Meandry losu. Tom I. Pozbawieni ojczyzny - Niwen - ebook

Meandry losu. Tom I. Pozbawieni ojczyzny ebook

Niwen

4,0

Opis

Ostatnie dni gorącego lata 1939 roku w Łomży. Mieszkańcy miasta i jego okolic z niepokojem przyjmują informację o wybuchu międzynarodowego konfliktu. Jedenastego września, po kilku dniach walk nad Narwią, hitlerowcy zajmują Łomżę, by wkrótce oddać ją Sowietom. Nowe władze szybko wprowadzają swoje porządki.

W ten sposób historia wkracza w życie wszystkich członków wielokulturowej, w większości polsko-żydowskiej społeczności. Weryfikuje ich plany – te najbliższe, i te dalsze. W okupacyjnej rzeczywistości trzeba się szybko odnaleźć. Nie wszyscy jednak pozostają wierni wyznawanym wartościom. Wielu przyjdzie za to zapłacić wysoką cenę…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (13 ocen)
4
5
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Amelka84

Nie oderwiesz się od lektury

szybko się czyta całą sagę szkoda że nie ma audiobooków

Popularność




 

 

ROK 1939

1

Nad horyzontem pojawiła się jaśniejąca tarcza słońca. Uśpioną jeszcze wioskę witał kolejny ciepły, letni dzień. Ten miał być szczególny. Pierwszego września, jak co roku, rozpoczynał się nowy rok szkolny. Kilkoro dzieci z Setna owego piątkowego dnia miało po raz pierwszy pójść do oddalonej o cztery kilometry szkoły. Tak się jednak nie stało.

Wybuchła wojna. Niemcy zaatakowali Polskę, przekraczając o świcie jej granicę na północy, zachodzie i południu. Już w godzinach rannych na niebie pojawiły się niemieckie samoloty, a z oddali, zza rzeki, słychać było gwałtowną wymianę ognia artyleryjskiego.

Setno, maleńka mazowiecka wieś, położona w zakolu Narwi, wydawała się zapomniana przez Boga i ludzi. Zasiedlali ją ubodzy chłopi i nieliczni potomkowie szlachty zagrodowej, co było częste na wschodnim Mazowszu. Piaszczyste, niezbyt urodzajne ziemie nie pozwalały tam, mimo ciężkiej, znojnej pracy, żyć dostatnio. Od wschodu wieś otaczały lasy, od północy meandrowała rzeka, od zachodu pastwiska przechodziły w las, który ciągnął się aż za Nowosiedliny, a kilka kilometrów na południe od niej biegł trakt z Ostrołęki do Łomży, z którym stykała się wieś Drogoszewo, należąca jeszcze do ziemi łomżyńskiej, podczas gdy następna w kierunku zachodnim, Rydzewo, przynależna była do powiatu ostrołęckiego.

Wioska Setno liczyła kilkanaście gospodarstw rozrzuconych na długości ponad jednego kilometra, rozmieszczonych przede wszystkim po jednej stronie drogi, tej bliższej rzeki, ale nieliczne z nich rozłożyły się po przeciwległej, jedno zaś tworzyło wyspę w środku wsi. Trzecie z kolei od strony Narwi było siedlisko Łynów, na którym najbliżej drogi stał mały, biały, bo pomalowany wapnem domek, a w głębi znajdowały się obory i stodoła.

Michał, głowa rodziny Łynów, wyróżniał się we wsi tym, że we wczesnej młodości, u schyłku panowania cara Mikołaja II, był kawalerzystą w rosyjskim wojsku i brał udział w Wielkiej Wojnie i wojnie domowej w Rosji. Walcząc po stronie Białych, dwukrotnie odniósł obrażenia. Dotkliwie ranny w rękę, nie był już w stanie wziąć udziału w polskiej wojnie tysiąc dziewięćset dwudziestego roku przeciwko bolszewikom. Niepełna sprawność prawej ręki nie tylko uniemożliwiała walkę o Polskę, ale także nieco utrudniała codzienną, pracowitą egzystencję. Mimo to wrócił na ojcowiznę i ciężko pracował, zmagając się z losem. Ożenił się późno, w trzydziestym piątym roku życia, biorąc za żonę Genowefę Stenkowską, dziewczynę kilkanaście lat młodszą, z którą dobrał się jak w korcu maku, bo tak przecież określa się nadzwyczaj zgodne małżeństwo.

Michał był znany z tego, że nie zwykł podnosić głosu ani używać już nader rozpowszechnionego na wsi „swobodnego” języka przyniesionego w „darze” do Polski przez Rosjan w okresie zaborów, a może jeszcze wcześniej, już w osiemnastym wieku, kiedy Rzeczpospolita była w istocie prywatnym folwarkiem rosyjskiej imperatorowej Katarzyny II. Uważał, że nie przystoi chrześcijaninowi i gorliwemu katolikowi obrażać Boga tymi obcymi z pochodzenia „grubymi słowami”, których nasłuchał się aż nadto podczas pobytu w rosyjskim wojsku, a szczególnie podczas obydwu wojen. „Psiakrew” to jedyne przekleństwo, jakiego czasem używał, kiedy chciał dać wyraz swojemu sprzeciwowi wobec nieakceptowanej przez niego rzeczywistości. Był spokojnym, dobrym i poczciwym człowiekiem, ale mimo to, a może właśnie dlatego, potrafił twardo i z uporem trwać przy swoim zdaniu.

Surowe życie i zgrzebna codzienność tego gospodarza odcisnęły swoje piętno na życiu jego i rodziny. Miał dwoje dzieci, sześcioletniego Lutka i czteroletnią Zosię, mimo że jego zgodna i stateczna, choć dosyć młodego wieku żona niemal co roku przechodziła ciążę. Powite przez nią dzieci umierały jednak wkrótce po urodzeniu. Gospodarz, niczym biblijny Hiob, godził się ze swoim losem. Opłakiwał swoje dzieci z rezygnacją, ale też i determinacją, twierdząc, że Bóg tak chciał, a on, maluczki, nie może podważać Jego woli.

Mając dwoje swoich dzieci, przyjął na wychowanie także sierotę, dziecko kuzynki, siostry swojej żony. Marianna zmarła w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku na gruźlicę, a w rok później, w wyniku komplikacji po zapaleniu płuc, zmarł także jej mąż Antoni, obydwoje w młodym wieku około trzydziestu lat. Dwie sieroty, dziewczynki, zostały rozdzielone przez wujostwo i odtąd musiały żyć i dorastać oddzielnie, gubiąc naturalną więź uczuciową, jaka normalnie istnieje między rodzeństwem. Początkowo młodsza, Marysia, doświadczyła lepszego losu niż starsza o trzy lata Ala, która od wczesnego dzieciństwa musiała ciężko pracować w gospodarstwie u innego kuzyna zmarłych rodziców. Młodsza u wuja Michała także miała obowiązki, ale sprowadzały się one niemal wyłącznie do opieki nad dziećmi podczas nieobecności starszych w domu. W dobrą pogodę, jak tylko miała sposobność, lubiła chodzić na wspólne, wiejskie pastwisko nad rzeką, aby porozmawiać sobie ze starym pastuchem i wypytać go o wszystko, o co nie miała śmiałości zapytać wuja czy wujenki. Człowiek ten lubił dzieci i przez nie również był lubiany, bo kwiecistym, barwnym językiem chętnie opowiadał najczęściej zmyślone na poczekaniu historie.

W piątek pierwszego września Marysia miała po raz pierwszy ze starszymi dziećmi ze wsi pójść do kilkuklasowej szkoły początkowej w odległym o kilka kilometrów Drogoszewie. Rano jednak, wobec ewidentnych, dobiegających z oddali oznak wojny, strwożeni mieszkańcy wioski zebrali się razem i po długiej naradzie podjęli dwie kluczowe tego dnia decyzje. Dzieci zdecydowano pozostawić w domach, a żywy inwentarz w zagrodach i poczekać na rozwój ogólnej sytuacji.

2

Słuchaj, o Boże, mojego wołania,

zważ na moją modlitwę!

Ps 61,2

 

Tego dnia, pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, także w Łomży wcześnie wstała większość mieszkańców. Jej okolice w koncepcjach Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego miały stanowić jeden z kluczowych punktów obrony przed atakiem niemieckim z kierunku Prus Wschodnich, a także osłaniać wschodnie skrzydło Armii „Modlin”. Mieszkańcy tego uroczego miasta rozlokowanego na nadnarwiańskiej skarpie obawiali się zaciętych walk również na przedpolach Łomży i w samym mieście, co mogło doprowadzić do jego zniszczenia, zburzenia domów mieszkalnych i budynków użyteczności publicznej. Zarówno Polacy, jak i Żydzi, którzy stanowili bezwzględną większość ludności tego nieco ponaddwudziestotysięcznego grodu, odczuwali przemożny strach i obawę przed najbliższą przyszłością. Zastanawiali się, jaki będzie ich los, jeśli wojsko polskie nie będzie w stanie odeprzeć niemieckiego natarcia, jak będzie wyglądać życie pod okupacją niemiecką.

Żydzi mieli więcej powodów do obaw, bo w ostatnich latach niemieccy hitlerowcy bezwzględnym postępowaniem we własnym kraju nie pozostawili złudzeń, że zapowiedzi obłędnego programu wobec nich, zawartego w broszurze Mein Kampf i innych dokumentach partii hitlerowskiej, będą realizowane z całą determinacją. Ogromna większość mojżeszowych mieszkańców Łomży postanowiła jednak pozostać w swoich domach i jakoś znieść ciężki okres, chociaż bardziej rzutkie jednostki wolały wyjechać z miasta, uważając, że na wsi łatwiej przeczekać wojenną zawieruchę.

Odgłosy zbliżającego się starcia początkowo spowodowały niewiele zmian w codziennej rutynie mieszkańców. Obydwie narodowości miały swoje zajęcia, które pozwalały przetrwać ten pierwszy dzień wojny, a potem następne. Pozornie wzrosła religijność Polaków, których więcej niż zwykle nawiedziło kościoły. Żydzi mieli do przeżycia pierwszy szabas w odmiennych niż dotychczas realiach niepewności i strachu o to, co przyniesie przyszłość.

Elian Wiernik był jednym z tych wielu tysięcy mojżeszowych wyznawców, dla których Łomża była rodzinnym miastem, ale on – mimo młodego wieku – zdążył już poznać trochę Polski i życia poza opiekuńczymi skrzydłami rodziców. Studiował medycynę w Warszawie i miał niebawem rozpocząć zajęcia na ostatnim już roku. Jego ojca, bogatego i poważanego w społeczności żydowskiej kupca, stać było na opłacenie synowi nauki tak prestiżowego zawodu, i to w stolicy. Wybuch wojny praktycznie oznaczał modyfikację, jeśli nawet nie przekreślenie, planów ojca i syna. Powrót do Warszawy w obliczu otwartego konfliktu zbrojnego Polski i Niemiec w najbliższym okresie był nie do zrealizowania. Wiernik już pierwszego dnia września z rozpaczą zdał sobie sprawę, że wybuch niemiecko-polskiej wojny komplikuje wszystkie jego zamiary i dążenia. Sens jego życia został podważony, zakwestionowany i sprowadzony wolą sił, na które nie miał żadnego wpływu, na zupełnie inne od oczekiwanych przez niego tory. Musiał szybko znaleźć rozsądną odpowiedź na kluczowe pytania: „co dalej?” oraz „jak żyć w tak drastycznie zmieniającej się rzeczywistości?”.

3

Wznoszę swe oczy ku górom:

Skądże nadejdzie mi pomoc?

Pomoc mi przyjdzie od Pana,

Co stworzył niebo i ziemię.

Ps 121,1–2

 

Synagoga w Łomży odzwierciedlała status i potęgę ekonomiczną narodu Izraelitów w tym mieście. Pierwsza murowana synagoga została zbudowana w tysiąc osiemset trzydziestym piątym roku według jednego z projektów Henryka Marconiego, a przebudowano ją w tysiąc osiemset osiemdziesiątym roku, kiedy to osiągnęła swój ostateczny, monumentalny wygląd o orientalnej wymowie. Usytuowana w samym centrum miasta, u zbiegu ulic Giełczyńskiej, Senatorskiej i Starego Rynku, wysoka na niemal dwadzieścia metrów, rozłożysta budowla była przedmiotem dumy wszystkich członków gminy żydowskiej. Jej budowa i rozbudowa pochłonęła ogrom nakładów finansowych i pracy społeczności izraelickiej, a trwała wiele dziesięcioleci. Synagoga ta była nie tylko miejscem modlitwy, lecz także ośrodkiem życia kulturalnego, społecznego i gospodarczego łomżyńskich Żydów. Poza wielką, przestronną, kilkumetrowej wysokości salą modlitwy z balkonami zawierała też wiele pomieszczeń spełniających inne społeczne funkcje w codziennym życiu tego narodu.

Tam właśnie przed południem pierwszego września zebrała się na modlitwę, a następnie na naradę grupa najznamienitszych przedstawicieli społeczności żydowskiej w mieście z rabinem Dawidem Towim Dajnowskim na czele.

Zebranych w sali, która pełniła funkcję biblioteki, kilkunastu notabli łomżyńskich, wszystkich bez wyjątku ubranych na czarno od stóp do głów, powitał zafrasowany, niemal załamany, całkiem już siwy rabin z długą, dostojną brodą, wypowiadając się z powagą stosowną do tak szczególnej, wyjątkowej przecież chwili w życiu wszystkich mieszkańców miasta, nie tylko Żydów, ale i Polaków.

– Drodzy przyjaciele! – zagaił poważnym, wręcz grobowym tonem, starając się powstrzymać lekkie drżenie rąk. – Przeżywaliśmy już w tym mieście wojnę, Wielką Wojnę. Mamy zatem doświadczenia sprzed ćwierćwiecza, ale ta wojna może być inna. Niemcy atakują ludność cywilną, bo czym, jak nie atakiem na ludność, są naloty na miasta i burzenie budynków, nie tylko tak zwanych strategicznych, służących administracji państwowej i komunalnej, ale także mieszkalnych. Usłyszeliśmy o tak skandalicznym zachowaniu niemieckiej armii z komunikatów radiowych. To jest niesłychane barbarzyństwo, podkreślam – w tym momencie podniósł głos – barbarzyństwo niemające precedensu w historii wojen. – Kontynuując, uspokoił i ściszył głos. – Zebrałem tu wszystkich najznamienitszych przedstawicieli naszego narodu w tym mieście, aby uzyskać podpowiedź, jak mamy postępować w najbliższych dniach, a może tygodniach, w czasie działań wojennych, aby uchronić ludność i gminę od ciężkich strat ludzkich i materialnych.

Po tej wstępnej i dość krótkiej przemowie, bo był człowiekiem konkretnym, usiadł, oczekując, że zgromadzeni mędrcy wypowiedzą teraz swoje sądy. Pierwszy wstał sędzia łomżyńskiego sądu rejonowego Rozensztajn, zażywny, pewny siebie jegomość pod sześćdziesiątkę.

– Panowie, ta wojna będzie krótka – orzekł z naturalną dla niego pewnością siebie. – Niemcy szybko zajmą miasto. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. – Powiódł wzrokiem po zgromadzonych. – Niech ludność siedzi cicho i modli się, żeby nie było zbyt wielkich strat materialnych w substancji miejskiej.

– To nie problem nie wychylać się – wtrącił Centnerszwer, adwokat, jeden z najbardziej znanych przedstawicieli łomżyńskiej palestry – bo nasza społeczność to doskonale rozumie, ale najważniejszą kwestią jest pytanie, jak mamy się zachować wobec Niemców, kiedy oni już tu wejdą. To jest kluczowe pytanie w obecnej sytuacji – zawiesił głos i powiódł wzrokiem po twarzach zebranych.

– Mamy jeszcze czas opracować to zagadnienie, bo Polacy walczą o swój byt państwowy, a to zawzięty i bitny naród, więc łatwo skóry nie sprzedadzą – dodał kupiec Wiernik. – Polacy będą walczyć do upadłego, ale – podniósł rękę, powstrzymując innych, proszących o głos – chwileczkę, panowie, to jasne, że z niemiecką potęgą nie mają najmniejszych szans na skuteczną obronę. Wermacht połknie polskich obrońców, niemniej jednak minie pewnie kilka dni, nim tu dojdą, i kilka następnych, nim przełamią ich opór, chociaż lotnictwo, co widać, szybko przygotuje im teren. Politycznie zaszachowali już Polskę, zapewniając sobie neutralność Sowietów, podpisując z nimi pakt przed kilkoma dniami. Istotniejszy problem widzę jednak w tym, co nastąpi później. A potem nadejdzie trudny dla nas czas niemieckiej okupacji, która może dać się nam solidnie we znaki.

– Właśnie – przerwał kupcowi lekarz Grynszpan, znany chirurg łomżyński. – Jak będzie można zachować tak zwaną substancję narodową podczas oczywistej w tej sytuacji okupacji niemieckiej? Wszyscy tu zgromadzeni znamy wypowiedzi Adolfa Hitlera na nasz temat, zawarte w tej jego książczynie Mein Kampf, w której bredził o „radykalnym rozwiązaniu”.

– Dobre słowo z tym bredzeniem, panie Grynszpan – wtrącił Wiernik. – Większość haseł w książkach polityków to tylko polityka, czyli buńczuczne zapowiedzi obliczone na poklask tłumów. Tylko prawdziwi mężowie stanu potrafią zamienić słowa w konsekwentnie realizowany program.

– A Hitler mężem stanu nie jest, tak? Czyż nie zmierzał pan do takiej właśnie tezy, panie Wiernik? – zapytał Centnerszwer, przerywając przedmówcy z przepraszającym uśmiechem.

– Mniej więcej – odpowiedział adwersarz.

– Ja pozwolę sobie nie zgodzić się ze zdaniem pana Wiernika, dla którego, notabene, mam wielką atencję – odezwał się dotychczas milczący Adam Baszkier, dyrektor jednej z łomżyńskich szkół średnich. – Wszyscy wiemy, co to są ustawy norymberskie. Niemiecki Reichstag, zdominowany przez nazistów, uchwalił je tak szybko, jak to było tylko możliwe, czyli w momencie, gdy Hitler po śmierci prezydenta Hindenburga stał się praktycznie jedynowładcą w Niemczech. Ustawy wprawdzie uderzały swym ostrzem tylko w Żydów niemieckich, ale jak do Łomży wejdą Niemcy, a że za kilka dni tu wejdą, nie mam żadnych wątpliwości – podkreślił – to tu także będzie państwo niemieckie. A być może utworzą jakieś państewko wasalne, ale będą w nim rządzić, czyli wprowadzą tutaj swoje niemieckie prawodawstwo i także tu będą stosować swoją odrażającą politykę antysemityzmu.

– O ile kojarzę, panie Baszkier – odpowiedział Wiernik, cedząc słowa – ustawy norymberskie wprowadzone do prawodawstwa niemieckiego przed czterema laty przede wszystkim zakazują małżeństw i stosunków płciowych między Żydami i nie-Żydami pod groźbą kary aresztu lub więzienia. Niemcy więc nolens volens przyczyniają się nieco w ten sposób do scementowania naszego narodu, bo wiadomo, że mieszane małżeństwa prowadzą do wynarodowienia Żydów, odchodzenia ich od gminy i społeczności.

– No nie, co ja tu słyszę? – zapytał z oburzeniem Centnerszwer. – Czyżby pan był zdania, że Niemcy wzmacniają także jedność narodu Izraela, ograniczając w Niemczech prawa obywatelskie, zezwalając na bezterminowe pozbawienie wolności ludzi uznanych za wrogów państwa i narodu z mocy decyzji policji politycznej, stojącej ponad jakąkolwiek kontrolą sądową, tworząc obozy koncentracyjne i umieszczając tam Żydów?

– Tych strasznych obozów w Niemczech jest już wiele – dodał gorliwie Baszkier. – Dachau, Oranienburg, Sachsenhausen, Buchenwald, Mauthausen, Ravensbrück. Pomyślcie, że przyjdą tutaj i zorganizują kolejne.

– Chciałbym zauważyć, że Niemcy już do Polski weszli – wtrącił Rozensztajn. – Znaleźliśmy się tu po to, aby zdecydować w imieniu gminy, co robić w celu jak najskuteczniejszej obrony naszej społeczności przed skutkami najazdu niemieckiego, politycznymi i ekonomicznymi przede wszystkim.

– Właśnie tak – dodał rabin, kiwając aprobująco swoją siwiutką głową. – Skupmy się zatem na środkach prowadzących do tego celu. Narzekania nic tu nie pomogą. Szkoda na nie czasu.

– Moja handlowa, a niezbyt polityczna głowa została już tutaj nieco zmyta – Wiernik uśmiechnął się smutno, spojrzawszy na Baszkiera i Rozensztajna – niemniej jednak pozwolę sobie jeszcze zabrać głos co do najważniejszej dla nas sprawy. Wybuch wojny zaskoczył nas tak samo jak wszystkich. Spodziewaliśmy się jej wprawdzie, ale te angielsko-francuskie gwarancje zdawały się oddalać niebezpieczeństwo na jakiś czas. Z faktami nie można dyskutować. Trzeba wiedzieć, kiedy należy siedzieć cicho. A zatem wszyscy muszą przeczekać w bezpiecznym, o ile to możliwe, schronieniu. Pamiętajmy, że razem z Polakami jedziemy praktycznie na tym samym wózku. Upadek Polski jest stratą, bo wiedliśmy tu wygodne i bezpieczne życie – dodał ze smutkiem.

Wszyscy zgodnie potwierdzili te słowa skinieniem głowy, z rezygnacją, zdawałoby się, godząc się na to, co przyniesie los w ciągu następnych dni. Rabin podniósł się ze swojego krzesła. W sali zaległa cisza, nie tylko z szacunku dla jego osoby, ale również z podzielanego przez wszystkich zebranych pragnienia wysłuchania tego, co ma im do przekazania.

– Nie czas na żale nad rozlanym mlekiem, panowie. Nie po to tu się zebraliśmy. Za chwilę może być nalot, który pogrzebie nas w gruzach tej świątyni. Przede wszystkim chciałbym zwrócić panów uwagę na finanse, zarówno nasze własne, jak i gminy. Gdy zostaną otwarte banki, o ile zostaną otwarte, należy wycofywać z nich pieniądze polskie i obce. Przez jakiś czas polskie pieniądze pozostaną wymienną walutą, ale to nie będzie trwać długo. Okupanci zwykle wprowadzają po pewnym czasie własne środki płatnicze. Należy zatem, co się da, wymienić na twarde waluty, głównie marki, i ściągnąć, ile się da, kosztowności z rynku. Już skontaktowałem się z naszymi bankowcami. Nikt z nich nie jest obecny na naszym zebraniu. Mają inny problem do rozwiązania. Was, panowie, proszę o dyskrecję i odpowiedzialność. Najpierw musimy uratować aktywa gminy, a następnie możliwe będzie rozwiązywanie spraw indywidualnych. Wszystko dla dobra naszej społeczności. – Spojrzał surowo na zebranych mężczyzn. – To tyle na dzisiaj. Spotkamy się za kilka dni. Zostaniecie, panowie, o tym powiadomieni. Uważajcie na siebie – zakończył mowę.

– Święta racja. Wszyscy i każdy z osobna musimy teraz zadbać o siebie i swoje rodziny – odpowiedział Wiernik, a za nim milcząco potwierdzili inni obecni, kiwając głowami.

W chwilę potem gremialnie podeszli do rabina, starając się zamienić z nim jeszcze kilka słów. Wszyscy chcieli dać wyraz swoim obawom co do najbliższej przyszłości. Rabin łomżyński był silną osobowością, którego autorytet wszyscy jego rodacy uznawali, ale także traktowali go jak ojca, patriarchę, u którego starali się szukać zapewnienia, że dadzą sobie radę również w obliczu tej nowej, jakże wyjątkowo groźnej, sytuacji.

4

Zmiłuj się nade mną, Boże, zmiłuj się nade mną,

u Ciebie chronię swe życie:

chronię się pod cień Twoich skrzydeł,

aż przejdzie klęska.

Ps 57,2

 

Elian Wiernik nie był ortodoksyjnym Żydem i wcale na takiego nie wyglądał. Jego kupiecka od kilku pokoleń rodzina uległa znacznej europeizacji, zachowując jednak szacunek dla religii i tradycji identyfikującej ją z narodem. Jego ojciec był bliskim przyjacielem rabina Dajnowskiego. Elian, student medycyny w Warszawie, jak już powiedziano, nie wyglądał i nie nosił się jak ortodoksyjny Żyd, zawsze był starannie ogolony, w krótkiej kurtce, z rozwianą grzywą gęstych, kruczoczarnych włosów na głowie. On jednak także czuł silne związki z kulturą i religią judaizmu, które były dla niego niczym latarnia morska dla wszystkich podróżnych znajdujących się na pełnym morzu. Tym bardziej w tak niepewnych czasach jak te, które właśnie nadeszły.

Mimo wybuchu wojny pierwszego dnia września na ulicach Łomży było jeszcze spokojnie i panował względny porządek, chociaż na twarzach przechodzących ludzi widać było niepokój i zdenerwowanie. Elian, nie zauważając bezpośrednich oznak niebezpieczeństwa, bo lotnictwo niemieckie nie pokazało się jeszcze na łomżyńskim niebie, wyszedł do synagogi, gdzie lubił czasem samotnie pobyć i dla uzyskania wewnętrznego skupienia poczytać psalmy w tej skłaniającej do kontemplacji monumentalnej budowli. Obawiał się, tak jak wielu jego pobratymców, czy ich łomżyński dom modlitwy nie ucierpi w nadchodzących działaniach wojennych. Martwił się, czy nie zostanie zniszczona synagoga, ten tak dostojny i okazały obiekt dumy wszystkich łomżyńskich Żydów, z którego pięknem nie mogła się jego zdaniem nawet równać gotycka katedra katolicka, stojąca dwieście metrów dalej, idąc w dół ulicy Giełczyńskiej.

Wracając z synagogi przez Stary Rynek, Elian zdecydował się zajść do zaprzyjaźnionej, mieszkającej niemal po sąsiedzku, bo na ulicy Dwornej, rodziny Rozencwajgów, która prowadziła duży, dobrze prosperujący sklep w centrum miasta, przy rynku, umożliwiający dostatnie życie całej rodzinie. Stary Rozencwajg miał trzech synów, wszystkich już dorosłych, usamodzielnionych, którzy założyli własne rodziny, i trzy córki, w tym dwie pozostające jeszcze przy rodzicach. Najstarsza, dwudziestoletnia, wyszła za mąż przed rokiem. Średnia, dziewiętnastoletnia Hannah, o typowo semickiej urodzie, podobała się Elianowi od wczesnych lat szkolnych. Szczupła, średniego wzrostu, czarnowłosa i czarnooka, z ciemniejszą karnacją skóry, mogła się wprawdzie podobać wielu mężczyznom, ale obydwie kupieckie rodziny liczyły na połączenie tych młodych więzami małżeńskimi.

Hannah, po skończeniu szkoły średniej, rozpoczęła pracę w łomżyńskiej bibliotece publicznej, ponieważ uwielbiała książki, przede wszystkim współczesną rodzimą, ale i światową literaturę piękną. Zarówno powieści, jak i poezje. Biblioteki uważała za świątynie światowej kultury, którą mogła dzielić się z innymi i z której sama mogła korzystać pełnymi garściami. Lubiła przystojnego, młodego Wiernika, który uczył się na lekarza i miał perspektywy na dobrą i pożyteczną dla ogółu społeczeństwa pracę. Nie był jej obojętny. Gotowa była pokochać go z całego serca i czekała już od pewnego czasu na jasną deklarację jego zamiarów, której mimo upływu kolejnych miesięcy wciąż nie było. Rodziny już zdecydowały o ich wspólnym losie, ale Elian o małżeństwie jeszcze nie wspominał. Starał się myśleć, a przede wszystkim postępować odpowiedzialnie. Chciał założyć rodzinę dopiero za parę lat, po ukończeniu studiów i rozpoczęciu praktyki. Po kilku latach nauki w Warszawie pozostawał przecież wciąż tylko studentem medycyny, bez doświadczenia i praktyki, które nabiera się w kontaktach z pacjentami i ich problemami.

Drzwi otworzyła Wiernikowi młodsza siostra Hannah, piętnastoletnia Mojra, równie piękna dzierlatka, bynajmniej niezdziwiona jego widokiem.

– Jest Hannah w domu? – spytał po grzecznościowym powitaniu.

– A gdzie ma być? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Mojra. – Siedzi w salonie. Niech pan wejdzie. Podtrzyma ją na duchu.

– Dziękuję, Mojro. – Elian uśmiechnął się do dziewczyny, wieszając kurtkę. – Smutny dziś mamy dzień – powitał Hannah, wchodząc do salonu.

– Katastrofalny. Po raz pierwszy nie poszłam dziś do pracy – wykrztusiła Hannah, wskazując krzesło przy stole. Uradowała się na widok Eliana. Była jednak tak przygnębiona, że tej radości nie potrafiła okazać.

– Nie mogłaś – odpowiedział Wiernik, siadając na krześle naprzeciwko niej. – Sytuacja jest nadzwyczajna – westchnął ciężko. – Kto wie, czy zaraz nie będziemy musieli się skryć w piwnicy.

Dołączyła do nich Mojra, a z kuchni wyjrzała Rozencwajgowa, którą Elian natychmiast pozdrowił, kłaniając się jej z galanterią, po czym znów usiadł blisko dziewczyny.

– Czy ta praca ma jeszcze sens? – spytała załamana zatrważającymi wieściami Hannah.

– Dopóki będą działania wojenne, a może zacięte walki o miasto, a słychać, że Niemcy stosują naloty i bombardowania, to z pewnością nie, a potem nie wiadomo, co z tego zostanie i czy ktoś jeszcze będzie myślał o czytaniu czegokolwiek poza komunikatami wojennymi – westchnął z tonem rezygnacji Elian.

– Wojna przecież nie zmieni naturalnych potrzeb człowieka – wyraziła nadzieję Hannah.

– Naturalnymi potrzebami człowieka są jedzenie i spanie, no i oczywiście poczucie bezpieczeństwa. Reszta to dodatki, bez których można się obyć – zauważył z brutalną jak na niego szczerością Elian i ogarnął smutnym spojrzeniem przygnębioną dziewczynę.

– I co teraz będzie? Co będzie z Polską, naszym miastem, co będzie z nami? – zachlipała Hannah.

– Polska upadnie. – Elian, nie wiedząc, co zrobić z rękoma, oparł się łokciami o stół, aby w końcu dotknąć dłoni dziewczyny. – To kwestia dni. Zajmą ją Niemcy, których przewaga jest ponoć przytłaczająca. Zaprowadzą tu swoje porządki. To dla nas wszystkich bardzo groźna perspektywa. Ja już pewnie nie będę miał szans ukończyć studiów – zauważył smutnym głosem.

– Jak to? – Spojrzała na niego zatrwożona.

– Naziści nie pozwolą Żydom studiować. – Uśmiechnął się do niej słabo. Nawet przygnębiona wydała mu się uosobieniem naturalnego piękna. – Módlmy się, aby tylko pozwolili nam żyć naszym życiem.

– To co mamy robić?

– Nie wiem, Hannah – wyszeptał z trudem. – Jestem zrozpaczony. Wojna praktycznie przekreśla wszystko, z czym wiązałem nadzieje na dalsze życie. Liczę się z tym, że nie skończę studiów. Nie będę lekarzem, chociaż tak niewiele mi brakowało. Raptem rok – westchnął ciężko. – Nie będę też mógł ożenić się z tobą, bo przecież pozostając bez zawodu, nie będę miał żadnych podstaw do samodzielnego bytu. – Spojrzał jej na moment w oczy i szybko uciekł wzrokiem.

– To przyszedłeś mi powiedzieć, że już się nie zgadzasz z ustaleniami naszych rodzin? – spytała cicho Hannah, zszokowana takim stwierdzeniem Eliana.

– Wracam z naszego wspólnego domu modlitwy. Tam wszystko przemyślałem. Wojna niszczy wszystko, moje marzenia i plany. Chcę, żebyś zdawała sobie z tego sprawę. Zamiast cudownego okresu narzeczeństwa i małżeństwa czeka nas czas smutku i cierpienia. A może nawet dramatyczna walka o przeżycie. Nie ma tu miejsca dla nas dwojga żyjących razem. Jest dla mnie, dla ciebie, ale oddzielnie, może dramatycznie walczących o byt.

– Nie rozumiem, dlaczego nie możemy walczyć o to razem. Czy już poinformowałeś ojca o swoich przemyśleniach? – spojrzała na niego Hannah ze smutkiem w oczach.

– Mój ojciec ma dziś na głowie inwentaryzację swoich aktywów. Pomaga mu reszta rodzeństwa. Porozmawiam z nim o tym wieczorem.

– Więc teraz już wyjdź i przestań mnie dręczyć swoimi przemyśleniami – krzyknęła Hannah histerycznie, tupiąc nogą. – Podjąłeś decyzję, poinformowałeś mnie. Może myślisz, że jesteś w związku z tym w porządku wobec siebie, wobec własnego sumienia. Ale zastanów się, czy na pewno! – Wskazała mu palcem drzwi i gwałtownie odwróciła twarz, na której pojawiły się łzy.

Jej gwałtowna reakcja jednak go zaskoczyła. Miał nadzieję, że ta mądra dziewczyna potrafi wszystko zrozumieć i przyjmie jego słowa ze spokojem.

– Widzę, że nie chcesz mnie zrozumieć. Nie rań mnie bardziej, niż powinnaś, i wybacz mi ów brak życiowej odwagi, jak to nazywa wielu pozbawionych rozsądku lekkoduchów. Ja nie jestem takim ryzykantem, aby robić coś bez przemyślenia wszelkich konsekwencji swoich kroków – powiedział Elian ze smutkiem, po czym wstał, wziął swoją kurtkę i nie oglądając się za siebie, wyszedł na ulicę.

5

Wczesnym popołudniem pierwszego września zaszedł do Łyna sołtys Setna Adam Zawilski, wysoki, szczupły, czterdziestokilkuletni mężczyzna, niemal równolatek Michała, zastając go w obejściu, gdzie dokarmiał on pozostawione w zagrodzie bydło. Jego żona Genowefa z pomocą Marysi przygotowywała w domu obiad dla rodziny.

– Witaj, sąsiedzie! – krzyknął z odległości kilku kroków, aby zajęty pracą sąsiad mógł go usłyszeć. – Przyszedłem się poradzić.

– Już coś chyba uradziliśmy dzisiaj – odpowiedział zirytowany Łyn, odwracając się. – No i mam więcej roboty, bo całe to towarzystwo, które nie wyszło na pastwisko, chce żreć.

– Nic innego nie mogliśmy uradzić, Michaś. Chyba to dosyć rozsądne. Tak naprawdę nie wiemy, do czego Niemcy są zdolni. Mogą strzelać do wszystkiego, co się rusza. Nie chcemy tu rzeźni. A i wołowiny w nadmiarze nam nie trzeba – roześmiał ze swego dowcipu.

– Co racja, to racja. Mogliby strzelać, psiakrew, z działek pokładowych albo, dajmy na to, bombę zrzucić na nasz dochówek – potwierdził sąsiad. – Tylko czy im nie byłoby szkoda amunicji? Przecież takie chałupiny to dla nich żadne cele. Mają ważniejsze, w miastach choćby.

– Powiedz, Michaś, tyś bywały w świecie, co teraz będzie? – zadał Adam, opierając się o drzwi obory, najbardziej nurtujące go pytanie. Właściwie z tą tylko kwestią zaszedł do przyjaciela. W trudnych dla niego chwilach szukał pocieszenia u kolegi, dla którego wiedzy, doświadczenia i rozwagi miał wiele uznania.

– A co ja tam wiem – obruszył się Michał. – Dwadzieścia lat temu była inna wojna. Koń, szabelka i hajda na wroga, a dziś to całkiem co innego. Niemcy mają tanki, samoloty i nowoczesne karabiny.

– Dadzą naszym łupnia, co?

Łyn spojrzał na sąsiada uważnie. Po chwili ze smutną rezygnacją w głosie odpowiedział, spluwając za siebie:

– Jak dwa a dwa cztery. Z Ruskimi dawaliśmy sobie czasem radę, ale z Niemcami chyba nigdy. To inna kultura. I wyższa cywilizacja. Co tu dużo gadać. Zachód. A Hitler zrobił z Niemiec państwo jak się patrzy. Chyba najsilniejsze w Europie. Czytałem o tym w gazecie. A umiem też czytać między wierszami. – Spojrzał na sąsiada.

– Tak, tak. Wiem, że myśleć potrafisz. To co, twoim zdaniem, będzie dalej?

– Powiem ci to, co sam pewnie dobrze wiesz. – Łyn położył przyjacielowi rękę na ramieniu i szarpnął nim lekko. – Przyjdą i będą się rządzić jak u siebie.

– Więc co robić? – spytał strapiony sąsiad.

– Ty będziesz musiał słuchać ich zarządzeń i wioskę chronić, bo my tu wszyscy żyjemy przecież jak jedna wielka rodzina. Sami nie damy sobie rady z niczym, a wspierając się wzajemnie, mamy szansę przeżyć. Dumaj i rób wszystko, jakbyś był ojcem tych wszystkich ludzi w twojej wiosce. Tych kilkanaście dymnych chat – spojrzał na Zawilskiego, zakreślając ręką okrąg w powietrzu – zamieszkują dzieci, które musisz chronić. Albo dasz radę, albo nie, ale musisz się starać. – Poklepał przyjaciela po policzku.

– Jakoś radziliśmy sobie w wielu opresjach, to i teraz chyba damy radę? – Przyjaciel rad był usłyszeć całkowitą aprobatę jego słów.

– Przyszłość jest niewiadoma, ale nie mamy do niej innej drogi jak wiara we własne siły i modlitwa o Bożą opiekę – potwierdził Michał.

– Da Bóg, przeżyjemy to doświadczenie – westchnął Adam, przeżegnawszy się ukradkiem.

– Będzie ciężko, Adasiu, ale całym sercem zgadzam się z tobą. Wszystko w rękach Boga.

– Trocheś mnie uspokoił, Michaś. W takich czasach człowiek potrzebuje nadziei i pociechy od drugiego człowieka.

Konwersację dwóch przyjaciół, gospodarujących po sąsiedzku, przerwała Marysia, która podbiegła do stojących przed oborą mężczyzn.

– Wujku, ciocia woła na obiad – wysapała i pobiegła z powrotem do domu.

– Dobrze, dziecko. Zaraz przyjdę – mruknął raczej do siebie. – Widzisz, sąsiedzie, co jest najważniejsze? Cieszmy się zawsze, jak mamy co do garnka włożyć i czym zapchać głodne brzuchy. I oby tak było zawsze – podsumował krótką rozmowę Michał.

– Tak, co racja, to racja. – Sąsiad uśmiechnął się smutno. – Nie daj zatem żonie na siebie długo czekać. Idź zjeść, póki ciepłe. – Poklepał Łyna po ramieniu.

– Bywaj, Adaś. Dobrze było żyć we własnym kraju, a teraz trzeba przygotować się na trudne czasy.

– Da Bóg, poradzimy sobie jakoś. Bywaj!

Chłopi podali sobie ręce i rozeszli się do domów. Michał wszedł do swojej chaty, która była podzielona na sień, komorę spełniającą funkcję spiżarni oraz dwa pomieszczenia mieszkalne, kuchnię i pokój o podobnej, kilkunastometrowej powierzchni. Życie rodziny skupiało się w kuchni, gdzie nie tylko przygotowywano i spożywano posiłki, ale także spędzano cały wolny czas. Znajdowały się w niej kaflowa kuchnia do przygotowywania potraw i takiż piec obok niej, naprzeciwko zaś kredens i dalej stół z krzesłami, ustawiony przy oknie, a w głębi pomieszczenia stały jeszcze dwa szlabany do spania, umieszczone naprzeciwko siebie. Na jednym z nich sypiała Marysia, a reszta rodziny – na dwóch łóżkach w pokoju. Jedno posłanie, znajdujące się w kuchni, zawsze pozostawało wolne dla spodziewanego lub całkiem nieoczekiwanego gościa.

– Co tam znów z Adamem radziliście? Siadaj już, bo kartofle wystygną – rzuciła zafrasowana Genowefa.

– Najpierw higiena, droga żono. Muszę umyć ręce. – Wlał sobie do miednicy trochę wody z wiadra i umył ręce, wytarł w wiszący na ścianie ręcznik i podszedł do stołu.

– Dzięki ci, Panie, za twe hojne dary! – żegnając się, pomodlił się krótko, bo po kilku godzinach krzątania się poza domem odczuwał dojmujący głód.

– Amen – odpowiedziały dzieci i kobieta, zasiadając do obiadu.

– Cieszmy się, że mamy tak smaczny obiadek – Z uśmiechem zwrócił się do dzieci Łyn.

– To tylko kartofle z zsiadłym mlekiem, tato – odparł lekceważąco mały Lutek.

– Gorący dziś dzień – zareagowała jego mama – a mleko trzeba zużyć, skoro krowy dają.

– No pewnie – mąż potwierdził jej słowa. – Powtarzam ku pamięci. Cieszmy się, że mamy co zjeść i nie głodujemy. Różnie to bywa na tym świecie i różnie jeszcze być może.

– Otóż to – potwierdziła Łynowa. – Patrzcie, jak tata łyżką zamiata, i róbcie tak jak on, bo zaraz nic dla was nie zostanie.

Oboje dorośli spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się porozumiewawczo. Marysia nie dała się długo prosić. Różnie już było w jej sierocym życiu. Mamy nie pamiętała, ale śmierć taty ciężko przeżyła. Od trzech lat żyła ze świadomością krzywdy, jaką wyrządził jej los. Patrzyła, jak ciocia przytula i rozpieszcza swoje dzieci. W stosunku do niej też starała się być serdeczna, ale znacznie więcej od niej wymagała. Nie czuła się i nie mogła się czuć w stosunku do niej matką, a przecież to także było jeszcze całkiem małe dziecko, które potrzebowało okazywania dobrych uczuć, przytulania, poufałości, serca na co dzień. Ciocia starała się ją traktować tak samo jak swoje rodzone dzieci, ale jakiejś bariery bliskości nie była w stanie przekroczyć, co w pewnej mierze skazywało to sieroce dziecko na szukanie innych powierników we wsi. Tak często, jak mogła, chodziła w lecie do pasterza, starego kulawego Wojciecha. To on tak naprawdę był jej pierwszym nauczycielem, bo to on odpowiadał na jej wiele naiwnych, dziecięcych pytań, w ten sposób objaśniając jej świat. Marysia starała się jednak nie rozgniewać ciotki i nigdy nie przesiadywała z pasterzem zbyt długo. Pamiętała o tym, że w każdej chwili może być potrzebna do pomocy w domu, bo tylko ona z trojga dzieci miała stale jakieś obowiązki.

6

Niech cię Pan błogosławi i strzeże.

Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą,

niech cię obdarzy swą łaską.

Niech zwróci ku tobie oblicze swoje

i niech cię obdarzy pokojem.

Lb 6,24–26

 

W Talmudzie napisano, że pobożnemu Żydowi w piątkowy wieczór towarzyszą dwaj aniołowie. Jeden z nich to anioł dobry, drugi to szatan. Kiedy prawy Izraelita po wejściu do domu znajduje zapalone światło, nakryty stół i rozłożone sofy, wówczas towarzyszący mu anioł wypowiada sentencję: „Niechaj będzie tak samo w następny szabat”, a na to szatan wypowiada aklamację: „Amen”. Natomiast gdy Żyd zastaje dom nieprzygotowany, wtedy szatan mówi: „Niechaj będzie tak samo w następny szabat”, a dobry anioł dodaje: „Amen”.

O tej przypowieści o aniołach, dobrym i złym, czyli błogosławieństwie Pana dla zapobiegliwych, Samuel Wiernik przypominał sobie co szabat, kiedy przy stole zbierała się cała rodzina. Taka sytuacja miała również miejsce w piątkowy wieczór pierwszego września, który zapisał się także jako pierwszy dzień napaści niemieckiej na Polskę.

Samuel i jego żona Sara należeli do ludzi zapobiegliwych. Na stole w tym świątecznym dniu tygodnia znajdowało się wino w srebrnym kubku, a obok niego stała karafka. Leżał też, okryty specjalną serwetą z wyhaftowanymi sentencjami, biały chleb szabasowy – dwie chałki symbolizujące naukę o dwóch porcjach manny zesłanych przez Boga, aby starczyło nie tylko na dzień szósty, ale też i siódmy. Stała tam także kryształowa solniczka, gdyż sól symbolizuje trwałość i nieprzemijalność, wbrew wszelkim symptomom zmian, które przyniósł ten pierwszy dzień września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku.

Najstarszy z Wierników, ojciec i głowa rodziny, nawet wyglądający tak, jak powinien wyglądać żydowski patriarcha rodu, siwiejący, o potężnej posturze, z widoczną nadwagą, napełnił kielich i podniósł go prawą ręką, mówiąc uroczystym, ale przyciszonym nieco głosem: I tak upłynął wieczór i poranek – dzień szósty, kontynuując już mocniejszym tonem: A gdy Bóg ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpocząłdnia siódmego po całym swym trudzie, jaki podjął. Wtedy Bóg pobłogosławił ów siódmy dzień i uczynił go świętym; w tym bowiem dniu odpoczął po całej swej pracy, którą wykonał1.

Po odczytaniu fragmentu z Księgi Rodzaju, pierwszej Księgi Mojżeszowej, Samuel przystąpił do błogosławieństw. On jako pierwszy skosztował wina, a po nim uczynili to inni członkowie jego rodziny, nalewając sobie trochę płynu z kielicha obrzędowego do własnego kieliszka. Następnie, po rytualnym obmyciu rąk, przystąpiono do łamania chleba. Ojciec, głowa rodziny, po odmówienia dziękczynienia i połamaniu chleba, zanurzył jego kawałki w soli i obdzielił je między domowników. W ten sposób zapoczątkowana została właściwa wieczerza.

Po wieczerzy podano herbatę, przy której doszło do ważnej rozmowy rodziców z dziećmi, wszystkich razem i każdego oddzielnie. Na sam koniec Samuel zostawił rozmowę z Elianem.

– Szybko działasz, synu – zagaił ojciec, gdy jeszcze siedzieli przy stole, uważnie przypatrując się synowi spod oka.

– Już zdążyli z tobą porozmawiać, tato? – zapytał zdziwiony, szybko się orientując, do czego ojciec nawiązuje.

– Wyrządziłeś przykrość Hannah tą pochopną rozmową z nią.

– Wojna wszystko zmienia. Mnie też szybko zmieniła spojrzenie na imponderabilia.

– Za szybko. Ludzkie plany i zobowiązania nie powinny się zmieniać mimo tego, co za nieszczęście nas dotyka – zawyrokował Samuel.

– Nie mam teraz szans ukończyć studiów. Sam o tym dobrze wiesz, ojcze. Niemcy nie pozwolą Żydom studiować – odpowiedział Elian zrezygnowanym głosem.

– Trzy razy pomyśl, zanim coś postanowisz, a dziesięć, zanim powiesz coś, co może mieć wpływ na życie innych. Hannah jest załamana. Przez ciebie, przez twoje nierozważne słowa. – Ojciec postarał się, żeby jego wypowiedź, mimo że nie podniósł głosu, zabrzmiała jak surowa przygana, gdyż tak właśnie chciał być zrozumiany.

– Mam prawo myśleć za nas oboje. Teraz wszyscy musimy twardo stąpać po ziemi – zauważył Elian.

– Nie bądź w gorącej wodzie kąpany, młodzieńcze. W pierwszym dniu wojny nie wolno jeszcze podejmować życiowych decyzji.

– Zastanawiam się, co będę robić za dzień, tydzień, miesiąc. Może nie będę żyć? Kto wie? W tej sytuacji chcę być uczciwy wobec siebie i innych. Tym bardziej wobec innych – dodał po chwili.

– Życia nie zaplanujesz. Zbyt wiele czynników na nie wpływa, sterując często w niepożądanym przez nas kierunku, ale mamy wolność wyboru i możliwość wpływania na efekt końcowy. Tak myślę – zawyrokował. – Więcej, jestem o tym przekonany – dodał jeszcze. Samuel Wiernik nie chciał strofować syna, bo wiedział, co on przeżywa, ale miał nadzieję wpłynąć na jego tok myślenia i zmienić kierunek jego postępowania. Wolał osiągnąć swój cel łagodną perswazją niż jakąkolwiek połajanką.

– Nie zostanę lekarzem. Czy to rozumiesz, ojcze? – krzyknął Elian z rozpaczą w głosie. – Moje marzenie i ciężka, kilkuletnia praca na nic się nie przyda, bo Hitler zechciał większej przestrzeni życiowej dla Niemców i niebawem zajmie całą Polskę.

– Wojna nie będzie trwać wiecznie. Nawet jeśli nie zostaniesz lekarzem, to kilka lat studiów nauczyło cię umiejętności pomagania ludziom. Będziesz mógł ją z pewnością wykorzystać – zasugerował.

– Nie można zakładać rodziny bez poczucia stabilizacji. Tak uważam i zdania nie zmienię.

– Mylisz się, synu! – Samuel gwałtownie zaprzeczył słowom swojego potomka. – Zwykle ludzie mają najpierw rodziny, a potem stabilizację, a wielu, może nawet większość, nigdy jej nie zazna. Gdyby wszyscy czekali z zakładaniem rodziny tak, jak ty uważasz, ród ludzki już dawno by zaginął.

– Co zatem radzisz, tato?

– Nigdy więcej nie zachowuj się tak, jakbyś był w gorącej wodzie kąpany. Wyrwałeś się dziś z tą deklaracją wobec tej biednej dziewczyny niczym filip z konopi. Proszę – nie, ja wręcz żądam – Samuel położył nacisk na kluczowe słowo – żądam, żebyś wszystkie swoje plany i decyzje konsultował ze mną. I załagodził problem z Hannah. To znaczy odwołał to, co jej oświadczyłeś. I módl się, żeby zechciała ci wybaczyć twoją popędliwość.

– Dobrze. Skoro tak sobie życzysz, poddaję się twojej woli, tato – z rezygnacją podkreślił Elian, widząc wzburzenie ojca. – A co konkretnie mam zrobić?

– Musisz się z nią spotkać i odwołać te wszystkie nierozważne słowa, które sprawiły jej przykrość. Z zobowiązań, nawet słownych, nie tylko tych na piśmie, trzeba się w życiu wywiązywać. Pacta sunt servanda. Tak mawiali w starożytnym Rzymie. I mieli rację.

Postawa życiowa zaprezentowana przez starszego Wiernika młodszego nieco zmobilizowała i podniosła na duchu. Pomyślał, że może jednak trzeba walczyć o swoją przyszłość, a nie biernie poddawać się wyrokom losu. Postanowił szybko naprawić, skoro takie było życzenie ojca, swoje relacje z Hannah i Rozencwajgami. Nie miał jednak pewności, czy to będzie jeszcze możliwe. Jedna rozmowa z ojcem nie spowodowała zmiany jego poglądów na przyszłość, ale dała mu znów wiele do myślenia. A poza tym wychowano go w przeświadczeniu, że woli ojca należy się podporządkować, bo jego rola w rodzinie była nie do przecenienia.

1 Rdz 1,31.2,2–3.

7

Polacy nie mają szczęścia do swoich przywódców. W ponadtysiącletniej historii mieli tylko kilku wybitnych. Niektórzy z nich okazali się też wielkimi, zwycięskimi wodzami. Znacznie więcej było miernot, na których przywództwo polski naród nie zasługiwał.

Taka właśnie ekipa rządziła krajem w drugiej połowie lat trzydziestych: prezydent z przypadku i Naczelny Wódz, mianowany Marszałkiem Polski zdecydowanie na wyrost, bez zdolności strategicznych i przywódczych.

Polska u schyłku lat trzydziestych nie była przygotowana do nowoczesnej wojny, z masowym użyciem samolotów i czołgów. Nie mogła w żaden sposób dotrzymać kroku w zbrojeniach hitlerowskim Niemcom, pierwszej potędze ekonomicznej ówczesnej Europy. Powinna była jednak mieć dopracowany, spójny i rozsądny plan obrony w trzech wariantach: N, R i N plus R, czyli na wypadek wojny z Niemcami, z Rosją i ataku obydwu tych państw jednocześnie. Ale w wariant trzeci, zdradzieckiego ataku z dwóch stron, od zachodu i wschodu, nikt w polskim Sztabie Generalnym nie wierzył, Rosję uznano za całkowicie nieprzygotowaną do wojny, a niewielu najwyższych wojskowych doceniało niemieckie możliwości militarne po zaledwie kilku latach od remilitaryzacji Nadrenii.

Polski plan wojny z Niemcami nie tylko nie był dopracowany, ale zupełnie błędny. Zakładał, z przyczyn czysto wizerunkowych, obronę na całej długiej i niekorzystnie ukształtowanej granicy z III Rzeszą, co wymagało zmobilizowania ogromnej armii i wyposażenia jej w sprzęt do walki. Mobilizację, na skutek nacisków angielskich, ogłoszono zbyt późno, bo nie na wiele dni, a tylko na kilka godzin przed niemieckim atakiem. Odpowiedniego dla nowoczesnej wojny, a nawet jakiegokolwiek sprzętu umożliwiającego skuteczną obronę nie było zbyt wiele. Nadrabiano oczywiste braki i zaniedbania buńczuczną pewnością siebie w propagandzie, która spowodowała znaczącą dezorientację społeczeństwa.

Sytuacja Polski stała się dramatyczna, kiedy w marcu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku Niemcy zajęli Czechosłowację, bo od tej chwili napastnik mógł zaatakować z trzech stron: od północy, zachodu i południa. Po podpisaniu paktu Ribbentrop-Mołotow tragedii Polski nie można już było uniknąć, gdy do podziału łupów po Rzeczypospolitej zgłosiła się bolszewicka Rosja i dobiła targu z Niemcami. Tak zwane gwarancje francusko-brytyjskie i wypowiedzenie przez Francję i Anglię wojny Niemcom podtrzymały złudzenia zaangażowania się przez te państwa w wojnę z Niemcami w obronie Polski, a w istocie spowodowały ogromne, niepowetowane straty materialne i ludzkie, które można określić substancją narodową. To Francja, a przede wszystkim Anglia chciały kupić trochę czasu kosztem naiwnych elit politycznych ówczesnej Polski.

Zadania militarne na granicy Mazowsza i Podlasia z niemiecką enklawą – Prusami Wschodnimi – Naczelne Dowództwo powierzyło Samodzielnej Grupie Operacyjnej „Narew”. Naczelny Wódz w pierwszym dniu wojny wyznaczył dla SGO trzy zadania, z których co najmniej dwa były nie do wykonania ze względu na brak odpowiedniej liczby ludzi i ilości sprzętu. Marszałek Rydz-Śmigły polecił rozpoznać działające w rejonie grupy nieprzyjaciela, osłonić wschodnie skrzydło Armii „Modlin” oraz linię kolejową Grodno – Białystok – Warszawa, nie przepuszczając nieprzyjaciela poza linię Narew – Biebrza. W tym celu udzielił nierealistycznych wskazówek wykonawczych, aby wykorzystać do obrony linię Narew – Biebrza – Lasy Augustowskie, gros sił trzymać w rejonie Łomża – Zambrów, natomiast Brygadę Podlaską wysunąć na przedpole Narwi.

Już w pierwszym dniu wojny w tym regionie Niemcy zajęli Myszyniec, a drugiego września – Kadzidło i Bakałarzewo.

Dni były upalne, jak w pełni lata. Dosłownie żar płynął z nieba. Niemieckie eskadry bombowe panowały w powietrzu. Osiągały cele bez przeszkód, bo nikt ich nie atakował, gdyż polska obrona na tym terenie nie dysponowała działkami przeciwlotniczymi.

Rezultatem nietrafnych i niespójnych rozkazów Naczelnego Dowództwa było osłabienie i rozerwanie frontu nad Narwią już piątego września. Dwa dni później Niemcy zajęli Jedwabne, a około czwartej po południu tego samego dnia oddziały rozpoznawcze niemieckiej Dziesiątej Dywizji Pancernej podeszły pod Wiznę. W ramach działań przygotowawczych do natarcia Luftwaffe silnie zbombardowało szosę Wizna – Osowiec. Walka pod Wizną rozpoczęła się dziewiątego września rano i trwała tylko dwa dni.

Siódmego września nad Łomżą pojawiły się niemieckie samoloty, dokonując metodycznego bombardowania wielu celów w mieście. Z karabinów maszynowych piloci niemieccy ostrzeliwali również bezbronną ludność cywilną. Wieczorem i w nocy z daleka widoczne były łuny pożarów zbombardowanych w mieście obiektów. Zniszczono kościół benedyktynek, uszkodzono katolicką katedrę i zburzono synagogę, a także wiele budynków mieszkalnych na Starym Rynku, Farnej, Długiej, Rządowej, placu Kościuszki, Zambrowskim Rynku, na Zjeździe i Rybakach. W taki sposób Niemcy przygotowali atak na miasto.

Ósmego września dwudziesta pierwsza dywizja niemiecka próbowała z marszu zdobyć Łomżę, ale trzydziestemu trzeciemu pułkowi piechoty udało się odeprzeć atak, dopuszczając Niemców niemalże do samych okopów, a następnie zasypując ich ogniem z ciężkich karabinów maszynowych. W tym samym dniu Niemcy rozpoczęli szturm na polskie pozycje pod Nowogrodem i pokonując zacięty opór, sforsowali Narew, ale zostali powstrzymani przez trzeci batalion trzydziestego trzeciego pułku piechoty.

W nocy z ósmego na dziewiątego września generał Czesław Młot-Fijałkowski otrzymał rozkaz Naczelnego Wodza nakazujący kontynuowanie odwrotu polskich oddziałów na południe po osi Zambrów – Ciechanowiec – Siemiatycze. W ten sposób dla nich zakończyła się bitwa nad Narwią.

Dziewiątego września Niemcy zaatakowali ostatni zespół umocnień w okolicach Łomży, redutę pod Wizną. Było słoneczne, sobotnie przedpołudnie. Niemcy mieli wsparcie Luftwaffe, które bombardowało bunkry. Bezustannie ostrzeliwali kilkuset obrońców, wykorzystując artylerię i czołgi. Teren walki przesłaniał tak gęsty dym, że obrońcy nie mieli czym oddychać. W bunkrach panowała temperatura do czterdziestu stopni. Zapasy wody szybko się wyczerpały. Dowódca reduty kapitan Władysław Raginis złożył przysięgę, że nie podda się Niemcom.

Następnego dnia około południa reduta padła. Nielicznym ocalałym żołnierzom kapitan Raginis rozkazał złożyć broń, ale sam, po wyjściu wszystkich ocalałych z bunkra, rozerwał się granatem. Z siedmiuset dwudziestu ludzi załogi Wizny ocalało około siedemdziesięciu, czyli tylko niecałe dziesięć procent stanu. Reszta poległa.

Przełamanie umocnień pod Wizną miało duże znaczenie, gdyż reduta ta uniemożliwiała przejście głównych sił generała Hansa Guderiana do właściwego natarcia na wschód i południe regionu. Rankiem jedenastego września Niemcy zajęli Łomżę i przeprowadzili zorganizowany, metodyczny rabunek wszystkiego, co pozostało w zniszczonych sklepach i mieszkaniach. Rzeczy, którymi Niemcy nie byli zainteresowani, wyrzucali na ulice, zachęcając do rabunku miejscową ludność. Z okazji, którą stworzyli Niemcy, skorzystali tylko nieliczni mieszkańcy, głównie ci pochodzący z nizin społecznych i podejrzanego autoramentu.

Dwunastego września osiemnasta dywizja piechoty została osaczona przez najeźdźcę pod Zambrowem. Tego samego dnia Niemcy uderzyli na Białystok. Polska załoga Osowca opuściła twierdzę, bo jej obrona nie miała już żadnego sensu.

Piętnastego września działające w regionie jednostki niemieckie otrzymały rozkaz zabraniający dalszego marszu na wschód i przekraczania linii Augustów – Białystok – Brześć. Tym samym działania wojenne w regionie zakończyły się bezprzykładną klęską wojsk polskich, mimo męstwa i poświęcenia, jakiego nie szczędzili polscy żołnierze.

Niemieckie wojsko i policja przebywały na opanowanym terytorium jeszcze kilkanaście dni, do dwudziestego siódmego września. W ciągu niemal czterech tygodni inwazji Niemcy dopuścili się w regionie licznych masowych zbrodni. Mordowano zarówno jeńców wojennych, jak i ludność cywilną, rabując i paląc zabudowania.

Dwudziestego pierwszego września wojska niemieckie rozpoczęły wycofywanie się na ustaloną ze Związkiem Sowieckim linię demarkacyjną, gdyż Armia Czerwona, wypełniając ustalenia tajnego protokołu z paktu Ribbentrop-Mołotow, siedemnastego września dokonała inwazji Polski ze wschodu i nie napotykając oporu wojsk polskich, szybko parła naprzód.

Niemcy, ewakuując terytorium, które w myśl uzgodnień niemiecko-sowieckich miały przynależeć do Sowietów, wywieźli jeńców wojennych, a także zrabowane towary i surowce, przede wszystkim w Łomży i innych mniejszych miastach w regionie.

8

Boże zbaw mnie, w imię swoje,

Swoją mocą broń mojej sprawy!

Boże, słuchaj mojej modlitwy,

Nakłoń ucha na słowa ust moich!

Ps 54,3–4

 

Tak jak nikt Niemców na ziemi łomżyńskiej z radością nie witał, tak nikt ich ze smutkiem nie żegnał. Dwudziestego drugiego września w Łomży nastało bezkrólewie. Niemcy się wycofali, pozostawiając częściowo zniszczone miasto i jego zastraszonych i przygnębionych zniszczeniami oraz militarną klęską mieszkańców samym sobie. Niebezpieczeństwo nie minęło, a wręcz wzrosło, gdyż podnieśli głowy szabrownicy i różne męty społeczne, siedzące dotychczas cicho niczym mysz pod miotłą. Kupcy musieli szybko zorganizować ochronę swoich sklepów i magazynów, aby w nocy nie stracić zostawionych tam towarów. Wcześniej, w obawie przed Niemcami, ukryto większość aktywów, ale handel całkowicie nie zamarł, bo filozofia kupca jest niezmienna od wieków – kto nie handluje, ten nie zarabia. Większość sklepikarzy nie mogła sobie pozwolić na zamknięcie interesów nawet na jeden dzień, gdyż miasto też musiało jakoś funkcjonować.

Elian Wiernik nie miał nic do roboty, bo ojciec dotychczas nie angażował go do swoich obowiązków, a miał już dosyć przesiadywania w domu, więc zdecydował przejść się po częściowo zniszczonym bombardowaniami niemieckimi najdroższym jego sercu mieście. Zdawał sobie sprawę, że jak wszyscy mieszkańcy Łomży i regionu znajduje się w oku cyklonu, który przecież nie stoi w miejscu. Za dzień lub dwa ktoś, a wszystkim doskonale wiadomo kto, obejmie tu władzę. Niemcy się wycofali, aby tereny te objęli Sowieci. Było to tajemnica poliszynela. Zwycięzcy otwarcie o tym mówili, że na ich miejsce przyjdą bolszewicy.

Intensywnych nalotów na Łomżę Niemcy nie przeprowadzali, ale mimo to zniszczenia były widoczne w wielu miejscach miasta. W ulicowych ciągach zabudowy pojawiły się wyrwy, dziury po zburzonych, zrujnowanych domach. Tak bolesny obraz przedstawiał nadnarwiański gród w wielu miejscach, ale szczególnie przygnębiające wrażenie sprawiały ruiny przy placu Zambrowskim, wokół rynku i na ulicy Rządowej.

Wiernik poszedł w górę ulicy Dwornej i obejrzał uszkodzenia katedry. Zakrystia została całkowicie zburzona, w dachu kościoła katedralnego pojawiła się sporych rozmiarów dziura od bomby, a wszystkie witraże były wybite. Elian pomyślał, że najprawdopodobniej od dużego pocisku armatniego. Nadal w różnych miejscach na drzwiach i murach wisiała, przez nikogo niezrywana, gdyż po części wyrażała interesy wszystkich stron, także Niemców, odezwa proboszcza, księdza Stanisława Szczęsnowicza. Elian chciał osobiście zapoznać się z jej tekstem, chociaż już znał ją z relacji swoich pobratymców, aprobujących mądrość i polityczne wyrobienie autora. W odezwie napisano, co następuje:

1. Widząc, jak niektórzy z parafian zapomnieli o siódmym przykazaniu boskim, które mówi „nie kradnij”, poczuwam się do obowiązku przypomnieć, że przez to przykazanie Pan Bóg Wszechmogący zakazuje brać rzecz cudzą bez pozwolenia właściciela i nakazuje oddać właścicielowi to, co od niego wziętym było.

2. Przypominam, że trzeba zachować należyty spokój i nie wszczynać kłótni i wszelkiego zamieszania. Dlatego też nie należy urządzać wieców i gromadnych zebrań.

3. Jak najgoręcej proszę i zaklinam wszystkich wiernych, aby w obecnym czasie wojennym zachować godny spokój, powstrzymać się od wszelkich prowokacji i wszelkiej krytyki wojska i władzy, które przejęły rządy na tej ziemi, czytywać ich zarządzenia i do nich się stosować. Nowe władze zapewniają, że ludności cywilnej żadnej krzywdy nie wyrządzą, jeżeli ludność zachowa się spokojnie i lojalnie. Niechaj każdy pamięta, że zakłócając spokój nierozważnymi czynami, nie tylko siebie samego naraża na ciężką karę, lecz także całej ludności i Kościołowi niepowetowaną szkodę przynosi.

Po obejrzeniu zewnętrznych śladów zniszczeń w tej najważniejszej dla katolików świątyni w całej diecezji i przeczytaniu odezwy Elian skręcił w lewo, w ulicę Giełczyńską, a następnie w prawo, w ulicę Senatorską. Chciał, jak wielu łomżyńskich Żydów, zapłakać na ruinach kompletnie zniszczonej, zburzonej celowym bombardowaniem synagogi, która jeszcze przed dwoma tygodniami stała na tym miejscu w pełni swej krasy i dostojeństwa. Na skraju ulicy Senatorskiej spotkał kolegę ze szkoły powszechnej – Chaima Awnera, słabego, ale pyskatego ucznia, którego zapamiętał jako zwolennika idei komunistycznych. Nie wyglądał on na kogoś przejętego zniszczeniem synagogi, zbudowanej przecież wysiłkiem kilku pokoleń łomżyńskiej społeczności żydowskiej i utrzymywanej staraniem kilku następnych generacji. Przyszedł, żeby popatrzeć na zniszczenia, które bynajmniej nie wprawiały go w czarną rozpacz, ale raczej radosną satysfakcję.

– Witaj, człowieku nauki! – zawołał radośnie Chaim. – Pozdrawia cię łomżyńska klasa robotnicza.

– Nawet na czasie powitanie – odpowiedział z dezaprobatą Elian, z niechęcią podając mu rękę.

– Słyszałeś, że Rosjanie mają tu przyjść?

– Skoro Niemcy się wycofują, a Polski już nie ma, to tylko Sowieci nam pozostają.

– Mogło być gorzej, przyjacielu, nie sądzisz? Szwaby już by się tu z nami zabawili, gdyby mieli na to czas.

– Nie chwal dnia. Jeśli przyjdą Sowieci, to także zaprowadzą tu swoje porządki – zauważył zgryźliwie Elian.

– Wy, burżuje, macie się czego obawiać, ale my, proletariat, nie mamy właściwie żadnych powodów, bo nic na ich przyjściu nie stracimy. – Uśmiechnął się, mrugając znacząco, Chaim.

– Nie bądź tego taki pewien. Jeśli nie zabiorą ci dobytku, którego może i nie masz za wiele, to pozbawią cię wolności.

Awner spojrzał kpiąco na swojego rozmówcę. Rozejrzał się wokół i odpalił Elianowi:

– Jakiej wolności? Po co mi twoja wolność, kiedy w brzuchu kiszki marsza grają? Chcę wolności od głodu, chcę pracy i chleba. Chcę żyć, mieć kobietę, rodzinę, dzieci. Bez pracy i pieniędzy to niemożliwe. Chcę wolności od strachu, że w każdej chwili mogę to utracić. Bolszewizm mi to zagwarantuje. A twoje pojęcie wolności – wzgardliwie wydął wargi – mnie nie interesuje i nie będę po nim płakał, bo ono chleba nie daje i mojego życia nie podtrzyma.

– To zrozumiały program, Chaim, ale nie wykrzykuj go na każdym skrzyżowaniu. Jeszcze poczekaj – odpowiedział Elian, rozglądając się wokół z zażenowaniem. Towarzystwo tego dawnego kolegi ze szkolnej ławy zaczęło go za bardzo uwierać. Pomyślał, że trzeba szybko uciec od niego i w przyszłości unikać go na wszelkie sposoby.

– Zobaczymy, jak będziesz gadał po wejściu naszych przyjaciół ze wschodu. – Awner uśmiechnął się złośliwie.

– Pewnie odszczekam wszystko, prosząc cię o ochronę przed Sowietami – odgryzł się Wiernik.

– Jako kolega ze szkolnej ławy dam ci dobrą radę, panie medyku z niewyparzoną gębą. – Awner pochylił swoją wysoką sylwetkę nad Elianem i ściszonym głosem go ostrzegł. – Od dziś dwa razy pomyśl, zanim coś powiesz.

– Ujmujesz mnie swoją życzliwością, Chaimie – zakpił Wiernik i przysunął się ku niemu konfidencjonalnie. – Pozwól, że spytam, gdzie cię szukać, gdybym był w potrzebie.

– Twój przyjaciel Icchak Wajsberg będzie wiedział, gdzie w Łomży szukać takich proletariuszy jak ja. Jeszcze raz ci dobrze radzę, uważaj na siebie od teraz – ostrzegł kolegę raz jeszcze, wymachując palcem wskazującym – bo ziemia niczyja zwykle jest w posiadaniu wszelakiej maści mętów.

– Umiem się obronić, Chaimie. W Warszawie studiowałem nie tylko składanie kości, ale także szybkie usypianie. I nie tylko za pomocą chloroformu – dodał, nadrabiając miną.

– Rób, jak chcesz, ale pamiętaj, że cię ostrzegałem – odparł na odchodne. – Zobaczymy się kiedyś. Szybciej, niż myślisz, jak sądzę – dodał z kpiącym uśmieszkiem na ustach.

– Powodzenia zatem w nowym, lepszym, sowieckim świecie – mruknął Elian bardziej do siebie, bo jego rozmówca już się odwrócił i pewnie ostatniego zdania nie usłyszał.

Wiernik ruszył dalej w dół Senatorskiej, następnie skręcił w lewo, w Zieloną. Zmierzał w dobrze sobie znane miejsce, do starego kirkutu przy tej ulicy, a właściwie przy placu Zielonym. Tak pięknie usytuowanego cmentarza próżno by szukać w całym regionie. Założony w czasach, gdy społeczność żydowska w Łomży nie była zbyt liczna, zajmował niewielką powierzchnię górotwórczego wypiętrzenia nad Narwią. Później został założony drugi kikut, znacznie większy, nawet niedaleko starego, przy ulicy Wąskiej, w głębi za Boczną, ale ten już nie mógł równać się pod względem usytuowania z tym pierwszym. Tu, na starym cmentarzu, drogim zmarłym jakby zapewniono piękne widoki na wieczne czasy.

Ze wzgórza rzeczywiście rozpościerał się cudowny widok na dolinę Narwi i znajdującą się po drugiej jej stronie część wsi Piątnicy zwanej Włościańską. Tutaj można było sporo się dowiedzieć o przodkach współczesnych Żydów łomżyńskich. Macewy zawierały wiele informacji o ich zawodach, sile wiary i miłości do najbliższych. Przychodzono tu także, aby w tym miejscu odpocząć od zgiełku życia, poświęcając przodkom czułe, tęskne wspomnienie, i zadumać się nad przemijaniem czasu i ludzi, nad cyklem zwykłego ludzkiego życia od narodzin do śmierci poprzez trudy wielu zwykłych, powszednich lat.

Wiernik bardzo lubił przychodzić w to miejsce. Tutaj, na starym kirkucie, jak nigdzie, uzyskiwał dar, bo tak to należy nazwać, podejmowania słusznych decyzji. A tego dnia chciał wiążąco coś postanowić w sprawie swojej przyszłości. Bał się jej, jak niemal wszyscy w tym mieście i kraju, gdyż stała się równaniem z wieloma niewiadomymi, jak by powiedział jego przyjaciel Icchak Wajsberg. Mimo to musiał coś postanowić. Myślał o pięknej czarnookiej młodej dziewczynie, której niechcący sprawił przykrość i zawód. Wolą ojca było, aby zatarł to niemiłe wrażenie, więc Elian gotów był zrobić wszystko, aby Hannah odzyskać. Może przekonanie o wspólnym pokonywaniu przeciwności losu nie jest wcale złym pomysłem? Przecież nikt nie wie, co Bóg przeznaczył dla niego do przeżycia, z jakimi trudnościami będzie zmuszony się zmagać. Skoro wszyscy stoją przed podobnymi wyzwaniami, to i on nie będzie biernie na nie czekał. Może to najlepszy czas, by wziąć się z losem za bary? Wiernik mobilizował się, zbierając siły do podjęcia jednej z najbardziej kluczowych w życiu decyzji.

9

Nagłe zakończenie działań wojennych w regionie łomżyńskim pozwoliło ludziom powrócić do w miarę normalnego życia. Szczególnie na wsi chłopi, po upewnieniu się, że wycofywanie się Niemców z zajętych w Łomżyńskiem terenów to nie tylko plotka, ale bezsporny fakt, powrócili do intensywnych prac jesiennych – orki, siewu i wykopków.

Tak też było w małej miejscowości w rejonie śniadowskim regionu łomżyńskiego, Winecie.

Zabudowana przeważnie tylko po jednej stronie, ciągnęła się kilka kilometrów po obydwu stronach gościńca prowadzącego z Pankowa aż do Dębowa. Część po prawej stronie przecinającej wieś drogi nazywano Dworem, wśród kilku gospodarstw po jednej stronie usytuowane było bowiem najbardziej okazałe z nich, dworskie, z dużym, murowanym z kamienia i czerwonej, wypalanej cegły domem i takimi samymi budynkami inwentarskimi. Część wsi usadowiona po lewej stronie głównej drogi, z większą liczbą gospodarstw, pierwotnie była tą gorszą, z pobudowanymi czworakami dla robotników rolnych pracujących we dworze. W tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku nie było już jednak śladu po tego typu budynkach, a wieś stała się skupiskiem wielu samodzielnych gospodarstw.

W samym środku tej części wsi znajdowało się gospodarstwo Juliana Kireńskiego, który przed kilkunastu laty przeprowadził się tutaj z Łomżycy, sprzedawszy tamtejszą swoją posiadłość. Plotka, którą powtarzali ludzie z przekąsem, głosiła, że był on ponoć zmuszony do wyprowadzenia się z powodu jakiegoś kłopotu z kobietą oskarżającą go o gwałt, ale sprawa nie była oczywista. Kuzyni i sąsiedzi uważali, że Julian to zbyt poczciwy i nawet wręcz czasami fajtłapowaty człowiek, aby mógł być zdolny na kogoś napaść i go skrzywdzić. Oczywistym było więc dla nich, że ktoś wykorzystał jego naiwność i dobre serce w celu uzyskania korzyści materialnych, bo Kireński stracił na tej historii sporo pieniędzy. Niemal całkowicie zdominowany przez choleryczną żonę, wspieraną w swoich działaniach przez wiekowego już ojca, bo urodzonego we wczesnych latach panowania cara Aleksandra II, pozostawał – jak to się mówi – pod jej pantoflem. Chociaż swoje zdanie miał, niemniej jednak wolał unikać ciągłej wojny ze swoją połowicą.

Julian i Waleria mieli sześcioro dzieci, trzech synów i trzy córki w wieku od pięciu do osiemnastu lat. Jesienią zamierzali wydać za mąż pierwszą córkę, szesnastoletnią Wandę. Ożenek był już szczegółowo domówiony. Oddawano tę jeszcze głupiutką dzierlatkę niedaleko, do pobliskich pankowskich kolonii, za jedenaście lat od niej starszego Ludomira Rajewskiego. Wesele miało się odbyć po jesiennych pracach polowych.