Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najnowsza książka Tomasza Łysiaka, znanego publicysty historycznego, Medalion na pancerzu to doskonała lekcja historii Polski i patriotyzmu w jednym. W kilkudziesięciu esejach autor prowadzi czytelnika szlakiem swoich, a właściwie naszych bohaterów.
Te wspaniałe wizje polskiej przeszłości, nie tylko bronią naszej pamięci przed „naprostowaniem”. Są tutaj wpisane w najważniejsze pytania dotyczące nie tylko historycznych, ale naszych, dzisiejszych wyborów.
* * * * *
Tomasz Łysiak prowadzi nas przeciw zniechęceniu. Szlakiem swoich, naszych bohaterów. Do nadziei. Do nowego świtu. Prowadzi nas z szacunkiem i pasją jednocześnie, prowadzi z miłością dla prawdy o Polsce. Możemy poznać ją, ale nigdy całą, i dlatego możemy i powinniśmy poznawać ją coraz więcej. (...) Tu, między okładkami tej książki, mamy okazję zbliżyć się do Polski.
Prof. Andrzej Nowak
* * * * *
Historia bez namiętności jest jak zimna zupa bez smaku. Ale opowiedziana przez kogoś, kto kocha i nienawidzi, kto wierzy i cierpi, staje się żywym bytem. Talent Tomasza Łysiaka polega na tym, że zestawem erudycyjnych szpargałów potrafi rozemocjonować współczesnego człowieka, skłonić go do refleksji, i na pewno nie pozostawia obojętnym.
Miłość do Ojczyzny jest zaraźliwa, a Łysiak niczym anty-Almanzor przynosi ją jak zbawienną szczepionkę, po której każdy staje się odporny na cynizm, relatywizm, kosmopolityzm i zaczyna rozumieć jedno – polskość to normalność.
Lektura obowiązkowa!
Marcin Wolski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
…A nas, nas wszystko do boju porywa:
Każda piędź ziemi mogiłami żywa,
To jasne niebo, co niesie w obłoku
Cienie poległych, widne duszy oku
I cała przeszłość, ta przeszłość wiekowa,
Co w swoim łonie tyle sławy chowa!
Bogowie z nami! Jedno nasze ramię
Tysiąc najemców zgruchoce i złamie.
Bogowie z nami! Oni nas prowadzą!
Oni nam siłę Tytanów nadadzą!
Niechże nas wspiera ich błogosławieństwo!
A lud wykrzyknął: „Śmierć albo zwycięstwo!”
KORNEL UJEJSKI, MARATON
Medalion na pancerzu
Na książkę składają się artykuły prasowe, które ukazywały się w ciągu ostatnich lat w tygodnikach: „Gazeta Polska” oraz „wSieci”.
autor:
Tomasz Łysiak
redakcja:
Magdalena Łysiak
projekt okładki, opracowanie graficzne i łamanie:
Szymon Pipień
Grafiki i zdjęcia – ze zbiorów autora
Zdjęcia gen. A. Błasika – archiwum Ewy Błasik
isbn: 978–83–61344–89–6
Wydawnictwo Prohibita Paweł Toboła–Pertkiewicz
www.prohibita.pl
wydawnictwo@prohibita.pl
Tel. 22 424 37 36
facebook.com/WydawnictwoProhibita
Wszystkie książki naszego Wydawnictwa polecamy nabywać w Internecie:
lub w naszej księgarni stacjonarnej:
Księgarnia Multibook.pl Dymińska 4,
01–519 Warszawa
facebook.com/Multibookpl
Polsko, żadnego nie przeklinaj z synów,
Ani zapomnij z dzieci swych nikogo!
Dla kainowych miej pogardę czynów,
Ale każdemu pozwól iść swą drogą,
Choć z różnych ścieżek, zejdą się na końcu,
By oddać pokłon wschodzącemu słońcu,
Gdy się na błękit wytoczy!
artur oppman, głos Małachowskiego
CO jest tematem tej książki? Polska. Ale nie byle jaka. Tu chodzi o Polskę, którą tworzą najtrudniejsze, najwięcej kosztujące wybory: heroizm i martyrologia. Te wybory, które były najbardziej ośmieszane, wyszydzane w ostatnim 25–leciu, a może nawet 60–leciu – od kabarecików PRL–u, wczesnego, głupkowatego Mrożka i przewrotnych dzieł filmowej szkoły polskiej poczynając. Jeszcze wcześniej pojęcia, postawy i postaci, które tu Tomasz Łysiak przywołuje, manipulowane i zohydzane były propagandą stalinowską. Jeszcze wcześniej przez antybrązowników z „Nowych Widnokręgów” i „Czerwonego Sztandaru”. Jeszcze wcześniej przez publicystyczne nadużycia krakowskich „stańczyków”. A jeszcze wcześniej?
Pozwolę sobie genealogię tego zjawiska – opluwania polskiego pancerza i wyśmiewania medalionu na nim – przedstawić na przykładzie sięgającego dwóch epok cytatu. Pisał te słowa Józef Ignacy Kraszewski kilka lat po Powstaniu Styczniowym, a nawiązywał do czasów „króla Stasia”. Pisał o swojej dobie – po klęskowego zwątpienia – i nawiązywał do początków wielkiego kompleksu małej, nic nie wartej Polski, do epoki Oświecenia i rządów sąsiedzkich ambasadorów w (formalnie) niepodległej Rzeczpospolitej.
Pisał tak: „Wówczas może więcej jeszcze niż dzisiaj arystokracja polska, pragnąc zrzucić z siebie wszelki pozór barbarzyństwa, zrzucała razem namiętnie wszystkie polskości cechy. Wówczas jak dzisiaj hasłem jej była rezygnacja i szyderstwo z gorącego patriotyzmu. […] Wielki świat z czasów Sejmu Czteroletniego […] bolał tylko, że musiał po trosze być polskim. Polska dla niego była tak smutną, iż z niej ciągle się uciekać chciało, ona przedstawiała obowiązek, trud, twarde zapasy z losami, a wszyscy tak pragnęli życia i użycia! Po cichu ileż to serce biło do tego, aby raz sobie kto Polskę zabrał. byle w niej było spokojnie, byle patrioci przestali hałasować, byle rewolucje przestały wybuchać, byle wziąwszy pieniądze z domu można było uciec nad brzegi Arnu lub Sekwany. To usposobienie wielkiego świata ubierało się chętnie jak dziś w pozory konserwatyzmu, ortodoksji, legitymizmu i byle jakiej doktryny, która by dozwalała siedzieć z założonymi rękami wygodnie, nic nie robiąc, a napawając się życiem […]. Niefortunne wybuchy rewolucyjne i wojny o niepodległość nieszczęśliwe, usprawiedliwiając niejako świat wielki, dały mu tylko możność niedołęstwo swe zmienić w teorię niewzruszoną. Miłość ojczyzny w tym sfrancuziałym świecie schodziła do tak drobnych rozmiarów, iż się w końcu stawała niedostrzeżoną. Patriotów zwano po cichu donkiszotami jak dzisiaj, a salon nienawidził ulicy, co też przetrwało do dni naszych. Wielkie panie zmuszone były poklaskiwać fetom patriotycznym i dawać rączki do pocałowania bohaterom ulicy, ale po cichu jakże się z nich wyśmiewano. Nigdy u nas zewnętrznego poloru nie umiano odłączyć od wewnętrznej człowieka wartości. Kto był choć trochę śmiesznym, wydawał się głupim.” (J.I. Kraszewski, Sto diabłów. Mozaika z czasów Sejmu Czteroletniego, Warszawa 1956, pierwodruk w krakowskim „Kraju” w 1869–1870, książkowy: Kraków 1870).
Tomasz Łysiak staje tu po stronie donkiszotów: husarzy spod Wiednia, arcybiskupa Jakuba Świnki, rotmistrza Pileckiego, generała Błasika – przeciwko warszawsko–krakowskiemu salonikowi, który boi się tylko jednego: śmiechu zachodniego „nadsalonu”. No i tej wielkiej niewygody, jaką może nieść ze sobą dumne słowo: Polska. Staje ta książka po stronie wiernej pamięci – przeciwko nakazowi zapomnienia. Sformułował dobitnie ów nakaz na progu naszej epoki profesor Marcin Król: „Polska w swej najnowszej historii liczącej 200 lat krajem normalnym nie była, a więc po to, żeby stać się krajem normalnym – Polska musi zapomnieć samą siebie” („Res Publika Nowa”, nr 3/1991). Dziś powtarza go pisarka dwukrotnie wyróżniona Nagrodą Nike (cóż za szydercza, zwróćmy uwagę, nazwa). W październiku 2015 roku pisarka salonu doradziła nam, byśmy „nauczyli się od Niemców naprostować swoją historię”, byśmy „spróbowali napisać ją trochę od nowa, nie ukrywając tych wszystkich strasznych rzeczy, które robiliśmy jako kolonizatorzy, […] jako właściciele niewolników czy mordercy Żydów”.
Można tak patrzeć na historię, żeby usprawiedliwić swoje kolejne nagrody i zdobywać poklask salonów – także tych „znad Arnu czy Sekwany”. Można tak patrzeć na historię – przez pryzmat nikczemnego uogólnienia, fałszywego zrównania win kolonizatorskich Polaków z winami dziewięciu rzeczywistych, zachodnioeuropejskich kolonialnych imperiów. Można zapomnieć o roli, jaką część z tych imperiów, choćby niemieckie, ale także inne, wschodnioeuropejskie: rosyjskie czy osmańskie – odgrywały wobec narodów tej tak pogardzanej i wciąż pouczanej w owym stereotypie całej Europy Środkowej. Można zapomnieć o tej przywoływanej tutaj historii imperialnej opresji, której Polska, jej bohaterowie przeciwstawiali się nie w micie, tylko w rzeczywistej ofierze i poświęceniu. Można jednym zdaniem postawić na tej samej płaszczyźnie rolę polskiego i niemieckiego narodu w II wojnie światowej.
Można tak mówić o historii, można tak kłamać. To się opłaca. Ale trzeba spojrzeć w twarz rzeczywistym bohaterom – tej książki, czyli polskiej historii. Trzeba także spojrzeć w twarz całkowicie zapomnianym, ale nie mniej przez to rzeczywistym ofiarom – na przykład: 111. 091 rozstrzelanym na podstawie jednego rozkazu Stalina i Jeżowa, z sierpnia 1937 roku, zamordowanym na podstawie jednego tylko podejrzenia – że byli Polakami. Trzeba spojrzeć i zastanowić się: czy oni nie zasługują na pamięć? Co czyni ich „gorszymi” od ofiar Holocaustu? Narodowość? Kryterium rasowe? Trzeba spojrzeć w twarz 1932 księżom, 580 zakonnikom, 289 zakonnicom – zamordowanym w czasie II wojny światowej za to wyłącznie, że byli obrońcami POLSKIEGO ducha. A może, zabijając ich, Niemcy i Sowieci, pomogli po prostu „naprostować naszą historię”?
Ta książka, te wspaniałe, piórem Autora uskrzydlone wizje polskiej przeszłości nie tylko bronią naszej pamięci przed takim „naprostowaniem”. Są tutaj wpisane najważniejsze pytania dotyczące nie historycznych, ale naszych, dzisiejszych wyborów. Czy sami jesteśmy inni niż inne wspólnoty? Czy jest w naszej inności coś wartościowego? Czy chcemy (jesteśmy zdeterminowani), by pozostać inni, by utrzymać naszą odrębność, a przynajmniej to, co uznajemy w niej za wartościowe? Czy chcemy raczej – pod hasłem modernizacji – upodobnić się do innych wspólnot, które uznajemy za lepsze, wyższe? Czy chcemy innych „nawracać” „eksportować” naszą inność – jako wartość? A może tę „inność” potraktujemy po prostu jako część zapomnianego dziedzictwa dawnej, wspanialszej Europy i swój w niej obowiązek – jako przypomnienie. Jak długo trwamy przy swej wierze i wartościach – nie wyjątkowych absolutnie, lecz właśnie łączących nas z korzeniami tradycji europejskiej i chrześcijańskiej – tak długo kwestionujemy ideologię i programy polityczne, czasem także swoistą wiarę i kulturę potężniejszych od nas sił, które dziś mają twarz Martina Schulza, Jean–Claude Junckera z jednej strony, czy Władimira Władimirowicza Putina – z drugiej. Będziemy więc tak długo, jak długo upieramy się stać przy bohaterach tej książki, przez te potęgi pouczani, piętnowani, odrzucani. Czy jesteśmy gotowi to znosić?
Wspólnota dąży do trwania i przetrwania: troszczy się o wychowanie swej młodzieży – w swoim duchu i tradycji. Albo będzie to taka wspólnota, jaką przypomina, przywołuje tutaj Tomasz Łysiak, albo taka, jaką można zbudować po zniszczeniu tej pierwszej, bardzo swoista wspólnota ludzi bez właściwości, których głowy wypełnia aktualny komunikat dnia – z telewizji, gazety, portalu, reklamy, piaru. Nie można należeć do dwóch wspólnot jednocześnie: okazuje to moment próby, gdy dwie wspólnoty zetrą się między sobą. Wobec własnej wspólnoty nie ma neutralności. W starciu wspólnot nie ma pozycji bezstronnego obserwatora. Trzeba dokonywać wyboru.
Czasem, jak po rozbiorach, jak po przegranym powstaniu, jak po latach przyzwyczajenia do rządów obcych ambasadorów, pojawia się pokusa, by się schować w prywatnym ogródku, żeby zrezygnować z walki z przeciwnikiem zbyt już potężnym, z własnym zniechęceniem. Wtedy przychodzi ta myśl, którą sformułował pierwszy odnowiciel pojęcia niepodległości, mądry ksiądz Stanisław Konarski (1700–1773). W swojej Mowie, jak od wczesnej młodości wychowywać uczciwego człowieka i dobrego obywatela pisał tak: „Przypomnę wam słowa ojca, […] który po wielu rozmowach z synem tak mu na koniec powiedział: życie twoje będzie upływało albo wśród prywatnych spraw domowych, albo w kręgu spraw państwowych. Ja, który zestarzałem się wśród zajęć publicznych, jeśli będę żył, nie pozwolę ci siedzieć w domu; nie dla siebie bowiem chciałem dzieci, lecz dla ojczyzny. Ty zaś – pamiętam – powiedziałeś, że nie widzisz, co takiego dali Rzeczypospolitej w tych zepsutych i nieszczęśliwych czasach ci, którzy jak ja poświęcili cały swój wysiłek na to, aby ją wspomagać i wspierać. Wszystko stacza się w przepaść i zostawimy naszym potomkom Rzeczpospolitą w gorszym stanie, niż ją sami otrzymaliśmy. Stąd – zdaje się – twoja niechęć i odraza do spraw publicznych […]. Gdyby wszyscy dobrzy obywatele tak myśleli, tak mówili, tak czynili, wtedy nasza Rzeczpospolita wpadłaby niewątpliwie w ręce złych i przeniewiernych ludzi; ci zaś, zagarnąwszy władzę, jakież miejsce, ileż ziemi, jakąż przestrzeń zostawią w całym państwie dla dobrych? […] Nigdy nie należy tracić nadziei, jeśli chodzi o Rzeczpospolitą”.
Tomasz Łysiak należy do tych synów polskiej Ojczyzny, którzy rady mądrego pijara posłuchali. I nas, swoich czytelników, prowadzi przeciw zniechęceniu. Szlakiem swoich, naszych bohaterów. Do nadziei. Do nowego świtu. Prowadzi nas z szacunkiem i pasją jednocześnie, prowadzi z miłością dla prawdy o Polsce. Możemy poznać ją, ale nigdy całą, i dlatego możemy i powinniśmy poznawać ją coraz więcej. Ta prawda jest bowiem większa od nas i nie da się jej zdobyć na własność – to raczej ona, w miarę jak ją poznajemy, bierze nas w posiadanie – jak to kiedyś o innej, największej Prawdzie, powiedział ojciec Jacek Salij OP.
Tu, między okładkami tej książki, mamy okazję zbliżyć się do Polski. Warto do niej wejść. Warto zaprosić do niej jak najwięcej „tutejszych”– ludzi, którzy zatracili swoją piękną tożsamość, albo nigdy jej nie posiedli. I warto zaprosić nowych przybyszów, którzy – jak kiedyś Matejko, Oppman, Brueckner, Aszkenazy, Chopin, Pohl (Pol), Leśmian – będą mogli zachwycić się tą piękną Polską. I dać się JEJ wziąć w posiadanie. Przed tymi, którzy chcieliby Polskę podbić, nie pokochać – musimy się bronić. Tak jak bohaterowie tych opowieści.
prof. andrzej nowak
CZTERY tatarskie tumeny stanęły nad brzegiem Dniepru. Rzeka była skuta lodem. Właśnie z tego powodu Mongołowie wyruszali na wojnę zimą. Cała Europa grzała się wtedy przy ogniu i ani myślała o wojaczce. Wojownicy z dalekich stepów, potomkowie Czyngis–chana, pogromcy azjatyckich potęg, jechali w stronę chrześcijańskiego świata, by rzucić go do swych stóp i zdobyć wielkie bogactwa. Zamarznięte rzeki stawały się dla nich szlakami komunikacyjnymi, po których bez przeszkód poruszały się konie ze specjalnie obwiązanymi kopytami, aby nie ślizgać się po lodzie. W ten właśnie sposób wojska mongolskie dotarły do położonej na kilku wzgórzach stolicy Rusi – Kijowa, jednego z największych ówczesnych miast świata. Teraz patrzyli łakomym wzrokiem na kopuły kilkudziesięciu kijowskich cerkwi. Tam był ich łup. Sięgnęli do kołczanów po specjalne strzały z wyżłobionymi rowkami, wydające charakterystyczne wycie w trakcie lotu. Na komendę nałożyli je na cięciwy dalekodystansowych łuków (każdy wojownik miał dwa łuki – jeden do strzałów na dużą odległość, drugi na krótką, gdy trzeba było przebić pancerz wroga). W stronę grodu Kija poleciała chmura wyjących strzał. Pędziły pod sinymi obłokami jak czterdzieści tysięcy chichoczących diabłów, by spaść na głowy kijowian. Ta pierwsza salwa miała zadanie czysto psychologiczne – odebranie obrońcom chęci do stawiania oporu i wlanie w ich serca przeraźliwego strachu. Kijowskie kroniki mówią, że od tej ogromnej liczby strzał w jednej chwili niebo stało się wręcz czarne. Był 6 grudnia 1240 roku. To, co nastąpiło potem, było absolutną hekatombą. Kijów już nigdy nie odzyskał dawnej świetności – zniszczono i obrócono w proch jego wielkie cerkwie, biblioteki, witraże, kwadrygi z brązu, klasztory i kościoły katolickie. Miasto spłynęło krwią, a Mongołowie pozostawili przy życiu zaledwie kilka osób, i to tylko po to, aby uciekinierzy owi opowiadali wszem i wobec, jak straszne wojsko nadciąga ze Wschodu i by kolejne grody poddawały się wrogom same.
Ówczesna, rozbita na dzielnice Polska, nie przeczuwała nawet, że tatarski najazd już zimą i wiosną następnego roku spustoszy ją całkowicie. I że przyjdzie Polakom stoczyć jedną z najważniejszych bitew w swojej historii – bitwę na Dobrym Polu pod Legnicą. Oraz że zginie w niej, ponosząc męczeńską śmierć, wspaniały śląski władca, książę Henryk II zwany przez lud Pobożnym; ten, o którym papież Grzegorz w 1239 roku pisał w liście do legata Alberta Beheima „Ille H. christanissimus princeps Poloniae”, czyli „najbardziej chrześcijański władca Polski”.
9 kwietnia, w bitwie pod Legnicą, ten wspaniały obrońca chrześcijaństwa, otoczony morzem wrogich głów, bił się do końca. Bił się, wzorem Leonidasa, dając w ofierze swoje życie. Ciężko ranny został zawleczony przed oblicze tatarskiego wodza Ordu i tam ścięty.
7 października 2015 roku Konferencja Episkopatu Polski jednogłośnie zatwierdziła wniosek o tzw. nihil obstat („nic nie stoi na przeszkodzie”) dla przygotowań do procesu beatyfikacyjnego Henryka Pobożnego. Dla środowiska związanego z Legnicą to wspaniały dzień – ukoronowanie dwudziestopięcioletnich starań o wyniesienie księcia na ołtarze. Duszpasterstwo Ludzi Pracy’90 już od początku swego powstania, które miało miejsce w rocznicę bitwy, zabiegało o to, by bohater z Dobrego Pola wszedł do panteonu polskich błogosławionych.
Także i dla mnie postać Henryka Pobożnego stała się szczególną. Podążałem jego śladami pisząc „Psy Tartaru” (wyd. 2010), powieść o jego ostatniej walce i tamtych, niespokojnych czasach. Dotarłem do relacji z bitwy, którą przekazał w manuskrypcie „Historia Tartarorum” mnich C. de Bridia, prawdopodobnie współuczestnik wyprawy – z Benedyktem Polakiem i Włochem Giovannim da Pian del Carpine – do mongolskiego chana, jaka została przedsięwzięta kilka lat po bitwie. Te zapiski, odnalezione w Nowym Jorku w latach 50. XX wieku, rzuciły nowe światło na to, co stało się na Legnickim Polu. Tym są one cenniejsze, że pochodzą z ust wroga, pokazują jego wersję historii, w tym okoliczności śmierci Pobożnego. Do tej pory historycy opierali się na przekazie Długoszowym, w którym czytamy: „Kiedy podniósłszy prawą rękę chciał ugodzić Tatara, który mu zagrodził drogę, drugi Tatar przebił go dzidą pod ramię. (Książę) zwiesiwszy ramię, zsunął się z konia ugodzony śmiertelnie. Tatarzy wśród głośnych okrzyków i chaotycznej, nieprawdopodobnej wrzawy ujmują go i wyciągnąwszy poza teren walki na odległość dwóch miotów z kuszy, mieczem obcinają głowę, zerwawszy odznaki, pozostawiają nagie ciało”. Tymczasem de Bridia pisze: „Wtedy księcia Henryka wzięli Tatarzy do niewoli i całkowicie obrabowali, a kazali mu klęknąć przed martwym wodzem, który poległ w Sandomierzu. Głowę jego jakby barana zawieźli przez Morawy na Węgry do Batu i wkrótce potem porzucili ją między głowy innych poległych”. Z tej lakonicznej relacji widać jasno, że książę nie zginął w trakcie bitwy, lecz został zamęczony już po niej…
Wyobrażenie Polaków o Tatarach wyrasta często z Sienkiewiczowskich opisów zmagań z nimi na Dzikich Polach. Snuje się więc nam taki oto obraz mongolskich wojowników – dzika chmara jeźdźców na koniach, wyjąc na potęgę i strzelając z łuku rzuca się w bezładzie na wroga, by potem pozorować ucieczkę i wciągać w pułapkę. Tymczasem, jeśli chodzi o armię tatarską atakującą Europę w połowie XIII wieku, wyobrażenia te nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Północny, skierowany na polskie ziemie najazd, mający charakter właściwie osłonowy dla głównego uderzenia, jakie kierował na Węgry sam Batu, był dla naszych przodków prawdziwą apokalipsą. Nie tylko z tego powodu, iż przydarzył się nagle, a żołnierze tatarscy – którzy nigdy się nie myli, żywili krwią z naciętych karków końskich i znaczyli twarze licznymi bliznami – wyglądali jak bestie z piekła rodem. Ale też dlatego, że mongolska myśl wojskowo–techniczna wyprzedzała całą zachodnią Europę o wiele… wieków.
Po pierwsze cała armia tatarska była z założenia konna. W dalekich stepach Mongolii każda rodzina przeznaczała jednego chłopca do służby wojskowej. Chłopiec taki, wychowywany od małego w siodle i z łukiem w ręku, trafiał do specjalnej Akademii Wojennej. Tam poświęcał się ćwiczeniom – wojaczka stawała się jego zawodem. Na poligonach uczył się taktycznego ustawiania, sposobów walki, różnych formacji, strzelania z różnych łuków, walki wręcz. Każdy wojownik miał co najmniej dwa konie, by móc je zmieniać i utrzymać tempo marszu, dwa łuki i dwa kołczany. Łuk mongolski dawał takie możliwości strzału, jakich nie miał wtedy nikt w Europie, zarówno jeśli chodzi o siłę, jak i zasięg uderzenia. Przebijał nawet pancerze. Podania mówią, że dobry strzelec potrafił trafić do celu oddalonego o 500 metrów. Gdy współcześnie starano się pobić mongolskie rekordy, nie udało się to nawet przy użyciu supernowoczesnego łuku kompozytowego.
Wojsko tatarskie było także – podobnie armia rzymska – podzielone systemem dziesiętnym na oddziały. Każda dziesiątka zwana harbanem miała swojego dowódcę, podoficera. Harban łączył się w dżauny, czyli setki, dowodzone przez setników. Największą jednostkę stanowił tumen, który mógł liczyć, według różnych szacunków, nawet kilka tysięcy żołnierzy. Obóz wojenny był zawsze rozstawiany według takiego samego planu, żeby zawsze trafić np. do namiotu medyka. Oficerowie nosili dystynkcje tzw. pajdze, które wzorem i materiałem odróżniały powiedzmy tatarskiego „kapitana” od „pułkownika”. Atak na Europę był bardzo precyzyjnie przygotowany – poprzedziły go wyprawy szpiegowskie, na podstawie których wyrysowano mapy z oznaczonymi brodami na rzekach, liczebnością rycerzy na strażnicach czy zamkach. Ta trzynastowieczna „konarmia” osiągała również niebywałe jak na tamte czasy tempo marszowe, sięgające kilkudziesięciu kilometrów dziennie. W ciągu tygodnia mogła więc przerzucić się z okolic Sandomierza na Dolny Śląsk. Jak na ówczesne standardy były to prędkości niewiarygodne. Bitwy toczyły się przecież przy masowym wykorzystaniu piechoty, i tylko główne, przełamujące uderzenie wykonywała ciężkozbrojna konnica. To powodowało, że armia zachodnia wlokła się całymi tygodniami, w tempie piechurów i taborów, by dotrzeć do celu. Tatarzy stosowali nieznaną wówczas w Europie myśl strategiczną – wojnę błyskawiczną. Blitzkrieg. Dokładnie taką, jak Niemcy na początku II wojny światowej. Ważne były szybkość i element zaskoczenia, dobry pancerz, siła ognia, oraz wchodzenie głębokimi zagonami w terytorium wroga, tak by obejść jego siły, oskrzydlić i schwytać w pułapkę. Mongołowie, dzięki formacji zwanej karagana (krzew) rozpuszczali w wielu kierunkach korpusy, oddziały i małe grupy zwiadowców. Wnikali w teren przeciwnika, tak że odchodzące na bok „gałęzie”, a z nich jeszcze mniejsze „gałązki” formowały kształt krzewu. Dzięki temu potrafili szybko znaleźć wrogą armię, po czym błyskawicznie się ześrodkować i uderzyć. W trakcie bitwy Tatarzy trzymali się żelaznych zasad taktyki. Nic nie było tu przypadkowe. Na przykład – gdy trzeba było „wyłączyć” z walki niebezpieczny oddział wroga, stosowali formację „ślimaka”, w trakcie ciągłej jazdy tam i z powrotem strzelali ogniem ciągłym, nieprzerwanym przez kilkadziesiąt minut. Przeciwnik mógł jedynie zasłonić się tarczami i spróbować przetrwać pod tym diabelskim ostrzałem. Funkcjonował też bardzo sprawny system komunikacji – z flagami czy strzałami sygnałowymi puszczanymi wzdłuż szeregów konnicy. W dodatku dowódca nigdy nie rzucał się w wir walki, jak to było europejskim zwyczajem, lecz wraz ze swym sztabem obserwował przebieg bitwy i wydawał rozkazy. Taką opowieść o potędze wojennej Tatarów można snuć jeszcze długo. Wniosek jest jeden – książę śląski Henryk Pobożny zmierzył się więc z przeciwnikiem, który przewyższał go militarnie pod każdym względem, nie tylko ilościowym. Tymczasem sam miał do dyspozycji niewiele regularnego rycerstwa – hufce wielkopolski i małopolski, trochę krzyżowców, templariuszy i Krzyżaków. Musiał posiłkować się „pospolitym ruszeniem” – w bitwie legnickiej brali więc udział górnicy ze Złotoryi. Nie doczekawszy się pomocy czeskiej, ruszył z Legnicy na spotkanie przeznaczeniu. Matejko namalował go, jak wyjeżdża z kościoła z bladą twarzą. Ponoć spadła wtedy dachówka, a ktoś powiedział, że to „zły znak”. Książę był jednak wierny wychowaniu. Matka, św. Jadwiga, ukształtowała go duchowo na człowieka pełnego wiary, pokory i odwagi. A jego ojciec, Henryk Brodaty – wizjoner, człowiek budujący myśl zjednoczeniową, marzący o odzyskaniu korony i widzący konieczność ekonomicznego budowania podwalin pod przyszłą Polskę – nauczył go odpowiedzialności wobec przyjmowanych na siebie zadań. Tak tę odpowiedzialność rozumiał Henryk Pobożny, że gdy przyszło mu bić się z armią barbarzyńców ze Wschodu, trwał w boju aż do końca. Był rycerzem chrześcijańskiej Europy – bohaterem polskim. Wyspiański w rapsodzie koronował go na króla. Może czasem trzeba posłuchać poety, by z jego instynktownej wizji czerpać wiedzę duchową, gdy pisał: „Ty nas odrodzisz! Wziąłeś nasze ciało. Odrodzisz ducha Polskę zmartwychwstałą”. W projekcie wawelskiego witraża ukazał go spowitego płaszczem szkarłatnym, w płomieniach, ginącego na ofiarnym stosie. Chciał wynieść Pobożnego na Wawel, między królów, między największych.
Po bitwie matka i żona szukały bezgłowego ciała księcia, i znalazły je, rozpoznając po jego charakterystycznym szóstym palcu u nogi. Zastanówmy się przez chwilę nad tym obrazem. Oznacza on, że leżało tam wiele bezgłowych ciał rycerzy, którzy zginęli w taki sam sposób, w jaki obecnie giną chrześcijanie mordowani przez wyznawców Allaha. To jest most. Most między nami i tamtymi ludźmi. Wznosi się ponad rzeką, którą płyną letejskie wody zapomnienia. Szara mgła odgradza nas od tych, co kiedyś szli na śmierć, byśmy my mogli dziś śpiewać, że „ona jeszcze nie zginęła”. Po tym moście szlakiem Pobożnego podążają kolejne postaci: ksiądz Skorupko, Rejtan, milczący posłowie sejmu rozbiorowego z Grodna, Jasiński z Pragi, Ordon, ksiądz Brzóska, Traugutt, Lis–Kula, Pilecki i wreszcie Inka, która gdy już do niej mierzyli z pistoletu powiedziała: „Powiedzcie babci, że zachowałam się jak trzeba”. Oni wszyscy, jeden za drugim i całe szeregi, całe armie, zachowały się jak trzeba.
Niech mają w niebie takich orędowników jak – daj Boże – przyszły błogosławiony Henryk Pobożny.
[wSieci, nr 42/2015]
SIEDEMSET trzydzieści lat to szmat czasu, przeszłość tak dawna, że wydaje się nie mieć dla żyjących obecnie zbyt wielkiego znaczenia. Warto jednak przemierzyć tę otchłań wieków i zatrzymać się w styczniu 1285 roku, a następnie skupić uwagę na wydarzeniu, które miało niebagatelny wpływ na to, kim jesteśmy teraz, a być może było jednym z fundamentalnych kroków w budowaniu czegoś, co obecnie definiujemy, jako „polska tożsamość” – na synodzie w Łęczycy.
Nasza perspektywa każe często myśleć o wieku XIX, kiedy nasz kraj zniknął z map, ale pozostał w myślach i sercach Polaków. Czarny okres dziejów przetrwaliśmy dzięki temu, że – jak w słowach pieśni legionowej – Polska wtedy nie zginęła, kiedy my chroniliśmy jej byt w naszych duszach. Tę myśl, to uczucie, to rozumienie Ojczyzny zaborcy usiłowali zniszczyć na różne sposoby i ponieśli klęskę. Nasza siła duchowa narodziła się już u zarania państwa polskiego. Ale co spowodowało, że słowiańskie plemiona stały się Rzecząpospolitą?
Jednym z takich kamieni milowych rodzenia się tożsamości był synod łęczycki, zwołany pod światłym przewodem arcybiskupa Jakuba Świnki.
Tu znowu trzeba się zatrzymać. Oto po raz kolejny jesteśmy w Europie świadkami wydarzenia, które wytrąca społeczeństwa Zachodu z letargu i błogiego snu wobec zagrożeń skierowanych w samo jądro naszego cywilizacyjnego bytu – chrześcijańską tożsamość. Co prawda napaść muzułmanów na redakcję „Charlie Hebdo” był wymierzony w środowisko lewackie, lecz ma to tym smutniejszą wymowę, gdyż ci, którzy w swoich rysunkach atakowali nie tylko islam, ale i najświętsze wartości katolickie, mimowolnie korzystali z dobrodziejstw chrześcijańskiego systemu wartości – tego, który unosi byt ludzki do rangi Bożego Cudu, a człowieka obdarza wolną wolą oraz wolnością.
Polska we współcześnie zmieniającym się europejskim świecie może być jedną z ostatnich wysp dawnej kultury. Możemy się stać po raz kolejny „przedmurzem chrześcijaństwa”, jak to było wielokrotnie w przeszłości. Możemy być duchowym Chocimiem, duchową Trembowlą, duchowym Wiedniem. Pod warunkiem jednakże, iż sami nie zaprzemy się tego, co nas kształtowało od wieków; pod warunkiem, że zaczniemy czerpać ze skarbnicy przeszłości, a nie ją odrzucać; pod warunkiem, że przyjmiemy dziedzictwo naszych antenatów jako mądre, słuszne i potrzebne.
W tym świetle trzeba spojrzeć na dziejący się – wydawałoby się tak dawno – synod w Łęczycy.
Przed XIX–wiecznym okresem mroku mieliśmy wszakże jeden, jeszcze dłużej trwający okres, w którym państwowość polska zanikła – czas rozbicia dzielnicowego. Statut Krzywoustego, wcale nie tak głupi w swoim wymiarze, jak się go czasem zbyt szybko osądza, nie spełnił niestety pokładanych w nim, przez Bolesława, nadziei. Pragnienie władzy jest zbyt silnym afrodyzjakiem ludzkości. Zawiść, wojny, dbałość o własne interesy – spowodowały, że de facto przestały funkcjonować instytucje senioratu i pryncypatu. Jednym z widomych znaków tego, że Polska jako państwo jednak istnieje, była organizacja kościelna. Stojący na jej czele w drugiej połowie XIII wieku arcybiskup Jakub Świnka był niejako głównym zjednoczycielem Polski – dokonywał licznych zabiegów politycznych, by restytuować królestwo, popierając w staraniach o koronację czy to Henryka Probusa ze Śląska, czy Przemysła II z Wielkopolski.
W dobie tej potrzeby odrodzenia naszej państwowości musiał Jakub Świnka postawić sobie kluczowe pytania, które dotyczą tożsamości polskiej. Co tak naprawdę nas łączy, spaja, co powoduje, że czujemy się jednym narodem, jedną wspólnotą?
Pamięć przeszłości? Pamięć o świetności królestwa i dokonaniach królów? Religia? Rodzinne więzy? Pamięć o wyjątkowości obyczaju politycznego, wyrażana w wiecach? Czy wreszcie – język polski, język jako zasadnicza część polskiej kultury?
Odpowiedzią na te fundamentalne pytania metropolity gnieźnieńskiego były uchwały synodu w Łęczycy. Sens tych statutów trzeba odczytywać jako ściśle związany z potrzebą odbudowy polskiego państwa i umocnienia jego tożsamości.
W „Kodeksie dyplomatycznym Wielkopolski” możemy zobaczyć, jakiego wymiaru nabierały owe uchwały:
„Stanowimy (…), by wszyscy księża w niedzielę w czasie mszy św. po odśpiewaniu Credo zgromadzonym wiernym wykładali po polsku: Wierzę w Boga, Ojcze Nasz i Zdrowaś Marja – oraz święta w następnym tygodniu zapowiadali. A gdy się znajdą dostatecznie biegli, niech wykładają ewangelię, zachęcają wiernych do wykonywania dobrych uczynków, do unikania grzechów, do pełnienia służby Bożej, lub przynajmniej do odwiedzenia Ciała Pańskiego. Niech przed podniesieniem uderzą w dzwon, aby się ludzie schodzili, i niech się potem modlą za Ojca Świętego i wszystkie stopnie kościoła, za królów i książąt. Za pokój i szczęście ziemi – a w szczególności zaś za dobrodziejów i patronów i w ogóle za żywych i za umarłych, tam pogrzebanych”.
Oto wykład tego, jak Kościół ma wychować Polaka – na fundamencie wiary i miłości. Modlitwa jest także narzędziem wychowawczym. Skupia wokół języka polskiego, buduje odniesienia emocjonalne do króla i władzy zarówno duchowej, jak i świeckiej, zaszczepia poczucie wdzięczności i uczy pokory, wskazuje potrzebę pokoju. Wiąże Polaka z kościołem, ziemią, miejscem. Uczy skupienia na tym, co ważne.
A także stanowi wskazówkę dla kapłanów – prawdziwych pasterzy polskiego narodu. Ta wskazówka, jak wiemy, została przez polski stan kapłański wysłuchana i wprowadzona w życie.
Stąd wynikały także zalecenia dotyczące przyjmowania do zakonów jedynie Polaków: „Gdy jest napisane «pilnie poznawaj trzodę swoją», stanowimy i usilnie nakazujemy zachować, aby nikt nie dostał beneficjum, połączonego z pasterstwem dusz, któryby nie był urodzony w kraju oraz biegły w mowie tejże ziemi”.
Jedną z najważniejszych uchwał była ta dotycząca nauczania w języku polskim: „Nakazujemy dla zachowania i rozwoju języka polskiego przy każdym kościele katedralnym i zakonnym, jako też i innych miejscach, aby tacy tylko stanowieni byli kierownikami szkół, którzy dobrze mówią po polsku i mogliby chłopcom objaśniać autorów po polsku”.
Trzeba wyraźnie zwrócić uwagę na fakt, że ta ustawa jest już dedykowana sprawom tożsamościowym i nie dotyczy bezpośrednio obszaru wiary czy liturgii. Śledząc głosy współczesnych krytyków Kościoła, którzy sugerują, by ten nie „mieszał się do polityki”, trzeba im wskazać na tamten akt z pytaniem, czy są pewni, że fakt w ogóle operowania językiem polskim, nawet w trakcie wypisywania kalumnii i ataków na Kościół, nie jest wynikiem zabiegów tegoż właśnie Kościoła o to, by Polacy byli Polakami?
Wprowadzenie języka polskiego bezpośrednio do liturgii to przecież posunięcie wyprzedzające o wiele setek lat postanowienia Soboru Watykańskiego II.
Nie ulega wątpliwości, że arcybiskup Świnka, jeden z największych twórców państwa polskiego, zdawał sobie sprawę z licznych zagrożeń, widział zalew niemczyzny, zagrożenie dla bytu kulturowego. Dlatego jego walka o Polskę była prowadzona dwutorowo: przez zabiegi dyplomatyczne i polityczne oraz przez kształtowanie polskiej tożsamości narodowej. Wiedział, że Polacy muszą umieć odpowiedzieć sobie na pytanie – co to znaczy tworzyć polską wspólnotę i co to znaczy, gdy powiemy o sobie w liczbie mnogiej: „POLACY”?
Do tych pojęć później mogli się odwoływać następni władcy, począwszy od pierwszego polskiego króla od czasów Bolesława Śmiałego, czy Przemysła II, a dochodząc do takich postaci, jak Jan III Sobieski. Wizerunki Matki Bożej na piersiach pancerzy husarskich pod Chocimiem i Wiedniem – to bezpośredni skutek mądrych posunięć Jakuba Świnki.
Arcybiskup wiedział, że spoiwem małych społeczności jest kościół. Kościół jako miejsce. Świątynia stanowiąca centrum świata wspólnoty. W uchwałach synodu czytamy: „Nadto, ażeby wierni nie omijali kościołów swoich, zwłaszcza gdy chodzi o wybór miejsca, gdzie będą pochowani, lecz aby właśnie przywiązywać do tych kościołów, postanawiamy i ściśle przestrzegać polecamy zapisywać dobrodziejstwa i imiona dobrodziejów każdego kościoła i po nauce publicznie odczytywać, tak aby za nich osobną odmówiono modlitwę. Dzień śmierci ich zaznaczać w księgach i na ścianach obok grobów. Rocznicę śmierci przypominać obecnym i na obrzędy żałobne za nich wzywać”.
Kiedyś, gdy Polska wykuwała się spośród dziejowej zawieruchy, wspaniały pasterz narodu wiódł nas ku szczęśliwemu przeznaczeniu. I wskazywał proste rozwiązania. Teraz Europa stoi wobec nowych zagrożeń. Muzułmańskie hordy dyszą nienawiścią. Jak się bronić? Może lepiej, zamiast wieszać bezrefleksyjnie na szyi tabliczkę z napisem „Je suis Charlie”, spróbować odpowiedzieć sobie na zasadnicze pytanie – co dla mnie znaczy, że jestem Polakiem? Wtedy wystarczyłoby wznieść w górę napis „Je suis polonais”. I to byłby najlepszy protest.
Nie trzeba wielkich twierdz. Nie trzeba Trembowli i heroicznych postaw małżeństwa Chrzanowskich, którzy bronili zamku przed wielką armią turecką w 1675 r. Choć być może przyjdzie czas, że trzeba będzie się wykazać wielką odwagą. Na razie wróćmy do kilku starych prawd. Tych z wieku XIII. I nie psioczmy na księży, że na koniec mszy św. czytają nazwiska tych, którzy we wsi dali ofiarę na nową dzwonnicę. Tak czyniono w Polsce od wieków. Dzięki temu, m.in. jesteśmy razem, jesteśmy jednym narodem. A tamte dzwonnice, kościoły, kaplice stoją przecież do dzisiaj i służą kolejnym pokoleniom. Mimo że wokół wyrosły nowoczesne bloki, to stare budowle wzniesione przez naszych przodków są niezwykłym symbolem ciągłości narodu, dziedzictwem historii Rzeczypospolitej.
Dlatego z przyjemnością idę na mszę do mojego parafialnego kościoła przy placu Szembeka na warszawskim Grochowie. Wiem, że powstał w miejscu, w którym Polacy bili się z Rosjanami. Wiem, że najpierw był tu tylko skromny drewniany krzyż, pod którym gromadzili się mieszkańcy Warszawy, by oddać hołd bohaterom listopadowej insurekcji. Dlatego wzruszam się, gdy ksiądz proboszcz dziękuje wiernym za wsparcie w remoncie, gdy cieszy się, że teraz będzie ładny kolor ścian, gdy wskazuje, ile już razem zrobiliśmy, a ile jeszcze nas czeka. Nas. Jestem częścią tego kościoła i Kościoła. Stoję w ławce i ściskam dłonie tym, co za mną, obok mnie, przede mną. Pokój z Tobą – mówię. Pokój z Tobą Polaku, Pokój z Tobą, chociaż widzę Cię tylko teraz. Może jedyny raz w życiu. Ale ściskam Twoją rękę i uśmiecham się do Ciebie. Przyprowadziła nas tutaj wiara w jeden cel. By żyć miłością, jak nam wskazał Jezus Chrystus.
Stoję więc na mszy w wielkiej grupie Polaków. Modlimy się, jak modlili się nasi dawno zmarli przodkowie. Mówimy – „Ojcze nasz…”. Ojcze nas wszystkich, Ojcze Polskiego Narodu. Mając jednego Ojca i posłuszni jego słowom stajemy się silni.
Mamy świadomość ziemi, na której stoimy. Wiemy, co znaczą ściany świątyni. A gdy następuje podniesienie, słyszymy dzwonek. Klękamy. Tak, jak klękali wszyscy ludzie podczas synodu w Łęczycy roku Pańskiego 1285. Tak samo, jak oni, wpatruję się we wzniesione ręce kapłana. I w Prawdę, którą delikatnie trzyma w dłoniach.
[Gazeta Polska, nr 3/2015]
MINĘŁO równo sześćset lat od wydarzenia, które stało się symbolem, jednym z kamieni węgielnych położonych pod potęgę Rzeczypospolitej i jednocześnie widomym znakiem niezwykłej myśli politycznej Jagiellonów wyprzedzającej swoją epokę. W niewielkiej miejscowości nad Bugiem, w Horodle, dnia 2 października roku Pańskiego 1413 podpisano unię. Ten państwowotwórczy dokument opatrzony dziesiątkami pieczęci cementował Polskę i Litwę. Polska szlachta przyjęła pod swoje znaki herbowe litewskich bojarów katolickich. Dzięki temu politycznemu „małżeństwu” Litwa uzyskała m.in. gwarancję dość niezależnego bytu. Już zresztą sama treść porozumienia zawartego w Horodle była czymś wyjątkowym – została napisana pięknym, literackim językiem i co najważniejsze, odnosiła się także do wartości duchowych. Jako podstawę przyszłego bytu państwowego uznała bowiem najgłębsze ewangeliczne prawdy. Fundamentem nowego bytu państwowego miała stać się… Miłość.
Pisał o unii Karol Szajnocha – „Szczęśliwe spółdziałanie różnych pobudek zamieniło tę bezprzykładną unię narodów w tym bliższą unię rodzin i ludzi”.
Poza oczywistym sensem politycznym miała ona również znaczenie kulturowe i religijne. Zwycięstwo grunwaldzkie nie przyniosło efektów, jakich można było po takiej wiktorii oczekiwać. Zakon krzyżacki nadal widział w Litwie i Żmudzi swój teren wpływów – pole do prowadzenia ciągłej krucjaty i szerzenia chrześcijaństwa za pomocą miecza, knuta i pochodni. Horodło stawało Krzyżakom trudną do przełknięcia kością w gardle. Polska wyrastała bowiem na ośrodek krzewienia kultury cywilizacji zachodniej, więc zakon, który legitymizował się tym samym czuł, że traci w tej części Europy rację bytu.
„Kierowała się Polska w tej mierze powszechnym natchnieniem katolickiego Zachodu, któremu właściwa ówczesnemu stanowi rycerskiemu ochota do upowszechniania swoich obyczajów i trybu życia posłużyła za nader silną dźwignię oświaty, uobyczajnienia i uszlachetnienia ludzkości” – tak pióro dziewiętnastowiecznego historyka opisywało nasze ówczesne dążenia.
Rzeczpospolita stała się po Horodle świadomym graczem w świecie idei i wartości. Jagiełło wiedział, że liczy się nie tylko miecz, ale i siła moralna. Właśnie owa siła spowodowała furię Krzyżaków. I doprowadziła do kolejnego, tym razem czysto propagandowego, konfliktu. Rozegrał się on w najbardziej „medialnym” miejscu owych czasów – na soborze powszechnym w Konstancji, który rozpoczął się w roku 1414.
W trakcie walki intelektualnej w „Kostnicy” (jak dawniej zwali Konstancję niektórzy historycy), działy się rzeczy, które z największą radością pokazałaby każda telewizja, gdyby tylko wtedy istniała.
Strona polska starła się z Krzyżakami w pokazowym procesie mającym rozstrzygnąć, kto ma rację, jeśli chodzi o sposób ewangelizowania pogan. Wynajęci przez zakon „mistrzowie słowa” rozpętali straszliwą, oszczerczą kampanię wobec Polaków. Kampanię, która miała zdyskredytować polskiego króla i duchowieństwo. Na widownię wkroczył błyskotliwy dominikanin Jan Falkenberg. I natychmiast rozpoczął atak. Po drugiej stronie sali słuchali go z zaciętymi minami polscy biskupi.
W związku z aferami pedofilskimi trwa obecnie zmasowany atak na polski Kościół. To prawda, że zacna instytucja nie wykazała się odpowiednio wcześnie zdecydowanym działaniem. Jest także czymś niepodważalnie fundamentalnym, że krzywdzenia dzieci nie można próbować relatywizować czy usprawiedliwiać. Jednak w imię natychmiastowego znalezienia winnego, rozszalała nagonka rzuciła się na cały polski Kościół, a w szczególności, po niefortunnej wypowiedzi, na arcybiskupa Michalika. Jego wrocławskie kazanie zostało przedstawione jako próba zrzucania winy na dzieci. Tymczasem trzeba naprawdę dużo złej woli, żeby taki sens owej homilii przypisać. Arcybiskup wyraźnie potępił pedofilów. I jednocześnie wezwał do tego, by przyjrzeć się, jaki jest klimat czasów, w których żyjemy. Czasów, które sprzyjają rozwiązłości i lekkości obyczajów – zalew pornografii, upadek autorytetów, słaba pozycja nauczycieli, fatalna kondycja polskiej rodziny i wreszcie tzw. filozofia gender. Od wielu lat ten niby nowoczesny model życia, płynący ze strony zlaicyzowanych, wyhodowanych na socjalistycznym gruncie społeczeństw bazuje na podobnych hasłach: „wszystko ci wolno”, „nie ma norm”, „nie istnieją obyczaje i dawne wartości”, „nie ma zasad”. Wolność stała się Samowolą. W takim świecie, w sensie moralnym, żyje coraz więcej ludzi. I ten świat stanowi idealną pożywkę dla zła. Jeśli więc chcemy naprawdę walczyć z pedofilią – to poza karaniem sprawców powinniśmy zająć się moralną odbudową świata. Winniśmy zacząć na powrót chrystianizować Polskę.
Czy nie tak należy zrozumieć sens słów księdza arcybiskupa?
Jednak większość mediów tzw. mainstreamu chóralnie zaczęła atakować abp. Michalika, tworząc oskarżycielską antykościelną symfonię. Kazanie – o zgrozo – komentują m.in. takie postaci jak pan Anna Grodzka, człowiek który ma nauczać młodzież seksualności na specjalnych zajęciach. Stworzono jeden wielki paszkwil.
Paszkwil – zjadliwy atak na przeciwnika, w którym nie przestrzega się żadnych reguł – zawsze przecież przynosi dużo politycznych zysków. Nawet jeżeli jest zbudowany na kłamstwie.
Na sobór w Konstancji pojechał arcybiskup Mikołaj Trąba, były podkanclerzy króla, któremu władca ufał i który zajmował się także polityką wawelskiego dworu. Arcybiskup stał na czele niezwykłego orszaku złożonego z ośmiuset koni, wielu wozów, strojnego i okazałego na tyle, by pokazać splendor nowo powstałego polsko–litewskiego państwa. W orszaku jechali również biskup poznański Jakub Łaskarz, słynny rycerz Zawisza Czarny oraz rektor krakowskiego uniwersytetu Paweł z Brudzewa, zwany Pawłem Włodkowicem. Ten ostatni miał się stać głównym obrońcą polskiej sprawy i oskarżycielem krzyżackich poczynań. Po bitwie grunwaldzkiej przyszedł czas na batalię intelektualną.
Należy zdać sobie sprawę z rangi soboru – było to bez wątpienia wydarzenie ogniskujące na sobie uwagę całego ówczesnego świata chrześcijańskiego. Europa zamarła przyglądając się wydarzeniom soborowym, na jego czas ustały wojny, a doniesienia z obrad rozpalały umysły na wszystkich dworach.
Najbardziej istotnym problemem była kwestia zakończenia schizmy papieskiej. W owym czasie było jednocześnie aż trzech papieży, o różnej proweniencji: rzymski, awinioński i pizański. Aby zakończyć spory, wybrano w Konstancji nowego biskupa Rzymu – Marcina V Po drugie ustalono wyższość soboru nad papieżem. Poza tym zajmowano się wieloma innymi sprawami, z których każda stanowiła odrębny wątek, ciągnący się często przez kilka lat – jak choćby proces Jana Husa, spalonego w końcu na stosie. Na marginesie – Kościół jedynie obłożył Husa anatemą i wykluczył ze swojego „ciała”. Wyrok skazujący na spalenie został wydany przez urząd cywilny.
Do Konstancji przybyły bardzo liczne delegacje. Setki biskupów, patriarchów, tysiące duchownych. Byli monarchowie i książęta. Zjechały nawet poselstwa z Azji i Afryki. Wszystkie ówczesne uniwersytety wysłały swoich delegatów, a zatem, jak pisał Feliks Koneczny, był sobór „wielkim kongresem politycznym i największym zjazdem naukowym, jaki kiedykolwiek widziano”.
Właśnie tam, przed oczami całego świata, rozegrał się pojedynek – z jednej strony stanął krakowski rektor Paweł Włodkowic. Z drugiej dominikanin Jan Falkenberg. Zakon Najświętszej Marii Panny chciał zdezawuować państwo polsko–litewskie, a Polacy starali się dowieść, że Krzyżacy w imię Znaku Zmartwychwstałego dokonują zbrodni.
Włodkowic wystąpił z przygotowanym uprzednio dziełem „O papieskiej i cesarskiej władzy względem niewiernych”. W genialnie napisanym traktacie twierdził że „Przyjęli Polacy do siebie Krzyżaków, żeby im tarczą byli, a oni drapieżcy w bicz się zamienili”. Jego słowa były świadectwem nie tylko wielkiej umysłowości, przenikliwości, ale także talentu pisarskiego i retorycznego: „Nowe i niesłychane jest owe kaznodziejstwo, które rózgami wymusza wiarę. Nie uważa się za posiadacza wiary Chrystusowej tego, który do chrztu chrześcijańskiego nie dobrowolnie lecz siłą został zmuszony przystąpić… nikogo do wiary nie wolno przymuszać… Przymusowa służba nie podoba się Bogu, ponieważ dobrego słowa, a nie srogości winni używać ci, którzy drugich mają nawracać.”. Akapit dalej czytamy: „Pod pozorem pobożności nie wolno czynić rzeczy niebożnych. Ci wszyscy, którzy dobrowolnie okazują pomoc zakonowi krzyżackiemu w zwalczaniu spokojnych pogan, nie są wolni od grzechu śmiertelnego; nie okazuje bowiem pomocy, kto pomaga do grzechu”.
Podkreślał także, że chociaż przybył na sobór wraz z polską delegacją i jest Polakiem, to działał „nie jako ambasador króla Polski, ale jakouczony”.
Wywód Włodkowica był genialny. Falkenberg i Krzyżacy zostali rozniesieni w proch świetną argumentacją, powoływaniem się na odpowiednie cytaty z Ewangelii, na prawa cesarskie i papieskie. A gdy próbowali jeszcze wszystko podważyć, oskarżając o kłamstwa, wtedy Polacy sprowadzili ze Żmudzi. dowód. Przedstawili soborowi kilkudziesięciu Żmudzinów, którzy opowiedzieli, jakto byli „ewangelizowani” przez Zakon.
Zdawało się, że Krzyżacy ponieśli porażkę. Jednak papież unikał wydania jednoznacznego werdyktu, powiązania polityczne miały swoją moc. Jan Falkenberg wyjechał na jakiś czas do Paryża. Tam uruchomił inną broń. Paszkwil. Zamiast obsmarowywać polski Kościół i polskiegokróla bezpośrednio wobec soboru, napisał niewielkie dziełko, które nazwał „Satyra”. I puścił je, by krążyło po Europie.
Był to jeden wielki i pełen jadu atak na Polskę. Pozbawiony jakichkolwiek podstaw. Stek kłamstw. Falkenberg namawiał Europejczyków, by natychmiast porzucili swoje zajęcia i udali się na krucjatę przeciwko Polakom. Pisał, że są poganami, którzy czczą bożka, zwanego Jagiełło, i że są to „psy bezwstydne, którzy wrócili do odmętu niewiary”.
Falkenberg twierdził też, że „niewątpliwie grozi Kościołowi ze strony Polaków i ich króla niebezpieczeństwo, bardziej więc godne zasługi jest zabijać Polaków niż pogan”. Dalej zaś namawiał do tego, by Polaków zabijać, dostojników czy książęta wieszać na szubienicach, a za to wszystko czekać będzie zbawienie wiekuiste.
Nienawiść i wściekłość Falkenberga oraz Krzyżaków była kierowana przede wszystkim w stronę dwóch środowisk – polskich hierarchów kościelnych, ponieważ byli ostoją myśli polskiej, oraz polskich uczonych, którzy swoim autorytetem naukowym wspierali ideę wielkości polskiego państwa. I jedni, i drudzy wierzyli, że zrodziła się nowa jakość. Nowa myśl państwowa. Budowana na fundamencie, jakiego nie znała jeszcze ówczesna Europa. Wolności. Rozumianej bardzo nowocześnie i bardzo pięknie. Takiej wolności, która opiera się na Prawdzie, Miłości i Bożych Prawach.
Na szczęście z paszkwilem rozprawił się bez trudu Włodkowic udowadniając papieżowi, że „Satyra” Falkenberga to kolejny dowód na brudne metody państwa zakonnego.
Krzyżacy przestraszyli się konsekwencji i zaczęli się ze wszystkiego wycofywać. Oświadczyli nawet, że nie mają z tym pismem nic wspólnego i zrzucili całą winę na… Falkenberga. Dominikanin był wściekły – po czarnej robocie czuł się wystawiony do wiatru. Wyrokiem papieskim spędził wiele lat w odosobnieniu.
Polska Jagiellonów tryumfowała. A Paweł Włodkowic stał się wzorem dla tych uczonych, którzy swoje umiejętności wykorzystują dla dobra Narodu. Biskup i rektor wracali z Konstancji jako zwycięzcy.
Minęło lat sześćset. Dawno już Historia zmiotła Krzyżaków. Na arenę dziejów wkraczali potem Prusacy, Rosjanie, bolszewicy, Niemcy ze swastykami na hełmach. I oni także opluwali i niszczyli polskich naukowców oraz polskich hierarchów. Kardynał Wyszyński modlił się zza krat o Wolną Polskę. Popiełuszko oddał swoje życie za mówienie Prawdy. Dzięki nim ta Wielka Polska, ta Rzeczpospolita Narodów, ale też Rzeczpospolita Serc, Rzeczpospolita Umysłów ciągle istnieje.
I ciągle musi się zmagać. Bić. Gdy usiłuje dochodzić do Prawdy. Jak ci naukowcy, którzy ciągle trwają przy Antonim Macierewiczu – wyśmiewani i ignorowani. Jak hierarchowie Kościoła, którzy odważnie mówią o tym, że świat należy zmieniać. Że trzeba go chrystianizować.
Oni wszyscy są potomkami Włodkowica i arcybiskupa Mikołaja Trąby. Noszą w sobie ten jagielloński pierwiastek ducha, zrodzony niegdyś w Horodle.
W 1903 roku Feliks Koneczny tak pisał pointując zmagania Włodkowica i Trąby z Falkenbergiem: „Nie brakło ochotnych do usłuchania rad Falkenberga, ale Polak wtedy bronić się umiał, a moralność w Europie stała jeszcze na tyle wysoko, że publicznie przynajmniej nikt Falkenbergowi nie śmiał przyklasnąć, podczas gdy dzisiaj… siedzą tacy Falkenbergowie na profesorskich katedrach!”.
[Gazeta Polska, nr 43/2013]
JEŚLI przyjrzeć się husarskim zbrojom wystawionym na Wawelu czy w zbiorach Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, to najpierw rzuca się w oczy to, co polski rycerz miał na napierśniku. Po prawej stronie widać krzyż maltański wpisany w koło, po lewej zaś, tam gdzie pod blachą spało serce wojownika, medalion z Matką Boską. „Bogarodzica, dziewica, Bogiem sławiena Maryja” śpiewali rycerze na polach Grunwaldu, mając Ją nie tylko na ustach, ale też w sercach, głowach, myślach i uczynkach. Dla husarii ów medalion był symbolem nie tylko ochrony, ale i kierunku wszelkich działań. Maryja ma na nim dłonie złożone do modlitwy, stopy opiera na półksiężycu. Tymczasem zupełnie inny półksiężyc tylekroć widzieli chrześcijanie mordowani przez wyznawców Allaha. Polska była naznaczona wschodnim, azjatyckim okrucieństwem, poczynając od najazdów tatarskich wieku trzynastego. Wtedy po raz pierwszy staliśmy się przedmurzem chrześcijaństwa za sprawą bohaterskiej postawy księcia Henryka Pobożnego, męczennika za wiarę. Pobożny został ścięty w obozie wodza mongolskiego, ponieważ nie zgodził się oddać hołdu martwemu ciału jednego z tatarskich przywódców. Kiedy jego głowę zatkniętą na pice pokazywano mieszkańcom Legnicy, by osłabić ich bojowego ducha, ci odkrzyknęli, że takich rycerzy, jak Henryk, jest w Polsce dużo więcej. Okrucieństwo i pogarda wobec życia ludzkiego, potworne tortury, obcinanie głów i jasyr liczony w setkach tysięcy – były przez długie wieki symbolem islamu zagrażającego całej Europie. Teraz znów jesteśmy tego świadkami, zaś dzisiejsze metody działania wyznawców Mahometa są takie same jak setki lat temu: obcinanie głów, mordowanie poprzez wymyślne techniki, a wreszcie masowe zabójstwa, które coraz częściej wstrząsają tzw. cywilizowanym światem. W Tunezji młody dziedzic osmańskich tradycji szedł brzegiem morza trzymając w ręku karabin Kałasznikowa i bez emocji strzelał do bezbronnych ludzi. Był jak janczar wychowany i wyuczony tylko w jednym celu – aby napinać cięciwę łuku i posyłać strzały, jedna za drugą, w stronę niewiernych. Opisy rzezi dokonywanych w wieku XVII przez muzułmanów z osmańskiej Porty mogłyby karmić i ożywiać wyobraźnię dzisiejszych wojowników islamu. I pewnie to robią, gdyż ich metody w niczym nie odbiegają od tamtych. Tymczasem Europa i Stany Zjednoczone pogrążają się w autodestrukcji kulturowej, rugując to, co zawsze było naszą siłą: oparcie w łacińskich, chrześcijańskich korzeniach cywilizacyjnych. Gdyby te wszystkie wartości próbować jakoś zebrać, opisać, włożyć w jedną definicję – wystarczyłoby napisać jedno słowo… BÓG. Ale przecież i sułtan osmański wysyłający armię pod Wiedeń w roku 1683 wykrzykiwał w swoich pysznych eksklamacjach o Bogu. Tyle że nasz, chrześcijański Bóg przekazał ludziom naukę opartą na przykazaniach starotestamentalnych oraz tych stanowiących najwyższe dopełnienie i wypełnienie – przykazaniach Chrystusowych, które streścić można znowu jednym słowem – Miłość. Natomiast Boga muzułmanów sprowadzić można także do jednego słowa – Wojna.
Kiedy w pamiętnym roku odsieczy wiedeńskiej doszło pod austriacką stolicą do walki między wojskami sprzymierzonych Austriaków, Niemców i Polaków pod wodzą Jana III Sobieskiego a turecką hordą wspieraną tatarskimi posiłkami, to główną osią sporu była kwestia wiary. Myśmy wierzyli w naszego Boga, Turcy w swojego. Myśmy szli pod sztandarem Boga Miłości. Oni pod sztandarem Boga Wojny. Znaleźli Go. Przegrali.
Co jednak stanowiło największą siłę polskich wojsk, które pod Wiedniem rozniosły w puch potomków Osmana?
Można by wymieniać wiele czynników, które tworzyły dobrego husarza. Można by pisać o tym, ile pieniędzy trzeba było, aby jeden towarzysz husarski wystawił swój poczet, sfinansował zbroje, kopie, konie, kirysy, szable, koncerze, proporce i czeladź. To zresztą doskonale robią historycy specjalizujący się w temacie husarii, z ich niekwestionowanym „hetmanem”, dr. Radosławem Sikorą na czele. Można by rozwodzić się nad talentami czysto wojskowymi, wyszkoleniem, dyscypliną czy sposobem podejmowania walki. To także świadczy o pięknie polskiego ducha wojennego. Same komendy i sposób podchodzenia husarii do szarży budzą przecież zachwyt. Oto rotmistrz krzyczy, by towarzysze i pocztowi się „uciszyli”, a potem nakazuje brać szable „na temblaki”, czyli przywiązać broń białą do nadgarstków. A gdy husaria zbliża się do wroga, to jedzie „małym kłuskiem”, czyli powoli, nadciągając na wroga z wolna, jak zbliżająca się, ciemna chmura gradowa z powiewającymi nad lasem kopii proporcami. A następnie idzie komenda, by opuścić kopie. Te zwisają na „pół końskiego ucha” i wsparte w specjalnym „toku”, trzymane przez jeźdźca, długie czasem na ponad pięć metrów mierzą ostrzem w stronę wrogiej linii. Ale i wtedy jeszcze husaria nie pędzi, nie gna w stronę przeciwnika. Czeka na jego salwę. Dopiero, gdy ta nastąpi, rycerze ruszą ławą w bój. Czy jednak zrobią to jak bezwładna chmara, co powiela tak chętnie polski film? Nie, pójdą równo obok siebie, stopa stopę, noga w nogę, koń koło konia, jak ława, jak równy, galopujący, opancerzony mur najeżony kopiami, furkoczący proporcami, świszczący piórami doczepionymi do pleców pocztowej czeladzi, szemrzący futrem wilków czy niedźwiedzi u „pocztowych” oraz lampartów lub tygrysów pośród „kompaniji” czyli towarzyszy. Jedna z komend wydawanych przed szarżą nakazywała, by rota stanęła „kolano w kolano”. Ten zwarty szyk porównać można do spartańskiej falangi, w której jeden wojownik osłaniał drugiego swoją tarczą i poprzez zaufanie do siebie nawzajem tworzyli łańcuch siły militarnej, niezwykle trudny do przerwania. Tak więc owo zaufanie było jedną z cech polskiego husarza – zaufanie budujące odwagę. Ufaj Bogu, ufaj swemu dowódcy, ufaj swym towarzyszom po lewej i po prawej stronie. Razem stanowicie siłę. Każdy element jest potrzebny. Można by więc długo rozpatrywać to wszystko, co tworzyło husarskiego wojownika. Ale ponad tym, ponad zbroją, rynsztunkiem czy wyszkoleniem górowała jedna rzecz. Ta, którą uosabiały symbole zaklęte w mosiężnych medalionach na napierśnikach husarskich – Krzyż i Matka Boża. Była to wiara w Boga.
Dla wielu pokoleń Polaków oczywisty był fakt, iż Jan III Sobieski zwycięstwo wiedeńskie w sposób jak najbardziej dosadny zawdzięczał boskiej opiece, że po prostu je wraz z narodem wymodlił. Dzisiaj nadal jest dla wszystkim jasne, że król wraz z sojusznikami z Austrii i Niemiec uchronił chrześcijański świat przed tureckim zagrożeniem. Pamięta się wciąż słowa, jakie przekazał papieżowi Innocentemu XI, parafrazując cezariańskie powiedzonko i pisząc – „Venimus, vidimus, Deus vicit” („Przybyliśmy, zobaczyliśmy, Bóg zwyciężył”). Jednak już rzadziej wspomina się to, że Sobieski modlił się przed, w trakcie i po wyprawie. Duchowy, religijny kontekst jest często spychany na plan dalszy. Zresztą, cóż się dziwić – kolejne okrągłe rocznice bitwy wiedeńskiej były obchodzone w warunkach braku niepodległości, zaś my musieliśmy się zmagać z propagandą obcych państw, które usiłowały w ogóle pominąć udział Polaków w tej bitwie, zminimalizować go, albo ośmieszyć (łącznie z wersją mówiącą, że Turcy uciekli na sam widok armii chrześcijańskiej). Gdy mijała na przykład rocznica setna, w Austrii odbyły się wielkie uroczystości, procesje, nabożeństwa… W ich trakcie o naszym królu i husarii nie wspomniano w ogóle! Tak jakby Polaków pod Wiedniem nie było! Rzecz była prosta – dwór wiedeński właśnie konsumował ukradzioną nam w I rozbiorze część państwa. W wieku XIX było tym trudniej, a odpowiednią rangę miały dopiero obchody 250. rocznicy, w odrodzonej Polsce. Za PRL–u świętowano trzechsetlecie wiktorii, organizując uroczystości w Krakowie, ale w tym wszystkim, z powodów oczywistych zaginął gdzieś Bóg i katolicka wiara. W filmie fabularnym, jaki wówczas nakręcono, posłaniec królewski Dupont zmierza z listem o zwycięstwie i strzemieniem wezyra do Marysieńki. W pamiętniku swoim Dupont opisał to tak: „Choć była dopiero siódma rano, królowa już klęczała przed ołtarzem. Gdy tylko mnie spostrzegła, niepewna jaką wieść jej przynoszę, krzyknęła głośno, aż się echo rozległo w kościele. Gdy przekazałem jej nowiny, rzuciła się na ziemię przed ołtarzem i pozostała tak przez kilka chwil. Następnie wysłuchała mszy, którą ksiądz akurat rozpoczynał w chwili, gdy wchodziłem do kościoła. (…) Oddałem jej też strzemię wezyra, które od razu kazała przywiesić u stóp krucyfiksu, gdzie też wisi po dziś dzień”. W filmie ta scena rozgrywa się w zamkowej komnacie, zaś Anna Dymna w chwili wejścia pana Dupont nie modli się, tylko spogląda w okno. Potem z wielkim talentem – owszem – odgrywa wzruszenie czytając karteczkę od króla z tekstem: „Ten, którego noga była w tym strzemieniu, za łaską Boga został zwyciężony”. Jednak zmiana kościoła na komnatę jest symboliczna – zaś zlaicyzowanie przestrzeni pamięci historycznej, dokonywane przez propagandę PRL trwa do dzisiaj. Proporcje nie zostały przywrócone.
Trzeba więc przypominać, jaki był początek i fundament zwycięstwa w odsieczy wiedeńskiej roku 1683. Otóż od chwili, gdy w lipcu zaczęło się oblężenie austriackiej stolicy i od czasu, gdy przybył posłaniec do króla z prośbą o pomoc, Jan III Sobieski zaczął szykować się do wojny. Robił to w dwóch wymiarach. Pierwszym było gromadzenie wojska i uzbrojenia. Drugim – równie ważnym – przygotowanie duchowe, które osiągnęło wymiary ogólnonarodowej modlitwy. Już w drodze z Warszawy do Krakowa król zatrzymał się w Częstochowie, by w klasztorze na Jasnej Górze upraszać u Matki Bożej potrzebnych łask. Otrzymał też specjalne błogosławieństwo od ojców paulinów. Potem, gdy tylko stanął w dawnej siedzibie władców polskich, rozpoczął prawdziwą pielgrzymkę po kościołach krakowskich. Ta duchowa wędrówka była skupiona wokół relikwii świętych oraz wizerunków maryjnych. I tak 10 sierpnia król wziął udział w specjalnej, podniosłej mszy świętej celebrowanej przez nuncjusza papieskiego Pallaviciniego, któremu asystowało kilku biskupów. Podczas nabożeństwa modlił się przed grobem św. Stanisława i przy trumience z relikwiami św. Szymona z Lipnicy. Następnie, wraz z Marysieńką, odbyli rodzaj pieszej pielgrzymki krakowskiej, idąc od świątyni do świątyni. Zaczęli od kościoła św. Piotra i Pawła, gdzie upraszali łask przed relikwiami św. Stanisława Kostki, potem modlili się u Dominikanów przed grobem św. Jacka, następnie u Franciszkanów prosząc o wstawiennictwo błogosławioną Salomeę i u grobu św. Jana Kantego w kolegiacie św. Anny. Na koniec oboje padli na kolana w kościele Mariackim. Śpiewały dwa, specjalnie opłacone chóry, a królewska para zmówiła przed obrazem Matki Bożej litanię. Wręczono także Sobieskiemu tarczę ochronną, wierząc, że specjalny Boży Puklerz jest nam potrzebny, by obronić świat przed islamskim zagrożeniem. Ta „wróżebna tarcza” wyobrażała zwycięstwo Konstantyna nad Maksencjuszem w roku 312. Pisał o niej Jan Gawiński w dziełku z 1680 roku zatytułowanym „Cipoeus Chrstianitatis to jest tarcz Chrześcijaństwa z cudownem na niej panów chrześcijańskich na wojnę przeciwko nieprzyjaciołom Krzyża św.”. A potem był dzień 15 sierpnia. Święto Wniebowzięcia Maryi. Tego dnia modlił się król w kościele Karmelitów na Piasku pod cudownym obrazem Matki Bożej Piaskowej. Stąd wyruszył na Wiedeń, zostawiając za sobą rozmodlony Kraków, rozmodloną Polskę. Nie da się nie zauważyć koincydencji dat i wydarzeń. Tak jak Warszawa w 1920 roku, tak Kraków w roku 1683 był miastem gorącej modlitwy – odprawiano mszę za mszą, modlono się bez wytchnienia w każdej świątyni, chodzono w uroczystych procesjach, klęczano z różańcami w dłoniach pod cudownymi obrazami. Gdy król jechał pod Wiedeń, tak jak skrzydła husarskie na półzbrojach, tak ducha mu dodawała ta wielka, wzmożona modlitwa.
Podobnie było i na polu bitwy. Tuż przed tym, gdy 12 września polskie prawe skrzydło miało się przedrzeć na swoje pozycje, a potem szykować do ataku, Jan III wziął udział w odprawionej jeszcze przed świtaniem mszy świętej. Odbyła się ona w spalonej dopiero co przez pohańców świątyni. Niejako na gruzach, w zgliszczach i popiołach, Sobieski ukląkł, by przyjąć Ciało Chrystusa. Wyciągnął także relikwię Krzyża Św. i z jej siły czerpał moc dla swojej armii… Wiedział o tym papież Innocenty, który już po bitwie powiedział: „Poznajmy i chciejmy uznać dzieło prawicy Najwyższego, który dokonał wielkiego czynu w Izraelu i wysłuchał próśb, zanoszonych do Niego. Albowiem najdroższego syna w Chrystusie, cesarza Leopolda, całe rzymskie imperium i miasto Wiedeń ginące, uratował najdroższy również syn nasz w Chrystusie Jan król Polski, którego słynnego z dzielności w wojnach oraz innych przesławnych książąt, uczestników w tym tak wielkim zwycięstwie, nie przestaniemy nigdy obsypywać najzupełniej zasłużonymi pochwałami. Jeden jest bowiem tylko Jan król Polski, odznaczający się podziwienia godną pobożnością i troskliwością o dobro religii katolickiej i całego świata chrześcijańskiego, przybył z odsieczą, i z chwałą imienia swego, główną chorągiew, którą zerwał ze szczytu namiotu wielkiego wezyra, nam przysłał”.
Jak pisze Radosław Sikora, polska husaria przed bitwą zwyczajowo śpiewała pieśni religijne, w tym maryjne, takie jak „Gloriosa”. Wyznawcy Allaha pędzili do boju, krzycząc swoje „ałłaaa, ałłaaa”. Natomiast nasi rycerze z orlimi pióry na plecach wznosili okrzyk bojowy, którym było jedno słowo… „Jezus!”. Mając w sercach i w myślach „Jezus” opuszczali kopie. Szepcząc do siebie „Jezus” przyśpieszali konie, wpadali w cwał. Huk kopyt narastał, w górę leciały grudy ziemi. Łopotały biało–czerwone proporce. Głowy pochylały się w pędzie. Na kirysach błyszczały Krzyż i Matka Boska. „Per Crucem et Mariam ad Victoriam”! Jezus w sercach! I tym wszystkim – potęgą ducha i stali, potęgą Bożą uderzali w wyznawców Allaha.
Gdzież ta siła obecnie? Co z nią robi Europa? Oto we Francji kościoły katolickie mają być wykupione przez muzułmanów. Na ich szczytach, na wieżach, zawisną symbole islamu. To jest już dokonujące się zwycięstwo. Poprzez europejską słabość. Przez niszczenie głównej naszej siły – siły moralnej płynącej z oparcia w Bogu. Bez Boga nie ma pancerzy, nie ma kirysów, nie ma koncerzy. Jest pustka duchowa. Pustką nie można przeciwstawiać się złu.
[wSieci, nr 27/2015]
KRÓL uciekł nocą z 18 na 19 czerwca 1574 roku. W swojej komnacie zostawił kilka listów „pożegnalnych”. Towarzyszyło mu czterech najbardziej zaufanych ludzi ze świty: oficer gwardii Mikołaj de Larchant, nadworny lekarz Marc Miron, oraz panowie de Souvre i du Halde. Wymknęli się wszyscy przez boczną furtę nad brzeg Wisły, a stamtąd pognali w stronę Zwierzyńca. Przy opuszczonej kaplicy czekały na nich konie. Potem jednak błąkali się długo po ciemnym lesie. W końcu natknęli się na oddaloną od ludzkich siedzib chatkę, w której mieszkał ubogi drwal. Nieborak nie mógł uwierzyć, że widzi przed sobą polskiego króla, notabene mógł tego prostego człowieka zmylić wygląd Najjaśniejszego Majestatu, jeśli uwzględnić kolczyki w uszach, oraz to że król najwyraźniej przed kimś umyka. Ale gdy wręczono drwalowi do ręki złoto, przestał się dziwować i zgodził być im za przewodnika.
Tymczasem za władcą ruszyła pogoń, Polacy starali się schwytać uciekającego monarchę. Gdy podkomorzy krakowski Jan Tęczyński wjechał do Oświęcimia, Francuzi wymknęli się właśnie z drugiej strony miasteczka, a po przejechaniu przez most na Wiśle znaleźli się na ziemi śląskiej. Natychmiast porąbali przeprawę siekierami. Fragmenty mostu runęły do wody. W tejże chwili na polskim brzegu pojawił się starosta oświęcimski. Widząc, co się stało, zrzucił ubranie, wskoczył w nurt rzeki i płynąc nagusieńki wołał: „Serenissima Majestas, cur fugis?”. Do dziś nie wiadomo zresztą, w jakim języku krzyczał za władcą. Niektórzy podają polską wersję „Najjaśniejszy panie, czemu uciekasz?”. Właściwie to wszystko jedno – Henryk Walezy słabo znał łacinę, trochę mówił po włosku, a polszczyzny nie rozumiał ni w ząb. Pewnie dlatego staroście nie odpowiedział.
Nie wiem, czemu przypomniał mi się ów zabawny, nadwiślański epizod w chwili „wielkiego tryumfu” polskiej dyplomacji, kiedy w Polsce wybuchł entuzjazm związany z wyborem Donalda Tuska na Najjaśniejszego Pana Europy. „Najjaśniejszy panie, czemu uciekasz?” – zapisało się w historii Polski i okazuje się, że podobnie jak wiele innych bonmotów, może okazać się niezwykle aktualne także dzisiaj.
Z osobą Walezego związane jest również inne zdanie, które powiedział do niego Polak w paryskiej katedrze Notre–Dame. Było to wtedy, gdy odbyła się elekcja i wybrano Francuza na króla, odrzucając zresztą tak „zacnego” kandydata do naszej korony, jak car Iwan Groźny. Do Paryża zjechało więc polskie poselstwo, robiąc w mieście piorunujące wrażenie. Orszak zachwycił żabojadów egzotycznymi i bogatymi strojami, dwornymi obyczajami, dumną postawą, a wreszcie nienaganną znajomością łaciny. Królowi i jego otoczeniu przedstawiono polskie warunki, czyli kwestię zaakceptowania artykułów henrykowskich (definiujących zasady ustrojowe, w tym przywileje szlacheckie, a także możliwość wypowiadania posłuszeństwa królowi), oraz postulata polonica (dotyczące tolerancji religijnej i stawiające ultymatywne żądania związane z wojną katolików z hugenotami), a w końcu pacta conventa (będące swoistą umową związaną z różnymi zobowiązaniami nowego króla wobec poddanych i królestwa). Henryk kręcił nosem i niektóre punkty niezbyt mu się podobały. Wówczas Jan Zborowski miał rzec do francuskiego królewicza: „Si non jurabis, non regabis”, czyli „Jeśli nie przysięgniesz, nie będziesz panował”.
Także i to zdanie związane z panowaniem Walezjusza na polskiej ziemi przyszło mi, zupełnie przypadkiem, do głowy, kiedy usłyszałem, jakoby Najjaśniejszy Elekt, paktując o swym stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej, zgodził się na żądania angielskie, by spuścić z tonu, jeśli chodzi o ochronę emigrantów polskich na Wyspach. Ale wiadomo „si non jurabis”…
Historycy tak wyjaśniali kwestię ucieczki Henryka znad Wisły. Zmarł jego brat, król francuski Karol IX, więc matka Katarzyna Medycejska, sprawująca faktyczną władzę we Francji, słała histeryczne listy do młodszego syna, świeżo upieczonego polskiego monarchy, błagając go, by wracał i pomógł ratować koronę liljową. Po tym, jak znaleziono martwego Karola w prześcieradłach zakrwawionych suchotniczą krwią, Francja mogła wymknąć się Katarzynie z rąk. Jednak wszystko wskazuje też na to, że królowi francuskiemu na polskim tronie trudno było wejść w rolę władcy państwa, którego potrzeb i ducha nie rozumiał. Ambasador wenecki tak go charakteryzował: „sposób ubierania się i wyszukane stroje sprawiają, ze zdaje się on delikatnym i zniewieściałym; gdyż poza bogatymi sukniami, które nosi, pokrytymi całkowicie złotym haftem, drogimi kamieniami i perłami najwyższej ceny, okazuje jeszcze nadzwyczajną dbałość o swą bieliznę i ułożenie włosów. Ma zwykle na szyi podwójną kolię z oprawionej w złoto ambry; chwieje się ona na piersi i wydaje słodki zapach. Lecz to, co najwięcej, moim zdaniem odbiera mu dostojeństwa, to fakt, iż uszy ma przekłute jak kobieta (zwyczaj dość powszechny u Francuzów), i to jeszcze nie zadowala się jednym kolczykiem w każdym uchu, lecz nosi po dwa ozdobione zwisającymi z nich drogimi kamieniami, perłami”. Wygląd władcy musiał być dla Sarmatów szokujący, podobnie jak obyczaje seksualne, które przywiózł ze sobą niczym nowinkę kulturalną – rozwiązłość, jako zasadniczy model królewskiego prowadzenia się. Zdawało się, że wraz z francuskim monarchą zawita w Rzeczypospolitej rewolucja obyczajowa. Innymi słowy Henryk Walezy prezentował się jak Europejczyk w każdym calu.
Król „odgrywał” władcę najlepiej jak umiał. A zdolności aktorskie miał nieprzeciętne. Już jako dzieciak, figlując z braćmi, potrafił doskonale udawać księży, przedrzeźniać liturgiczne zachowania, i robić żarciki ze wszystkiego. Tak na przykład hostię zwał dla kawału „Białym Jasiem”. Gdy był starszy, przedrzeźniał z kolei protestantów, małpując ich zachowania i gesty, czym raz doprowadził do spięcia na dworze, gdy regentka Katarzyna przyjmowała hugenockich oficjeli. Ale wszystko uchodziło mu płazem, był w końcu jednym z królewskich synów. O jego kłopotach na nocniczku pisali do siebie zagraniczni ambasadorzy. A gdy wyrasta się w poczuciu, że sprawą naszego nocnika interesuje się cały świat, tedy tym bardziej tak się dzieje, gdy siada się na prawdziwym tronie. Jednak jego talenty komedianckie były rzeczywiście szczególne, uczył się ich, jak politycznego warsztatu, wiedząc, że może je wykorzystać jako narzędzie sprawowania władzy. Zauważył na przykład, że jego potężna matka ma słaby punkt – najwyraźniej boi się lotaryńskiego kardynała. Nauczył się więc naśladować jego sposób mówienia, gestykulowania, tembr głosu, postawę i czynił to wtedy, gdy chciał coś od rodzicielki uzyskać. Socjotechnika na miarę zupełnie nowoczesną. Taka, jaką można było niejednokrotnie zobaczyć na konferencjach prasowych naszego, jeszcze obecnego premiera, Najjaśniejszego Elekta. Donald Tusk do perfekcji doprowadził umiejętność „czarowania” dziennikarzy uśmiechem, skinieniem głowy, rozbrajającą miną, czy niewinnym żarcikiem. To samo robił, grając spektakl przed społeczeństwem, za każdym razem, gdy włączono kamery.
Młody Henryk Walezy nauczył się od swej matki jeszcze jednego – tego mianowicie, że władca nie może otaczać się ludźmi zbyt utalentowanymi. Grono współpracowników powinno być biegłe w swej sztuce, sprawne, ale nigdy nie takie, by mogło w jakiś sposób przyćmić najważniejszą osobę – jego samego.
Szambelan René de Villequier zobaczył w chłopcu dobrze znane mu cechy władców – chęć popisywania się, błyszczenia, przewodzenia i bycia na szczycie. Jak pisał biograf króla Stanisław Grzybowski – „otoczył go więc orszakiem rówieśników mocnych, wyrośniętych i wygimnastykowanych, lecz niższych odeń intelektem”. Nazywano ich wszystkich „mignons”.
Gdy więc ktokolwiek obecnie zastanawia się, kto będzie następcą premiera na polskim stolcu po odejściu Tuska do Brukseli, to nie ma wątpliwości, że będzie to właśnie ktoś z grupy „mignons”.