Mąż mennonitki - Andrzej M. Baczewski - ebook

Mąż mennonitki ebook

Andrzej M. Baczewski

3,0

Opis

Profesor Kocur po dramatycznych przeżyciach traci pamięć. Wciągnięty w niebezpieczną grę wywiadów i międzynarodowych organizacji, odkrywa swoje nowe zadziwiające zdolności. Czy uda mu się obronić przed tragicznymi ciosami?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 185

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Andrzej ‌M. Baczewski

Mąż ‌mennonitki

© Andrzej ‌M. ‌Baczewski, 2016

Profesor ‌Kocur ‌po dramatycznych ‌przeżyciach ‌traci ‌pamięć. ‌Wciągnięty ‌w niebezpieczną grę ‌wywiadów ‌i międzynarodowych organizacji, odkrywa swoje ‌nowe ‌zadziwiające ‌zdolności. Czy uda mu ‌się obronić ‌przed tragicznymi ciosami?

ISBN 978-83-8104-223-9

Książka powstała ‌w inteligentnym systemie wydawniczym ‌Ridero

Wstęp

Młoda sekretarka, ‌wyjątkowo urodziwa Karolina, ciągle ‌się uśmiechając, ‌odprowadziła wzrokiem wychodzącego ‌z gabinetu prezesa firmy ‌BMC Security, ‌profesora Cypriana Kocura, ‌najlepszego informatyka, szyfranta i kryptologa, ‌doskonałego wręcz eksperta ‌w ich firmie.

— Całkiem ‌przystojny. ‌Może jednak skorzystam ‌z tego niezobowiązującego zaproszenia na ‌kawę. Nie jest ‌już ‌młodzieniaszkiem, ale jak ‌na swoje prawie pięćdziesiąt ‌lat prezentuje się ‌doskonale. Po ‌kawie ‌chyba zaproponuje ‌jakiś ‌mały wypad tym ‌swoim ‌wspaniałym sportowym Lexusem? — ‌Pomyślała.

Z gabinetu szefa wcześniej ‌dochodziły ‌jakieś żarty i śmiechy, co ‌świadczyło, ‌że obaj: ‌prezes Damian Krasoń i profesor ‌Cyprian Kocur, ‌byli w doskonałych nastrojach.

Wyciągnęła ‌lusterko i dyskretnie poprawiła ‌makijaż. Następnie zrobiła sobie ‌kawę ‌i z lubością popijając ‌po małym ‌łyczku, uśmiechnęła się ‌do siebie.

— Bliższa, nawet ‌krótkotrwała ‌znajomość z profesorem ‌może mi pomóc w dalszej ‌karierze. Najwyżej ‌kilka razy się z nim ‌prześpię i to wszystko — postanowiła.

Karolina już ‌zdecydowała, bo ‌za nic nie chciała wracać ‌do swojego zapyziałego ‌małego miasteczka. Tutaj ‌przecież ‌był zupełnie inny ‌świat.

Rozdział I. Ucieczka

Zaspany Zegarowicz spojrzał ze złością na wyświetlacz telefonu, ale uspokojony powiedział z lekkim wyrzutem:

— Znowu zapomniałaś o różnicy czasu.

— O, przepraszam. Dzwonię z rewelacją. Wyobraź sobie, że nasze zamiary wobec pana K. chce wdrożyć cudownie odnaleziona moja własna siostra, która odwiedziła mnie tutaj w Dallas. Jej plan posłałam ci mailem, ale muszę szybko znać odpowiedź — powiedziała kobieta po drugiej stronie.

— To rzeczywiście ogromna niespodzianka. Dobrze, przeczytam, zastanowię się i oddzwonię — zdecydował.

Całkowicie już rozbudzony, zagłębił się w lekturze opisu tego nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności. Najwyraźniej mocodawcy siostry nie mieli pojęcia, jak ważną postacią jest Olivia w zarządzie mennonitów. Należało to umiejętnie wykorzystać.

Profesor Kocur miał dzisiaj swoje powody do radości. Podpisana właśnie umowa z następnym dużym bankiem, zapewniła mu kolejną podwyżkę i tak nie małego już przecież wynagrodzenia. Gdyby nie cotygodniowe spotkanie towarzystwa żony, żeby to uczcić, zabrałby ją dzisiaj do jakiejś restauracji. Nie podzielał zainteresowania Olivii magią, zagadkami, runami i historycznymi tajemnicami. I jeszcze ta nierozwiązana sprawa odszyfrowania dziwnych tekstów pisanych nieznanym zupełnie alfabetem. Musiał szczerze przyznać, że nie poświęcił tej prośbie żony wystarczająco dużo uwagi i zamierzał niedługo to niedopatrzenie naprawić. Nie to, żeby się zraził trudnościami, ale może jeszcze go to nie wciągnęło. Faktem jednak było, że nie znalazł jeszcze żadnego punktu zaczepienia. Mógł polegać tylko na intuicji, ale ta podsuwała mu niestety jedynie jakieś fantastyczne rozwiązania.

Po powrocie do domu zaparkował samochód w podziemnym garażu i windą wjechał na swoje piętro. Wszedł do mieszkania już w przedpokoju słysząc gwar dochodzący z salonu. Przywitał się z żoną i zdawkowo z pozostałymi gośćmi. Odnotował znowu pojawienie się po dłuższej nieobecności tego przystojniaka Mariana Kostrzewy, który tym razem rozmawiał z kimś, kogo towarzystwo tytułowało profesorem. Podszedł bliżej i przywitał się uprzejmie z profesorem Lucjanem Zegarowiczem, wyglądającym bardzo dystyngowanie w okularach ze złotymi oprawkami.

— Widzę, że też zajmuje się pan zagadkami i tajemnicami. Osoby z tytułami naukowymi zwykle dość sceptycznie podchodzą do tego typu zainteresowań — zagadnął gościa.

— To prawda. Zdziwiłby się pan jednak, jak wiele innych aspektów życia nieustannie przyciąga moją uwagę — odpowiedział zagadkowo profesor.

— Imponujące. Większości ludzi na prawdziwe hobby zwykle nie starcza czasu — ostrożnie i trochę uszczypliwie zauważył Kocur.

— My, małe mrówki złapane w pułapkę konsumpcji i przygniecione długiem publicznym oraz indywidualnymi kredytami, ledwo dajemy radę zastanowić się nad sensem i kierunkiem własnego życia, a co dopiero mówić o głębszych refleksjach nad biegiem wydarzeń i knowaniami władców świata. No, ale jak mamy się w tym wszystkim połapać, skoro już od przedszkola poruszamy się w świecie iluzji starannie zaprojektowanych przez Rothschilda i jego ludzi? Próbujemy tylko coś z tego wszystkiego zrozumieć. Dlatego odpowiedzi szukamy w tajemnicach i teoriach spiskowych — wesoło odpowiedział tajemniczo uśmiechnięty Lucjan Zegarowicz.

Kocur odniósł wrażenie, że profesor ma duży dystans do całego towarzystwa i przygląda się reszcie, właśnie jak takim małym mrówkom. Zaproponował mu szklanaczkę czegoś mocniejszego, a ten przygladając się barkowi, poprosił o 18-letnią Chivas Regal. Kocur podając mu szklaneczkę, zauważył złoty znaczek wpięty w klapę marynarki gościa. Była to unoszona na skrzydłach klepsydra.

Zegarowicz przyglądał się pięknej żonie gospodarza. W pamięci miał tamten telefon ze Stanów, informujący, że niespodziewanie odnalazła się siostra Fenna, bardzo zainteresowana poznaniem Kocura. Miał nadzieję, że tamta decyzja była właściwa.

Kocur przywitał się jeszcze zdawkowo z Marianem, z którym od poprzedniego spotkania był nawet po imieniu. Miał jakieś nieuzasadnione niczym konkretnym przypuszczenie, że facet próbuje poderwać mu żonę. Wielokrotnie zauważył, że często na osobności razem o czymś dyskutowali.

Ale ku jego zdziwieniu, to właśnie Marian poszedł za nim i zaproponował po szklaneczce whisky.

— Założę się o wysoką stawkę, że nic nie wiesz o mennonitach, ani ich zwyczajach — zagadnął Kocura.

— No, rzeczywiście nic nie wiem. A powinienem? — Uśmiechnął się grzecznie profesor.

— Mam niezachwianą pewność, że niedługo ta informacja ci się przyda. Początki osiedleń mennonitów w Polsce sięgają aż XVI stulecia. Uciekająca przed prześladowaniami ludność z Holandii i Niemiec znalazła schronienie w bardzo tolerancyjnej jak na tamte czasy Polsce. Przekazano im niezagospodarowane tereny Żuław położone pomiędzy Elblągiem a Wisłą. Dzięki swoim umiejętnościom wyniesionym z wcześniejszej pracy na podmokłych i mało urodzajnych polach, ale też dzięki olbrzymiej pracowitości i dyscyplinie, zdołali przekształcić te tereny w ziemię żyzną i uprawną. Powstały nowe domostwa i wsie, mosty, tamy i groble chroniące przed powodziami. Mennonici żyjąc prosto, skromnie i bardzo pobożnie, przekonali do siebie miejscowych sąsiadów. Po kilku wiekach obecności musieli jednak uciekać przed wkraczającą armią radziecką, która traktowała ich jako ludnością niemiecką. Mała liczba rozjechała się po kraju, ale większość wyjechała do Ameryki. Ciekawe, że twoja żona też akurat stamtąd przyjechała.

— Nie miałem o tym pojęcia, ale to faktycznie interesujące. Szkoda, że muszę iść — przerwał ten monolog Kocur. Miał wrażenie, że mimo wczesnej pory Marian był już lekko na rauszu, więc nie potraktował poważnie jego słów o związku jakichś mennonitów z przyjazdem jego żony.

— Cyprian, poczekaj chwilkę, proszę — Marian był naprawdę jakiś załamany. — Muszę ci coś powiedzieć. Wiem, że mnie podsłuchują, wiedzą gdzie jestem i przeglądają moje maile. Możesz coś doradzić?

— Od lat wiadomo, że komórka to najskuteczniejszy szpieg. Zdalnie można włączyć mikrofon nawet w wyłączonej komórce i słuchać, co się dzieje w twoim otoczeniu. Może tak nawet dzieje się w tej chwili? — Kocur przyjrzał się uważnie Marianowi.

— Jak się bronić? — Zapytał roztrzęsiony Kostrzewa.

— Aplikacja Signal uniemożliwia podsłuchiwanie i czytanie SMS-ów, ale druga strona też musi ją mieć zainstalowaną. Zlokalizować nie będą cię mogli, jak kupisz sobie pokrowiec OFF Pocket. Do maili zainstaluj sobie bezpieczny program pocztowy Proton Mail lub Tutanota. Jest też nowa płatna usługa Virtual Private Network, czyli tak zwanego tunelu — to są proste podstawy. — Może ci to wszystko prześlę mailem, bo chyba nie wszystkie te nazwy zdołałeś zapamiętać — powiedział to trochę celowo nieco złośliwie.

— Będę ci bardzo wdzięczny — odetchnął Marian, nic nie zauważając.

Kocur pokręcił się chwilę wymieniając z gośćmi jakieś dowcipne uwagi, a potem zwyczajowo wymknął się na piętro do swojego gabinetu.

— Może teraz usiądę nad tym tekstem ze szklaneczką whisky, podczas gdy oni na parterze będą zajmowali się swoimi zagadkowymi sprawami — pomyślał.

Podszedł do barku i też sięgnął po 18–letniego Chivas Regal, ale ostatecznie zrezygnował i nalał sobie solidną porcję Jameson Select Reserve. Delektując się pierwszym łykiem, wolniutko podsunął się z fotelem do ogromnego okna. Z nowego apartamentowca przy ulicy Cybernetyki widać było stalowo szklane budynki zapracowanego Mordoru, jak warszawiacy nazywali tę nową biurowo korporacyjną dzielnicę.

Otoczenie mogłoby być lepsze, ale w końcu razem z żoną tak zdecydowali. Przynajmniej było blisko na lotnisko Chopina. To przypomniało mu o opłaconej już wycieczce na Dominikanę. Absolutnie wszystko dobrze się układało. Mieli spokój, pieniądze i robili to, co chcieli.

— Ja lubię pracować przy szyfrach i zabezpieczeniach, kolekcjonuję sobie minerały, których mam już dość dużo, a Olivia uwielbia tę swoją modową firmę i szerokie kontakty z elitami z show biznesu — myślał leniwie.

Podszedł do biurka i po raz kolejny przyjrzał się dwóm stronom otrzymanego od żony rękopisu. Na jednej były szkice jakichś dziwnych ni to roślin, ni to mechanizmów, których do niczego nie można było dopasować. Albo były wymyślone, albo jeszcze w ogóle nie znane. Dopiero teraz zastanowił się nad pochodzeniem tekstu, bo dotychczas nie zawracał sobie tym głowy.

Poszperał trochę w internecie i w krótkim czasie oczywiście uzyskał pewne wyjaśnienie, ale wynik przyprawił go o niemałe zdumienie. Nie wiedział, co mogło skłonić Olivię do zajmowania się takimi zagadkami, nad których rozwiązaniem głowili się najwybitniejsi naukowcy na całym świecie?

Następnego dnia po południu, żona znowu zorganizowała przyjęcie, tym razem ze środowiskiem modowym, więc dobra wspólna kolacja przesunęła się w siną dal. Na hałaśliwym party Kocur uśmiechał się, nalewał drinki, ale myśli miał ciągle zaprzątnięte wczorajszą zagadką. Nie zwracał więc nawet specjalnej uwagi na zaczepki uroczych modelek, co z satysfakcją odnotowała zerkająca na niego co jakiś czas Olivia.

Zainteresowanie okazał dopiero wtedy, gdy przypadkowo usłyszał o bankowym wezwaniu do zapłaty, dotyczącym jakiejś niedopłaty, liczonej w sumie w kilku złotych. Ale ta niedopłata dotyczyła okresu kilku lat, co Kocura, eksperta od bankowości, bardzo zdziwiło, bo system powinien to wychwycić już znacznie wcześniej, a na dobrą sprawę właściwie od razu. Goście zaśmiewali się, że i ustawowe karne odsetki nie będą wcale dotkliwe, ale profesorowi to nie dawało spokoju. Intuicja podpowiadała mu co innego. Mimo wszystko wyczuwał jakąś podejrzaną nieścisłość. Gdy wymieniono nazwę banku, był pewien, że to, co zrobiono, prawdopodobnie wchodziło w zakres jego obowiązków.

Poruszany przypadek niedopłaty nie dawał spokoju profesorowi Kocurowi, który usiłował wyobrazić sobie jakieś wszystkie możliwe mechanizmy błędnego naliczania. Jego skupienie na dążeniu do poznania prawdy spowodowało, że stał się trochę nieostrożny i zaczął wykraczać poza swoje uprawnienia. Sprawdzał bez koniecznych pozwoleń inne procedury bankowe, trochę wykorzystując swoją pozycję w firmie.

— Przecież nikt tutaj nie odważyłby się w najmniejszym stopniu kontrolować mojego postępowania — tak sobie wtedy myślał.

Wykorzystując swoje znajomości zadawał innym kolegom bankowcom na licznych konferencjach, w których uczestniczył, zbyt dużo pytań.

W końcu po kilkunastu dniach wpadł na wyjątkowo sprawnego rootkita. Sam był bardzo zaskoczony poziomem wiedzy merytorycznej informatyków, którzy tego dokonali, bo maskujący obecność procesów systemowych rootkit, oczywiście nie występował jako osobna aplikacja, a jedynie został umiejętnie i bardzo sprytnie wtłoczony do systemu.

Do Kocura zaczynało stopniowo docierać, że sprawy, którym zaczął się przyglądać, są wyjątkowo niebezpieczne, jak zresztą wszystko, co jest związane z ogromnymi pieniędzmi. Teraz dopiero zaczynał żałować, że nie był bardziej dyskretny. Jako dobry szachista zastanawiał się nad kolejnym ruchem, który koniecznie powinien zakamuflować jego dotychczasowe śledztwo. Wszystkie zebrane informacje zaszyfrował w niedostępnej dla innych chmurze, a drugie mało ważne spostrzeżenia zostawił ze swoimi uwagami na służbowym laptopie. Intuicja podpowiadała mu, żeby za bardzo nie afiszować się z ważniejszymi wnioskami. Już na ostatnim większym spotkaniu wyczuł wśród kilku rozmówców dziwne zainteresowanie osiągnięciami swojego prywatnego śledztwa.

Do późna pisał szczegółowy raport, niektóre sprawy celowo pomijając. Zrezygnował też z umieszczenia własnych wniosków i przedstawienia sposobu rozwiązania problemu. Mógł sobie na to pozwolić, bo na tę sprawę nie miał oficjalnego zlecenia.

Zgłosił się z samego rana do swojego szefa, Damiana Krasonia, kładąc mu na biurku swój raport.

— Wiesz, zajmowałem się przez chwilę mylnym naliczeniem karnych odsetek w naszym najbardziej zaprzyjaźnionym banku i zauważyłem drobne nieprawidłowości. Od razu muszę cię uspokoić, że dotyczą one bardzo niewielkich kwot dla pojedynczych klientów i może nie ma sensu dalej się tym zajmować. Będzie to w każdym razie twoja decyzja, bo szkody są niewielkie, a możemy utracić zaufanie strategicznego klienta, że ktoś poradził sobie z naszymi zabezpieczeniami.

— Dobrze, Cyprian. Zapoznam się z tym i potem poproszę o opinię radę nadzorczą, żeby też samemu się nie podkładać. Jak już dojdziemy do jakiś wniosków, to cię poinformuję, ale na mój gust nie będą chcieli tego ruszać — podjął decyzję prezes Krasoń.

Po wyjściu eksperta prezes przeczytał raport i zastanowił się jeszcze raz nad wszystkimi możliwymi zagrożeniami. W końcu wyciągnął prywatny telefon.

Kocur postanowił zaczekać na reakcję środowiska na jego ostatnie działania. Wiedział, że pomimo okrojonego raportu, beneficjanci tego interesu i tak będą wiedzieli, że dotarł już wystarczająco głęboko. Znowu usiłował domyślić się następnych ruchów przeciwnika, bo, pomimo że bardzo się starał, to i tak być może pozostały jakieś drobne ślady penetracji wirusa. Przewidywał, że albo będą proponować mu kasę, albo, co gorsza, zaczną go straszyć.

W swoim gabinecie prezes Benedykt Sochacki wyłączył i odłożył telefon. Zastanowił się nad implikacjami zakończonej z prezesem Krasoniem rozmowy.

— Wszystkie bankowe sprawy mają zaczekać do odwołania — rzucił trochę opryskliwie do zdziwionej sekretarki.

Ta przyjrzała się uważnie zdenerwowanemu szefowi i podeszła do barku i nalała mu solidną porcję ulubionego koniaku.

Sochacki machinalnie wychylił kielich, zajęty swoimi myślami. Sekretarka natychmiast wyszła, bo szef na pewno musiał sam uporać się z jakimś problemem.

Prezes zdawał sobie sprawę, że ktoś zbliżył się niebezpiecznie blisko do informacji, których nikt obcy nigdy nie powinien poznać. A za bezpieczeństwo to właśnie on odpowiadał przed komitetem osobiście. Najpierw jednak trzeba było dowiedzieć się, w czym dokładnie zorientował się dociekliwy profesor. W końcu nie był przecież jedynym dobrym informatykiem, a i jego organizacja też dysponowała najlepszymi. Dzięki kodom dostępu należało teraz poznać ustalenia profesora, co pozwoliłoby podjąć kolejne decyzje. Byli doskonale przygotowani na ewentualną wpadkę, mając rozpisane różne warianty postępowania. Zawsze ostatecznie mógł skorzystać z ostatniej deski ratunku — zastrzeżonego numeru do niejakiego Zegarowicza, który otrzymał kiedyś od komitetu. Trochę uspokojony kazał wezwać do siebie szefa informatyków.

Tymczasem profesor Kocur odstawił na bok tamte bankowe problemy i wrócił do dziwnych tekstów otrzymanych od żony, które dla świętego spokoju próbował bezskutecznie rozszyfrować, stosując rozkłady Zipfa i Benforda. Efekty miał jednak mizerne, co stopniowo zaczynało go wkurzać, ale też i trochę wciągać.

Wieczorem Olivia weszła do jego gabinetu i widząc, czym się zajmuje, przysiadła się do męża.

— Dziękuję, że się za to wziąłeś, bo koledzy ciągle i to coraz bardziej mnie naciskają, czy udało się cokolwiek z tym zrobić — powiedziała pozornie beztrosko.

Cyprian wyczuł jednak nutkę napięcia.

— Czy ty masz w ogóle pojęcie, co to jest, ile już osób nad tym pracowało i że nikomu jeszcze nic się nie udało odkryć? — Spytał.

— Nie mam pojęcia. Jak wiesz znajomi prosili mnie żebyś spróbował, bo opowiadałam, że jesteś tak bardzo zdolny i tak chwalony w swoim środowisku — usiłowała bagatelizować to zlecenie.

— Słuchaj. Dokładnie to już sprawdziłem. Jest to jednocześnie i nie jest Manuskrypt Voynicha, bo tych stron nie ma w oryginale. Zresztą te dziwne rysunki mogą nie być wcale roślinami, ale na przykład częściami jakiegoś statku kosmicznego. Jeden z nich nasuwa mi skojarzenie z kabiną. Wygląda na to, że to fragment innej, dotychczas nie znanej chyba drugiej części znanego Manuskryptu Voynicha. Nic nie mogę twoim znajomym obiecać, bo na nic jeszcze nie wpadłem.

— OK. Nie spiesz się. Znajomi mają czas i poczekają cierpliwie. Słuchaj. Jutro muszę jechać do Łodzi na małą galę z pokazem mody. Dzisiaj musieli zabrać do warsztatu moje BMW, bo wysiadła elektronika. A samochód nie ma nawet roku! Proszę, daj mi twojego Leksusa, jeżeli nie masz nic przeciwko temu.

— Oczywiście, weź. Do pracy pojadę taksówką — zgodził się Cyprian.

— A teraz chodźmy do łóżka — powiedziała Olivia zrzucając wszystkie ciuszki.

Kocur pomimo, że minęło już pół roku od ślubu, gdy przyglądał się nagiej żonie, ciągle miał ulotne wrażenie jakiejś nieokreślonej niezgodności.

GiancarloTarassino wyglądał przez okno swojego gabinetu, kontemplując perspektywę wielkiego Rzymu. Nad północną częścią miasta, którą widział ze swego gabinetu w wysokiej Wieży Wiatrów, pomimo wczesnej pory drgało już rozgrzane powietrze, powodując, że obraz dalszych budynków był lekko zamglony.

Udało mu się intrygami i podstępnymi grami doprowadzić do tego, że teraz mógł patrzyć z satysfakcją na świat za oknem. Jeszcze nigdy w historii jego Kościół nie był tak potężny i bogaty. Miał oczywiście wrogów, ale tak już to było na tym świecie.

Teraz, kiedy szef Milczących Strażników wyjechał w pilnych sprawach do Ameryki, on, jego zastępca, miał pełnię władzy w ręku. I zamierzał z tego skorzystać. Z szefem szczerze się nie znosili, ale tamten niestety miał poparcie wpływowego kardynała Ancelottiego. Tarassino zdawał sobie sprawę, że pozostało mu już niewiele życia, a niedokończonych zadań było wciąż tak dużo. Ktoś w końcu musiał podjąć te trudne decyzje.

— Niech przyjdzie do mnie Francesco Lanzioni — powiedział do słuchawki, wzywając do siebie zaufanego podwładnego.

— Nie ma co dłużej zwlekać. Pojedziesz do Polski i załatwisz dwa zlecenia. Nie możemy pozostawić bez odpowiedzi podstępu zakonnika Adriana, który dzięki fotograficznej pamięci wykradł nam te dwie strony. Góra mennonitów musi zostać ukarana. Przy okazji rozliczymy się ze zdrajcą we własnych szeregach. Do wykonania zadania weź kogoś zaufanego i miejscowego.

— Nasz szef, Antonio Giubelli, nie będzie z tej decyzji zadowolony — trochę zaniepokoił się Lanzioni.

Tarassino przysunął swoją już bardzo pomarszczoną twarz do ucha najwierniejszego Strażnika.

— Konsekwencje biorę na siebie, więc nie musisz się o nic martwić. Po prostu wykonywałeś tylko rozkazy. Ze swoich koniecznych czynów w obronie wiary i godności człowieka, mamy całkowite rozgrzeszenie papieża, a nawet jego błogosławieństwo — powiedział uspokajająco.

Po omówieniu planu działań w Polsce i wyjściu Strażnika, Tarassino zamyślił się głęboko. Niby na wszystkie konieczne podejmowane działania mieli zgodę, ale papież nie wiedział, a może nawet nie chciał wiedzieć wszystkiego. Tak dla wszystkich było wygodniej. Tarassino ostatnio bardzo się niepokoił. Niedawno doniesiono mu o powstaniu frakcji, której przewodniczył właśnie kardynał Luiggi Ancelotti. Z drugiego źródła dowiedział się o jakiejś planowanej konferencji, w której kardynał miałby uczestniczyć, reprezentując tam odmienne od oficjalnego, stanowisko Kościoła.

— No to się doigrałeś — pomyślał zawzięcie. Przypomniał sobie o pewnym incydencie sprzed pół roku, kiedy to bez zgody zwierzchnika, dał przez przypadek schronienie uciekającemu arabskiemu terroryście. Jakże przebiegle przewidział, że być może kiedyś będzie mógł skorzystać z wdzięczności Batalionu Fatah. Wyciągnął z sejfu telefon, otrzymany wtedy od wdzięcznego Araba. Po chwili uzyskał połączenie.

— Kardynał Luiggi Ancelotti jest osobą wysoce niepożądaną w moim Kościele — powiedział krótko, ale stanowczo do słuchawki. Chwilę trwało, żeby po drugiej stronie odszyfrowano to zdanie. — Podobnie jak i Antonio Giubelli — dodał szybko.

Po drugiej stronie zapadła chwila ciszy, jakby ktoś zastanawiał się nad wagą wypowiedzianego zlecenia.

— OK. — Padło jednak po chwili i połączenie zostało przerwane. Po drugiej stronie Nasir al–Yasul popatrzył w zamyśleniu na telefon.

Tarassino usprawiedliwiał się w duchu, że przecież trwała bezpardonowa walka o władzę, bogactwo i rządy dusz. Dodatkowe zlecenie na swojego szefa wypowiedział spontanicznie, ale nie miał wątpliwości, że była to dobra decyzja. Mięczaków należało eliminować, a chwasty wyrywać.

On — już wkrótce potężny władca Milczących Strażników, nie mógł dopuścić, żeby jego ukochany Kościół stał w tej walce na straconej pozycji.

Wysoki, szczupły mężczyzna w złotych okularach, siedział w rogu hotelowego pokoju. Młoda kobieta obrzuciła go uważnym spojrzeniem, a potem podeszła do okna.

Jego predyspozycje były wystarczające, żeby mianowano go szefem Zakonu Odpowiedzi. Teraz spokojnie przyglądał się blondynce w kusych szortach, wyglądającej przez okno.

— Słuchaj Arleta. Masz niewątpliwie wspaniałą dupcię, ale po powrocie ze szkolenia w Holandii, zachowujesz się ciut za ekstrawagancko. Jakkolwiek wiem, że doskonale poradzisz sobie z wszelkimi zaczepkami, to jednak tu jest Polska i nie możesz chodzić z odkrytą połową tyłka. Masz przede wszystkim nie zwracać uwagi. Pojedziesz wieczorem do Łodzi i będziesz dyskretnie jutro od rana ochraniać Olivię. Wiadomości, które nam przekazano, są naprawdę niepokojące. Aktywowano aż dwie komórki w Polsce, więc są blisko. Niedługo Olivia z mężem wyjeżdża na dwa tygodnie na Dominikanę i tam ochronę przejmie ktoś inny — zdecydował.

Arleta westchnęła ciężko, ale ani przez chwilę nie zamierzała dyskutować z szefem. Wyszła do swojego pokoju założyć coś bardziej odpowiedniego na podróż i jutrzejszy łódzki pokaz mody. Na decyzje szefa najmniejszego wpływu nie miał ich wcześniejszy krótki romans na jej poprzednim szkoleniu w Niemczech, we Freiburgu.

Następnego dnia rano Kocur wyjechał do pracy wcześniej niż zwykle. Nie mógł więc widzieć ani słyszeć o wypadku przed budynkiem, gdy w białego Leksusa wjechała zaraz po jego wyjeździe z garażu, wielka betoniarka, uderzając i doszczętnie kasując całą lewą stronę pojazdu. Na miejscu zginęła kierująca pojazdem. Natomiast kierowca skradzionej, jak się potem okazało ciężarówki, uciekł z miejsca wypadku, a żaden ze świadków nawet nie potrafił go dobrze opisać.

Dlatego oficjalny i rzeczowy telefon z policji, przewrócił w jednej chwili życie profesora Kocura do góry nogami. Mimo zdenerwowania potwierdził jeszcze telefonicznie w szpitalu fakt przywiezienia zwłok żony do szpitalnej kostnicy, ale o dalszych procedurach prokuratorskich i policyjnych nawet nie chciał słyszeć. Pół dnia odbierał kondolencje od bliższych i dalszych znajomych, ale zgodził się jedynie na odwiedziny przyjaciela, komisarza Sowy.

Przybity Kocur przez jakiś czas starał się prowadzić normalne życie, jednak żeby się czymś dodatkowo zająć, znowu wrócił, ale już w domu, do poprzednich poszukiwań dziwnych odsetek karnych. Tylko dzięki swoim nieprzeciętnym umiejętnościom doszedł do pewnych poszlak, które oprócz banków, prowadziły do państwowych instytucji, inne do zorganizowanej przestępczości, a kolejne nawet do jakiejś humanitarnej fundacji Sichere Kindheit z niemieckiego Freiburga. Kocur pracował już nawet nocami i w końcu udało mu się odkryć cały mechanizm finezyjnego oszustwa bankowego. Przyjaciel profesora, komisarz Sowa przedstawił mocno okrojone i bez szczegółów, wyniki śledztwa swojemu zwierzchnikowi. Jednocześnie ostrzegł Kocura przed niebezpieczeństwem, że będzie jedynym świadkiem mogącym dowieść przed sądem wykrycia bankowych malwersacji, bo w BMC Security, w nieodgadniony sposób wykasowano wszystkie dowody.

Kocur wiedział, że to nieprawda, bo wszystko przy odrobinie dobrej woli można by z powrotem odtworzyć. Pozostawił tym razem jednak tę myśl dla siebie.

Dziwnym trafem potem sprawa zrobiła się podobno polityczna i ostatecznie jako mało istotna, została pieczołowicie zamieciona pod dywan.

Komisarz Sowa na własną prośbę osobiście przejął wyjaśnianie okoliczności wypadku Olivii. Coraz bardziej wyglądało to jednak na zaplanowane zabójstwo, bo udało się odnaleźć ochroniarza z pobliskiego biurowca, który widział zaparkowaną uliczkę dalej betoniarkę, z pracującym silnikiem. Niestety nie było nawet małych poszlak, kto i w jakim celu chciałby zabić Olivię Renge–Kocur. Śledztwo zamarło w końcu w martwym punkcie. Sowa zdradził Kocurowi jednak jedną dość dziwną sprawę. Tego feralnego dnia znajomy jego żony, Marian Kostrzewa, dzwonił do niej tuż przed wyjazdem, stanowczo odradzając podróż do Łodzi i ostrzegając przed jakimś niebezpieczeństwem. Kocur podzielił się z przyjacielem spostrzeżeniem, że sam nigdy do końca nie wiedział, co myśleć o Marianie. Był to człowiek pewny siebie, z koneksjami, mający jakieś wspólne zainteresowania z grupą skupioną wokół jego żony. Jak zauważył, miał z Olivią chyba jakieś wspólne, może nawet trochę nielegalne interesy. Nie pytał, bo czekał aż żona sama opowie. Ostatnio jednak dziwnie się zachowywał, a nawet podejrzewał, że jest śledzony.

— Nie można go przesłuchać, bo po prostu gdzieś zniknął. Robimy oczywiście, co możemy, żeby go odszukać — wyjaśnił komisarz Sowa. Postanowił zupełnie nie wspominać przyjacielowi o znalezionych w mieszkaniu Kocurów podsłuchach i kamerach.

Kocur wrócił do siebie i jeszcze raz spokojnie analizował nowe wiadomości. Nie mógł zająć się nawet pogrzebem, bo była teraz konieczna, przy domniemanym zabójstwie, sekcja zwłok. Wszystko się bardzo przeciągało, a komisarz Sowa któregoś dnia ze zdziwieniem dowiedział się, że nie prowadzi już nie rozwiązanej sprawy wypadku czy też zabójstwa Olivii, bo tę przejęła Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego.

Joshua Zukermann, Wielki Mistrz Wilczego Bractwa, patrzył na perspektywę Waszyngtonu z okna hotelu Trump International Washington D.C. Brak wieżowców jak w innych miastach, dodawał stolicy godności i spokoju. Zastanawiał się, dlaczego tym razem wybrano taki hotel, co prawda luksusowy, ale jemu przypominający bardziej dworzec kolejowy. Zwłaszcza ta wielka wieża z zegarem. Potem pomyślał, czy to nie jakiś żart kierownictwa Klubu, nawiązujący do nazwiska przyszłego prezydenta. W tym gronie wszystko było możliwe.

Popijał sobie ulubioną 12-to gwiazdkową Metaxę i ogólnie nie miał powodów do narzekania. Nie lubił tych ciągłych narad i szybkich zmian oceny sytuacji na świecie, których musiał być uczestnikiem. Śmiał się w duchu na myśl, że większość zarządu tego Klubu nie zdawała sobie sprawy z potęgi tajnej organizacji, którą kierował. Zdecydowanie wolał swój zamek i cichą Szwajcarię. Rozmyślania przerwało mu pukanie asystenta.

— Niestety potwierdziły się raporty o zagrożeniu naszych planów w Polsce. Właśnie dostaliśmy wiadomość o zabójstwie Olivii Renge–Kocur. Prawdopodobnie i ten Kostrzewa jest w niebezpieczeństwie. Jak mamy zareagować? — asystent czekał na decyzję.

— Na razie tylko się przyglądamy. Ze stratą Kostrzewy liczyliśmy się od początku. Natomiast, jeżeli profesor zarzuci prace, zawsze możemy przekonać go pieniędzmi, albo szantażem — polecił Zukermann. — I dyskretnie wzmocnić jego ochronę. To samo zrobić z pozostałymi dwoma kryptologami z Filipin i Japonii, pracującymi nad naszymi stronami Manuskryptu.

— Tyle trudu kosztowało zlokalizowanie i późniejsze porwanie zakonnika Adriana. Wydobycie tajemnicy było już znacznie prostszą sprawą. Szkoda tylko, że nikt nie umiał jej rozgryźć — pomyślał z rozgoryczeniem.

Kocur doszedł do oczywistego wniosku, że Kostrzewa rzeczywiście musiał wiedzieć coś więcej na temat przyczyn śmierci jego żony. Mając jego numer telefonu włamał się do operatora i uzyskał jego adres domowy. Marian Kostrzewa ciągle był nieuchwytny i nie odpowiadał na telefony i SMS–y. Zdesperowany profesor postanowił zakraść się do jego mieszkania licząc, że tam znajdzie jakiś trop. Zaczaił się w bramie przy Szwoleżerów na Powiślu i korzystając z noktowizora odczytał wprowadzany przez starszą lokatorkę kod do wejścia do budynku. Niestety musiał się wycofać, bo pod dom w tym momencie podjechał Nissan Micra z krzykliwą reklamą napoju energetycznego TEXX. Kocur, który pierwszy raz widział takie auto pod szpitalem, teraz pomyślał, że ktoś skopiował pomysł puszki Red Bulla na Mini Morrisach. Kierowca jednak nie wysiadł, tylko obserwował budynek. Po kilku minutach samochód odjechał i Kocur niezauważony mógł dostać się szybko do środka. Na parterze przez otwarte drzwi zauważył śpiącą na siedząco, wchodzącą niedawno staruszkę, jeszcze z kluczami w ręku. Sprawdził puls i uspokojony cicho zamknął drzwi jej mieszkania.

Bez większych problemów sforsował drzwi wejściowe mieszkania Kostrzewy. Odnalazł i przeszukał jego komputer i skopiował pliki pamięci. Rzucił jeszcze okiem na korespondencję Mariana z używających tylko nicków osobami, które wyraźnie ostrzegały go przed zagrożeniem ze strony organizacji, która broni poznania sekretów jakiegoś tajemniczego rękopisu. Dostał się też do obu kont bankowych Mariana, bo plik z hasłami miał wyjątkowo słabe zabezpieczenie. Kocur odkrył znaczne kwoty systematycznie przelewane z zagranicy na oba konta Kostrzewy. Gdy już szykował się do wyjścia z mieszkania, usłyszał ciche otwieranie drzwi. Włamywacz niczego nie szukał, tylko od razu w gabinecie podszedł do biurka, a ukryty i schowany w szafie Kocur, był świadkiem kolejnego skopiowania danych z komputera. Siedział cichutko jak mysz, bo potrafił dostrzec lekkie wybrzuszenie w kurtce obcego. Włamywacz szybko się ulotnił, a profesor zupełnie nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić.

Cyprian Kocur cały czas był przekonany, że to on miał zginąć. Przypuszczał, że to zaplanowane zabójstwo dotyczyło odkrycia fałszywych przelewów, przez lata składających się na ogromne pieniądze. Przestraszony i skołowany profesor, widząc, że przeciwnik nie żartuje, zaczął na poważnie brać pod uwagę ucieczkę i ukrycie się. Zauważył, że podczas jego nieobecności ktoś przeszukiwał i jego mieszkanie. Jedyną rzeczą, która zginęła, były te dwie strony manuskryptu, które na szczęście miał zescanowane. Nie chcąc angażować przyjaciela Sowy, zdecydował się na wizytę na posterunku policji. Dyżurny był jednak typowym urzędnikiem, sztywnym i nie zainteresowanym odejściem od zwyczajowych procedur. Po uzyskaniu informacji, że zginęły tylko jakieś dwie strony rękopisu, jego zainteresowanie włamaniem jeszcze wyraźniej osłabło. Obiecano mu oczywiście zajęcie się tą sprawą. Niczego więc tam nie osiągnął, tracąc tylko czas.

W pracy, w BMC Security, też dało się zauważyć, zże profesor Kocur czuje się coraz bardziej zagubiony i osaczony. Początkowo składano to na karb tragicznej śmierci żony. Jednak gdy ciągle nie dochodził do siebie, prezes Krasoń widząc jego stan, zdecydował się wysłać go na przymusowy urlop, co ostatecznie sam zainteresowany przyjął z wyraźną ulgą. Ale i prezes nie do końca był przekonany, czy z rozgrywającymi się wypadkami jego wcześniejszy telefon do Sochackiego, nie miał nic wspólnego.

Kocurowie mieli domek na Mazurach, więc profesor tam zamierzał się ewakuować i pomyśleć, co dalej. W nocy śniło mu się, że ktoś go wiąże i torturuje. Obudził się przerażony, gdyż nigdy do tej pory nie miał koszmarów. Powoli zaczynał we wszystkich widzieć wrogów. Porządnie już wystraszony, chciał spakował cenne rzeczy, ale uświadomił sobie, że w zasadzie to niczego nie potrzebował jednak ze sobą zabierać. W garażu zostawił BMW żony, a w komisie przy Sikorskiego, kupił stare, używane, ale sprawne Volvo, którym od razu wyruszył w drogę. Wyjechał z Warszawy do swojego domu letniskowego w Rydzewie nad jeziorem Niegocin na Mazurach. Zabrał całą swoją gotówkę z kilku kart, sprytnie pomijając limity wypłat.

W domku spędził kilka dni w całkowitym spokoju, przy sobie nosząc pas biodrowy z pieniędzmi. Dużo pił, a wieczorami zajmował się znowu tymi dziwnymi dwiema stronami manuskryptu.

Kocur wcale nie uzyskał spokoju w tym odludnym miejscu. Może był przewrażliwiony, ale ciągle miał wrażenie, że już kolejną noc ktoś go z daleka obserwuje. Pewnego dnia późnym wieczorem, ktoś rzeczywiście włamał się do jego domku. Zamaskowany mężczyzna, zaczął zadawać pytania o jego wiedzę na temat przelewów. Kocurowi, który skorzystał z chwilowej nieuwagi nieproszonego gościa, udało się wybiec na zewnątrz. Na drodze czekali jednak dwaj zaskoczeni pomagierzy tamtego. Kocur dostrzegł błysk kastetu, ale potknął się i mocny cios zamiast w brzuch trafił go w głowę. Profesor odczuł ogromny ból i jednocześnie krew zaczęła trochę zalewać mu oczy. Dostrzegł jeszcze błyski wystrzałów kładących trupem obu napastników. Nic z tego nie rozumiał, ale i tak, czym prędzej zaczął uciekać. Kocurowi lawirującemu w ciemnościach, mimo wszystko udało się jakoś wydostać z lasu. W oddali widział już oświetloną przez światło księżyca powierzchnię jeziora i tam się skierował. Dostał zadyszki, potknął się i bardzo mocno uderzył znowu głową w balustradę pomostu. Cały czas krwawiąc stoczył się do wody, do jeziora.

Profesor odzyskał świadomość jeszcze leżąc w wodzie, ale zupełnie nie mógł sobie niczego przypomnieć. Dominowała jedynie tylko konieczność ucieczki z tego miejsca. Przyjrzał się swojemu zakrwawionemu ubraniu, nic nie znajdując przeszukał kieszenie, odkrył pas biodrowy i znowu poczuł, że niedługo straci przytomność. Szukając gorączkowo schronienia, zobaczył stojącą ciężarówkę na podwórzu domku przy jeziorze. Tylko dlatego, że ledwo już widząc natknął się na leżący przy niej rower, mógł po nim ostatkiem sił się wdrapać i ukryć pod plandeką. Stracił przytomność.

Z letargu wybudziła go jakaś rozmowa.

— To do zobaczenia niedługo, Marzenko. Porozwożę tylko te cholerne ryby i wrócę ze Śląska za dwa dni — usłyszał jakiś męski głos.

— Będę czekała. Żeby tylko się nic nie przeciągnęło — martwiła się Marzenka.

— Raczej nie powinno. Za kilka godzin zadzwonię do ciebie z Katowic. A co tu robi ten rower?

Kocur znowu zapadł w sen.

W Katowicach zmęczony trochę kierowca zatrzymał się na dużym parkingu pod hipermarketem. Wyciągnął termos, napił się kawy i zadzwonił do Marzenki. Potem jak zwykle obszedł samochód, ale zaniepokoiła go rozwiązana plandeka.

— Chyba była zawiązana w Niegocinie. Ale głowy bym nie dał.

Zaglądając do środka, odkrył niechcianego, nieprzytomnego i zakrwawionego pasażera. Zastanawiał się szybko jak uniknąć kłopotów. Wybrał przez GPS najbliższy szpital i tam podjechał. Rozglądając się na wszystkie strony, zaniósł nieznajomego, nieprzytomnego mężczyznę i położył na ławce bezpośrednio przed szpitalem.

Rozdział II. Szpital

O nieprzytomnym i zakrwawionym mężczyźnie powiadomili pracowników szpitala zaniepokojeni przechodnie. Dwóch sanitariuszy wybiegło, rozłożyło nosze i zabrało wycieńczonego Kocura do Izby Przyjęć. Jego stan był dość ciężki po dodatkowej jeszcze całodniowej podróży na Śląsk.

— No i co ja mam tutaj wpisać? — Zdenerwowała się rejestratorka. — Pacjent nie ma żadnych dokumentów ani dowodu ubezpieczenia.

— Wpisz Rafał Kozera — młoda lekarka ze Szpitalnego Oddziału Ratunkowego, Natalia Więcławska, widząc, że nie można ustalić personaliów, dla żartu kazała wpisać rejestratorce imię i nazwisko dyrektora szpitala.

— Wpisz, tak będzie zabawnie — powtórzyła ze śmiechem.

Odnalezione przy pacjencie przez wyjątkowo uczciwe pielęgniarki 230 tysięcy złotych, trafiło do depozytu szpitalnego. Dyrektor miał trochę obaw, czy nie oddać pieniędzy do bankowego depozytu, ale przytłoczony innymi bieżącymi obowiązkami zapomniał wkrótce o całej tej sprawie.

Benedykt Sochacki przyglądał się zimnym wzrokiem Januszowi Piechocie — człowiekowi od specjalnych poleceń. Celowo przeszedł się tam i z powrotem wolnym krokiem po gabinecie, zanim się odezwał. Widział, że jego podwładny jest już i tak wystarczająco przestraszony.

— Jak wygląda sprawa zaginionego profesora Kocura? — Zapytał krótko, ale za to lodowato. To wystarczyło, żeby pytanego przeszedł zimny dreszcz.

— Przez cały czas poszukiwaliśmy Cypriana Kocura w szpitalach i przychodniach na całych Mazurach. Po dwóch tygodniach poszukiwania zostały rozszerzone na cały kraj, ale kamień w wodę. Nigdzie nie możemy go namierzyć.

— Instrukcje były wyraźne: tylko nastraszyć — znowu zimno podkreślił Benedykt.

— Szefie, wiem. To był naprawdę nieszczęśliwy wypadek.

— Macie dwa tygodnie na ustalenie, co stało się z profesorem Cyprianem Kocurem. Wyznacz tylu ludzi, ile będzie potrzeba. I nie przejmuj się wydatkami. To sprawa priorytetowa — zakończył spotkanie Benedykt.

Porządnie wystraszony Piechota w milczeniu wycofał się z gabinetu. W trosce o własną przyszłość musiał starać się wyjątkowo.

Sochacki sam musiał wyjaśnić tę sprawę i kto za tym stoi. Dwóch ludzi po prostu zastrzelono w lesie, co zeznał mocno przestraszony Piechota, któremu udało się uciec. Następnie ciała zniknęły, a i w mediach była zupełna cisza. Z każdej strony bardzo źle to wyglądało.

Na wszelki wypadek polecił grupie informatyków skierować dyskretne ślady wykonanych malwersacji na wcześniej odkrytą, konkurencyjną grupę w kilku spółdzielczych Skokach. To było dodatkowe zabezpieczenie, bo przecież wiedział, że tamci, kimkolwiek są, nie przebiją go w kupieniu bardziej znaczących polityków.

Komisarz Sowa chodził nerwowo po swoim gabinecie i zastanawiał się, co się stało z jego przyjacielem. Zakrojone na wielką skalę poszukiwania potwierdziły dzięki monitoringowi ze stacji benzynowych, że Kocur zakupionym Volvo wyjechał do domku na Mazurach. Sowa dotarł do komisu i ustalił, że przyjaciel zapłacił gotówką. Nad jeziorami jednak ślad się urywał. Właściciel opuścił domek chyba w wielkim pośpiechu, bo nawet drzwi zostawił otwarte. Samochód został pod wiatą. Komisarz Sowa osobiście wszystko sprawdził, jednak nie znalazł żadnych wskazówek. Nie zaprzestał dalszych intensywnych poszukiwań, ale zaczynał mieć niewesołe myśli, czy na pewno odnajdzie przyjaciela żywego. Usiadł przy biurku i kolejny raz przeanalizował wszystkie znane mu fakty.

— Cholera, żałuję, że nie przydzieliłem mu policyjnej ochrony — pomyślał. — Trochę zlekceważyłem jego obawy. Wydawały mi się takie nieprawdopodobne.