikim nie utrzymywał stosunków, wychodził tylko po zakupy i rozmawiał tylko ze sobą. Miał tam kuchenkę gazową i zlew, ale była to cuchnąca nora, którą omijało się wielkim łukiem. W piwnicach oficyny, z więziennymi okienkami pod sufitem, było zawsze ciemno, wilgotno i zimno. W jednej mieszkał dozorca Mikołaj z żoną i czworgiem dzieci, który gorliwie czapkował przy każdym spotkaniu, a w drugiej woźnica Walenty, również z liczną rodziną – według ówczesnego modelu: z przodu dostatek, z tyłu bieda, a pod spodem nędza.

Lazar się buntował. Renia się oburzała, ale nie pozwalała sobie na głośny protest. Michael, czyli Mitek, żył na innym świecie, pochłonięty elektrotechniką i chemią. Elek nigdy niczym się nie przejmował. Ja męczyłem ojca pytaniami, czy tak musi być, i nalegałem, żeby dał dozorcy i woźnicy mieszkania w oficynie.

– Oni są przyzwyczajeni, na wsi jeszcze gorzej mieszkali – mówił ojciec. – Czy ty wiesz, ile ja dostaję za mieszkanie w oficynie? Ja nie mogę sobie pozwolić na takie mieszkanie dla dozorcy.

Walenty przyszedł z czapką w ręku, żeby ojciec dołożył mu pięć złotych.

– A ile dostajesz?

– Siedemdziesiąt.

– No to tyle, co wszyscy woźnice.

– Ale ja pomagam w suszarni.

– Nie mogę ci więcej płacić.

– Jak to nie możesz? – zaoponowałem, kiedy Walenty wyszedł. – Przecież mnie dajesz co tydzień dziesięć złotych na tenisa, kupiłeś mi skrzypce za sto i masz setki w każdej kieszeni…

– Nie rozumiesz ekonomii – powiedział ojciec. – Z moich dochodów wolno mi wydać, ile chcę, ale nie z kosztów przedsiębiorstwa. Ja nie mam prawa kierować się uczuciami, jeśli obniża to moją rentowność. W przedsiębiorstwie każda złotówka, każdy grosz na siebie pracują i jeśli tych pięć złotych miesięcznie, czyli sześćdziesiąt rocznie, zaważy na zysku, to jest to niedopuszczalne. Z moim dochodem mogę robić, co chcę, czy będzie to tysiąc, czy pięćdziesiąt tysięcy, ale przedtem go muszę uzyskać, targując się o każdy grosz.

W malutkiej suterenie, trzy metry na trzy, mieściła się drukarenka Benia, syna ciotki Szpiro. Cztery kaszty i prasa, którą poruszało się, kręcąc koło – drukował formularze, papiery firmowe, afisze. Benio miał żonę i troje dzieci i płacił za wszystko wekslami, a gdy je zaprotestowano, przychodził do naszego ojca i ojciec je wykupywał. W końcu Benio doszedł do wniosku, że przegrywa z konkurentami, bo kupuje papier po cenie detalicznej, i jeśli ojciec pożyczy mu na zakup hurtowy, to drukarnia zacznie zarabiać. Ojciec tłumaczył mu, że pieniądze kosztują i że procent od pożyczonej sumy jeszcze podwyższy cenę papieru, nie mówiąc już o koszcie magazynowania.

– Przecież nie zażądasz ode mnie procentu od pożyczki, a w twoim magazynie chyba znajdzie się kąt na mój papier – argumentował Benio.

Ojciec złościł się, bo nic go tak nie mierziło jak głupia kalkulacja, ale Benio nie przestawał go molestować, więc kupił mu w końcu ten papier i zmagazynował, ale pod warunkiem, że będzie płacił za każdym razem za tyle, ile pobierze z magazynu. Benio pobierał i płacił – kwitami z zamaszystym podpisem, które ojciec natychmiast wyrzucał do kosza.

Z jednej strony stała oficyna pełna lokatorów, z drugiej suszarnia z paleniskami, na których paliła się siarka. Siarka ulatniała się pod sufit, którego nie było, tylko żelazna siatka, na którą wysypywało się chmiel. Chodziły po niej dziewczyny z grabiami i mokrymi chustkami na nosie i ustach, bo chmiel trzeba było w czasie siarkowania przegrabiać, po czym zsypywały go do worków, które mężczyźni zanosili pod prasę i do składu. Przesiarkowany i sprasowany chmiel mógł cały rok leżeć w balotach i nie wiądł. Mężczyźni pracowali jedenaście godzin za siedem złotych, a dziewczyny dziesięć godzin za cztery złote. Ojciec znał wszystkich po imieniu, interesował się ich życiem rodzinnym, pamiętał o prezencie dla każdej młodej pary i dla każdego nowo­rodka. Podwyżki dawał tylko wtedy, kiedy konkurenci więcej płacili, ale nikt się nie skarżył, nie rzucał pracy, nie było żadnych zatargów.

A więc z jednej strony suszarnia, z drugiej balotownia, a w tyle stajnia, wozownia i garaż. Od szóstej rano wjeżdżały i wyjeżdżały fury, trzaskały kopyta, żelazne obręcze kół dzwoniły po kocich łbach, pokrzykiwali woźnice, stukały prasy, fetor stajni i końskiego łajna sięgał najwyższych pięter, latem w otwarte okna wpadały chmary dobrze żywionych much, ale ojciec nie miał żadnych trudności z wynajmowaniem mieszkań i lokatorzy się rzadko zmieniali. Bawiliśmy się z wszystkimi dziećmi z podwórza w zakamarkach balotowni i na sznurach wind, które nam służyły do ryzykownych wspinaczek i skoków, ale poza tym nie utrzymywaliśmy z lokatorami kontaktu. Nawet pan Perec, ojca krewny, doradca prawny i plenipotent, który mieszkał na tym samym piętrze, nigdy u nas nie bywał i nikogo z dzieci lokatorów nie zapraszano na nasze urodziny.

Ojciec nie ukończył żadnej szkoły, ale nieźle mówił po polsku i rosyjsku, czytał po hebrajsku i niemiecku, pisał po żydowsku i szybko liczył. Sam nauczył się gatunków chmielu, zasad uprawy, praw rynkowych, giełdy towarowej, finansowania i nigdy nie przestawał się uczyć. Wczytywał się w gazety, złościł się, kiedy czegoś nie wiedział lub nie rozumiał, i wstydził się do tego przyznać, ale nie rezygnował i nie spoczął, dopóki się nie dowiedział i nie zrozumiał. Kupował chmiel na pniu, w marcu, kiedy plantatorzy potrzebowali pieniędzy. Tracił, jeśli chmiel nie obrodził albo obrodził tak bardzo, że ceny spadały, lecz bez ryzyka nie ma interesu. Założył kartel handlu jęczmieniem słodowym i kartel wódek pejsachowych. Kiedy inflacja w Niemczech doszła do galopu, obciążył kamienicę i z dolarami we wszystkich kieszeniach pośpieszył do Berlina, gdzie w ciągu sześciu dni kupił sześć takich kamienic jak nasza. Parę lat później sprzedał pierwszą z nich za dwa razy więcej, niż zapłacił za wszystkie razem. Wciąż potrzebował gry. Po kolacji wychodził z domu i za pół godziny wracał z gromadką pokerzystów. „Guciu, powiedziałem moim niespodzianym gościom, że u nas dla każdego znajdzie się talerz i coś do wódki”. Już pozmywano i układano nas do snu, a tu nowe zamieszanie i rwetes, żeby prędko coś przygotować. Matka klęła pod nosem, nosząc kanapki i koniak do zadymionego salonu. W soboty, niedziele i święta wyrzucał wszystkich z pokoju, żeby nie przeszkadzali, tylko ja jako najmłodszy miałem prawo przycupnąć w kącie, skąd śledziłem pokerowe twarze graczy.

Matka, dziesięć lat młodsza od niego, poszła do ślubu z lękiem, że czeka ją katastrofa, i ten lęk nigdy jej nie opuścił, ale ojciec imponował jej przedsiębiorczością, bystrością i ryzykiem, którego się obawiała, a które on podejmował z taką ochotą i pewnością siebie. Starała się łagodzić konflikt z babką, lecz od początku stała po jego stronie, bo tego wymagał interes rodziny. Można ją było nabrać na każdy żart. Wierzyła każdemu żebrakowi, który opowiadał swoją wzruszającą historię, ściągała usta w ciup, kiedy usiłowała zrozumieć coś, co spotykało ją pierwszy raz w życiu, i jej łagodne, bezbronne oczy wyrażały nieustanne zdziwienie, ale instynkt rodzinny miała niezawodny. Rodziła nas, pielęgnowała, broniła. Nigdy nie zabrakło jej przytomności umysłu, kiedy komuś z nas coś zagrażało. Wzywała lekarzy i całe noce przy nas czuwała, zapominając o swoich kamieniach żółciowych i bólach w nerkach, nigdy nie zabrakło jej sił. Ojciec miał mocne nerwy w interesach, pokerze, na giełdzie, ale tam mu się wyczerpywały i nie starczało ich na przeciwności, nad którymi nie miał kontroli. Przy każdym nieszczęściu rzucał się na podłogę jak epileptyk. Kiedy dostał katarakty, to wpadł w przerażenie, że nie odzyska wzroku, i przestał zupełnie panować nad sobą, wrzaskiem reagował na każdy sprzeciw. W najbardziej krytycznych chwilach matka była głową rodziny.

Byliśmy jedną z czterdziestu zamożnych żydowskich rodzin, które wycofujący się Rosjanie wzięli z sobą jako zakładników. Wywieźli nas najpierw do Żytomierza, potem do Odessy, a potem o nas zapomnieli. Ojciec, który nie przepuszczał żadnej dobrej okazji, jeździł po Rosji i handlował nieruchomościami. Po przewrocie lutowym mogliśmy wrócić, ale wtedy świetnie szedł handel klejnotami i znów tygodniami nie było go w domu. Aż za którymś razem przepadł bez wieści. Matka wyprzedała rzeczy i okrężnymi drogami przedostała się z nami do Lublina. Przejęła firmę z rąk Pereca i z powodzeniem ją prowadziła, ale kiedy zachorowałem na szkarlatynę, powierzyła mu ją z powrotem, żeby zamknąć się ze mną na trzy tygodnie w szpitalu zakaźnym i osobiście mnie pielęgnować. Kiedy matka czuwała nade mną w szpitalu, w drzwiach naszego mieszkania zjawił się włóczęga okryty kocem; Renia bała się go wpuścić. Przegrał z bolszewikami. Z więzienia wydostał go – za klejnoty – jego rosyjski partner, Szterental, który miał bardzo atrakcyjną, młodą żonę o cygańskiej urodzie. Z wdzięczności ojciec zabrał ich ze sobą do Lublina, dał im mieszkanie i utrzymywał ich.

Na wieść, że bolszewicy idą na Polskę, ojciec wpadł w panikę, że to po niego. Zaprosił więc polskiego oficera, postawił przed nim kaczkę z jabłkami, koniak i kawę i targował się z nim do późnej nocy. O świcie ubrał się w długą kapotę, juchtowe buty i baranią czapę Walentego, po czym wsiadł do wojskowej bryczki, w której siedzieli już Szterentalowie, też w chłopskim przebraniu – i pomknął z nimi ku niemieckiej granicy, zostawiając nas znów na łasce losu. Ciotka Szpiro była pewna, że to nie przez bolszewików, tylko Szterentalową. Następnej nocy zbudził nas wybuch, od którego cały Lublin się zatrząsł i wszystkie szyby wyleciały. Zbiegliśmy do sutereny Mikołaja. Ja i Mitek ryczeliśmy ze strachu. Ciotka Szpiro w długiej białej koszuli jak duch zaczęła coś pośpiesznie nad nami mamrotać i opluwać nas po trzy razy z jednej i drugiej strony, żeby odpędzić od nas niebezpieczeństwo. Tak nas to zafascynowało, że przestaliśmy płakać, a i wybuch więcej się nie powtórzył. Rano się okazało, że to nie bolszewicy, tylko że nasi komuniści wysadzili prochownię – Marian Buczek dostał za to dożywocie – ale Mitek i ja nie przestaliśmy wierzyć w czary ciotki Szpiro.

Ojciec był pierwszym w Lublinie właścicielem auta, które służyło do reprezentacyjnych wyjazdów na plantacje, żeby robić wrażenie na plantatorach. Był to chenard­-et­-walcker, na korbę, z karbidowym oświetleniem – szofer miał ręce pełne roboty. Pojechaliśmy całą rodziną na dożynki do Ajchenbauma, brodatego Żyda w chałacie, który oprócz chmielu miał łany zbóż. Przyjął łaskawie wieniec dożynkowy od włościan, którzy śpiewali mu: „Plon niesiemy, plon, panu Ajchenbaumowi w dom…”. Szofer sobie wypił, jak na dożynkach wypada, i wracaliśmy powoli, zygzakiem, od rowu do rowu, aż woda w karbidzie wykipiała i stanęliśmy pośród ciemności. Ojciec pozwolił szoferowi przespać się dwie godzinki, po czym ruszyliśmy za furmanką, która wskazywała nam drogę, i rano dotarliśmy szczęśliwie do domu. Po tej przygodzie matka nie chciała tego chenard­-et­-walckera znać, więc ojciec kupił mercedesa z imponująco długim silnikiem i elektrycznym oświetleniem, wprawdzie bez startera, ale pod każdym innym względem był to niezawodny wóz. Też niedużo mieliśmy z niego pociechy, bo któregoś wieczora szofer po kielichu zapalił sobie papierosa, od którego zajęła się ogniem beczka z benzyną, i mercedes spłonął razem z garażem. Po dłuższej przerwie, ponieważ matka nie chciała więcej o żadnym aucie słyszeć, ojciec kupił za tysiąc dolarów nowoczesne renault, które nie wymagało szofera. Prowadził najpierw Elek, potem prawo jazdy zrobiła Renia, a potem jeździł nim Mitek – bez prawa jazdy, bo był za młody. Jednakże najbardziej niezawodny pozostał nasz koń. Duży i ciężki, z powodzeniem ciągnął zarówno platformę z chmielem, jak i powóz. Nie był szybki, ale ojciec uważał, że nieważne, jak szybko się jedzie, a duży koń dostojniej wygląda.

Również rower należał do rzadkości. Jeździło się na welo­dromie, gdzie dwaj muskularni bracia w pumpach i cyklistówkach na bakier wynajmowali te nowoczesne maszyny na pół godziny albo godzinę i pomagali opanować technikę jazdy. Mieszkali w szopie, za warsztatem, ze swymi dwiema siostrami o tak bujnych kształtach, że nie mieściły się w sukienkach. Zresztą opinie na temat ich pokrewieństwa były podzielone. Co bardziej dojrzała młodzież męska skrupulatnie składała pieniądze, bo za określoną sumę można tam było się uczyć nie tylko jazdy na rowerze. Ja, jeden z najmłodszych, nie dawałem zaciągnąć się do pomieszczenia za warsztatem, skąd moi dojrzalsi koledzy wychodzili z czerwonymi uszami. Później zaś przestałem tam chodzić, bo ojciec sprawił mi na bar micwę rower.

Ojciec kupił kawałek lasu w Krępcu, dziesięć kilometrów za Lublinem, i postawił w nim cztery pokoje z kuchnią. Jechało się na Piaski Żydowskie, przez Majdanek, koło fabryki samolotów. Wkrótce potem obszarnik Freitag kupił resztę lasu i postawił willę, przy której nasza była budą. Wobec tego ojciec pojechał na Podlasie, w swoje rodzinne strony, gdzie robocizna znacznie mniej kosztowała, i sprowadził willę – w kawałkach – z brygadą budowniczych w chałatach. Jeździłem tam na rowerze i przyglądałem się, jak pracowali – sprawnie, dokładnie, z rysunkiem w ręku. Sami sobie gotowali i nie zwracali uwagi na dziewczyny z okolicy, które do nich wołały i śmiały się, zadzierając spódnice. Jak im trefiły naczynia, to jedli chleb i popijali wodą, a pracę przerywali tylko na modlitwę – w tałesach, rzemykach, na przygiętych nogach, twarzą na południowy wschód. Postawili nam osiem pokoi z werandami do wdychania aromatów lasu i spędzaliśmy tam wszystkie ciepłe soboty i niedziele. Ku utrapieniu matki, bo to dwa domy tam i z powrotem, dwie kuchnie i w każdą niedzielę goście. Któregoś razu ciotka Szpiro przyjechała, zjadła kolację, poszła spać i więcej się nie obudziła. Wszyscy załamywali ręce, że takie nieszczęście, nikt nie wiedział, że to było błogosławieństwo. Tylko jej i babce udało się tak po ludzku umrzeć.

Ojciec chodził do synagogi tylko w Jom Kipur, ale stał wtedy cały dzień bez jedzenia i kropli wody. Na paschalną wieczerzę zapraszał żydowskiego żołnierza z jednostki i czytał nam godzinami – szybką, płynną, zupełnie nie­zrozumiałą hebrajszczyzną – całą historię niewoli i wyzwolenia. Przed północą otwieraliśmy na oścież drzwi i powiew poruszał wino w kielichu proroka Eliasza, na znak, że go dotknął ustami. W Kuczki jedliśmy na balkonie pokrytym gałęziami, przez które przeciekał deszcz i wiał wiatr, żebyśmy pamiętali, że byliśmy kiedyś bezdomni i że znów może nam się to zdarzyć. Nie wiem, kto wierzył w Boga. Matka z pewnością wierzyła w światło świec, które zapalała w wieczór piątkowy, i w hebrajskie zaklęcia, które z przejęciem nad nimi szeptała. Nie przestrzegaliśmy licznych nakazów i zakazów szabatu, ale piątkowa wieczerza była obowiązkiem, od którego nikt się nie mógł uchylić, i nie wolno było przy stole mówić o interesach. Ojciec gardził asymilatorami, uciekającymi od żydowskiej tożsamości i od tradycji, której nie znali. Sprowadzał nam instruktora i – za drogie prezenty na trzynaste urodziny – uczyliśmy się zakładać rzemyki i wkuwaliśmy hebrajskie modlitwy, których po uroczystości już nikt z nas więcej nie zmawiał. W innych domach było ­albo-­albo, ale nasz ojciec wierzył w kompromis, nawet z Bogiem. I Bóg się na to zgadzał, bo nikt w naszej rodzinie nie przestał być Żydem, nawet ja.

Lublin miał przez setki lat przywilej de non tolerandis Judaeis. Król Kazimierz pozwolił się Żydom osiedlić na Pias­kach. Dwieście lat później król Zygmunt wpuścił Żydów na Podzamcze. Mogli stawiać kramy, ale nie budynki. Bogaci wkupywali się do posesji feudałów i duchowieństwa, które nie podlegały jurysdykcji miejskiej. Na sesjach Trybunału Koronnego regularnie wnoszono oskarżenia o mord rytual­ny, a każde przesłuchanie było okazją, żeby bić i grabić. Egzekucje odbywały się przed synagogą w sobotę w obecności starszeństwa gminy, a po egzekucji następował pogrom. W XVI wieku Chaim Szwarc oraz jego syn i zięć wydali w Lublinie Pięcioksiąg i Talmud. Sto lat później ta sama drukarnia wydała Novellae Samuela Edelsa i Zohar. Do historii Lublina należą również królewscy lekarze, Ezekiel i autor znanego traktatu medycznego Salomon Luria, a także ­Chaim Feliks Vitalis, który odbył studia medyczne w Padwie. W 1780 roku Stanisław August kazał wygnać Żydów z Lublina, ale – za pieniądze – sprawę kilkakrotnie odraczano i udało się doczekać do końca jego oświeconego panowania. W 1875 powstała hebrajska drukarnia Herszenhorna i Sznajder­messera, w 1894 Federa i Zecera.

Mur grodzki przedzielał Lublin. Żyd w chałacie nie wychylał się zza Bramy Grodzkiej, a jeśli, to chyłkiem i czym prędzej wracał. Żyd przynosił naszej matce jajka i ser o szóstej rano, zanim zaczynał się ruch, lecz przydybał go pewnego rana hallerczyk w niebieskim mundurze i zaczął wyrywać mu włosy z brody. Matka pobiegła z garścią pieniędzy do Mikołaja, naszego dozorcy, żeby czym prędzej dał temu hallerczykowi i żeby on zostawił tego Żyda w spokoju. Raz w drodze do szkoły widziałem, jak chłopiec w moim wieku pędził batem starego Żyda. Żyd śmiesznie podskakiwał, biegnąc, nie bronił się, bo to by się źle skończyło dla wszystkich Żydów. Antyżydowska propaganda była głównym tematem „Głosu Lubelskiego”, największej lokalnej gazety. Prześcignął ją później tylko ogólnokrajowy, wysokonakładowy „Mały Dziennik”, który trzy razy mniej kosztował i miał najwięcej czytelników. W 1918 powstał Katolicki Uniwersytet Lubelski, którego rektor zajmował się pisaniem antyżydowskich pamfletów, a studenci zabawiali się dręczeniem Żydów. Kiedy szła procesja z krzyżami i chorągwiami, wszyscy Żydzi się chowali po bramach, bo narażał się każdy, kto nie zdjął czapki, nie przeżegnał się, nie przyklęknął. Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy podbiegł do mnie student i zgasił mi na policzku papierosa.

Po żydowskiej stronie sklepy i warsztaty stały jeden na drugim, na parterach i piętrach, w oficynach, podwórzach, mieszkaniach, szukając bezpieczeństwa w mnogości. Mówiono po żydowsku. Po polsku tylko do chłopów, którzy wyłącznie tu kupowali, bo Żyd w konkurencji z tylu innymi Żydami musiał sprzedawać tanio, można było się z nim potargować, zapłacić mu jajkami i serem. Chłop w zagnojonych butach i z batem – którego nie zostawiał na wozie, boby mu ukradli – nie śmiał iść na Krakowskie Przedmieście, gdzie wymalowane i wyondulowane sprzedawczynie pogardzały nim tak jak Żydem i tak samo szydziły z jego mowy. Poza tym na Krakowskim Przedmieściu nie dostałby pokątnego łódzkiego samodziału „z pokrzywy” – szorstkiego i gryzącego, lecz po przystępnej cenie – a niechby się spróbował targować! W ten sposób żydowska bieda żyła z polską nędzą w nierozerwalnej symbiozie. Żydowska dzielnica była przeludniona jak we wszystkich miastach Polski, jednego z najrzadziej zaludnionych krajów Europy. To szukanie bezpieczeństwa w mnogości, które w długiej żydowskiej historii już nieraz zawiodło, okazało się w końcu zgubne.

Większość Żydów w Lublinie nosiła chałaty i najsilniejszym stronnictwem była Aguda. Dlatego największą uczelnię talmudyczną, zwaną Jesziwą Mędrców, założono w Lublinie. Złożyli się na nią religijni Żydzi z wielu krajów, a na położenie kamienia węgielnego zjechali rabini i cadycy z całej Polski z setkami, jeśli nie tysiącami zwolenników, którzy wyprzęgali konie i sami ciągnęli ich wozy – Lublin był tego dnia czarny jak kondukt żałobny. Drugie miejsce zajmował Bund, biedota, która wyszła z chałatów. Jego przywódca, doktor Herszenhorn, był wenerologiem, który robotników leczył za darmo, a zarabiał na antysemitach, ogłaszając się w endeckiej gazecie. Jego pacjentami byli także księża, którym z czymś takim nie wypadało pójść do chrześcijańskiego lekarza. Resztą żydowskich głosów dzielili się lewicowi syjoniści i konformiści jak ojciec. Komuniści nie mieli wpływów ani wśród Polaków, ani wśród Żydów. Jeśli już, to wśród bezrolnych chłopów ukraińskich i białoruskich.

Aguda święcie wierzyła, że trzeba się zamknąć w Torze, która jest twierdzą, i jeśli Żydzi będą jej bronić, to ona ich przechowa do czasu, aż przyjdzie Mesjasz na odsiecz. Syjoniści twierdzili, że w naszych czasach nie Tora jest twierdzą, tylko państwo, którego do nadejścia Mesjasza bronić musi dobrze wyćwiczone wojsko. Bundowcy zaś głosili, że Mesjaszem jest socjalizm, który nadejdzie lada dzień.

– Tylko emigracja do Palestyny może ocalić Żydów! – krzyczeli na wiecach syjoniści.

– Wy chcecie ocalić Żydów? Przecież to antysemici wołają „Żydzi do Palestyny!” – przekrzykiwali ich bundowcy.

– Wszyscy jesteście bezbożnikami i z waszej bezbożności urodzi się tylko komunizm! – strofowała jednych i drugich Aguda.

Temperatura szybko dochodziła do wrzenia, wrzask się robił tak wielki, że nikt nie słyszał gwizdka i policjant musiał strzelać w powietrze, żeby obwieścić, że wiec rozwiązany.

– O co chodzi, nie wolno podyskutować? – skarżyły się wszystkie trzy orientacje, bo wrogość była czysto retoryczna, z energicznym wymachiwaniem rękami, ale bez rękoczynów.

– Mesjasz, państwo żydowskie, socjalizm! Wariaci! – podsumowywał te dyskusje ojciec, który był realistą, człowiekiem praktycznym i chciał tylko przetrwać, utrzymać to, co jest. Wbrew wszelkim znakom na ziemi i niebie.

Jako zwolennik postępu, ojciec nie lubił Agudy, ale nie miał na nią rady. Syjonistów uważał za nieszkodliwych donkiszotów. Komunistów nienawidził jeszcze z Rosji, ale komuniści się nie liczyli. Najbardziej obawiał się bundowców, których nieustanne żądania i akcje strajkowe uważał za ­groźne dla przemysłu i handlu. Ojciec mówił, że Żydzi powinni unikać konfliktów, szukać kompromisów, żyć, zarabiać i współpracować z władzą, bo mają wspólny z Polakami interes w gospodarczym rozwoju kraju. Wciągał polskie firmy do żydowskich karteli i starał się, żeby żydowskie dopuszczano do polskich, zabiegał o współdziałanie stowarzyszeń polskich i żydowskich kupców i przemysłowców i we wszystkich wyborach popierał listę rządową. Był wiceprezesem gminy żydowskiej, współzałożycielem i kuratorem żydowskiego szpitala, inicjatorem i fundatorem żydowskiego gimnazjum, mężem zaufania i rozjemcą w sporach handlowych, syndykiem upadłościowym, żydowskim wiceprezesem Izby Przemysłowo­-Handlowej i żydowskim przedstawicielem Bezpartyjnego Bloku Współpracy z Rządem. Nienawidzili go endecy, którzy chcieli wyrugować Żydów z polskiej gospodarki, bundowcy uważali go za niebezpiecznego organizatora kapitału, syjoniści nim pogardzali. Dla agudowców był odszczepieńcem, dla bundowców wyzyskiwaczem, dla syjonistów jednym i drugim, ale się tym nie zrażał i robił swoje – z owym niepoprawnym żydowskim optymizmem, że właśnie jemu się uda to, co nie udało się jeszcze żadnemu Żydowi.

Podejmował Wiślickiego, żydowskiego posła, który przyjeżdżał do Lublina na zebrania żydowskiego koła BBWR i Związku Kupców i Przemysłowców Żydowskich. Usuwało się przepierzenie między stołowym a pokojem moim i Mitka i rozstawiało stoły na trzydzieści–czterdzieści osób. Wiś­licki perorował, zagłuszał wszystkich, nie rozmawiał, tylko pouczał. I zawsze dochodziło do starcia pomiędzy nim a Herszenhornem, który zdecydowanie górował inteligencją, wykształceniem i wiedzą polityczną. Bezsilny wobec jego argumentów Wiślicki krzyczał, że Bund deprawuje Żydów i ściele drogę bolszewizmowi, choć Herszenhorn jasno dowodził, że Bund jest zaporą dla komunistycznych wpływów wśród Żydów. Kolację sprowadzano z restauracji, razem z dwoma wyfraczonymi kelnerami, ale matka po każdym bankiecie miała spuchnięte nogi.

Raz przyjechał Żabotyński, który jak widmo krążył po Europie i ostrzegał, że niedługo wszystkie państwa będą narodowe, bez miejsca dla mniejszości, a zwłaszcza Żydów. Po wystawnym obiedzie z kurtuazyjnymi toastami, bo Żabotyński się nie wdawał w dyskusje przy stole, pojechaliśmy do wypełnionego po brzegi kina Corso, gdzie w dwugodzinnym przemówieniu kilkakrotnie powtarzał, że Żydom, którzy nie chcą jechać do Palestyny, po prostu brak wyobraźni. Krępy, w drucianych okularkach i sztywnym kołnierzyku, wyglądał jak skromny urzędnik bankowy, ale mówił z wielką pewnością siebie, bez żadnych notatek i sypał argumentami jak z rękawa. Argumenty te nagradzano gromkimi oklaskami, ale mało kto wyjeżdżał.

Ojciec próbował wciągnąć do interesu Elka, ale Elek wolał studiować. Dziesięć lat chodził w czapeczce korporacji – jedynej, która przyjmowała Żydów. Pił ze swymi korporantami, grał w karty i biegał na dziewczynki. W 1920 roku poszedł jako ochotnik na bolszewików i został piłsudczykiem jak ojciec, ale pracować u ojca nie chciał. Wreszcie po dziesięciu latach studiów wyjechał do Gdańska i założył firmę importowo­-eksportową za pieniądze ojca. Ojciec finansował również straty firmy, bo Elek, elegancik z laseczką, większość czasu spędzał w sopockim kasynie, w towarzystwie nocnych dam. Po kilku inspekcjach ojciec doszedł do wniosku, że najlepiej będzie firmę zamknąć, i Elek wrócił do Lublina z długami oraz przewlekłą chorobą weneryczną. Teraz już się zgodził pracować u ojca, lecz z odpowiednią pensją i osobnym gabinetem. Przerobiono cztery pokoje na biura, bo w dwóch, według Elka, nie można było pracować. Nie znał się zupełnie na handlu i nie chciał się znać. Nie wyjeżdżał z ojcem na pola, bo targowanie się z plantatorami było poniżej jego godności. Gabinet, telefon, ­cygaro – owszem, ale żadnych kłopotów. Radość w domu była ogromna, kiedy postanowił się wreszcie ożenić. Jego wybrana, Mania Śpiewak, była sympatyczną blondynką z dużym poczuciem humoru, ale i ta Elka transakcja chybiła, bo okazało się, że jej ojciec jest drobnym kupcem źle mówiącym po polsku i ma jeszcze parę córek bez posagu, a jedną wydał za doktora Herszenhorna, wskutek czego mieliśmy teraz bundowskiego działacza w rodzinie. Po nader skromnej ceremonii, bo nasza rodzina uważała to za mezalians, Elek pojechał z Manią do Abacji, gdzie wydał mnóstwo pieniędzy, a zaraz potem wyszło na jaw, że nie mogą mieć dzieci, i wybuchł nowy spór między rodzinami: z czyjej winy? Ojciec dał im piękne frontowe mieszkanie, ale Mania buntowała Elka, żeby się usamodzielnił, więc ojciec sfinansował mu przedstawicielstwo włosko­-żydowskiej firmy Assicurazioni Generali, a później paru innych firm, i za każdym razem się kończyło tak samo.

Drugi z kolei spadkobierca, Lazar, został lewicowym syjonistą i pogardzał wszystkim, co robił ojciec. Ubierał się jak robotnik, chodził w sandałach do późnej jesieni, jakby już był w Palestynie. Krawat założył raz tylko, do zdjęcia rodzinnego. Zachmurzony, niezadowolony, w garniturze, który pękał mu na muskułach, z ledwo przyczesaną czupryną, stanął z tyłu i na uboczu, z dystansem, żeby pokazać, jak mało ma z nami wspólnego – kontrast, negatyw Elka, który usiadł w środku zdjęcia, uśmiechnięty, ulizany, z przedziałkiem i laseczką dżentelmena. Mitek i ja jako chłoptysie występowaliśmy jeszcze z grzywkami i w pumpach. Lazar sprzeciwiał się swoim burżuazyjnym rodzicom na każdym kroku i niczego od nich nie chciał, jak mu kupili coś lepszego, to oddawał lub sprzedawał na cele organizacji. Założył drużynę szomrów, którzy schodzili się w jego pokoju, gdzie urządził warsztat introligatorski – smród topionego klajstru roznosił się na całe mieszkanie. Co pewien czas wołał mnie, żebym wyniósł kosz ze ścinkami. Mitkowi pozwalał przytrzymywać książkę podczas prasowania. Wynajmowali się również jako tragarze i do przewozu towarów – żeby zarobić na wyjazd do Palestyny. Kłócił się z ojcem i próbował buntować mu robotników – bezskutecznie, bo ojciec nie płacił gorzej niż inni, nie zatrudniał nikogo nielegalnie, wszystkich zapisywał do kasy chorych. Kłótnie Lazara z ojcem doprowadzały matkę do rozpaczy, po raz pierwszy była zupełnie bezradna. Kiedy drużyna postanowiła wreszcie wyjechać do Palestyny, i ojciec, i matka przyjęli to z ulgą. Podróż była skomplikowana, przez Wiedeń, gdzie miesiącami się czekało na przerzut, bo Anglicy nie chcieli już wpuszczać Żydów. Ojciec hojnie go wyposażył, choć wiedział, że wszystko rozda swoim szomrom. Polecił go również opiece naszych wiedeńskich kuzynów, żeby pozwalali się naciągać na pożyczki, i Lazar pompował z nich bez skrupułów – nie dla siebie, dla Palestyny. Spędził w Wiedniu kilka miesięcy, mieszkał w przyzwoitym hotelu. Pewnej nocy zbudził nas przerażający krzyk matki. Ojciec leżał na podłodze, ale to nie on nie żył, lecz Lazar. Matka straciła wszelkie zainteresowanie domem, ojciec nie wychodził do biura, nawet nie czytał gazet. Mnie i Mitka wysłali do pensjonatu w Zakopanem, a Renię do Wiesbaden. Elek mieszkał już w Gdańsku, więc rodzice zostali sami i po raz pierwszy poczuli się sobie bliscy. O Lazarze więcej się nie mówiło. Policja stwierdziła, że sam się zastrzelił – czterema kulami w usta. Nikt nie pytał, jak to możliwe. Nie zostawił po sobie ani słowa.

Renia upadła na ślizgawce, kiedy miała siedem lat, i uszkodziła sobie kolano tak niefortunnie, że cały rok trzymano ją w łóżku, a później kilka lat w inwalidzkim fotelu i nigdy nie chodziła do szkoły, tylko czytała książki. A że i ja pierwsze dziesięć lat życia przechorowałem – siedem samych zapaleń płuc – więc większość tego czasu spędziłem z Renią. Opowiadała mi przeczytane książki, uczyła mnie recytować, a nawet pisać wiersze i była zachwycona, kiedy się popisywałem przed dorosłymi. Czytała mi Zagrobską, pisma ateistyczne Hempla, listy więzienne Róży Luksemburg. Nic z tego nie rozumiałem, ale zapamiętywałem trudne terminy i zdania i przytaczałem, kiedy tylko mogłem, żeby uzyskać jej aprobatę. Ukazała mi świat magicznych znaków, które przemawiały ludzkim głosem – zaledwie kilka centymetrów pomiędzy okładkami, a tyle historii, myśli, pamięci, na każde życzenie, wystarczyło je tylko rozchylić. Renia mnie wychowywała, a ja byłem jej najbliższym przyjacielem, bo przykuta do swojego fotela, nie znała żadnych rówieśników. W końcu znalazł się jakiś rozumniejszy lekarz, który kazał ten fotel wyrzucić i za pomocą ćwiczeń rehabilitacyjnych postawił ją z powrotem na nogi, ale dzieciństwa nie mógł jej zwrócić.

Renia miała wystające zęby i za duży nos, jak my wszyscy po ojcu, ale była postawna – wszyscyśmy przerośli ojca o głowę – i miała ciepłe, dobre, łagodne oczy naszej matki. Zaprzyjaźniła się z panią, która pomagała więźniom politycznym, i zabierały mnie na odczyty, z których nic nie rozumiałem, ale udawałem, że mnie fascynują, bo byłem przekonany, że mam zostać socjalistą. Matka, zaniepokojona Reni zaangażowaniem, wysyłała ją to do sanatorium, to do prewentorium. Wiosną 1926 roku wysłała ją do Zakopanego, ale zaraz po zamachu majowym Renia przyjechała z powrotem, obłożona gazetami i podniecona, że coś się nareszcie dzieje i że Piłsudski poprowadzi Polskę do socjalizmu.

– Co to ciebie obchodzi? Po co wy się wtrącacie w ich sprawy? – denerwowała się matka. – Zobaczysz, że oni wam to wypomną…

– Jacy „oni”? Mamo, ludzi już się w ten sposób nie dzieli.

– Nie? Jeszcze się przekonasz… Napychają wam głowy teoriami! W życiu jest inaczej niż w książkach…

Tego lata wysłała ją razem ze mną i Mitkiem do Otwoc­ka, do tuczarni doktora Krukowskiego, który – jak cała otwocka szkoła – nauczał, że tylko dobra tusza chroni przed gruźlicą. A więc obfity asortyment zakąsek i codziennie pięć wielo­daniowych posiłków przy wspólnym stole, nad którym doktor Krukowski górował jak dyrygent. Socjalistka Renia, która okropnie się przy tym stole czuła, spoglądała ukradkiem na młodego człowieka o wysokim czole i kędzierzawej murzyńskiej czuprynie, który przychodził do stołu z książką i też nie miał apetytu. Poszedłem za nim do jego pokoju.

– Moja siostra nie ma co czytać, czy mógłby pan pożyczyć jej coś dobrego?

Podskoczył do kufra pełnego książek i wydobył trzy tomy Bergsona. W ten sposób Renia poznała Uriego, pierwszego rówieśnika w swoim życiu, który też z powodów zdrowotnych nigdy nie chodził do szkoły i czytał wszystko, włącznie z encyklopedią – strona po stronie. Uri znał Marksa i Engelsa na wylot i tak ich nie cierpiał, że zupełnie wyleczył Renię z radykalizmu i już po dwóch tygodniach się z nim zaręczyła. Matka próbowała jej wyperswadować ten pośpiech, ale bała się jej sprzeciwić, a ojciec, zawiedziony dwoma starszymi synami, postawił na inteligentnego zięcia. Dopiero po ślubie dowiedzieliśmy się, że ojciec Uriego popełnił samobójstwo i zostawił siedmioro dzieci, z których jak dotąd tylko Uri wszedł w związek małżeński. Ojciec powierzył mu magazyn, lecz Uri ciągle się mylił, mieszał kwity, nie radził sobie z najprostszymi operacjami. Oboje nie mieli matury, więc zapisali się na Wolną Wszechnicę, on na filozofię, a Renia na psychologię. Uri potrafił w ciągu jednej nocy przeczytać i zapamiętać nawet najtrudniejszą książkę, i błyszczał jako najzdolniejszy student na seminariach Borensteina, ale nie umiał pracować systematycznie i panicznie się bał egzaminów. Napisał kilka znakomitych prac, ale nie mógł ukończyć studiów i zaczął chodzić do psychoanalityków, od jednego do drugiego.

Mitek i ja wyglądaliśmy jak bliźniacy, lecz różniliśmy się pod każdym innym względem i wszystkiegośmy sobie zazdrościli. On był silny i zdrowy, a ja całe dzieciństwo chorowałem, więc ja mu zazdrościłem zdrowia, a on mnie choroby. Ja jemu, że chodzi codziennie do szkoły, gra w piłkę, biega z chłopcami, a on mnie, że wyleguję się w łóżku, że Renia mi czyta na głos i wszyscy na mnie chuchają. Udawał, że i jego boli gardło i głowa, ale szybko go demaskowano i wyganiano na podwórko do dzieci, gdy mnie wolno było leżeć tygodniami i pochłaniać lekturę, żeby potem popisywać się przed dorosłymi, co doprowadzało go do szału. Kiedy zachorowałem na odrę, matka położyła nas obu, żeby szybciej pozbyć się choroby z domu, i Mitek był zachwycony. Wyjeżdżaliśmy razem rowerami, ale wracaliśmy osobno, bo zostawiał mnie daleko w tyle, w tenisie nie miałem przy nim żadnych szans, ale przed każdą klasówką „mdlał” w szkole, żeby go odwieziono dorożką do domu. Ja zabiegałem o przychylność nauczycieli i kolegów, Mitek przeciwnie, nie lubił społecznego współżycia, szkołę uważał za stratę czasu, a najbardziej historię i literaturę, moje ulubione przedmioty. Nie chciał czytać, nie wierzył w ani jedno słowo drukowane, twierdził, że cierpi na drukowstręt. Miał kolekcję narzędzi do wszystkiego i tuziny buteleczek z chemikaliami, które ciągle mieszał, albo siedział w garażu z szoferem i grzebał z nim w samochodzie. Ojciec kupił największe radio, jakie mógł dostać, z dwiema pięciokilowymi bateriami, które trzeba było samemu ładować, i plątaniną drutów. Mitek dłubał w nich nieustannie i tylko on opanował sztukę posługiwania się tym aparatem. Nie mógł dojść do matury o własnych siłach, więc ojciec wysłał go do Warszawy, do kosztownego gimnazjum Kreczmara, gdzie w razie potrzeby przeciągano uczniów z klasy do klasy za włosy. Po maturze ojciec próbował go zabierać do biura – to okazało się, że księgi buchalteryjne, choć ręcznie pisane, też przyprawiały Mitka o mdłości. Pojechał na politechnikę do Monachium i wrócił z jakąś zbuntowaną baronówną. Ja siedziałem wtedy we Wronkach, więc jej nie widziałem, ale pisała do mnie codziennie, jakbyśmy się znali od lat, po kilkanaście stronic, ku utrapieniu cenzorów, którzy nie bardzo czytali po niemiecku, a że liczba listów do więzienia była ograniczona, więc przez nią nie dostawałem innych. Po usilnych zabiegach dyplomatycznych i finansowych udało się odesłać baronównę do domu, a Mitka ożenić – w zamian za sklep radiotechniczny na Krakowskim Przedmieściu – z Rachelą Epsztajnówną, atrakcyjną rudawą blondynką o zielonych oczach, z bardzo dobrej rodziny. Jej rodzice mieli główny skład apteczny w Zamościu. Siostra jej prababki, z domu Lewin, wyszła za Jehudę Pereca i urodziła największego poetę języka jidysz.

Jakaż była radość ojca, kiedy okazało się, że ja lubię grzebać w biurowych papierach, czytać korespondencję handlową, pisać na maszynie. Nasza zażyłość jeszcze bardziej się zacieśniła, kiedy zachorował na kataraktę. Czytałem mu wtedy listy i gazety i nie mógł się beze mnie obejść. Niecierpliwie czekał, aż wrócę ze szkoły, cieszył z każdego mojego wolnego dnia, tylko ze mną wychodził na spacer. Ani sekretarka, ani buchalter, ani nikt z biura nie miał do niego dostępu inaczej niż przez telefon. Mówił, że jest chory, ale nie mówił na co, żeby nie wiedzieli, że nie widzi. Całą papierową robotę wykonywaliśmy we dwóch i bardzo dużo się wtedy od niego nauczyłem: ekonomii, chwytów handlowych, postępowania z ludźmi. Po operacji wrócił do swoich normalnych zajęć, ale wszędzie mnie z sobą zabierał i wprowadzał we wszystkie sprawy, choć miałem zaledwie piętnaście lat. Asystowałem mu przy ryzykownych wiosennych zakupach chmielu i podziwiałem jego odporność w bezwzględnej walce rynkowej, ale nie mogłem opanować wewnętrznego oporu przeciw utrącaniu i dobijaniu słabszych, a umacniała go we mnie jeszcze matka, która uważała, że można żyć na świecie, nie krzywdząc nikogo. Nigdy ze mną nie mówił o polityce, bo wiedział, jaki wpływ miała na mnie Renia. Uważał, że to jeszcze jedna choroba, z której prędzej czy później wyrosnę.

W szkole językiem wykładowym był polski, ale uczono nas hebrajskiego, żydowskiego i historii Żydów. Polskie gimnazja były piękne, specjalnie budowane, nasze mieściło się w przerobionym domu czynszowym, bez bieżącej wody i kanalizacji, z ubikacjami w podwórzu. Klasy były przepełnione, przechodnie pokoje, każde słowo się słyszało przez drzwi i cienkie ściany. Zaduch wzmagała nafta, którą z jakiegoś powodu smarowano podłogi, jej fetor przychodził z nami do domu, matka wciąż wietrzyła nasze pokoje. Źle płatni żydowscy nauczyciele uczyli nas dla idei i dlatego, że nie chciano ich w polskich szkołach. A byli wśród nich wybitni specjaliści. Jak Mandelkernowa – historyczka i pedagog. Zostałem jej ulubionym uczniem, kiedy napisałem referat o Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Historia była dla mnie żywą opowieścią, fascynującą grą przypadków i konsekwencji, jak w życiu poszczególnego człowieka. Widziałem je jak na wykresie, mapie czasu, która sama się otwierała przed moimi oczami, wystarczyło, że raz usłyszałem lub przeczytałem, nie musiałem niczego się uczyć. Biegła po schodkach wieków, zakręcała w lewo lub w prawo pod wpływem wydarzeń, nie całkiem konsekwentnych i nie zawsze przypadkowych, jak w życiu, i zataczała cykliczne kręgi. Nigdy się nie powtarzała, jak i życie się nie może powtórzyć, lecz aluzje były wyraźne aż nazbyt. Mieliśmy także źle płatnych polskich nauczycieli, których gdzie indziej nie chciano. Jak Gralewski, znakomity polonista, autor artykułów o Żeromskim. Przepięknie wykładał, ale w połowie lekcji wargi zaczynały mu drżeć, tracił wątek, przepraszał i wychodził do ubikacji wstrzyknąć sobie morfiny.

Chłopcy w chałatach do naszej szkoły nie chodzili, ale większość była z biednych domów, gdzie się nie mówiło po polsku, i często nie rozumieli, co się dzieje w klasie. Nie stać ich było na podręczniki, kupowali jeden na trzech albo czterech. Pelcio, najmniejszy w klasie, nie miał nawet na zeszyty. U nich w dwóch pokojach z kuchnią mieszkały trzy pokolenia, matka cały dzień szyła na maszynie, małe dzieci wołały jeść, do odrabiania lekcji miał krawędź chyboczącego się stołu. Krótkowzroczny Rotholc nie miał na okulary i bał się odezwać po polsku, ożywiał się tylko na lekcjach matematyki, w której nikt mu nie mógł dorównać, nawet nauczyciel. Przyprowadzałem ich do domu, ku wielkiemu niezadowoleniu służby, żeby wspólnie odrabiać lekcje i przy okazji ich trochę podkarmiać. Poprawiałem im, a raczej pisałem wypracowania z polskiego. Chodziłem również do nich, żeby zachować jakieś pozory, ale nie wydawali się tym zachwyceni. Bezręki Nisenbaum z Chełma utrzymywał się z korepetycji, podobnie jak Rotholc, ale korepetytorów było wielu, ceny spadały i za parę groszy biegali z jednego końca miasta na drugi. Zaproponowałem im, żeby się porozumieli jak kupcy i przemysłowcy, i utworzyliśmy Komisję Pośrednictwa. Uzgodniliśmy ceny minimalne, których nikomu nie wolno obniżać, ale ku mojemu zaskoczeniu natychmiast doszło do konfliktów z korepetytorami, którzy najbardziej potrzebowali zarobku. Wtedy pierwszy raz zobaczyłem, jak brzydka praktyka zabija piękną teorię, ale chętnie się użerałem jako przewodniczący komisji i bezstronny rozjemca, bo miałem przyjemność z tego, że jestem potrzebny. I to pragnienie, żeby być ludziom potrzebnym, już nigdy mnie nie opuściło.

Ojciec kupował u Polaków i sprzedawał do polskich browarów, ale żaden Polak do nas nie przychodził. Mieszkaliśmy w polskiej części miasta i mówiliśmy tylko po polsku, ale nie mieliśmy polskich kolegów – nawet chłopcy, co chodzili do polskich szkół – i czuliśmy izolację i nieżyczliwość. Spotykaliśmy się we własnym gronie na wieczorkach urodzinowych, a później w każdą niedzielę: trzy Brikmanówny, najładniejsze, dziedziczki garbarni – jeździliśmy dorożkami lub saniami do ich zamiejskiego domu; Bobek Tenenbaum, syn lekarza; Kestenberg ze starszej klasy – oni mieli księgarnię z materiałami piśmiennymi na Krakowskim Przedmieściu; ja z Janką Bier – jej ojciec był zamożnym adwokatem, ale niezadowolonym z życia, bo wolał grać na skrzypcach, a matka przebywała w zakładzie dla umysłowo chorych. Tańczyliśmy przy patefonie albo Szyja Frajdenberg nam grał na pianinie.

Janka bardzo dużo czytała i stawiała mi wysokie wymagania. To ona wskazała mnie Srulkowi Bursztynowi. Mówił ze mną godzinami o dyskryminacji i niesprawiedliwości, a później o społeczeństwie bez klas i podziałów na religie i nacje. Słyszałem o tym wcześniej od Reni, ale Bursztyn twierdził, że socjaliści nigdzie nas nie zaprowadzą, najlepszym dowodem Piłsudski. Socjaliści nie wierzyli, że proletariat może dojść do władzy w takim kraju jak Rosja, a bolszewicy pokazali, że może. Socjaliści nie wierzą, że rewolucja może zwyciężyć w Polsce, a czemu nie, jeśli zwyciężyła w Rosji? Socjaliści się zestarzeli, zostali w tyle, przyszłość należy do nas. W naszych rozmowach brała czasem udział jego piękna narzeczona, Złata, której uroda przemawiała mocniej od jego słów, a najbardziej fascynowała mnie romantyczna myśl o konspiracji, ciągle opiewanej w historii, literaturze i życiorysach bohaterów.

Było nas trzydzieścioro kilkoro, Żydów i Polaków – Żydów trzydzieścioro, Polaków kilkoro – i nazywaliśmy się Związkiem Młodzieży Szkolnej. Spotykaliśmy się w opuszczonym browarze na przedmieściu. Bursztyn wygłaszał nam referaty i udzielał odpowiedzi na każde nasze pytanie, wszystko było jasne i proste. Przynosił nam również zadania. Najpierw wypisywaliśmy w nocy hasła na murach. Potem zarzucaliśmy czerwone chorągwie na druty elektryczne za pomocą „żabki”, sznurka obciążonego kawałkiem metalu, który się okręcał na drutach i policja musiała wzywać straż pożarną, żeby je zdjąć. Po roku dostaliśmy zadanie, żeby założyć „technikę”. Kupiliśmy powielacz, ale gdzie go ulokować? Złożyliśmy się jeszcze raz i wynajęliśmy pokój z niekrępującym wejściem dla Nisenbauma, który nie miał na komorne, i drukowaliśmy ulotki KZMP, bo okazało się, że nasz ZMS jest szkolną przybudówką KZMP, który był z kolei młodzieżową przybudówką KPP. KZMP wykazywał wielką płodność i zadawał nam co miesiąc dziesiątki ulotek w tysięcznych nakładach, które wynosiły w walizkach dziewczyny. Nasze ulotki fruwały po ulicach Lublina całą jesień, zimę i pół wiosny, a policja nie miała pojęcia, skąd się biorą. I pewno nigdy by się nie dowiedziała, gdyby nie Kestenberg, który pojechał na studia do Paryża i wpadł na pomysł, żeby przysłać nam statut i protokóły Kominternu, sześćdziesiąt stronic bibuły, pocztą, na mój adres! Przesyłkę przynieśli mi do domu dwaj mundurowi – po inwigilacji wszystkich moich kolegów, podczas której zatrzymano dziewczynę wychodzącą od Nisenbauma z walizeczką ulotek. Ojciec padł na podłogę w oczekiwaniu na atak serca.

Matka pobiegła do adwokata. Ach, szczeniacka zabawa w konspirację… Nic na szczęście nie zaszło… Dzięki naszej niezawodnej policji, która rzecz wykryła w zalążku… Już rodzice sami sobie z nimi poradzą!… Taka wersja odpowiadała również władzom, które wolały nie rozdmuchiwać sprawy i nie przydawać komunistom rozgłosu. Na trop KZMP nie trafiono – albo nie chciano trafić – i wyszliśmy na wolną stopę do sprawy, ale w szkole groziło zawieszenie, i to na parę tygodni przed egzaminami. Ojciec do mnie się nie odzywał, nie przychodził do stołu, unikał mojego widoku. Mitek, który nie mógł mi darować, że go tak zdystansowałem, szepnął mi na stronie, że ma karabin maszynowy i dwa rewolwery.

– Mitek, co ty pleciesz, pokaż!

– Nie mogę, bo przysiągłem. Powiem ci tylko, że zaprasowałem w balot z chmielem…

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected]

[email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2018

Wydanie II