Matka Makryna - Jacek Dehnel - ebook

Matka Makryna ebook

Jacek Dehnel

4,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Historia słynnej oszustki religijnej podziwianej przez papieży i… Juliusza Słowackiego.

Matka Makryna to monolog przeoryszy klasztoru bazylianek w Rzymie, matki Makryny Mieczysławskiej.
W latach 40-tych XIX wieku stała się obiektem fascynacji i uwielbienia polskiej emigracji i europejskiej prasy, kiedy opowiedziała o prześladowaniach, jakie spotkały ją ze strony władz rosyjskich. Sięgnęła szczytów władzy, zarówno świeckiej jaki kościelnej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 462

Oceny
4,0 (3 oceny)
1
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ja­cek Deh­nel

MAT­KA MA­KRY­NA 

Co­py­ri­ght © by Gru­pa Wy­daw­ni­cza Fok­sal, MMXIV

Wy­da­nie I

War­sza­wa, MMXIV

Bar­ba­rze Myślik

De tor­ren­te in via bi­bet, prop­te­rea exal­ta­bit ca­put.

Z stru­mie­nia na dro­dze pić będzie: dla­te­go wywyższy głowę.

Psalm CIX

Po śmier­ci Mat­ki Ma­kry­ny za­kon­ni­ce jej wszyst­kie jej pa­pie­ry spa­liły.

ks. Alek­san­der Jełowic­ki

Roz­dział I

W imię Ojca i Syna, i Du­cha Świętego, będę pisała prawdę, samą prawdę i tyl­ko prawdę, tak mi do­pomóż Pan Bóg w nie­bie­siech i wszy­scy święci Jego, amen. Le­d­wiem stanęła w Po­zna­niu u ar­cy­bi­sku­pa Przyłuskie­go, le­d­wiem do stóp mu przy­padła, pod­niosłam nań oczy zapłaka­ne i po­wie­działam: Opo­wia­da­nie­ma­kry­ny­mie­czysław­skie­jxie­ni­ba­zy­li­ja­nek­miński­cho­ich­sied­mio­let­niem­prześla­do­wa­niu­za­wiarę. Mówił mi Sie­masz­ko, jak dziś pamiętam, wi­działam go tak jak te frędzle przy fo­te­lu bi­sku­pim, jak te pom­po­ny u ko­ta­ry, tak go miałam na wyciągnięcie ręki mo­jej, jak stanął i mówił: Po­cze­kaj­cie, sko­ro rózga­mi zedrę z was tę skórę, w którejście się uro­dziły, i kie­dy inna porośnie, in­a­czej będzie­cie śpie­wały, tak właśnie mówił, nie in­a­czej, z sie­pa­cza­mi swo­imi stojąc w klasz­to­rze jako z tymi sie­pa­cza­mi, co Pana Na­sze­go Je­zu­sa Chry­stu­sa w Ogrójcu poj­ma­li, choć tam­ci prze­cież przy­szli zimną nocą wio­senną, mar­cową, kwiet­niową, przed Wielką Nocą, a do nas w środ­ku lata i o świ­ta­niu. Tak do nas mówił Sie­masz­ko, a ja stałam w sza­tach mo­ich prze­ory­szy klasz­to­ru ba­zy­li­jańskie­go żeńskie­go, z pierście­niem, z pa­sto­rałem, i sio­strzycz­ki moje dokoła: Kry­sty­na Hu­waldówna, Ne­po­mu­ce­na Grot­kow­ska i wresz­cie Eu­ze­bia Waw­rzec­ka – ta, co po­tym ze mną ubieżała z nie­wo­li mo­skiew­skiej, pęta roz­kuw­szy, i ty­lem ją wi­działa, bośmy się na stro­ny świa­ta roz­pierzchły, by z po­mocą Bożą ujść po­go­ni, jako Święta Ro­dzi­na od żołdaków he­ro­do­wych go­nio­na. Stoi tedy Sie­masz­ko, a stanął trze­wi­ka­mi na drzwiach od żołdaków mo­skiew­skich, od jegrów wy­sa­dzo­nych, aż wszyst­kie sko­ble żela­zne i za­wia­sy jak cien­kie żaga­ry popękały, i sycił się tą mocą, tą potęgą sza­tańską, jak­by był sa­mym Pa­nem Na­szym Je­zu­sem Chry­stu­sem we wro­tach pie­kiel­nych, a prze­cież na opak czy­nił, bo Święty Kościół na­je­chał i nas, służeb­ni­ce Pańskie, po­nie­wie­rał, nam wy­grażał; lato już było w pełni i gu­bier­na­tor cy­wil­ny, Usza­kow, że wy­ga­lo­no­wa­ny cały, to po mor­dzie czer­wo­nej, spasłej spływał gru­by­mi kro­pla­mi potu, ale Sie­masz­ko su­chy, su­chy jak sam dy­ja­beł, su­szo­ny pie­kiel­nym wi­chrem pu­styn­nym, i k’nam, służeb­ni­com, woła, i k’mnie woła: Ty, psia krew pol­ska, ty psia krew war­szaw­ska – bo wie­dział prze­cież, żem rodu wy­so­kie­go i częstom w młodości w daw­nej na­szej, Miesz­ko­wej, Mie­czysławo­wej pol­skiej sto­li­cy bywała – psia krew, za­tym, war­szaw­ska, woła, ja ci język z gardła wyrwę, wy­tar­gam, wy­tar­moszę, chwycę tak, że od sa­me­go chwy­ce­nia krew pryśnie, a so­ba­kom żyr­nym1 rzucę – aż mu su­cha, gorz­ka pia­na w kąci­kach ust wyszła, tak ją z bli­ska wi­działam, bo się nade mną po­chy­lił, a każde słowo jak­by na mnie gorz­ki wiatr wionął. Ha – pomyślałam – z Mie­czysława był Chro­bry, z Mie­czysław­skiej zaś ka­mień w pro­cy Da­wi­do­wej; niech próbuje, niech bije, niech wal­czy z ko­bitą.

Świtało do­pie­ro, szłyśmy na me­dy­tację do chóru aku­rat, z mo­dli­twy nas jak z łona mat­ki wy­dar­to. Piąta biła, upro­siłam gu­bier­na­to­ra, by do­zwo­lił nam wejść w pro­gi kościoła, gdzie przez tyle lat służyłyśmy Bogu, a Sie­masz­ko aż skry ocza­mi, zda­wało się, rzu­cał i tyl­ko pa­trzyłam, aż su­tan­na apo­stac­ka zapłonie na nim ogniem siar­cza­nym; kie­dy jed­nak po­le­ciłam sio­strzycz­kom różanym, ko­cha­nym, Ire­nie Po­mar­nac­kiej i Li­be­ra­cie Kor­minównie, dobyć ze skarb­ca krzyż nasz srebr­ny, ka­mie­nia­mi sa­dzo­ny dro­go­cen­ny­mi, z re­li­kwia­mi sa­me­go świętego Ba­zy­le­go, wte­dy ręce święto­kradz­kie nam go wy­rwały, aż sio­strze Li­be­ra­cie krew z ręki po­ciekła, jak­by na za­po­wiedź tego, że ją kie­dyś na śmierć ro­zerwą, a ona tyl­ko jęknęła ci­cho i oddała się w opiekę Opatrz­ności. Szczęściem, że Mo­skal na kru­szec i ka­mie­nie pa­zer­ny, to i bo­gactw, a nie krzyża za­pragnął – złupił tam zresztą w skarb­cu, w sza­tach dro­go­cen­nych, ołta­rzach wie­le, w tym cały mój po­sag, złotych pol­skich dwa­kroć po sto tysięcy, z którym weszłam do klasz­to­ru i który w całości obróciłam na jego upiększe­nie. Mniej­sza bo­gactwa, roz­dra­pa­ne przez popów i żołdaków, ważniej­sze du­sze. Po­zwo­lo­no nam za­brać krzyż pro­sty, drew­nia­ny, bo­wiem pod tym zna­kiem chciałyśmy iść na męczeństwo. Bo że miało to być męczeństwo, ob­ja­wio­ne nam było już wte­dy; chwy­ciłam za­tym krzyż kan­to­wa­ty, twar­dy, na le­wym ra­mie­niu go oparłam, siostrę Po­mar­nacką mając jako Szy­mo­na Cy­re­naj­skie­go ku po­mo­cy, a cza­sem i inne sio­stry, które jed­nak, jeśli mi do­pomóc pragnęły, co rusz jakiś je­gier to pałaszem płazo­wał, to kłuł ba­gne­tem.

Tak oto roz­poczęła się na­sza Gol­ga­tha – a sko­rośmy tyl­ko klasz­tor opuściły, wy­chodząc przez bra­my, które ty­le­kroć oglądałam z okna mej celi, szu­kałam wzro­kiem ja­kich wozów, którymi nas za­biorą na wy­gna­nie; szyb­ko jed­nak pojęłam, że oto­czo­ne zgrają zbroj­nych, pójdzie­my w zbójecką jamę na pie­chotę. Wówczas to usłyszałyśmy krzy­ki dzie­cięce. Bo też cały nasz klasz­tor nie na to stał tyl­ko, żebyśmy miały gdzie Boga chwa­lić, ale i żeby służyć lu­dziom. I dzień w dzień scho­dziło się do nie­go ubo­gich tylu, żebraków, z ra­na­mi ro­piejącymi, bez nóg, bez rąk... temu w woj­nach dłoń kar­tacz urwał albo Mo­skal rękę urżnął pałaszem, temu koń nogi po­tra­to­wał, ten z uro­dze­nia chro­mał albo pysk miał cały po­krzy­wio­ny, że aż pa­trzeć było przy­kro, tę to­czył jakiś ro­bak strasz­li­wy, tam­ta miała na całym cie­le czy­ra­ki ciekące, je­den w dru­gie­go, jed­na w drugą zaświerz­bie­ni, par­cha­ci, za­wsze­ni, z kołtu­na­mi na łokieć długi­mi, na dwa łokcie, i wszy­scy oni do nas jak do kry­ni­cy prze­czy­stej, w której ich ob­my­je­my, na­kar­mi­my, na­po­imy. I jak­by tego jesz­cze mało było na na­sze ra­mio­na słabe – te dzia­tecz­ki, sie­rot­ki, których u nas sześć dzie­siątek było na wy­cho­wa­niu. Jak na ob­ra­zach He­ro­do­wy żołdak na dziec­ko pod­no­si ciężką żelazną ręka­wicę, tak je­gry roz­biegły się z ba­gne­ta­mi i nuże gro­zić nie­wi­niątkom. A dziat­ki w krzyk, w płacz, z okien wyglądają, tak że jesz­cze dziś to widzę: kwa­dra­to­we okien­ko, na krzyż po­dzie­lo­ne, a w każdej szyb­ce jed­na główka dzie­cięca, prze­rażona, zapłaka­na, młod­sze dołem, górą star­sze; jed­ne otwie­rają te okien­ka, rączki drob­ne wyciągają i krzyczą: Po­rwa­no mat­ki na­sze, po­rwa­no mat­ki na­sze!, inne zbie­gają po scho­dach, nóżkami drob­ny­mi tupią, biegną do nas, rąbków ha­bi­tu się cze­piają, przez je­gry mo­skiew­skie­kol­ba­mi odtrącane, i jak­by życie ich całe od tego zależało, tyl­ko patrzą, aż je­gier w inną stronę spoj­rzy, i już z po­wro­tem przy­pa­dają ku nam. Naj­star­sze z nich zaś, najmądrzej­sze, tak jak nie­raz do sadu na kwaśne jabłka przy­cho­dziły, tak te­raz przedarły się przez mur, bo Mo­ska­le bra­my pil­no­wa­li, i da­lej po mieście się całym roz­biegły, do drzwi kołacą, krzyczą wiel­kim głosem: Po­rwa­no mat­ki na­sze, po­rwa­no mat­ki na­sze! Na ten krzyk całe mia­sto się roz­bu­dziło, zry­wają się lu­dzie z posłań, ten w sa­mej ko­szu­li z domu wy­la­tu­je, temu żona na grzbiet ka­potę rzu­ca, jesz­cze inny za jakiś drąg łapie, wszy­scy pędzą do nas, ale dopędzi­li do­pie­ro przy karcz­mie zwa­nej Wygódka, o ćwierć mili od mia­sta, nikt za­tem nie wi­dział, jak nas przez bra­my klasz­tor­ne po raz ostat­ni poprowadzi­li sie­pa­cze mo­skiew­scy. Ja z krzyżem na prze­dzie, jak Pan Je­zus, z siostrą Po­mar­nacką jak z Szy­mo­nem Cy­re­naj­skim u boku, du­mam tyl­ko o męce Pana na­sze­go, na ramię własne po­pa­trując – że mu­siał mieć takąż samą ranę na ra­mie­niu, na którym krzyż dźwigał, trzy koście z niej ster­czały obnażone, i to roz­myśla­nie o męce nie własnej, a Chry­stu­so­wej po­ma­gało mi w na­szym mar­szu; inne z nas, zwłasz­cza star­sze i na zdro­wiu słabujące, padały na zie­mię, a tam je żołdacy kol­ba­mi dźgali, ka­to­wa­li, nie zważając na krew bu­chającą z ust, z nosa, z nóg. Wtem przy Wygódce, karcz­mie, która chy­ba na­zwała tak się na pośmie­wi­sko, bo cier­piałyśmy przy niej naj­większe nie­wy­go­dy, Sie­masz­ko pochód nasz za­trzy­mał.

O, trzy dni minęły od po­przed­niej jego wi­zy­ty, a nie jeździł ci już, od tu­ma­nu ku­rzu nie­osłonięty, kałamaszką, która na każdym ka­mie­niu pod­ska­ki­wała; odtąd raz piękną ber­linką, la­kie­ro­waną, no­wiu­teńką, za im­pe­ra­tor­skie ru­bel­ki ku­pioną, in­nym ra­zem, jeśli z ja­kimś po­cze­snym gościem, to wy­godną wi­zawą, na po­dusz­kach roz­par­ty; odtąd ciała przy­brał, utu­czył się na wik­cie mo­skiew­skim, po­kraśniał, cały ru­mia­ny, za­do­wo­lo­ny. Najchętniej­szy był prze­cież, żeby do Pe­ters­bur­ga po­je­chać, w na­dwor­nej cer­kwi car­skiej przystąpić do wia­ry schy­zma­tyc­kiej z tytułem ar­chi­re­ja, a po­tym podać pro­jekt do nawróce­nia wszyst­kich unitów gwałtem i prze­ciw nam obrócić swo­je za­ma­chy. W pierw­szym dniu na­sze­go męczeństwa, że na­padł nas wespół z Usza­ko­wem, gu­bier­na­to­rem, przy­je­chał wi­zawą. Kazał powóz za­trzy­mać, stanął na wi­zawie jak na am­bo­nie i chy­ba chciał mieć do nas prze­mowę, ale po­pa­trzył tyl­ko, machnął ręką, skinął na którego je­gra i coś mu wy­szep­tał do ucha. Za­raz się zro­biło za­mie­sza­nie, lecą sie­pa­cze na podwórko go­spo­dy, gdzie wcześniej stanęły ku­fry, tar­gają je­den za dru­gim na drogę, unoszą wie­ka, a w środ­ku – kaj­da­ny. I oku­li nas w te kaj­da­ny, sku­wając jedną z drugą, po dwie. Kładłyśmy na pniak to nogi, to ręce, młoty hu­czały, krew spływała po twa­rzach roztłuczo­nych, po obi­tych ple­cach i wsiąkała w zie­mię. Dzie­ci płakały: Za­ku­wają mat­ki na­sze, za­ku­wają mat­ki na­sze!, lud płakał wraz z nimi i co­raz to wy­cho­dziła z tłumu jakaś ko­bi­ta, która od nas do­bro­ci do­znała, jakiś sta­ry żebrak albo pobożny oby­wa­tel, i błaga­li błogosławieństwa, każdy od tej sio­stry, którą znał i która mu była naj­mil­sza, ale żołdac­two nie­li­tości­wie kol­ba­mi i ba­gne­ta­mi lud i dziat­ki roztrącało. Wresz­cie ostat­ni młot za­milkł, ostat­nią parę sióstr w kaj­da­ny za­ku­to, płaczących roz­go­nio­no na czte­ry wia­try i ru­szyłyśmy, wiel­kim pędem gna­ne, to po gru­dzie, to po błocie, nie­mal bose, aż do Wi­teb­ska.

*

Zwy­czajną je­stem ko­bitą: źli mnie lu­dzie krzyw­da­mi nie od­mie­ni­li, a i gdy­by mnie od stóp do głów kto pozłocił, też w ni­czym bym się nie zmie­niła: ot, jed­no ciało i w nim jed­na du­sza. Nie śpie­wam pięknie, nie umiem ha­fto­wać jak sio­stra Ju­sty­na Szle­gelówna, co ni­cze­go już nie wy­ha­ftu­je, bo jej wy­rwa­no oczy, ani nie ma­luję jak sio­stra Ro­za­lia Me­do­niec­ka, której mur po­gru­cho­tał i ręce, i nogi, i głowę, że od razu sko­nała, ale jed­no za­wsze miałam: węch. Węch jak wyżeł. Nie do za­pa­chu sia­na i li­li­ji, ka­dzidła i gno­ju, nie do odorów i pach­ni­deł, ale do lu­dzi, że każdego wywąchałam na dwieście kroków. A Sie­maszkę, odstępcę, od lat siarką czułam, od lat pa­trzyłam na nie­go i niby wi­działam bi­sku­pa, któremu wier­na je­stem posłuszeństwo, a czor­ta za kołnie­rzem wywąchi­wałam. Kie­dy więc wdarł się do klasz­to­ru, furtę wyłamał, żołdaków spro­wa­dził, sio­stry, prze­rażone, przy­le­ciały do mnie, ni­cze­go nie ro­zu­miejąc. Ale ja ro­zu­miałam aż na­zbyt do­brze. Bo też nie pierw­szy raz odstępca ten, schy­zma­tyk, klasz­tor nasz na­cho­dził, nie­po­koił sio­strzycz­ki, łbem czar­nym, kudłatym jak u czor­ta stra­szył, nie pierw­szy raz jak wilk między owiecz­ka­mi, jak lis szczwa­ny między kur­ka­mi bia­leńkimi stąpał, to przy­mi­lał się, to kłyki szcze­rzył, jak­by w nim cała menażeria się kotłowała, bo jesz­cze wąż śli­ski i lew okrut­ny, i knur ob­sko­ruzły, cuchnący... przy­je­chał raz i z miej­sca zdał mi się jakiś od­mie­nio­ny. Wcześniej jesz­cze cały ra­nek, między mo­dli­twa­mi, myśli ze­brać nie mogłam, cho­dziłam z kąta w kąt, jakąś nie­spo­koj­ność w so­bie mając, której ani w zie­mi za­ko­pać, ani w wo­dzie za­to­pić, ani w ścianę wmówić, i kie­dym na­gle zo­ba­czyła przez okien­ko, przez okien­ko maleńkie w gru­bym, sta­rożyt­nym mu­rze klasz­tornym wy­bi­te, ten tu­man żółty od kałamasz­ki jego idący, rosnący nad całą ulicę, bo kałamaszką wte­dy jesz­cze jed­nokonną, nie­zbyt­kowną jeździł, to uczułam na­gle, jak­by w ser­cu głos mi jakiś po­wie­dział: To, to, to cię nie­po­koi, córko, córeńko moja, stąd całe two­je dy­go­ty, nie­pew­ności two­je; zło kałamaszką je­dzie, zło do bra­my za­pu­ka, zło mimo sio­stry fur­tian­ki, Ma­rian­cel­li Siem­niszkówny, na dzie­dzi­niec wje­dzie, także kie­dy mnie sio­strzycz­ki moje we­zwały, to od razu wie­działam, ku cze­mu schodzę ze swo­jej celi. A ten mi do stóp przy­pa­da, matką naj­uko­chańszą na­zy­wa, pra­wi, że ważne przy­wo­zi wia­do­mości, których jed­nak w ciżbie mówić mu nie wol­no, le­piej więc pójść w ja­kie miej­sce ustron­ne, do celi mo­jej, a tam mi wszyst­ko wyłoży. Po dwa stop­nie ska­kał w górę, po trzy brał, że nie mogłam na pięter­ko nadążyć, wołam więc za nim, że otwar­te, niech do celi wcho­dzi – a która, to wie prze­cie. Otwar­te, bom nig­dy nie miała ani przed Bo­giem, ani przed sio­stra­mi mo­imi, ani przed in­ny­mi ludźmi nic do ukry­cia. Le­d­wo się, za­sa­pa­na, doczłapałam do drzwi, klam­ki uchwy­ciłam, wsparłam na niej, trzy, czte­ry razy głębiej ode­tchnęłam i wzrok na nie­go pod­noszę. A on tam nie­spo­koj­ny taki, w po­dry­gach cały, stoi niby, a nie stoi, ru­sza się cały w środ­ku, dy­go­ce. Klęknij­my, mówię, i pierw pomódlmy się ra­zem. Ale nie, nie chce. Że to może po­cze­kać, mówi, że pośpiech w in­nej spra­wie, ważniej­szej go spro­wa­dza. Ważniej­szej niż mo­dli­twa, za­py­tałam z nie­do­wie­rza­niem, ale nic nie od­po­wie­dział. Krzyż mu tyl­ko or­de­ro­wy, wiel­ki, czer­wo­ny, na pier­si łyska. Łapie mnie wte­dy za rękę i wci­ska pa­pier, szu­ka in­kau­stu na sto­licz­ku moim ubo­gim. Czy­tam i aż mną za­chwiało. Od razu pi­smo no­sem po­czułam, od razu wie­działam, co mój węch psi wywęszył, kie­dym wi­działa z okien­ka kałamaszkę po zeschłym błocie ulicz­nym, po ka­mie­niach tur­kocącą. Ocza­mi py­tam, ja­kie ma cele, i sta­ram się doj­rzeć, która w nim kość drży, a która się trzy­ma. Wi­dzi, że po­bladłam, ciągnie na zy­de­lek, żebym usiadła, ja stoję. Jużem się w tej celi na­sie­działa. Lat trzy­dzieści. Trzy­dzieści lat, dzień po dniu, noc po nocy, wiel­biłam Pana, na klęczkach, leżąc krzyżem, choć cela, cel­ka maleńka, tyle że na wyciągnięcie ra­mion, że końcami pal­cy i jed­nej, i dru­giej ścia­ny tykałam. A w niej tyl­ko to, co naj­skrom­niej­sze: łóżko byle ja­kie, pry­cza z sien­ni­kiem tak wy­gnie­cio­nym, że był jak włosien­ni­ca płaski, sto­li­czek mały dla listów pi­sa­nia i czy­ta­nia książek nabożnych, zy­de­lek naj­po­dlej­szy, co go z kuch­ni przy­niosłam, lep­sze krzesło po po­przed­niej ksie­ni od­daw­szy wie­ko­wej sio­strze, która przy ogniu pra­co­wała, we dwo­je zgięta, cier­piąc nie­wy­go­dy... za­tem: łóżko z sien­ni­kiem, sto­li­czek mały, zy­de­lek, kawałek de­ski z wbi­tym od spodu gwoździem, za świecz­nik służący, i krzyżyk jesz­cze, z dwóch dre­wie­nek związa­nych, na dwóch ka­mycz­kach wspar­ty, co mi go po­da­ro­wała ma­tu­la, ja­kem szła sza­ty za­kon­ne przy­oblec... za­tym: łóżko z sien­ni­kiem, sto­li­czek mały, zy­de­lek, świecz­nik z de­ski, krzyżyk, oto i całe było moje go­spo­dar­stwo, całe bo­gac­two moje. Żad­nej skrzy­ni na ubra­nia, bo wszyst­ko, co na grzbiet wciągałam, należało do za­ko­nu i w za­kon­nych sza­fach leżało, żad­nych na­czyń ani łyżek, ani kon­wi, bo to w re­fek­ta­rzu, w kuch­ni – i mnie było, jak nam wszyst­kim, użycza­ne je­dy­nie, a i to nie jak w bo­gat­szych klasz­to­rach, srebr­ne i far­fu­ro­we, ale naj­prost­sze, z gli­ny, z drew­na, nadtłuczo­ne, od­szczy­pa­ne... ani jed­nej książki na własność, ani kar­tecz­ki, każda przy­no­szo­na z bi­blio­te­ki, czy­ta­na, odkłada­na z naj­większym sza­cun­kiem na pu­ste miej­sce, w szczerbę między dwie­ma książkami na dębo­wej, wyśli­zga­nej la­ta­mi półce. I w tej właśnie celi stałam wówczas, du­mając, zlęknio­na, ale cały lęk swój od­dając Ma­ryi i Je­zu­so­wi, Bogu cała, od stóp do głów, od pal­ca u nogi do ko­niusz­ka włosa na czub­ku głowy, po­wie­rzając się w opiekę, i słuchałam, co mi ten lis, ten wilk, ten wąż, ten czort do ucha sączy. Ja stoję, a on już na zy­del­ku sie­dzi. Ja milczę, a on płasz­czy się, łzy kro­ko­dy­lo­we z oczu to­czy, że prawdę po­znał je­dyną z Bożego pod­usz­cze­nia, że wizję miał, na sien­ni­ku leżał, anioł Pański mu zwia­sto­wał, ja­ko­by święty Ba­zy­li, oj­ciec nas wszyst­kich, daw­ca reguły, był od­szcze­pieńcem, na ma­now­ce zwie­dzio­nym przez sza­ta­na. A co słowo – to łuską wężową sze­leści, a co zda­nie – to jak skry­ty, ślepy kret w cuchnącej siedzący tru­nie. Usta­mi przy­pa­da do ręki, twarz ma całą mokrą, łzami zro­szoną i po­tem, zimną jak mar­twa ryba: Mat­ko, po­wia­da, ma­tecz­ko, jak do własnej mówię do cie­bie ro­dzi­ciel­ki, tak jak własną ro­dzi­cielkę bym chro­nił i od śmier­ci wie­czy­stej próbował oca­lić, tak i cie­bie oca­lić pragnę, i zimną twarzą po ręce mi jeździ, obrzy­dli­wiec, pa­da­lec, powróć na łono wia­ry świętej, sta­ro­daw­nej pra­wosław­nej, bo my poza nią wszy­scy, jak dzie­cię z mat­ki wy­dar­te, kwi­li­my... pod­pisz ten pa­pier, co go przy­niosłem... Tu mnie ob­sma­ro­wy­wał łzami, a trun­kiem od nie­go szło i stęchlizną, więc tyl­ko do tyłu rękę przełożyłam, tak że pal­ce jed­nej dłoni z pal­ca­mi dru­giej się połączyły, i modlę się gorąco do świętego Ba­zy­le­go, żeby mi sił przy­dał, i na­gle, jak­by cu­dzym głosem, mówię: Ro­zu­miem, że kie­dyś ty, będąc daw­niej ba­zy­li­ja­nem, wia­ry odstąpił, to dwie są jeno możliwości. Albo święty Ba­zy­li, po­znaw­szy między do­brem ziar­nem kąkol, precz go od­rzu­cił, albo ty, uznaw­szy się nie­god­nym zo­sta­wać między dziećmi jego, jako wia­rołomca i odstępca, sameś spośród nas wy­szedł. Jak się nie ze­rwie na równe nogi ten, co mi u stóp płakał, na tym ni­skim zy­del­ku siedząc, matką na­zy­wając; w jed­nej chwi­li, jak­by go dech gorący z piekła owionął, wy­sechł zupełnie, twarz su­cha, za to czer­wo­na, jak­by w środ­ku ogień bu­zo­wał, a z tej twa­rzy czer­wo­nej, krwią na­biegłej, wysałapiał białe oczy jak roz­pa­lo­ne żela­zo, kłyka­mi wiel­ki­mi z gęby błyskał, jak wilk je wy­szcze­rzył i z miej­sca słowa swo­je od­mie­nił. Ooo, będziesz ty tu miała am­ba­ras, o, ty jędzo pie­kiel­na! – wrzesz­czy, choć sam, gdy­by sie­bie zo­ba­czył, toby się przeląkł, że Bel­ze­bub potępieńca z garn­ka smoły wypuścił i wol­no daje mu cho­dzić po zie­mi. Nie na­zy­waj mię jędzą pie­kielną, ale jędzą praw­dy – ja mu na to i od razu, po kry­jo­mu, dłoń o ha­bit wy­tarłam. I pamiętam to jak naj­dokład­niej, jak wy­ma­lo­wa­ne na ob­ra­zie, bo przez okno celi aku­rat wi­działam prze­la­tującą sójkę, i cień liści na ścia­nie wi­działam, otóż pamiętam jak naj­dokład­niej, że da­lej prze­ze mnie cu­dzy głos prze­ma­wiał. On mi: Kto cię ośmie­la do ta­kiej mowy? A ja naj­spo­koj­niej: Pan Bóg. On: Kto cię jej na­uczył? Ja: Duch Święty. On: Czy ty wiesz, kto je­stem? Ja: Wiem, apo­sta­ta, odstępca wia­ry. I tak każdym szty­chem swo­im mój brzesz­czot na­po­ty­kając, każdym słowem od­bi­jając się od muru pew­ne­go, krzy­czy wresz­cie, nadęty cały jak pęcherz rybi, tyle że czer­wo­ny: Byłem pa­ste­rzem wa­szym, a te­raz jesz­cze więcej... I tu uczułam, jak­by na głowie mo­jej zapełgał maleńki ognik, jak na głowach świętych apo­stołów Chry­stu­so­wych, kie­dy Duch Święty zo­stał na nich zesłany, bo od­parłam mu: Byłeś pa­ste­rzem, a te­raz skier­dziem. Na co, wzbu­rzo­ny, nie wiedząc, co po­wie­dzieć, chwy­cił poły suk­ni dłońmi tak, że aż mu pięści po­bie­lały, i z celi mo­jej wy­biegł, drzwi po­zo­sta­wiając otwar­te na oścież, a roz­wie­rając je, tak huknął sta­rym drew­nem o mur celi, aż echo poszło chy­ba wokół całego wi­ry­da­rza i sio­stry ze swo­ich cel głowy po­wy­sta­wiały. Kiwnęłam im, żeby za­cho­wały spo­koj­ność ser­ca i powróciły do mo­dlitw, sama zaś, oszołomio­na, otu­ma­nio­na, usiadłam na sien­ni­ku – bo na zy­del­ku długo jesz­cze siąść nie chciałam, jak­by sam dy­ja­beł tam sie­dział i zo­sta­wił odór

siar­ki – i próbowałam pojąć, co sama po­wie­działam. Skier­dziem? Nie wie­działam, co zna­czył ten wy­raz, ten skier­dziem, anim go nig­dy nie słyszała. Do­pie­ro po­tym przy­bie­ga do mnie sio­strzycz­ka i mówi, że Sie­masz­ko schy­zma­tyk jak bąk nakręcony po ko­ry­ta­rzach klasz­to­ru ter­ko­ce, a naj­barz­dziej mi tego skier­dzia wy­ba­czyć nie może. A ja, ze wsty­dem nie­ja­kim, bo prze­cież to własne moje słowo, co z ust mo­ich bez­wied­nie wyszło, py­tam jej: sio­stro, sio­strzycz­ko, a była to Onu­fria Sie­la­wian­ka, wiel­kiej do­bro­ci ko­bi­ta i wiel­kiej nabożności, sio­stro moja, wyjaśnij mi, proszę, co ten skierdź zna­czy i w ja­kiej mo­wie? Ta mi na to, że w mo­wie po­spo­li­tej skierdź ozna­cza świ­nia­rza. Tak oto pa­sterz stał się świ­nia­rzem, co mi Duch Święty nie­chyb­nie pod­po­wie­dział, ale my wszyst­kie, trzódka w mińskim klasz­tor­ku, nie byłyśmy świ­nia­mi, a nadal tymi sa­my­mi czy­sty­mi owiecz­ka­mi co uprzed­nio, i żaden skierdź praw do nas nie miał i mieć nie mógł, choćby i w sza­tach bi­sku­pich, choćby i następca apo­stołów.

A on tym­cza­sem to tu zaj­rzał, to tam, od jed­nej sio­strzycz­ki do dru­giej, i jedną prośbą, inną groźbą, tę przy­mil­nym słowem, tamtą po­wagą urzędu pia­sto­wa­ne­go, jesz­cze inne me­sme­ry­zo­wa­niem chy­ba, bo oczy miał od zwykłych inne, jak wy­pukłe szkła: próżne i świecące – wszyst­kie próbował na swoją schy­zma­tycką stronę prze­ka­ba­cić, ale one, ale my, jak je­den mąż, jak jed­na żona, jak­byśmy się w sztor­mie strasz­li­wym trzy­mały za ręce i choć jed­na fala goni drugą, choć próbują nas po­wa­lić, to wszyst­kie na­raz, to każdą z osob­na, to my, nie­wzru­szo­ne, stałyśmy tam, gdzie nas wia­ra i reguła świętego Ba­zy­le­go utwier­dziły. Wresz­cie zwołał nas wszyst­kie do re­fek­ta­rza, a nie tyle może zwołał, co za­gnał, jak pies uja­dający na po­tul­ne owiecz­ki, wska­zał mnie pal­cem wyciągniętym, drżącym i mówi: Za­prze­stań, a bądź, czem byłaś. Znałem cię jako anioła, a te­raz sta­jesz mi dy­jabłem. Aż jed­na z sióstr, star­sza nie­co od po­zo­stałych, barz­dziej niż one zbladła i wymówiła tyl­ko, bezgłośnie nie­mal: Jezu, miej nas w swo­jej opie­ce. Ale ja nie w cie­mię bita, i sko­ro on na mnie, to i ja na nie­go, i też pal­cem go wska­zuję, mówiąc: Gdyś był aniołem, miałam dla cie­bie względy aniel­skie. A te­raz, gdyś się stał dy­jabłem, ob­chodzę się z tobą jak z dy­jabłem. Na tomu języka w gębie za­brakło. Zwinął się tyl­ko w so­bie, sięgnął po ja­kieś pa­pie­rzy­ska, co to je nam przy­niósł do pod­pisów, i po­wie­dział, że zo­sta­wi nam trzy mie­siące do na­mysłu przez wzgląd na łaska­wość Naj­jaśniej­sze­go Pana. Aleśmy wszyst­kie wie­działy prze­cie, o ja­kiego „naj­jaśniej­sze­go” mu cho­dzi, nie o Je­zu­sa, jaśniejącego na nie­bie, jeno o Lu­cy­pe­ra, co w lo­do­wym pałacu sie­dzi i na Sy­be­rię posyła ki­bitkę za ki­bitką. Za­tem ani łaska­mi i bo­gac­twa­mi nas nie sku­sił, ani niełaską carską nie prze­stra­szył – chórem od­parłyśmy mu: Z naj­gor­sze­go naj­gor­sze obie­ra­my, a wia­ry nie odstąpimy. Kie­dy jed­nak, roz­sier­dzo­ny, prze­kro­czył bra­my klasz­tor­ne i wsiadł do kałamasz­ki jak gra­do­wa chmu­ra w su­tan­nie, ze trzy sio­stry omdlały, dwie inne po­padły w stu­por, wszyst­kie zaś po­zo­stałe rzu­ciłyśmy się na ko­la­na i zaczęłyśmy się mo­dlić. A po­tym wzięłam te tru­pie, bla­de pa­pie­ry, co mi Sie­masz­ko w głowę rzu­cił, i złamałam pieczęci z taką trwogą, jak­bym łamała Najświętszy Sa­kra­ment: a tam wściekłość sama, urzędo­wym pi­sa­na, okrągłym języ­kiem, ale pomiędzy wier­sza­mi wy­grażająca nam wszyst­kim, co naj­gor­sze: Sy­bi­rem, tiurmą i śmier­cią wresz­cie; później, kie­dy męki po­znałyśmy aż za do­brze, wszyst­ko wy­da­wało się łatwiej­sze. Zim­no? Niech zim­no będzie, Dzie­ciątko w żłobie marzło, nie­win­ne­go żebra­ka pod par­ka­nem mróz w gołe nogi pali. Głodno? Masz ka­le­kie­go żołnie­rza, co rękę wyciąga po prośbie, nikt go poza psem zbłąka­nym nie strzeże – w czy­mem od nie­go lep­sza? Ale w tamtą go­dzinę, nie wiedząc, cze­go mamy się spo­dzie­wać – lękałyśmy się naj­barz­dziej. O, taka nie­pew­ność to jed­na z mąk pie­kiel­nych! Jed­na do dru­giej, dru­ga do trze­ciej, czwar­ta do pierw­szej, dru­ga do piątej la­ta­my jak te szpacz­ki. Ta pod­da­je, żeby czem prędzej pa­pier chwy­tać i pisać do Rzy­mu, do Ojca Świętego, do kar­dy­nałów, ra­dzić się, pytać, u mądrzej­szych zasięgnąć mądrości. Inna, sio­stra Waw­rzec­ka, wiel­ce za­wsze bo­jo­wa, duża, ale nie bołda jakaś cy­ba­ta, tyl­ko krzep­ka – o, ona już jak je­ne­rał, jak ry­cer­ka strasz­na. Pod każdym ołta­rzem – po­wia­da – beczkę pro­chu ukryć, pro­chu i do piw­ni­cy na­sy­pać, i przy tym pro­chu spra­wo­wać straże jak w woj­sko­wym obo­zie, z grom­ni­ca­mi, które w każdej chwi­li można do pro­chu przyłożyć i zginąć pod gru­za­mi kościoła, żeby go schyzmą nie­splu­ga­wio­no.

Nie minęła go­dzi­na, a już ro­zesłałyśmy wici po klasz­to­rach oko­licz­nych, aby do­wie­dzieć się, czy Sie­masz­ko i tam złowro­gie pi­sma przy­niósł, czy i tam gro­ził bi­ciem i nie­wolą, czy i tam łaska­wością ce­sarską kusił – i owszem, nie tyl­ko unic­kie, ale i łacińskie klasz­to­ry próbował na schy­zma­tyc­kie prze­ro­bić. Wszędzie jed­nak od­po­wie­dzia­no mu tak samo.

Kie­dy za­tem w lip­cu o piątej rano wdarł się ten gwałtow­nik, wraz z Usza­ko­wem gu­bier­na­to­rem, do klasz­to­ru, to choć minęły le­d­wie trzy dni, a nie trzy mie­siące, wie­działyśmy do­sko­na­le, że nad mun­du­ra­mi jegrów lecą w wi­chrze wiel­kim anioły z naręcza­mi palm męczeńskich, jak­by wyjętych z ołta­rzy od daw­niej­szych męczen­nic, i nad naszą uliczką, nad na­szym klasz­to­rem pal­my te zrzu­cają, jedną za drugą, jedną za drugą, pro­sto w na­sze ręce.

*

Szłam do Wi­teb­ska z sio­strzycz­ka­mi mo­je­mi po gru­dzie, po błocie, szłam do Wi­teb­ska, niosąc krzyż jak Pan Je­zus, mając jako Szy­mo­na Cy­re­naj­skie­go ku po­mo­cy siostrę Irenę Po­mar­nacką, co później ra­zem ze mną uciekła z nie­wo­li i może już do Rzy­mu do­tarła, a rana mi się na ra­mie­niu otwarła aż do kości i ranę tę oddałam Bogu w in­ten­cji mo­ich prześla­dowców, na ich win zmy­cie. Och, kie­dy mnie pierw­szy raz po kar­ku zdzie­li­li i zęby szka­rad­nie zadźwięczały, napięłam się cała jak stru­na – mnie, Polkę, pierw­szy raz ude­rzy­li, mnie, Polkę, na ryn­ku bito! I myśl, myśl o zemście szka­rad­na, gniew rwący, wtłacza­ny żyłami do naj­dal­szych zakątków ciała... ale po­tym pod­niosłam duszę i odtąd tyl­ko za prześla­dowców się mo­dliłam, a do­bry Pan Bóg dał mi przed kułaka­mi i płazo­wa­niem złotą zbroję jakąś, nie­wi­dzialną: niby żołdak pięść uno­sił, niby na kark mi ją spusz­czał, a ja­ko­bym ni­cze­go nie czuła.

Szłam do Wi­teb­ska i w du­szy so­bie mówiłam: trzy mie­siące Sie­masz­ko – skierdź, nie bi­skup! – dawał nam do na­mysłu, a po trzech jeno dniach przy­szedł z je­gra­mi, z pałasza­mi, z ki­ja­mi, jak słudzy ar­cy­kapłana do Ogrójca. Aku­rat szłyśmy w po­ko­rze na roz­myśla­nie do chóru za­ran­ne, piąta go­dzi­na, świt le­d­wo, żołdac­two się roz­biegło, zastąpiło drogę każdej sio­strze do celi, a wszyst­kie na wi­dok nie­bez­pie­czeństwa zbiegły się wkoło mnie i tuliły się jak kurczątka pod skrzydła kwok­tu­sze. Da­lej – zastępuje mi drogę, jak Ju­dasz do mnie przy­le­ga, or­de­ry mu car­skie na pier­si lśnią jak łuski na smo­ku przez świętego Je­rze­go lancą prze­bi­tym, i pyta: A dokąd to idzie­cie? Kie­dy zaś od­po­wie­działyśmy zgod­nym chórem, że na chwałę Bożą, on z przekąsem: Na roz­myśla­nie, na roz­myśla­nie! Wie­działyśmy, o ja­kie roz­myśla­nia cho­dzi, o noc­ne w celi łka­nia, o kaj­da­ny ciężkie jak śmier­tel­ne grze­chy. Stanął, po­to­czył wzro­kiem po je­grach, ra­mio­na zaplótł, jak­by był sa­mo­dzierżcą całego klasz­to­ru, i po­wia­da: Z roz­ka­zu Naj­jaśniej­sze­go Pana dałem wam był trzy mie­siące cza­su do na­mysłu, ale przy­chodzę trze­cie­go dnia, bo złe, które w was miesz­ka, mogłoby się stać gor­szem. I już za­czy­na mamić, już na prze­mian gro­zi i łech­ce, że ce­sarz szczo­dro­bli­wy łaska­mi nas ob­sy­pie, a jak nie, to na Sy­bir, na ka­torgę pośle. Żadna z mo­ich sio­strzy­czek ani o pół cala nie drgnęła. Stały wszyst­kie ze sobą ze­spo­lo­ne, jak mur przez sa­me­go Pana Boga za­prawą ser­deczną mu­ro­wa­ny, bo z tego dwoj­ga lep­sze ciężkie ro­bo­ty i choćby sto Sy­birów niż odstąpić Chry­stu­sa i Na­miest­ni­ka jego. Co mu zresztą głosem opa­no­wa­nym, patrząc pro­sto w oczy, po­wie­działam. On zaś spoj­rze­nia mego nie mogąc wy­trzy­mać, łypnąłna bok i wrzasnął: Jak wam rózga­mi zedrę skórę waszą ro­dzinną, a nowa ob­le­cze kości wa­sze, wte­dy będzie­cie mi łagod­niej­sze. Wówczas wszyst­kie znów chórem, za mną i za siostrą Eu­ze­bią Waw­rzecką, co po­tym ze mną z nie­wo­li zbiegła i mam ją na­dzieję w Rzy­mie uj­rzeć, za­krzyknęły: A nie tyl­ko skórę, ale i mięso na­sze zsiecz na ka­pustę, a my Chry­stu­sa nie odstąpim i Na­miest­ni­ka jego. To się na mnie wyźwie­rzył! Ty pol­ska war­szaw­ska psia krew, ja to­bie język przez za­szy­jek wyrwę! Wy­rwać język przez za­szy­jek – ta­kie słowa zeszły z języka bi­sku­pa, ta­kie słowa z ser­ca jego wypłynęły i po języku zeszły jak po dra­bi­nie, że wszelką stra­ciłam na­dzieję co­kol­wiek u nie­go wy­jed­nać; minęłam go za­tem i pa­dam do nóg gu­bier­na­to­ro­wi Usza­ko­wo­wi, by nam po­zwo­lił pożegnać Chry­stu­sa Pana w Najświętszym Sa­kra­men­cie; pod­bie­ga Sie­masz­ko, fuka, pie­kli się, ale Usza­kow, widać mający w so­bie pod mo­skiewską skórą ja­kieś miej­sce tkli­we i choćby w reszt­ce swo­jej chrześcijańskie, po­wie­dział: Niech idą. Poszłyśmy więc. Padłyśmy na po­sadzkę krzyżem, jak­by nas wi­cher po­wa­lił, wi­cher i cier­pie­nie wiel­kie, a każda zawołała: Pa­nie, my to chce­my, co Ty chcesz, bądź z nami, a na­ucz nas męki Two­jej, abyśmy i my za Cie­bie na mękę go­to­we i odważne były; le­d­wo po­wie­działy to na­sze war­gi, już nas wy­ga­niają, już pięścią, słowem podłym, już kop­nia­ka­mi zmu­szają do wsta­nia. Ale jed­na nie wstała, jak czar­ny krzyż leży płastem na po­sadz­ce, trzy­dzieści pięć nas krzyżem się położyło, trzy­dzieści czte­ry wstały. Ro­za­lia Lau­szec­ka, trzy­dzieści lat w klasz­to­rze przepędziw­szy, pięćdzie­siąt siedm lat mająca, pierw­sza palmę męczeństwa przyjęła, kie­dy ser­ce jej pękło z miłości i boleści za­ra­zem.

Szłam do Wi­teb­ska z sio­strzycz­ka­mi mo­je­mi i wspo­mi­nałyśmy ją w du­chu, Ro­za­lię Lau­szecką naszą, dobrą za­kon­nicę, gołębiej du­szy, którą na klasz­tor­nej po­sadz­ce wy­zionęła, i po­dzwa­niałyśmy kaj­da­na­mi, a mówiłam so­bie w ser­cu, że tak jak mi ciężko kaj­da­ny wiszą, tak lek­ko Ro­za­lia do nie­ba po­le­ciała, i od tego słodycz uczułam, i mniej głód mi do­skwie­rał. Bo też niby nam dano pie­niądze przy oko­wa­niu, po pięć ru­bli asy­gna­cyj­nych na za­kon­nicę, ale od razu ofi­cer te pięć ru­bli każdej ode­brał i miał żywić za nie. Raz przy po­sto­ju nie dał nic, dru­gi raz – znów nic, w końcu się uli­to­wał i kupił nam chle­ba, mle­ka i wina, chy­ba tyl­ko dla po­zo­ru, po­tym nie wi­działyśmy bo­wiem ani stra­wy, ani ru­bli, tyl­ko pięści i kol­by opa­dające na na­sze ciała umęczo­ne. Tych pięć ru­bli miała to być na­sza płaca mie­sięczna, ale przez siedm lat więcej nam nie dano; pew­ni­kiem ofi­cer, który nami władał jak car sa­mo­dzierżca, nie dbał więcej o po­zo­ry przed zwierzch­nością swoją i z miej­sca ru­ble do kie­sze­ni cho­wał, a o nas nie miał się kto upo­mnieć.

Szłam do Wi­teb­ska i choć szłyśmy prędko – pierw­sze­go dnia ubiegłyśmy mil ośm lub dzie­więć – to tu i tam przy­ska­ki­wał do nas do­bry człowiek, gor­liw­szy jakiś z ludu: ten chciał wes­przeć jałmużną i pie­niążek, choćby naj­mniej­szy, naj­uboższy, w dłoń wci­skał, tam­ten podać nam ulgę jaką, ale za­raz przystępował je­gier i bił na odle kolbą, bywało, że tego litości­we­go, bywało, że siostrę, której ów chciał pomóc, a najczęściej obo­je. Tak szli za nami lu­dzie z Mińska jesz­cze dni parę, aż zupełnie zo­sta­li od jegrów prze­go­nie­ni. Spać kładzio­no nas po chłopskich cha­tach, po dwie, po czte­ry, rzu­ciw­szy w kąt snop brud­nej słomy, a cza­sem i to nie, wzbra­niając, aby nam wa­rzo­ne­go dano, jeśli go­spo­da­rze chcie­li nas po­kar­mić. Wie­lu z nich nas łajało za nie­wy­go­dy, którychśmy im nie z własnej ocho­ty przy­dały, albo mając nas za występne sio­stry – żołnie­rze bo­wiem rozgłasza­li o nas naj­plu­gaw­sze plot­ki, że wiodą nas z klasz­to­ru za­przańców, gdzie ksiądz legał po­społu z sio­stra­mi, po­tym z nimi ma­giczną mik­sturą płód spędzał i czcił w ołta­rzu Bel­ze­bu­ba, którego ob­raz umiesz­czo­ny był w iko­no­sta­sie pod ikoną Ma­ryi. Tak, po­wia­da­li, pod każdą ikoną był inny dy­ja­beł o imie­niu in­nym: Bel­ze­bub, Lu­cy­per, Le­wia­tan, Be­li­jal, i star­czyło, by po­ru­szyć dźwi­gnią, a wszy­scy święci w jed­nej chwi­li zni­ka­li, odsłaniając iko­no­stas sza­tański, przy którym miałyśmy niby czar­ne msze od­pra­wiać i wszel­kie plu­ga­wości wy­czy­niać nie tyl­ko z owym księdzem,ale i z przy­by­wającymi na sa­bat czar­ta­mi. Na­wet jeśli ta­kie kłam­stwa ka­za­no żołda­kom roz­po­wia­dać, niektórzy chłopi swój ro­zum mie­li, głową ki­wa­li, uda­wa­li, że wierzą w każde słówko, a kie­dy pil­nujący nas je­grzy, których w każdej cha­cie było dwa razy tyle co nas, przysnęli, tam­ci już chyłkiem, ukrad­kiem wci­skali nam w rękę to pajdkę chle­ba, to jabłko, to ce­bulę. My zaś jadłyśmy, bacząc, żeby zębami za moc­no nie chrupnąć, i każda jak mysz­ka po ci­chut­ku sku­bała. Tak to od­ma­wiając pa­cie­rze, to zdrzy­mując się trochę, całą noc prze­by­wałyśmy aż do świtu, kie­dy pędzo­no nas po­now­nie przez dzień cały i wie­czo­rem znów po cha­tach roz­rzu­ca­no, na gnijącą słomę w kąt pędzo­no. Ja jed­na za naj­czul­sze posłanie miałam ten krzyż Chry­stu­sa Pana, co nas całą drogę pro­wa­dził – dzień i noc leżał bez prze­rwy na ra­mio­nach mo­ich, a głowa moja na no­gach ukrzyżowa­ne­go Chry­stu­sa Pana. Ob­lu­bie­niec przy Ob­lu­bie­ni­cy. I jak słodko było!

Szłam do Wi­teb­ska z sio­strzycz­ka­mi mo­je­mi nie­ustan­nie, aż skóra nam ze stóp scho­dziła, ale miałam w so­bie moc jakąś od Boga, a może tyl­ko zakałkę, i ta­kim try­bem po sied­miu dniach ciągłego po­cho­du zaszłyśmy do Wi­teb­ska.

Roz­dział II

W imię Ojca i Syna, i Du­cha Świętego, będę pisała prawdę, samą prawdę i tyl­ko prawdę, tak mi do­pomóż Pan Bóg w nie­bie­siech i wszy­scy święci Jego, amen. Co ma na­dejść, nad­cho­dzi, co ma się zbliżyć – zbliża się, czas ucie­ka, wiecz­ność cze­ka. Spo­wia­dam się Bogu Wszech­mogącemu, który i tak wszyst­ko to wie od daw­na, i wam, sio­strzycz­ki moje, i wszy­scy bra­cia w Chry­stu­sie, żem ogrom­nie na­grze­szyła, żem ja wszyst­kim czmut w oczy pu­skała, żem kłamała jak dy­ja­bel­skie na­sie­nie.

Leżałam. Na wznak leżałam, z ocza­mi otwar­ty­mi, i nie wie­działam, gdzie wzrok po­dziać. Nade mną powała ni­ska, ciem­na, brud­na, dokoła klit­ka moja, po­ko­ik jak cela, w nim wszyst­ko, co naj­skrom­niej­sze: twar­dy sien­nik, wy­gnie­cio­ny jak końska der­ka, sto­li­czek mały, zy­de­lek naj­po­dlej­szy, co go z kuch­ni przy­niosłam, bo ostat­nie lep­sze krzesło na moim grzbie­cie połamał Wińcz, mąż mój przed Bo­giem poślu­bio­ny, ale od dy­jabła dany, da­lej świecz­nik z kawałecz­ka de­ski z wbi­tym od spodu gwoździem i krzyżyk jesz­cze, z dwóch dre­wie­nek związa­nych, na dwóch ka­mycz­kach wspar­ty, com go daw­no temu od jed­ne­go księdza do­stała. Oto i całe było moje go­spo­dar­stwo, całe bo­gac­two moje. Żad­nej skrzy­ni na ubra­nia, bo wszyst­ko, co na grzbiet wciągałam, to do snu zdej­mo­wałam, ostat­nią szafę Wińcz sprze­dał han­dla­rzo­wi sta­rzy­zny i na go­rzałkę prze­puścił, nic z mo­je­go po­sa­gu ubożuchne­go nie zo­stało, ani statków, ani łyżek, ani pie­rzyn, ani przeście­ra­deł, wszyst­ko na za­tratę poszło. Zo­stało tyl­ko to, cze­go naj­po­dlej­szy szma­ciarz nie wziął, naj­prost­sze, z gli­ny, z drew­na, nadtłuczo­ne, od­szczy­pa­ne, na­de­rwa­ne... ani jed­nej książki, bo wszyst­kie, co do kar­tecz­ki, Wińcz albo w pie­cu spa­lił, albo po­darł do zwi­ja­nia ma­chor­ki. Toż pa­ni­sko było, ofi­cer na żołdzie Naj­jaśniej­sze­go Pana, w srebr­nych ru­blach mógłby się kąpać i ukąpać żonę, ale wolał wszyst­ko na go­rzałkę, na kar­ty, po za­mtu­zach prze­puścić – a mnie okładać kułakiem, krzycząc: Biję, biję, a dobić tego ro­bac­twa nie mogę... nie jesz, nie pi­jesz, a jaka tłusta, jak żyjesz w zdro­wiu. Myślałby kto, że na kołaczach wy­kar­mio­na! – Wciąż wi­działam gębę jego roz­sier­dzoną, po której ska­py­wały mu kro­ple potu jak z za­pa­lo­nej grom­ni­cy. – Widać, że dy­jabła masz w so­bie i ten dy­jabeł za cie­bie cier­pi! I bach, za włosy, i głowę mi do ce­bra, który mu na kąpiel na­go­to­wałam, że tyl­ko dech wiel­ki­mi pęche­rza­mi przez wodę ucie­ka, jak i ja bym chciała uciec, ale od od­de­chu cięższa po sto­kroć, nie wy­frunę z ciała srebr­ny­mi ku­lecz­ka­mi. Chwi­la, żeby krztusząc się, chwy­cić się po­wie­trza jak życia. A, taki to dy­ja­beł pol­ski, war­szaw­ski, ta­kie­go dy­jabła pławić trze­ba w wo­dzie i ogniem wyżegać! – i znów w ce­ber. I znów, i zno­wu.

Żebyż choć raz nade mną łezkę uro­nił, kie­dy trzeźwość mu wróciła, a przed wypłatą żołdu tak się zda­rzało, żebyż choć raz uli­to­wał się nad sińcami. Łatwiej by mi było. Ale nie, nig­dy. Raz tyl­ko wi­działam, jak płakał: kie­dy, pi­ja­ny, cisnął we mnie krzesłem i tra­fił w so­baczkę, która cza­sem za nim do domu przy­drep­ty­wała i której wy­ga­niać bro­nił; rzu­cił się wte­dy, pamiętam, o roztłuczo­ne sprzęty się po­ty­kając, pod­niósł strzępek sierści i krwi – i tak po psie la­men­to­wał, o, jak po nim la­men­to­wał, jak­by chciał mi udo­wod­nić, że ma jed­nak w pier­si ser­ce, a nie zim­ny, czar­ny ka­mień.

Na wznak leżałam, krwią za­la­na, nad sobą mając tyl­ko tę powałę niską i ciemną, a wyżej tyl­ko Boga je­dy­ne­go, i mówiłam so­bie: Pa­nie Boże je­dy­ny, na nie­bie sa­miut­ki, jak ja sa­miut­ka na zie­mi, zli­tuj się nade mną, weź mnie już tym ra­zem, już za­bierz, nie­chby mi się tym ra­zem głowa od cio­su rozpękła wresz­cie, nie­chby tym ra­zem z krwią i mózgi wypłynęły, a z nimi cała pamięć moja i cała roz­pacz moja, i całe życie moje prze­tra­co­ne z tym okrut­ni­kiem. Ale nie usłuchał mnie Pan Bóg w nie­bie­siech, nie usłuchał, inne miał pla­ny.

Leżałam i czułam, jak krew spo­między włosów po­kle­jo­nych wypływa i w sien­nik wsiąka, i czer­ni brudną słomę, i mówiłam so­bie: Leż, leż so­bie ci­chut­ko jak mysz­ka, wszyst­ko to mi­nie, i krew, i sien­nik, i noc ciem­na, i to życie so­ba­cze. I całą noc myślałam, jak­bym chciała leżeć w tru­nie, gdy­by mnie tego dnia po­la­nem ubił: cze­piec miałabym czar­ny, ze wstęgami długi­mi, pięknie ułożony­mi wzdłuż ra­mion, aż by mi do dłoni sple­cio­nych sięgały, a w dłoniach miałabym krzyżyk mój na dwóch ka­my­kach, naj­prost­szy, naj­uboższy, i suk­nię gładką, i bu­ci­ki do tru­ny pięknie wy­glan­so­wa­ne, i mówi­li­by wszy­scy: To do­pie­ro ta Wińczo­wa wygląda, praw­dzi­wa ofi­cer­ska żona, co się na­cier­piała, to się na­cier­piała, ale przy­najm­niej w tru­nie ma wid do­stoj­ny. I Li­za­wie­ta, sztab­ska­pi­ta­no­wa żona, do­bro­ci ko­bi­ta, przyszłaby, pożałowała. I tyl­ko by wokół stały grom­ni­ce, ogni­ki pełgały, a ja bym była pra­wie uśmiech­nięta, gdy­by nie te sińce na twa­rzy. Ale noc minęła, a życie zo­stało. I kie­dy wstałam o świ­ta­niu, to jak­bym z tru­ny wstała, nowo uro­dzo­na.

Jeno mówiłam so­bie: W gro­bie leżałaś jak sam Pan Je­zus, tyl­ko nie na trze­ci dzień zmar­twych­pow­stałaś, a na dru­gi, bo do piekła nig­dzie da­le­ko cho­dzić nie mu­siałaś, piekło miałaś dokoła, w izbie i w kuch­ni, przy pa­le­ni­sku, bez ustan­ku, od sien­ni­ka do sto­licz­ka, od drzwi do pu­ste­go miej­sca po sza­fie. Odtąd ile­kroć mnie pobił, wypędził z domu, kułakiem po­go­nił, drzwi za mną za­trzasnął, choćby mnie na śnieg, na błoto rzu­cił, czy to w zi­mie, czy w ślapoć wio­senną, czy w zołkość je­sienną, choćby noc kazał mi przepędzić w bra­mie, w ja­mie, w piw­ni­cy między gnijącymi gro­cho­wi­na­mi, kładłam się już in­a­czej – jak­bym w to samo miej­sce się kładła, tej sa­mej nocy co wówczas, kie­dym ułożyła się do śmier­ci i ran­kiem wstała do życia.

*

Chciało ci się za mąż iść, głupia, mówiłam so­bie, za­miast Panu Je­zu­so­wi po­zo­stać wierną, to i masz – ale ni­ko­mu in­ne­mu poza sobą samą ta­kich rze­czy mówić nie mogłam, do­pie­ro by mnie na języki wzięli, jed­nej Li­za­wie­cie, sztab­ska­pi­ta­no­wej żonie, może bym i po­wie­działa, ale jakoś się nie złożyło.

Tak jak nas było ofi­cer­skich żon w Wil­nie na pęczki, to ona jed­na do mnie przy­cho­dziła, już w pro­gu kiwała głową nad moją nędzą, upew­niała się, czy Wińcz śpi albo gdzie po mieście cho­dzi, przy­sia­dała w kuch­ni i tak sie­działa go­dzinę, dwie, trzy. Cza­sem coś mówiła, cza­sem ja mówiłam, więcej bywało, żeśmy obie w mil­cze­niu sie­działy, bo i o czym tu mówić, sko­ro wszyst­ko wia­do­me: wszyst­kie drzwi za­war­te, wszyst­kie okna czar­ne, znikąd wi­doków na inne życie.

Li­za­wie­ta na­dzi­wić się nie mogła, że mój Wińcz, ka­pi­tan, w ta­kich się nu­rza ohy­dach. Taż żeby pod­pra­porsz­czyk jaki, no, lejt­nant! A ten jak naj­gor­szy je­gier, żad­ne­go nie ma na mun­dur uważania. Kar­ty? Niech gra w kar­ty. Że się szam­pańskim na sa­lo­nach upi­je – niech się upi­ja, jego ka­pi­tańskie pra­wo, ale żeby po karcz­mach podłych uchle­wać się, żeby jak naj­gor­sza mo­czy­mor­da pod stół zla­ty­wać, żeby mun­durowe spodnie za­faj­dać? Nie, tego, jak pamiętam, w ar­mii ce­sar­skiej nie było! – mówiła Li­za­wie­ta, aż jej po­li­ki krwią na­bie­gały jak małe, glan­so­wa­ne szmatką jabłuszka. U mnie w ro­dzi­nie ka­pi­tan, u mnie pierw­szy ma­jor na­wet i, jak żyję, nie słyszałam, żeby u ka­pi­tana były ta­kie oby­cza­je. W ko­sza­rach, z ofi­ce­ra­mi, w in­nych jesz­cze miej­scach, co przez przy­stoj­ność nie po­wiem – in­sza in­szość. Ale gdzie to tak, między cy­wi­la­mi, w cy­wil­nym żydow­skim szyn­ku od cy­wil­ne­go stołu pod cy­wilną ławę spa­dać? Wstyd, wstyd – za­kry­wała twarz rękami – wstyd na cały pułk. I takeśmy so­bie cza­sem sia­dy­wały wie­czo­rem, jak na­szych gdzieś wy­wiało, Li­za­wie­to­we­go z jego kom­pa­nią, Wińcza – z jego. Li­za­wie­to­we­go na po­ko­je, gdzie wsty­dził się żonę za­bie­rać, bo po po­li­kach, po ra­mio­nach jak połcie widać było, że z ro­dzi­ny może i w ar­mii zna­nej, ale z uro­dy ani rasy niesłynącej; Wińcza zaś do pi­cia z chłopa­mi, z szew­ca­mi: albo Pod Zna­kiem Krzyża, albo przy bro­wa­rze Zaj­kow­skie­go w daw­nym pałacu Słuszków, zwłasz­cza la­tem, bo wte­dy miłe zim­no szło od Wi­lii.

Li­za­wie­to­wy jako niższy rangą mniej żołdu do­sta­wał, do tego nie żałował na szam­pańskie, a prze­cież z resz­ty i żonie co jaki czas nową suk­nię ku­po­wał czy cze­pek, czy wstążkę choćby, po­miesz­ka­nie mie­li ładne i wresz­cie ku­chenną do ro­bo­ty, co to i podłogi wyługo­wała, i ugo­to­wała obiad, i pajęczy­ny raz w ty­go­dniu po kątach omiotła. Wińcz wiecz­nie bez pie­niędzy. Jak­by miał w kie­sze­ni ba­zy­lisz­ka, co się tyl­ko srebr­ny­mi ru­bla­mi żywi.

*

I takeśmy so­bie ra­zem sie­działy któregoś dnia przed sa­mym zmierz­cha­niem, wcze­snym, je­sien­nym... Wińcza, całe szczęście, nie było, bo już by wrzesz­czał, że wiatr ciągnie od okien i że nie na­pa­liłam należycie... Li­za­wie­ta nie­pew­na, dziw­na jakaś, lękli­wa, aż pomyślałam so­bie, że może i jej zaczął ją bijać. To, myślę so­bie, roz­we­selę ją i mówię: Pomyśl tyl­ko, jak­by Wińcz tu znie­nac­ka za­szedł, toby nam jaką ko­czergą kości po­ra­cho­wał, że tak le­ni­wie sie­dzi­my, w pie­cu nie paląc. A jak­by było na­pa­lo­ne... – po­wie­dzieć chciałam, że wte­dy też by ra­cho­wał kości, bo po próżnicy pa­li­my. Ale ona w płacz na­gle, po ru­mia­nych po­li­kach łzy nie spływają jej na­wet, tyl­ko wy­ska­kują z oczu i do­pie­ro na twarz pa­dają. Ach, nie mówże tak, nie mów, Irin­ko, bo grzech strasz­ny popełniasz. No, myślę, to się na­gle Wińczem przejęła! Jesz­cze za­raz za­cznie śpie­wać na jego cześć aka­ty­sty. Go­rzej, do nóg mi pada z płaczem, za dłoń łapie i łzami mi ją ob­le­wa jak z ko­new­ki. Nie ma, nie ma Wińcza i nie będzie, nie zaj­dzie znie­nac­ka, nie po­ra­chu­je ci, Irin­ko, kości i nic ci już nig­dy nie po­wie!... Tyl­ko wyglądać – be­czy, a ja próbuję zro­zu­mieć, słowa ze spazmów wyłowić – a ci Wińcza przy­niosą. Po­grzeb, kumo, czas szy­ko­wać, po­grzeb.

Za­niemówiłam. Te­raz do­pie­ro pojęłam, cze­mu Li­za­wie­ta, odkąd weszła, była nie­swo­ja, od sa­miuśkie­go pro­gu uni­kała mo­je­go spoj­rze­nia. W daw­nym Słuszko­wym pałacu pił, przy bro­wa­rze, i go na­gle apo­plek­sja po­wa­liła! Przy­szli do mnie rano dwaj pod­po­rucz­ni­cy, z którymi pijał, bo szu­ka­li kogoś, kto ci wia­do­mość przy­nie­sie, a się wy­wie­dzie­li, że u cie­bie by­wam. Mówili, że dy­cha jesz­cze, ale le­karz żad­nej na­dziei mu nie daje prócz tej na­dziei na zba­wie­nie wiecz­ne... I żebym do cie­bie przyszła i po­wie­działa wszyst­ko...

Wstałam, strząsnęłam ją z dłoni, dłoń w far­tuch wy­tarłam i py­tam: Gdzie leży? Póki żyje, chcę go zo­ba­czyć, po­wie­dzieć mu do słuchu. Ale nie, za późno było. Li­za­wie­ta w ryk głośniej­szy jesz­cze i na migi mi daje znać, że ni­cze­go do słuchu mu nie po­wiem, bo on już na tam­tym świe­cie ra­zem ze swo­im słuchem, wzro­kiem, sma­kiem, do­ty­kiem i węchem. I z tego jej płaka­nia jakoś i mnie się rzew­nie zro­biło, więc usiadłam z po­wro­tem na zy­del­ku. A minę mu­siałam mieć jakąś żałośliwą, bo wnet Li­za­wie­ta kładzie mi rękę na ra­mie­niu i mówi: Popłacz so­bie, kumo, popłacz, od płaka­nia lżej, od płaka­nia kark wy­pro­stu­jesz i duszę ob­my­jesz. Ale za czym ja miałam płakać, za czym? Za tym, że mi jak psu gor­buszkę chle­ba rzu­cał, bo sam zęby miał wy­gniłe i za twar­da mu była? Za po­la­nem miałam płakać, za ko­czergą, za rze­mie­niem, za roz­bi­ja­niem na głowie ta­le­rzy i gli­nia­nych ładyszków płakać miałam, za płazo­wa­niem szablą, za bi­ciem na odle pięścią i wierz­chem dłoni, i dłonią otwartą? Za wy­zwi­ska­mi, za naj­plu­gaw­szy­mi krzy­ka­mi, za nie­przy­stoj­nością jego, jak na wpół goły, wy­szmu­la­ny, wódką klej­ki, od wo­nitów lip­ki chwy­tał mnie za włosy, w kli­nie so­bie gme­rał i za­dzie­rał mi spódni­ce? Nie dość, że krwie to­czył ze mnie, to łzy miałby jesz­cze? Strząsnęłam rękę Li­za­wie­ty, a ona mi mówi, że do­bra żona i jako wdo­wa o męża się trosz­czy. Roz­py­ty­wałaś lu­dzi, czy z szyn­ku wy­szedł, czy gdzie w rynsz­to­ku nie leży, czy nie za­ma­rza na ka­mień, z płasz­czem za nim latałaś, a te­raz nie dbasz, czy w pie­kle go dy­ja­beł nie dźga widłami ogni­sty­mi? A nie­chby i podźgał, na zdro­wie mu wyj­dzie. A ta da­lej mi o błażen­nej Kse­ni Pe­ters­bur­skiej opo­wia­dać. Kse­nia była wy­so­kie­go rodu, poszła za woj­sko­we­go jak ja za Wińcza, An­driej tam­te­mu było, pułkow­nik An­driej Fio­do­ro­wicz Pie­trow, i w An­driejewskim so­bo­rze śpie­wał. Wiel­ce się ko­cha­li ta Kse­nia z tym An­driuszą, ale on czy na mór, czy na inną cho­robę sko­nał, w każdym ra­zie nie na pijaństwo, to rzecz pew­na – i osie­ro­cił bie­daczkę jak Wińcz mnie, tyle że ja za Wińczem nie płakałam, a Kse­nia le­d­wo nie wypłakała oczu, le­d­wo ser­ca z męki nie wy­jadła, ju­ro­diwą zo­stała: „wszyst­ko, co tam w po­miesz­ka­niu mie­li, a po­miesz­ka­nie za­sob­ne było a duże – roz­dała uboższym od sie­bie; wszyst­kie stat­ki i wszyst­kie ubra­nia swo­je, i posażną skrzy­nię na czte­ry wia­try roz­darowała. Zo­sta­wiła je­dy­nie mun­dur An­driuszy. I w tym mun­durze, śnieg czy skwar, wi­cher czy deszcz, lat temu czter­dzieści i pięć cho­dziła po Pe­ters­bur­gu, wysłuchując kpin i połaja­nek, a każdemu mówiła”: „gdzieżby, wiel­możny pa­nie, ja nie Kse­nia, Kse­nia po­marła, bie­dacz­ka, ser­ce jej nie wy­trzy­mało, ja An­driej, An­driej Fio­do­ro­wicz Pie­trow, pułkow­nik pułku ka­wa­le­ryj­skie­go, śpie­wam cza­sem w so­bo­rze An­driejewskim, przyjdźcie, przyjdźcie, piękne będzie śpie­wa­nie”. „Nocą wy­cho­dziła z mia­sta na pola i tam się mo­dliła, za dnia włóczyła się po mieście w po­dar­tym szy­ne­lu, to na smęta­rzu po­sie­działa, to w bra­mie się za­szyła. Jak jej kto wcisnął w rękę ru­bel­ka, to od razu le­ciała wszyst­ko bied­nym roz­dać”. „Kie­dy po­marła, na smęta­rzu Smo­leńskim ją położyli, w bied­nej mogiłce, a co tam który cho­ry przy­cho­dzi, mo­dli się gorąco o wy­czu­cha­nie, pokłony na mogiłce bije – już zdro­wy. Lu­dzie w całym Pe­ters­bur­gu tyl­ko o tym mówili, na Smo­leński całe tłumy piel­grzy­mo­wały, od żebra­czek po bo­ja­ry­nie, szy­nel po An­drie­ju Fio­do­ro­wi­czu na kawałki pocięty był za naj­cen­niejszą re­li­kwię, wiel­kie księżne miały kawałki tego wy­szmu­la­ne­go szy­nela w złote bro­sze po­opra­wia­ne, i w perły, i w dy­ja­men­ty”. Oj, Li­za­wie­to, Li­za­wie­to, wzięłabyś le­piej szy­nel po Wińczu i dała spokój, za­miast mi o Kse­ni Pe­ters­bur­skiej opo­wia­dać, ju­ro­di­wej schy­zma­tycz­ce, wzięłabyś le­piej jego ko­szu­le z obe­rwa­ny­mi kołnie­rzy­ka­mi i spodnie z pla­ma­mi nie do spra­nia, za co mnie prał ochot­nie, możesz oddać bo­ja­ry­niom, jak­by chciały to w bro­sze dy­ja­men­to­we opra­wiać, ech, wszyst­ko le­piej byś wzięła i wy­ka­dziła moją małą iz­debkę i ku­chenkę moją małą, i ścia­ny po­bie­liła, i podłogi wy­miotła, żeby po nim żad­ne­go śladu nie zo­stało, ani rze­czy, ani brudów, ani naj­mniej­szej śmie­cin­ki. A ja będę sie­działa w za­chwy­ce­niu, że wresz­cie go nie ma.

Tak bym mogła po­wie­dzieć. Ale nie po­wie­działam. Pomódlmy się – mruknęłam tyl­ko – pomódlmy się za Wińcza, bo grzesz­ny był jak my wszy­scy. Przy­taknęła, wstała i runęła na ko­la­na. Ona przed Wińczową ikoną, co w rogu wi­siała, ja przed krzyżykiem małym, z dwóch dre­wie­nek na dwóch ka­mycz­kach, co go miałam ukry­ty w małym za­cho­wan­ku. Ona po swo­je­mu, ja po swo­je­mu. Tyle tyl­ko że nie umiałam mo­dlić się za nie­go zbyt żar­li­wie. Pa­nie Jezu naj­uko­chańszy, jeśli będziesz go mu­siał ska­zać na męki, a pew­nie będziesz mu­siał, to nie męcz go, proszę, dużo moc­niej, niż on mnie męczył. A po­tym trzy od­po­czy­wa­nia, dzie­siątkę różańca i coś jesz­cze, póki Li­za­wie­ta nie wstała z klęczek.

I po­sta­wiłam krzyżyk na sto­le, bo już nikt mi go roz­bi­jał nie będzie.

*

Przy­nieśli mi Wińcza na der­ce – czte­rech było, każdy je­den róg trzy­mał, na twa­rzach wszy­scy czer­wo­ni z wysiłku, choć prze­cież nie taki znów wiel­ki ani ciężki. Wnieśli go i stanęli, rozglądając się po iz­deb­ce, i wzro­kiem py­tają, gdzie kłaść – a ja co im po­wiem, że stołu żad­ne­go porządne­go od lat nie było, bo ten z gar­ni­tu­ru ślub­nych me­bli prze­grał w fa­ra­ona, jesz­cze nim kwar­tał od ślubu minął? Że ostat­ni taki, na którym mógłby leżeć i nie wy­sta­wać z jedne­go końca głową, z dru­gie­go – ob­ca­sa­mi, Wińcz sam połamał w fu­rii, goniąc za mną z po­wro­zem w ręku, a po­tym porąbał i spa­lił w pie­cu, jak którejś nocy mnie wypędził z domu i sam mu­siał na­pa­lić? Bra­cia wi­dzie­li, że na tym sto­li­ku, co się cu­dem jesz­cze ostał, na­wet w skos by się nie zmieścił. Kazałabym na łóżko, ale ja­kie łóżko? On miał swój pi­jac­ki barłóg, kłąb szmat cuchnących od wo­nitów, ja sien­nik tak wy­gnie­cio­ny, że płaski jak włosien­ni­ca. Kładźcie – po­wie­działam, po­ka­zując na podłogę. Po­pa­trzy­li po so­bie nie­pew­nie, ale położyli.

Li­za­wie­ta kręciła się, grom­ni­ce przy­niosła, próbowała jakoś je usta­wić wokół tej der­ki, na której Wińcz leżał, na­gle taki mały, mniej­szy niż za życia, skur­czo­ny, wy­bie­dzo­ny. Szczękę miał nie­pod­wiązaną i widać było tyl­ko dwa czy trzy kłyki z czar­nej dziu­ry wy­stające, po bo­kach po­licz­ki ściągnięte, sine, porośnięte krótką siwą szcze­cią, ze dwa dni nie­go­loną, może trzy. Ścier­wa nie­wie­le, du­cha jesz­cze mniej, pomyślałam.

Tra­ga­rze pa­trzy­li po so­bie da­lej, cze­ka­li pew­nie na jaki pie­niądz, ale żad­ne­go pie­niądza nie miałam, wszyst­ko za­wsze u Wińcza, a Wińcz prze­pił. Już wam pew­nie bu­tel­ka­mi i sta­ka­na­mi zapłacił, po­wie­działam, ale Li­za­wie­ta od­sunęła mnie, sięgnęła do kie­sze­ni i wyjęła ja­kieś drob­ne mo­ne­ty. Wcisnęła je ko­lej­no do ręki wszyst­kim czte­rem i wszyst­kim czte­rem po­dziękowała, a każdy odpo­wie­dział ci­cho: Bóg zapłać, i tyleśmy ich wi­działy. Wy­szli, kłaniając się nie­ustan­nie – mniej nam, więcej zwłokom, więcej sa­me­mu ma­je­sta­to­wi śmier­ci, a pew­nie i oso­biście swo­je­mu koleżce, z którym nie­jedną noc przepędzi­li na trwo­nie­niu życia i ru­belków.

Leżał więc, z roz­dzia­wioną gębą, oświe­tlo­ny grom­ni­ca­mi, na podłodze, jak­by się dzi­wił, że to już po wszyst­kim, jak­by ciało było za­sko­czo­ne, że du­sza zmie­niła pla­ny i bawi już gdzie in­dziej, nie po­wia­do­miw­szy go należycie.

Daj, Li­za­wie­to, kawałek ja­kiej szmat­ki – po­wie­działam – trze­ba mu tę szczękę pod­wiązać.

*

Raz, że wdo­wa. Dwa, że bied­na. Trzy, że sta­ra. Czte­ry, że baba. Pięć, że... mniej­sza o to. Sześć, że brzyd­ka. Z bli­zna­mi daw­ny­mi na twa­rzy, a pa­ro­ma jesz­cze całkiem świeżymi, po­marsz­czo­na, przy­gar­bio­na, z no­ga­mi po­puch­niętymi, sapiąca, gdy po stop­niach wcho­dzi. Nic, tyl­ko wdo­wią wdziać ka­potkę, cze­piec z wstążkami, do tru­ny się położyć, ręce na grom­ni­cy za­pleść i cze­kać na śmierć. Pierw­si w ko­ro­wo­dzie idą pa­pież i ce­sarz, po­tym król i kar­dy­nał, za nimi bi­skup i książę, da­lej szlach­cic i ksiądz, a za nimi ko­lej­ny, każdy z jed­nej i z dru­giej stro­ny trzy­ma­ny za ręce przez zgniłe szkie­le­ty, a żaden z nich skocz­ny tak jak one: je­den go­le­nią potrząsa, dru­gi głową kołysze, trze­ci szczęką kle­ko­cze ob­wisłą... i tak od trzem ko­ro­nom nie wy­ba­czysz, wta­niec zsobą pro­sić ra­czyż, muszę z tobą choć nie­mi­le zażyć ta­kiej kro­to­fi­le aż do: sprośni tur­cy, brzyd­cy żydzi, iak się wami śmierć nie brzy­dzi, na żydow­skie nie­dba smro­dy, zdzi­kie­mi ska­cze na­ro­dy, i do­pie­ro tam, za Tur­kiem, za żydem, za błaznem i dziec­kiem, idę ja: Jul­ka, głupia Jul­ka, i w dłoni spo­co­nej czuję, jak mi tam­ta dłoń grze­cho­ce, pa­licz­ki su­che, mchem ob­rosłe, jak mi do tak­tu przy­tu­pu­je tam­ta noga, od której od­cho­dzi połeć ro­ba­czy­we­go ciała. I pięknie nam grają tru­pie mu­zy­kan­ty, smyk bez włosia ko­le­bie się nad spróchniałą ba­setlą, za­rdze­wiała dmie sur­ma, łupią popękane pałki o spar­ciały bęben, cho­dzo­ne­go, cho­dzo­ne­go!

Miło o śmier­ci po­ma­rzyć, go­rzej cze­kać na nią; miło myśleć, że w kupkę pro­chu się zmie­nisz, że jak opadła w trawę grusz­ka od środ­ka wy­gni­jesz – go­rzej czuć, jak ci w kisz­kach gra. Jaki był Wińcz łaj­dak i pi­jus, taki był, ile trwo­nił żołdu ka­pi­tańskie­go, tyle trwo­nił; za­wsze jed­nak z sa­mych ko­pie­jek, które mu się ze spodni sypały, kie­dy padał na barłóg, za­wsze z po­za­po­mi­na­nych po kie­sze­niach resz­tek szło coś uskładać. Te­raz – cóż mogłam? U Li­za­wie­ty na łaska­wym gar­nusz­ku wi­sieć, zupę w mil­cze­niu chłeptać? Moi ojce po­mar­li, brat je­den uko­cha­ny daw­niej jesz­cze, po­zo­sta­li nic do­bre­go, bun­tu słomy by mi pod grzbiet nie rzu­ci­li, miej­sca w sto­do­le do spa­nia nie dali, tyl­ko jesz­cze wy­kpi­li na drogę. Na służbę wrócić? Gdzieżby mnie taką kto chciał na pańskie po­ko­je, z rynsz­to­ka wyciągniętą, wy­szmu­laną na dzie­siąty bok? Do pro­stych prac ja­kich może, naj­gor­szych, ale na to siły nie miałam, nogi spuch­nięte jak dwie baryłki, a rwie nie­raz tak, że w oczach świecz­ki stają. Brzuch zaś trze­ba czymś napełnić.

Cho­dziłam po domu raz, dru­gi, trze­ci. Co było Wińczo­we, to prze­trze­pałam, w każdą kie­szonkę zaj­rzałam, a jak po­rwa­na, to jesz­cze pod­szewkę wzdłuż szwów ob­ma­całam su­mien­nie... szy­nel mi po nim zo­stał, chciałam go w nim cho­wać, ale po­tym się roz­myśliłam i z ciała zdjęłam, bo ciepły, a jemu już na nic się nie przy­da, w zie­mi zołkość tak czy owak. Więc i szy­nel pra­wie prze­ni­co­wałam, a na­wet ko­piej­ki nie zna­lazłam. Wszyst­kie kąty raz jesz­cze wy­miotłam, szpa­rom w podłodze przyj­rzałam się jak naj­wni­kli­wiej, a po­tym wszyst­ko raz jesz­cze, czy nie prze­oczyłam cze­go. Nicze­go. Co się dało, na sta­rzyznę sprze­dałam, za to dwa dni jadłam, na trze­ci wróciłam do głodo­wa­nia, na czwar­ty byłam znów go­to­wa żuć sta­ry pas rze­mien­ny, kit z okna, tynk ze ścian. Raz do Li­za­wie­ty poszłam, najadłam się, a jesz­cze mi do­bra du­sza cały wór gro­chu dała, ale to raz je­dy­ny – i tyle. Wresz­cie po­wie­działam so­bie: Zo­stałaś na sta­re lata żebraczką, nie ma się co cenić ani sa­dzić, pod kościół tra­fisz, tam two­je miej­sce. I byłabym z torbą żebraczą pod Świętym Mi­chałem usiadła, gdy­by nie za­pach je­dze­nia, co mi przez małe okien­ko, kra­to­wa­ne, rękę wy­sta­wił, długą, długą nie­po­mier­nie, wijącą się, a pal­cem na sa­mym tej ręki końcu na mnie kiwał i mówił: chodź, chodź. To i poszłam – i do­brze, że poszłam, bo już miałam na stop­niach do kruch­ty sia­dać, już miałam się mościć, a nig­dy prze­cież na stop­niach kruch­to­wych nie sie­działam; i nie że wstyd na­wet, zbyt głodna byłam, żeby się wsty­dzić – ale nie wie­działam, naj­zwy­czaj­niej nie wie­działam, jak ma ka­pi­ta­no­wa żona po prośbie sia­dać, jak rękę po prośbie wyciągać, gdzie jedną dać nogę, gdzie drugą, jak wzrok pod­nieść, chustę na ple­cy opuścić czy wyżej zawiązać może; wszyst­kie­go tego mu­siałabym się uczyć, przez in­nych żebraków i żebracz­ki pędzo­na – o czym jesz­cze nie wie­działam, ale dowie­działam się później – ko­stu­ra­mi i ci­ska­ny­mi ka­mie­nia­mi. Ale ura­to­wało mnie okien­ko kra­to­wa­ne i za­pach ja­gla­nej ka­szy, do której jak żydzi do man­ny się ze­rwałam.

Patrzę przez okien­ko – a tam tacy jak ja, jak nowa ja, żebra­cy, z ra­na­mi ro­piejącymi, bez nóg, bez rąk, co przy­kuśty­ka­li do gar­kuch­ni dla cho­rych i ubo­gich, pro­wa­dzo­nej przez pan­ny ber­nar­dyn­ki święto­mi­chal­skie: ten so­bie, drwal, własną nogę urżnął, temu wóz po sto­pie prze­je­chał, tam­ten w oko kulą mo­skiewską tra­fio­ny, tam­ten z uro­dze­nia par­cha­ty, ten z ręką suchą jak ro­so­chacz, tam­ten w li­sza­jach, jesz­cze inna z najdłuższym z nich wszyst­kich kołtu­nem; i między nimi – ja, do ko­ro­wo­du tego dołączam ja, znów na końcu, naj­ostat­niej­sza, naj­po­dlej­sza, i patrzę, jak jedzą, jak łyżkami do ust bezzębnych pod­noszą kaszę ja­glaną z omastą, jak chle­bem po­gry­zają, jak wy­ry­wają jed­no dru­gie­mu, jak jedzą, jak mlaszczą, ślinią się, jak jedzą, jedzą, jedzą. Stanęłam i ja z pro­szalną miną, do­stałam i ja ka­szy ja­glanej – acz już bez oma­sty, bo tej nie star­czyło – i jadłam między nimi ja, ka­pi­ta­no­wa wdo­wa.

Tam odtąd cho­dziłam; nie mu­siałam się uczyć, jak sia­dać na stop­niach kruch­ty, ale mu­siałam się na­uczyć, jak nie przy­pa­try­wać się ra­nom i ka­lec­twom, jak nie pa­trzeć w oczy, jak do­rwać się do garn­ka, komu z dro­gi ustępować, a komu drogę zastąpić, jak sio­strze sza­far­ce uśmie­chem po­dziękować i Bóg zapłać, i będę się za siostrę mo­dliła, i niech Bóg siostrę i wszyst­kie po­zo­stałe sio­stry błogosławi. A kie­dy już umiałam pierw­sza stanąć w ogo­nie i pierw­sza oddać miskę drew­nianą, jed­nej z sza­fa­rek pew­ne­go dnia za­brakło i wszyst­ko to­czyło się dwa­kroć po­wol­niej; sko­ro zaś zjadłam prędko, wzru­szyłam ra­mio­na­mi i za­py­tałam drugą sza­farkę, czy jej pomóc nie trze­ba. Trze­ba. To za­ka­sałam rękawy, warząchew wielką chwy­ciłam i da­lejże na­le­wać. Dru­gie­go dnia było takoż, trze­cie­go się do­wie­działam, że tam­ta sio­stra oddała du­cha Bogu Wszech­mogącemu. Kiwnęłam tyl­ko głową, a następne­go dnia sama z sie­bie, bez py­ta­nia, bez słowa, stanęłam przy dru­giej sza­far­ce, która tym­cza­sem zo­stała pierwszą sza­farką.

Zbie­rało się na li­sto­pad, kie­dy przyjęły mnie na stałe jako sza­farkę świecką, a myślałam wte­dy, że Pana Boga złapałam nie za pięty, ale za ko­la­na. Szłam, pamiętam, z mo­jej nory, z Za­rze­cza, spod Ber­nar­dyńskie­go smęta­rza, i byłam już za Wi­lenką, na uli­cy Świętej Anny, aż tu na­gle jak się nie zerwą z wy­so­kich drzew ta­mecz­nych wro­ny, gawro­ny, jak nie wzbiją się w nie­bo – że całe pra­wie zasłoniły, ja zaś rozgłośnie śmie­chem wy­buchłam, że oto wszyst­kie moje smut­ki poszły w górę, ku Bogu, i Bóg je weźmie do sie­bie. I wiel­kie były drze­wa, i sta­re były kościel­ne wieże, i miałam dwie krzep­kie ręce i głowę na kar­ku, bli­zno­watą może, ale wciąż żywą, i szłam so­bie ulicą Świętej Anny, mówiąc: Ej, Jul­ko, Jul­ko, co przeżyłaś, to two­je, co ci krwi uto­czył, to two­je, co się na­cier­piałaś w naj­po­dlej­szych dziu­rach świa­ta tego, to two­je, ale ty żyjesz, a on gry­zie zie­mię, a im barz­dziej ją gry­zie, tym mu się głębiej do ust, do krta­ni, do płuc sy­pie. Ty zaś cho­dzisz wol­na ulicą Świętej Anny, a jak ze­chcesz, to w zaułek Ber­nar­dyński skręcisz, a jak nie ze­chcesz, to do Wiel­kiej nie doj­dziesz, i nikt cię już nie będzie trzy­mał za kark, przy­gi­nał do zie­mi i robił z two­im ciałem, cze­go so­bie zażyczy. Szli ulicą z na­prze­ciw­ka dwaj ru­scy je­grzy, po­gry­zając żółte grusz­ki, a sok im kapał po bro­dach, szła służąca jaka zażywna, z ko­szem prze­wie­szo­nym przez ramię, pełnym jaj otu­lo­nych słomą, a nad nami wszyst­ki­mi chmu­ry i chmu­ry wron, pierz­chających.

Ale „świec­ka sza­far­ka” to tyl­ko słowa, słowa łatwo z ust wy­pa­dają i nie­wie­le znaczą. Wie­działy sio­stry, że je­stem uboższa na­wet od naj­bied­niej­szej kon­wer­ski – były w klasz­to­rze dwa chóry, ale ja należałam do tego trze­cie­go, który nie ist­niał, do chóru jed­no­oso­bo­we­go, chóru żebracz­ki w ostat­niej chwi­li ze stop­ni kruch­to­wych pod­nie­sio­nej. Gnały mnie więc do każdego zajęcia: trze­ba było mar­chew obie­rać, to obie­rałam, podłogi skro­bać – to skro­bałam, wodę ze stud­ni dźwigać – to dźwigałam ofiar­nie, w skwa­rze i na śnie­gu; a przy tem tu ce­bulę jedną zgryzłam, tam jabłko, tak że kie­dy przy­cho­dziłam wie­czo­rem do domu, to nie mu­siałam myśleć wciąż od nowa, na okrągło o je­dze­niu, je­dze­niu, je­dze­niu.

Raz, kie­dy szo­ro­wałam gar wiel­ki po zu­pie, we­zwała mnie fur­tian­ka do celi mat­ki przełożonej. Stanęłam w pro­gu, ukłoniłam się, mat­ka ani słowem mi nie od­po­wie­działa, ani gie­stem. Sie­działa na krześle z ciem­ne­go drew­na, mała, zgar­bio­na, księgę jakąś trzy­mając w dłoniach su­chych jak nie­to­pe­rze łapki; nie prze­rwała czy­tać, wzro­ku nie pod­niosła – a tyl­ko barz­dzo po­wo­li, uchwy­ciw­szy książkę jedną dłonią od­po­wied­nio moc­niej, drugą ją puściła i wyciągnąwszy ramię, wska­zała pal­cem na­podłogę. A tam dwie pla­my. Z cze­go – nie wiem, ale na dębo­wym par­kie­cie pla­my czar­ne jak z dzieg­ciu, jak ze smoły pie­kiel­nej. Ukłoniłam się znów, skwa­pli­wie, i po­biegłam po szczotkę jaką, wia­dro z wodą, po coś tam jesz­cze. Wra­cam, ona wciąż czy­ta bez słowa. Klękam więc i szo­ruję. Tak, siak, in­a­czej. Pla­my lepią się, a nie ustępują, roz­ma­zują się tyl­ko po drew­nie. Za­ka­sałam wyżej jesz­cze rękawy, wargę przy­gryzłam i szo­ruję da­lej. Na nic. Wy­pro­sto­wałam się nie­co, wspar­ta na dwóch naprężonych ra­mio­nach, i patrzę na te pla­my, i mówię: Albo wy, albo ja. Sięgnęłam do kie­szon­ki, wyciągnęłam stamtąd mały nożyk i barz­dzo uważnie zaczęłam je ze­skro­by­wać. A im barz­dziej ze­skro­buję, tym barz­dziej czuję wzrok na so­bie – pod­noszę oczy, a tam mat­ka przełożona nie czy­ta już, tyl­ko pa­trzy na mnie, jak­by zo­ba­czyła na środ­ku swo­jej celi wiel­ki szczu­rzy bo­bek. Dębową podłogę? – rzu­ciła, pod­nosząc brwi wy­so­ko – nożem? Kogo mi tu przysłali, ko­bitę czy małpę? I, znie­cier­pli­wio­na, za­grze­cho­tała tyl­ko różańcem po poręczy krzesła. Wyjdź! Wyjdź i ani mi się waż tu przy­cho­dzić. Ale już. Po czym podjęła odłożoną na ko­la­na książkę, otwo­rzyła i wróciła do czy­ta­nia. Mnie zaś fur­tian­ka, sko­ro się o tym do­wie­działa, ob­ru­gała naj­gor­szy­mi słowy i na ko­niec, wy­cie­rając ręce w ha­bit, krzyknęła: Dać ta­kiej co­kol­wiek do ro­bo­ty, to albo po­psu­je, albo zgu­bi, albo żydom na tan­de­cie sprze­da. Dębową podłogę nożem ka­le­czyć! Kto to słyszał?

Robiłam za­tem to, co mi ka­za­no, a po całym dniu, wymęczo­na, wra­całam na Za­rze­cze do budy, którą naj­mo­wałam te­raz od żydow­skie­go ręka­wicz­ni­ka: ścia­ny były tam czar­ne od bru­du i wil­go­ci, w okien­ni­cach dziu­ra jak­by pięścią na wy­lot wy­bi­ta, sien­nik, jesz­cze z mo­je­go po­przed­nie­go po­miesz­ka­nia przy­wle­czo­ny, płaski jak włosien­ni­ca. I tam, sko­ro tyl­ko wróciłam z klasz­to­ru, padałam jak za­bi­ta.

*

Po paru ty­go­dniach jed­nak, nie wiem cze­mu, po­zwo­lo­no mi jeść nie z bied­ny­mi, a z resztą sióstr – może wy­da­wało im się, że sko­ro sza­far­ka sia­da między żebra­ka­mi, to wszyst­kie sio­stry przy oka­zji po­spo­li­tu­je? Zaczęto mnie więc do­pusz­czać do re­fek­ta­rza, gdzie sie­działam wpraw­dzie na końcu stołu, aż za sio­stra­mi z dru­gie­go chóru, osob­no, ale taka byłam szczęśliwa, taka szczęśliwa, że cza­sa­mi kęs jadła w gar­dle mi sta­wał i ko­niec, nic nie przełknę, tak je­stem szczęściem ob­je­dzo­na, że nic więcej w przełyku się nie zmieści, choćby ko­la­nem i warząchwią do­py­chał. Z sio­stra­mi przy jed­nym sto­le! Toż było we­se­li­sko. Na­wet jeśli w mil­cze­niu, bo raz, że przy sto­le słuchało się lek­cji, a dwa, że mnie szczególnie nie przy­stało gęby otwie­rać.

Wchodzę kie­dyś do re­fek­ta­rza umor­do­wa­na, nałożyw­szy dwa­kroć po sto por­cji na­szym bie­da­kom i bie­dacz­kom, szu­kam wzro­kiem mo­je­go miej­sca – nie widzę. Cały stół zajęty, od końca do końca, mnie na osob­nym, do­sta­wio­nym, ta­lerz na­szy­ko­wa­no. Nic nie mówię, zer­kam tyl­ko: rze­czy­wiście, sześć sióstr zupełnie no­wych, w in­nych ha­bi­tach, widać z wi­zy­tacją przy­je­chały. Lek­cji, jak inne, słuchają pobożnie, w mil­cze­niu, a ja so­bie znad ta­lerza, znad hre­cza­nej ka­szy zer­kam zno­wu – i widzę twa­rze po­ora­ne zmarszcz­ka­mi, zie­mi­ste, zsza­rzałe. Przy­szedł, widzę, na nie smu­tek, smu­tek je tu przy­gnał. Ale nic nie mówię, lek­cji niby słucham, ale słowa co jed­nym uchem wpadną, to wy­padną dru­gim, patrzę tyl­ko na te smut­ne twa­rze jak na cały rządek sta­rych śli­wek.