31,99 zł
Historia słynnej oszustki religijnej podziwianej przez papieży i… Juliusza Słowackiego.
Matka Makryna to monolog przeoryszy klasztoru bazylianek w Rzymie, matki Makryny Mieczysławskiej.
W latach 40-tych XIX wieku stała się obiektem fascynacji i uwielbienia polskiej emigracji i europejskiej prasy, kiedy opowiedziała o prześladowaniach, jakie spotkały ją ze strony władz rosyjskich. Sięgnęła szczytów władzy, zarówno świeckiej jaki kościelnej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 462
Jacek Dehnel
MATKA MAKRYNA
Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIV
Wydanie I
Warszawa, MMXIV
Barbarze Myślik
De torrente in via bibet, propterea exaltabit caput.
Z strumienia na drodze pić będzie: dlatego wywyższy głowę.
Psalm CIX
Po śmierci Matki Makryny zakonnice jej wszystkie jej papiery spaliły.
ks. Aleksander Jełowicki
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, będę pisała prawdę, samą prawdę i tylko prawdę, tak mi dopomóż Pan Bóg w niebiesiech i wszyscy święci Jego, amen. Ledwiem stanęła w Poznaniu u arcybiskupa Przyłuskiego, ledwiem do stóp mu przypadła, podniosłam nań oczy zapłakane i powiedziałam: Opowiadaniemakrynymieczysławskiejxienibazylijanekmińskichoichsiedmioletniemprześladowaniuzawiarę. Mówił mi Siemaszko, jak dziś pamiętam, widziałam go tak jak te frędzle przy fotelu biskupim, jak te pompony u kotary, tak go miałam na wyciągnięcie ręki mojej, jak stanął i mówił: Poczekajcie, skoro rózgami zedrę z was tę skórę, w którejście się urodziły, i kiedy inna porośnie, inaczej będziecie śpiewały, tak właśnie mówił, nie inaczej, z siepaczami swoimi stojąc w klasztorze jako z tymi siepaczami, co Pana Naszego Jezusa Chrystusa w Ogrójcu pojmali, choć tamci przecież przyszli zimną nocą wiosenną, marcową, kwietniową, przed Wielką Nocą, a do nas w środku lata i o świtaniu. Tak do nas mówił Siemaszko, a ja stałam w szatach moich przeoryszy klasztoru bazylijańskiego żeńskiego, z pierścieniem, z pastorałem, i siostrzyczki moje dokoła: Krystyna Huwaldówna, Nepomucena Grotkowska i wreszcie Euzebia Wawrzecka – ta, co potym ze mną ubieżała z niewoli moskiewskiej, pęta rozkuwszy, i tylem ją widziała, bośmy się na strony świata rozpierzchły, by z pomocą Bożą ujść pogoni, jako Święta Rodzina od żołdaków herodowych goniona. Stoi tedy Siemaszko, a stanął trzewikami na drzwiach od żołdaków moskiewskich, od jegrów wysadzonych, aż wszystkie skoble żelazne i zawiasy jak cienkie żagary popękały, i sycił się tą mocą, tą potęgą szatańską, jakby był samym Panem Naszym Jezusem Chrystusem we wrotach piekielnych, a przecież na opak czynił, bo Święty Kościół najechał i nas, służebnice Pańskie, poniewierał, nam wygrażał; lato już było w pełni i gubiernator cywilny, Uszakow, że wygalonowany cały, to po mordzie czerwonej, spasłej spływał grubymi kroplami potu, ale Siemaszko suchy, suchy jak sam dyjabeł, suszony piekielnym wichrem pustynnym, i k’nam, służebnicom, woła, i k’mnie woła: Ty, psia krew polska, ty psia krew warszawska – bo wiedział przecież, żem rodu wysokiego i częstom w młodości w dawnej naszej, Mieszkowej, Mieczysławowej polskiej stolicy bywała – psia krew, zatym, warszawska, woła, ja ci język z gardła wyrwę, wytargam, wytarmoszę, chwycę tak, że od samego chwycenia krew pryśnie, a sobakom żyrnym1 rzucę – aż mu sucha, gorzka piana w kącikach ust wyszła, tak ją z bliska widziałam, bo się nade mną pochylił, a każde słowo jakby na mnie gorzki wiatr wionął. Ha – pomyślałam – z Mieczysława był Chrobry, z Mieczysławskiej zaś kamień w procy Dawidowej; niech próbuje, niech bije, niech walczy z kobitą.
Świtało dopiero, szłyśmy na medytację do chóru akurat, z modlitwy nas jak z łona matki wydarto. Piąta biła, uprosiłam gubiernatora, by dozwolił nam wejść w progi kościoła, gdzie przez tyle lat służyłyśmy Bogu, a Siemaszko aż skry oczami, zdawało się, rzucał i tylko patrzyłam, aż sutanna apostacka zapłonie na nim ogniem siarczanym; kiedy jednak poleciłam siostrzyczkom różanym, kochanym, Irenie Pomarnackiej i Liberacie Korminównie, dobyć ze skarbca krzyż nasz srebrny, kamieniami sadzony drogocennymi, z relikwiami samego świętego Bazylego, wtedy ręce świętokradzkie nam go wyrwały, aż siostrze Liberacie krew z ręki pociekła, jakby na zapowiedź tego, że ją kiedyś na śmierć rozerwą, a ona tylko jęknęła cicho i oddała się w opiekę Opatrzności. Szczęściem, że Moskal na kruszec i kamienie pazerny, to i bogactw, a nie krzyża zapragnął – złupił tam zresztą w skarbcu, w szatach drogocennych, ołtarzach wiele, w tym cały mój posag, złotych polskich dwakroć po sto tysięcy, z którym weszłam do klasztoru i który w całości obróciłam na jego upiększenie. Mniejsza bogactwa, rozdrapane przez popów i żołdaków, ważniejsze dusze. Pozwolono nam zabrać krzyż prosty, drewniany, bowiem pod tym znakiem chciałyśmy iść na męczeństwo. Bo że miało to być męczeństwo, objawione nam było już wtedy; chwyciłam zatym krzyż kantowaty, twardy, na lewym ramieniu go oparłam, siostrę Pomarnacką mając jako Szymona Cyrenajskiego ku pomocy, a czasem i inne siostry, które jednak, jeśli mi dopomóc pragnęły, co rusz jakiś jegier to pałaszem płazował, to kłuł bagnetem.
Tak oto rozpoczęła się nasza Golgatha – a skorośmy tylko klasztor opuściły, wychodząc przez bramy, które tylekroć oglądałam z okna mej celi, szukałam wzrokiem jakich wozów, którymi nas zabiorą na wygnanie; szybko jednak pojęłam, że otoczone zgrają zbrojnych, pójdziemy w zbójecką jamę na piechotę. Wówczas to usłyszałyśmy krzyki dziecięce. Bo też cały nasz klasztor nie na to stał tylko, żebyśmy miały gdzie Boga chwalić, ale i żeby służyć ludziom. I dzień w dzień schodziło się do niego ubogich tylu, żebraków, z ranami ropiejącymi, bez nóg, bez rąk... temu w wojnach dłoń kartacz urwał albo Moskal rękę urżnął pałaszem, temu koń nogi potratował, ten z urodzenia chromał albo pysk miał cały pokrzywiony, że aż patrzeć było przykro, tę toczył jakiś robak straszliwy, tamta miała na całym ciele czyraki ciekące, jeden w drugiego, jedna w drugą zaświerzbieni, parchaci, zawszeni, z kołtunami na łokieć długimi, na dwa łokcie, i wszyscy oni do nas jak do krynicy przeczystej, w której ich obmyjemy, nakarmimy, napoimy. I jakby tego jeszcze mało było na nasze ramiona słabe – te dziateczki, sierotki, których u nas sześć dziesiątek było na wychowaniu. Jak na obrazach Herodowy żołdak na dziecko podnosi ciężką żelazną rękawicę, tak jegry rozbiegły się z bagnetami i nuże grozić niewiniątkom. A dziatki w krzyk, w płacz, z okien wyglądają, tak że jeszcze dziś to widzę: kwadratowe okienko, na krzyż podzielone, a w każdej szybce jedna główka dziecięca, przerażona, zapłakana, młodsze dołem, górą starsze; jedne otwierają te okienka, rączki drobne wyciągają i krzyczą: Porwano matki nasze, porwano matki nasze!, inne zbiegają po schodach, nóżkami drobnymi tupią, biegną do nas, rąbków habitu się czepiają, przez jegry moskiewskiekolbami odtrącane, i jakby życie ich całe od tego zależało, tylko patrzą, aż jegier w inną stronę spojrzy, i już z powrotem przypadają ku nam. Najstarsze z nich zaś, najmądrzejsze, tak jak nieraz do sadu na kwaśne jabłka przychodziły, tak teraz przedarły się przez mur, bo Moskale bramy pilnowali, i dalej po mieście się całym rozbiegły, do drzwi kołacą, krzyczą wielkim głosem: Porwano matki nasze, porwano matki nasze! Na ten krzyk całe miasto się rozbudziło, zrywają się ludzie z posłań, ten w samej koszuli z domu wylatuje, temu żona na grzbiet kapotę rzuca, jeszcze inny za jakiś drąg łapie, wszyscy pędzą do nas, ale dopędzili dopiero przy karczmie zwanej Wygódka, o ćwierć mili od miasta, nikt zatem nie widział, jak nas przez bramy klasztorne po raz ostatni poprowadzili siepacze moskiewscy. Ja z krzyżem na przedzie, jak Pan Jezus, z siostrą Pomarnacką jak z Szymonem Cyrenajskim u boku, dumam tylko o męce Pana naszego, na ramię własne popatrując – że musiał mieć takąż samą ranę na ramieniu, na którym krzyż dźwigał, trzy koście z niej sterczały obnażone, i to rozmyślanie o męce nie własnej, a Chrystusowej pomagało mi w naszym marszu; inne z nas, zwłaszcza starsze i na zdrowiu słabujące, padały na ziemię, a tam je żołdacy kolbami dźgali, katowali, nie zważając na krew buchającą z ust, z nosa, z nóg. Wtem przy Wygódce, karczmie, która chyba nazwała tak się na pośmiewisko, bo cierpiałyśmy przy niej największe niewygody, Siemaszko pochód nasz zatrzymał.
O, trzy dni minęły od poprzedniej jego wizyty, a nie jeździł ci już, od tumanu kurzu nieosłonięty, kałamaszką, która na każdym kamieniu podskakiwała; odtąd raz piękną berlinką, lakierowaną, nowiuteńką, za imperatorskie rubelki kupioną, innym razem, jeśli z jakimś poczesnym gościem, to wygodną wizawą, na poduszkach rozparty; odtąd ciała przybrał, utuczył się na wikcie moskiewskim, pokraśniał, cały rumiany, zadowolony. Najchętniejszy był przecież, żeby do Petersburga pojechać, w nadwornej cerkwi carskiej przystąpić do wiary schyzmatyckiej z tytułem archireja, a potym podać projekt do nawrócenia wszystkich unitów gwałtem i przeciw nam obrócić swoje zamachy. W pierwszym dniu naszego męczeństwa, że napadł nas wespół z Uszakowem, gubiernatorem, przyjechał wizawą. Kazał powóz zatrzymać, stanął na wizawie jak na ambonie i chyba chciał mieć do nas przemowę, ale popatrzył tylko, machnął ręką, skinął na którego jegra i coś mu wyszeptał do ucha. Zaraz się zrobiło zamieszanie, lecą siepacze na podwórko gospody, gdzie wcześniej stanęły kufry, targają jeden za drugim na drogę, unoszą wieka, a w środku – kajdany. I okuli nas w te kajdany, skuwając jedną z drugą, po dwie. Kładłyśmy na pniak to nogi, to ręce, młoty huczały, krew spływała po twarzach roztłuczonych, po obitych plecach i wsiąkała w ziemię. Dzieci płakały: Zakuwają matki nasze, zakuwają matki nasze!, lud płakał wraz z nimi i coraz to wychodziła z tłumu jakaś kobita, która od nas dobroci doznała, jakiś stary żebrak albo pobożny obywatel, i błagali błogosławieństwa, każdy od tej siostry, którą znał i która mu była najmilsza, ale żołdactwo nielitościwie kolbami i bagnetami lud i dziatki roztrącało. Wreszcie ostatni młot zamilkł, ostatnią parę sióstr w kajdany zakuto, płaczących rozgoniono na cztery wiatry i ruszyłyśmy, wielkim pędem gnane, to po grudzie, to po błocie, niemal bose, aż do Witebska.
*
Zwyczajną jestem kobitą: źli mnie ludzie krzywdami nie odmienili, a i gdyby mnie od stóp do głów kto pozłocił, też w niczym bym się nie zmieniła: ot, jedno ciało i w nim jedna dusza. Nie śpiewam pięknie, nie umiem haftować jak siostra Justyna Szlegelówna, co niczego już nie wyhaftuje, bo jej wyrwano oczy, ani nie maluję jak siostra Rozalia Medoniecka, której mur pogruchotał i ręce, i nogi, i głowę, że od razu skonała, ale jedno zawsze miałam: węch. Węch jak wyżeł. Nie do zapachu siana i liliji, kadzidła i gnoju, nie do odorów i pachnideł, ale do ludzi, że każdego wywąchałam na dwieście kroków. A Siemaszkę, odstępcę, od lat siarką czułam, od lat patrzyłam na niego i niby widziałam biskupa, któremu wierna jestem posłuszeństwo, a czorta za kołnierzem wywąchiwałam. Kiedy więc wdarł się do klasztoru, furtę wyłamał, żołdaków sprowadził, siostry, przerażone, przyleciały do mnie, niczego nie rozumiejąc. Ale ja rozumiałam aż nazbyt dobrze. Bo też nie pierwszy raz odstępca ten, schyzmatyk, klasztor nasz nachodził, niepokoił siostrzyczki, łbem czarnym, kudłatym jak u czorta straszył, nie pierwszy raz jak wilk między owieczkami, jak lis szczwany między kurkami bialeńkimi stąpał, to przymilał się, to kłyki szczerzył, jakby w nim cała menażeria się kotłowała, bo jeszcze wąż śliski i lew okrutny, i knur obskoruzły, cuchnący... przyjechał raz i z miejsca zdał mi się jakiś odmieniony. Wcześniej jeszcze cały ranek, między modlitwami, myśli zebrać nie mogłam, chodziłam z kąta w kąt, jakąś niespokojność w sobie mając, której ani w ziemi zakopać, ani w wodzie zatopić, ani w ścianę wmówić, i kiedym nagle zobaczyła przez okienko, przez okienko maleńkie w grubym, starożytnym murze klasztornym wybite, ten tuman żółty od kałamaszki jego idący, rosnący nad całą ulicę, bo kałamaszką wtedy jeszcze jednokonną, niezbytkowną jeździł, to uczułam nagle, jakby w sercu głos mi jakiś powiedział: To, to, to cię niepokoi, córko, córeńko moja, stąd całe twoje dygoty, niepewności twoje; zło kałamaszką jedzie, zło do bramy zapuka, zło mimo siostry furtianki, Mariancelli Siemniszkówny, na dziedziniec wjedzie, także kiedy mnie siostrzyczki moje wezwały, to od razu wiedziałam, ku czemu schodzę ze swojej celi. A ten mi do stóp przypada, matką najukochańszą nazywa, prawi, że ważne przywozi wiadomości, których jednak w ciżbie mówić mu nie wolno, lepiej więc pójść w jakie miejsce ustronne, do celi mojej, a tam mi wszystko wyłoży. Po dwa stopnie skakał w górę, po trzy brał, że nie mogłam na pięterko nadążyć, wołam więc za nim, że otwarte, niech do celi wchodzi – a która, to wie przecie. Otwarte, bom nigdy nie miała ani przed Bogiem, ani przed siostrami moimi, ani przed innymi ludźmi nic do ukrycia. Ledwo się, zasapana, doczłapałam do drzwi, klamki uchwyciłam, wsparłam na niej, trzy, cztery razy głębiej odetchnęłam i wzrok na niego podnoszę. A on tam niespokojny taki, w podrygach cały, stoi niby, a nie stoi, rusza się cały w środku, dygoce. Klęknijmy, mówię, i pierw pomódlmy się razem. Ale nie, nie chce. Że to może poczekać, mówi, że pośpiech w innej sprawie, ważniejszej go sprowadza. Ważniejszej niż modlitwa, zapytałam z niedowierzaniem, ale nic nie odpowiedział. Krzyż mu tylko orderowy, wielki, czerwony, na piersi łyska. Łapie mnie wtedy za rękę i wciska papier, szuka inkaustu na stoliczku moim ubogim. Czytam i aż mną zachwiało. Od razu pismo nosem poczułam, od razu wiedziałam, co mój węch psi wywęszył, kiedym widziała z okienka kałamaszkę po zeschłym błocie ulicznym, po kamieniach turkocącą. Oczami pytam, jakie ma cele, i staram się dojrzeć, która w nim kość drży, a która się trzyma. Widzi, że pobladłam, ciągnie na zydelek, żebym usiadła, ja stoję. Jużem się w tej celi nasiedziała. Lat trzydzieści. Trzydzieści lat, dzień po dniu, noc po nocy, wielbiłam Pana, na klęczkach, leżąc krzyżem, choć cela, celka maleńka, tyle że na wyciągnięcie ramion, że końcami palcy i jednej, i drugiej ściany tykałam. A w niej tylko to, co najskromniejsze: łóżko byle jakie, prycza z siennikiem tak wygniecionym, że był jak włosiennica płaski, stoliczek mały dla listów pisania i czytania książek nabożnych, zydelek najpodlejszy, co go z kuchni przyniosłam, lepsze krzesło po poprzedniej ksieni oddawszy wiekowej siostrze, która przy ogniu pracowała, we dwoje zgięta, cierpiąc niewygody... zatem: łóżko z siennikiem, stoliczek mały, zydelek, kawałek deski z wbitym od spodu gwoździem, za świecznik służący, i krzyżyk jeszcze, z dwóch drewienek związanych, na dwóch kamyczkach wsparty, co mi go podarowała matula, jakem szła szaty zakonne przyoblec... zatym: łóżko z siennikiem, stoliczek mały, zydelek, świecznik z deski, krzyżyk, oto i całe było moje gospodarstwo, całe bogactwo moje. Żadnej skrzyni na ubrania, bo wszystko, co na grzbiet wciągałam, należało do zakonu i w zakonnych szafach leżało, żadnych naczyń ani łyżek, ani konwi, bo to w refektarzu, w kuchni – i mnie było, jak nam wszystkim, użyczane jedynie, a i to nie jak w bogatszych klasztorach, srebrne i farfurowe, ale najprostsze, z gliny, z drewna, nadtłuczone, odszczypane... ani jednej książki na własność, ani karteczki, każda przynoszona z biblioteki, czytana, odkładana z największym szacunkiem na puste miejsce, w szczerbę między dwiema książkami na dębowej, wyślizganej latami półce. I w tej właśnie celi stałam wówczas, dumając, zlękniona, ale cały lęk swój oddając Maryi i Jezusowi, Bogu cała, od stóp do głów, od palca u nogi do koniuszka włosa na czubku głowy, powierzając się w opiekę, i słuchałam, co mi ten lis, ten wilk, ten wąż, ten czort do ucha sączy. Ja stoję, a on już na zydelku siedzi. Ja milczę, a on płaszczy się, łzy krokodylowe z oczu toczy, że prawdę poznał jedyną z Bożego poduszczenia, że wizję miał, na sienniku leżał, anioł Pański mu zwiastował, jakoby święty Bazyli, ojciec nas wszystkich, dawca reguły, był odszczepieńcem, na manowce zwiedzionym przez szatana. A co słowo – to łuską wężową szeleści, a co zdanie – to jak skryty, ślepy kret w cuchnącej siedzący trunie. Ustami przypada do ręki, twarz ma całą mokrą, łzami zroszoną i potem, zimną jak martwa ryba: Matko, powiada, mateczko, jak do własnej mówię do ciebie rodzicielki, tak jak własną rodzicielkę bym chronił i od śmierci wieczystej próbował ocalić, tak i ciebie ocalić pragnę, i zimną twarzą po ręce mi jeździ, obrzydliwiec, padalec, powróć na łono wiary świętej, starodawnej prawosławnej, bo my poza nią wszyscy, jak dziecię z matki wydarte, kwilimy... podpisz ten papier, co go przyniosłem... Tu mnie obsmarowywał łzami, a trunkiem od niego szło i stęchlizną, więc tylko do tyłu rękę przełożyłam, tak że palce jednej dłoni z palcami drugiej się połączyły, i modlę się gorąco do świętego Bazylego, żeby mi sił przydał, i nagle, jakby cudzym głosem, mówię: Rozumiem, że kiedyś ty, będąc dawniej bazylijanem, wiary odstąpił, to dwie są jeno możliwości. Albo święty Bazyli, poznawszy między dobrem ziarnem kąkol, precz go odrzucił, albo ty, uznawszy się niegodnym zostawać między dziećmi jego, jako wiarołomca i odstępca, sameś spośród nas wyszedł. Jak się nie zerwie na równe nogi ten, co mi u stóp płakał, na tym niskim zydelku siedząc, matką nazywając; w jednej chwili, jakby go dech gorący z piekła owionął, wysechł zupełnie, twarz sucha, za to czerwona, jakby w środku ogień buzował, a z tej twarzy czerwonej, krwią nabiegłej, wysałapiał białe oczy jak rozpalone żelazo, kłykami wielkimi z gęby błyskał, jak wilk je wyszczerzył i z miejsca słowa swoje odmienił. Ooo, będziesz ty tu miała ambaras, o, ty jędzo piekielna! – wrzeszczy, choć sam, gdyby siebie zobaczył, toby się przeląkł, że Belzebub potępieńca z garnka smoły wypuścił i wolno daje mu chodzić po ziemi. Nie nazywaj mię jędzą piekielną, ale jędzą prawdy – ja mu na to i od razu, po kryjomu, dłoń o habit wytarłam. I pamiętam to jak najdokładniej, jak wymalowane na obrazie, bo przez okno celi akurat widziałam przelatującą sójkę, i cień liści na ścianie widziałam, otóż pamiętam jak najdokładniej, że dalej przeze mnie cudzy głos przemawiał. On mi: Kto cię ośmiela do takiej mowy? A ja najspokojniej: Pan Bóg. On: Kto cię jej nauczył? Ja: Duch Święty. On: Czy ty wiesz, kto jestem? Ja: Wiem, apostata, odstępca wiary. I tak każdym sztychem swoim mój brzeszczot napotykając, każdym słowem odbijając się od muru pewnego, krzyczy wreszcie, nadęty cały jak pęcherz rybi, tyle że czerwony: Byłem pasterzem waszym, a teraz jeszcze więcej... I tu uczułam, jakby na głowie mojej zapełgał maleńki ognik, jak na głowach świętych apostołów Chrystusowych, kiedy Duch Święty został na nich zesłany, bo odparłam mu: Byłeś pasterzem, a teraz skierdziem. Na co, wzburzony, nie wiedząc, co powiedzieć, chwycił poły sukni dłońmi tak, że aż mu pięści pobielały, i z celi mojej wybiegł, drzwi pozostawiając otwarte na oścież, a rozwierając je, tak huknął starym drewnem o mur celi, aż echo poszło chyba wokół całego wirydarza i siostry ze swoich cel głowy powystawiały. Kiwnęłam im, żeby zachowały spokojność serca i powróciły do modlitw, sama zaś, oszołomiona, otumaniona, usiadłam na sienniku – bo na zydelku długo jeszcze siąść nie chciałam, jakby sam dyjabeł tam siedział i zostawił odór
siarki – i próbowałam pojąć, co sama powiedziałam. Skierdziem? Nie wiedziałam, co znaczył ten wyraz, ten skierdziem, anim go nigdy nie słyszała. Dopiero potym przybiega do mnie siostrzyczka i mówi, że Siemaszko schyzmatyk jak bąk nakręcony po korytarzach klasztoru terkoce, a najbarzdziej mi tego skierdzia wybaczyć nie może. A ja, ze wstydem niejakim, bo przecież to własne moje słowo, co z ust moich bezwiednie wyszło, pytam jej: siostro, siostrzyczko, a była to Onufria Sielawianka, wielkiej dobroci kobita i wielkiej nabożności, siostro moja, wyjaśnij mi, proszę, co ten skierdź znaczy i w jakiej mowie? Ta mi na to, że w mowie pospolitej skierdź oznacza świniarza. Tak oto pasterz stał się świniarzem, co mi Duch Święty niechybnie podpowiedział, ale my wszystkie, trzódka w mińskim klasztorku, nie byłyśmy świniami, a nadal tymi samymi czystymi owieczkami co uprzednio, i żaden skierdź praw do nas nie miał i mieć nie mógł, choćby i w szatach biskupich, choćby i następca apostołów.
A on tymczasem to tu zajrzał, to tam, od jednej siostrzyczki do drugiej, i jedną prośbą, inną groźbą, tę przymilnym słowem, tamtą powagą urzędu piastowanego, jeszcze inne mesmeryzowaniem chyba, bo oczy miał od zwykłych inne, jak wypukłe szkła: próżne i świecące – wszystkie próbował na swoją schyzmatycką stronę przekabacić, ale one, ale my, jak jeden mąż, jak jedna żona, jakbyśmy się w sztormie straszliwym trzymały za ręce i choć jedna fala goni drugą, choć próbują nas powalić, to wszystkie naraz, to każdą z osobna, to my, niewzruszone, stałyśmy tam, gdzie nas wiara i reguła świętego Bazylego utwierdziły. Wreszcie zwołał nas wszystkie do refektarza, a nie tyle może zwołał, co zagnał, jak pies ujadający na potulne owieczki, wskazał mnie palcem wyciągniętym, drżącym i mówi: Zaprzestań, a bądź, czem byłaś. Znałem cię jako anioła, a teraz stajesz mi dyjabłem. Aż jedna z sióstr, starsza nieco od pozostałych, barzdziej niż one zbladła i wymówiła tylko, bezgłośnie niemal: Jezu, miej nas w swojej opiece. Ale ja nie w ciemię bita, i skoro on na mnie, to i ja na niego, i też palcem go wskazuję, mówiąc: Gdyś był aniołem, miałam dla ciebie względy anielskie. A teraz, gdyś się stał dyjabłem, obchodzę się z tobą jak z dyjabłem. Na tomu języka w gębie zabrakło. Zwinął się tylko w sobie, sięgnął po jakieś papierzyska, co to je nam przyniósł do podpisów, i powiedział, że zostawi nam trzy miesiące do namysłu przez wzgląd na łaskawość Najjaśniejszego Pana. Aleśmy wszystkie wiedziały przecie, o jakiego „najjaśniejszego” mu chodzi, nie o Jezusa, jaśniejącego na niebie, jeno o Lucypera, co w lodowym pałacu siedzi i na Syberię posyła kibitkę za kibitką. Zatem ani łaskami i bogactwami nas nie skusił, ani niełaską carską nie przestraszył – chórem odparłyśmy mu: Z najgorszego najgorsze obieramy, a wiary nie odstąpimy. Kiedy jednak, rozsierdzony, przekroczył bramy klasztorne i wsiadł do kałamaszki jak gradowa chmura w sutannie, ze trzy siostry omdlały, dwie inne popadły w stupor, wszystkie zaś pozostałe rzuciłyśmy się na kolana i zaczęłyśmy się modlić. A potym wzięłam te trupie, blade papiery, co mi Siemaszko w głowę rzucił, i złamałam pieczęci z taką trwogą, jakbym łamała Najświętszy Sakrament: a tam wściekłość sama, urzędowym pisana, okrągłym językiem, ale pomiędzy wierszami wygrażająca nam wszystkim, co najgorsze: Sybirem, tiurmą i śmiercią wreszcie; później, kiedy męki poznałyśmy aż za dobrze, wszystko wydawało się łatwiejsze. Zimno? Niech zimno będzie, Dzieciątko w żłobie marzło, niewinnego żebraka pod parkanem mróz w gołe nogi pali. Głodno? Masz kalekiego żołnierza, co rękę wyciąga po prośbie, nikt go poza psem zbłąkanym nie strzeże – w czymem od niego lepsza? Ale w tamtą godzinę, nie wiedząc, czego mamy się spodziewać – lękałyśmy się najbarzdziej. O, taka niepewność to jedna z mąk piekielnych! Jedna do drugiej, druga do trzeciej, czwarta do pierwszej, druga do piątej latamy jak te szpaczki. Ta poddaje, żeby czem prędzej papier chwytać i pisać do Rzymu, do Ojca Świętego, do kardynałów, radzić się, pytać, u mądrzejszych zasięgnąć mądrości. Inna, siostra Wawrzecka, wielce zawsze bojowa, duża, ale nie bołda jakaś cybata, tylko krzepka – o, ona już jak jenerał, jak rycerka straszna. Pod każdym ołtarzem – powiada – beczkę prochu ukryć, prochu i do piwnicy nasypać, i przy tym prochu sprawować straże jak w wojskowym obozie, z gromnicami, które w każdej chwili można do prochu przyłożyć i zginąć pod gruzami kościoła, żeby go schyzmą niesplugawiono.
Nie minęła godzina, a już rozesłałyśmy wici po klasztorach okolicznych, aby dowiedzieć się, czy Siemaszko i tam złowrogie pisma przyniósł, czy i tam groził biciem i niewolą, czy i tam łaskawością cesarską kusił – i owszem, nie tylko unickie, ale i łacińskie klasztory próbował na schyzmatyckie przerobić. Wszędzie jednak odpowiedziano mu tak samo.
Kiedy zatem w lipcu o piątej rano wdarł się ten gwałtownik, wraz z Uszakowem gubiernatorem, do klasztoru, to choć minęły ledwie trzy dni, a nie trzy miesiące, wiedziałyśmy doskonale, że nad mundurami jegrów lecą w wichrze wielkim anioły z naręczami palm męczeńskich, jakby wyjętych z ołtarzy od dawniejszych męczennic, i nad naszą uliczką, nad naszym klasztorem palmy te zrzucają, jedną za drugą, jedną za drugą, prosto w nasze ręce.
*
Szłam do Witebska z siostrzyczkami mojemi po grudzie, po błocie, szłam do Witebska, niosąc krzyż jak Pan Jezus, mając jako Szymona Cyrenajskiego ku pomocy siostrę Irenę Pomarnacką, co później razem ze mną uciekła z niewoli i może już do Rzymu dotarła, a rana mi się na ramieniu otwarła aż do kości i ranę tę oddałam Bogu w intencji moich prześladowców, na ich win zmycie. Och, kiedy mnie pierwszy raz po karku zdzielili i zęby szkaradnie zadźwięczały, napięłam się cała jak struna – mnie, Polkę, pierwszy raz uderzyli, mnie, Polkę, na rynku bito! I myśl, myśl o zemście szkaradna, gniew rwący, wtłaczany żyłami do najdalszych zakątków ciała... ale potym podniosłam duszę i odtąd tylko za prześladowców się modliłam, a dobry Pan Bóg dał mi przed kułakami i płazowaniem złotą zbroję jakąś, niewidzialną: niby żołdak pięść unosił, niby na kark mi ją spuszczał, a jakobym niczego nie czuła.
Szłam do Witebska i w duszy sobie mówiłam: trzy miesiące Siemaszko – skierdź, nie biskup! – dawał nam do namysłu, a po trzech jeno dniach przyszedł z jegrami, z pałaszami, z kijami, jak słudzy arcykapłana do Ogrójca. Akurat szłyśmy w pokorze na rozmyślanie do chóru zaranne, piąta godzina, świt ledwo, żołdactwo się rozbiegło, zastąpiło drogę każdej siostrze do celi, a wszystkie na widok niebezpieczeństwa zbiegły się wkoło mnie i tuliły się jak kurczątka pod skrzydła kwoktusze. Dalej – zastępuje mi drogę, jak Judasz do mnie przylega, ordery mu carskie na piersi lśnią jak łuski na smoku przez świętego Jerzego lancą przebitym, i pyta: A dokąd to idziecie? Kiedy zaś odpowiedziałyśmy zgodnym chórem, że na chwałę Bożą, on z przekąsem: Na rozmyślanie, na rozmyślanie! Wiedziałyśmy, o jakie rozmyślania chodzi, o nocne w celi łkania, o kajdany ciężkie jak śmiertelne grzechy. Stanął, potoczył wzrokiem po jegrach, ramiona zaplótł, jakby był samodzierżcą całego klasztoru, i powiada: Z rozkazu Najjaśniejszego Pana dałem wam był trzy miesiące czasu do namysłu, ale przychodzę trzeciego dnia, bo złe, które w was mieszka, mogłoby się stać gorszem. I już zaczyna mamić, już na przemian grozi i łechce, że cesarz szczodrobliwy łaskami nas obsypie, a jak nie, to na Sybir, na katorgę pośle. Żadna z moich siostrzyczek ani o pół cala nie drgnęła. Stały wszystkie ze sobą zespolone, jak mur przez samego Pana Boga zaprawą serdeczną murowany, bo z tego dwojga lepsze ciężkie roboty i choćby sto Sybirów niż odstąpić Chrystusa i Namiestnika jego. Co mu zresztą głosem opanowanym, patrząc prosto w oczy, powiedziałam. On zaś spojrzenia mego nie mogąc wytrzymać, łypnąłna bok i wrzasnął: Jak wam rózgami zedrę skórę waszą rodzinną, a nowa oblecze kości wasze, wtedy będziecie mi łagodniejsze. Wówczas wszystkie znów chórem, za mną i za siostrą Euzebią Wawrzecką, co potym ze mną z niewoli zbiegła i mam ją nadzieję w Rzymie ujrzeć, zakrzyknęły: A nie tylko skórę, ale i mięso nasze zsiecz na kapustę, a my Chrystusa nie odstąpim i Namiestnika jego. To się na mnie wyźwierzył! Ty polska warszawska psia krew, ja tobie język przez zaszyjek wyrwę! Wyrwać język przez zaszyjek – takie słowa zeszły z języka biskupa, takie słowa z serca jego wypłynęły i po języku zeszły jak po drabinie, że wszelką straciłam nadzieję cokolwiek u niego wyjednać; minęłam go zatem i padam do nóg gubiernatorowi Uszakowowi, by nam pozwolił pożegnać Chrystusa Pana w Najświętszym Sakramencie; podbiega Siemaszko, fuka, piekli się, ale Uszakow, widać mający w sobie pod moskiewską skórą jakieś miejsce tkliwe i choćby w resztce swojej chrześcijańskie, powiedział: Niech idą. Poszłyśmy więc. Padłyśmy na posadzkę krzyżem, jakby nas wicher powalił, wicher i cierpienie wielkie, a każda zawołała: Panie, my to chcemy, co Ty chcesz, bądź z nami, a naucz nas męki Twojej, abyśmy i my za Ciebie na mękę gotowe i odważne były; ledwo powiedziały to nasze wargi, już nas wyganiają, już pięścią, słowem podłym, już kopniakami zmuszają do wstania. Ale jedna nie wstała, jak czarny krzyż leży płastem na posadzce, trzydzieści pięć nas krzyżem się położyło, trzydzieści cztery wstały. Rozalia Lauszecka, trzydzieści lat w klasztorze przepędziwszy, pięćdziesiąt siedm lat mająca, pierwsza palmę męczeństwa przyjęła, kiedy serce jej pękło z miłości i boleści zarazem.
Szłam do Witebska z siostrzyczkami mojemi i wspominałyśmy ją w duchu, Rozalię Lauszecką naszą, dobrą zakonnicę, gołębiej duszy, którą na klasztornej posadzce wyzionęła, i podzwaniałyśmy kajdanami, a mówiłam sobie w sercu, że tak jak mi ciężko kajdany wiszą, tak lekko Rozalia do nieba poleciała, i od tego słodycz uczułam, i mniej głód mi doskwierał. Bo też niby nam dano pieniądze przy okowaniu, po pięć rubli asygnacyjnych na zakonnicę, ale od razu oficer te pięć rubli każdej odebrał i miał żywić za nie. Raz przy postoju nie dał nic, drugi raz – znów nic, w końcu się ulitował i kupił nam chleba, mleka i wina, chyba tylko dla pozoru, potym nie widziałyśmy bowiem ani strawy, ani rubli, tylko pięści i kolby opadające na nasze ciała umęczone. Tych pięć rubli miała to być nasza płaca miesięczna, ale przez siedm lat więcej nam nie dano; pewnikiem oficer, który nami władał jak car samodzierżca, nie dbał więcej o pozory przed zwierzchnością swoją i z miejsca ruble do kieszeni chował, a o nas nie miał się kto upomnieć.
Szłam do Witebska i choć szłyśmy prędko – pierwszego dnia ubiegłyśmy mil ośm lub dziewięć – to tu i tam przyskakiwał do nas dobry człowiek, gorliwszy jakiś z ludu: ten chciał wesprzeć jałmużną i pieniążek, choćby najmniejszy, najuboższy, w dłoń wciskał, tamten podać nam ulgę jaką, ale zaraz przystępował jegier i bił na odle kolbą, bywało, że tego litościwego, bywało, że siostrę, której ów chciał pomóc, a najczęściej oboje. Tak szli za nami ludzie z Mińska jeszcze dni parę, aż zupełnie zostali od jegrów przegonieni. Spać kładziono nas po chłopskich chatach, po dwie, po cztery, rzuciwszy w kąt snop brudnej słomy, a czasem i to nie, wzbraniając, aby nam warzonego dano, jeśli gospodarze chcieli nas pokarmić. Wielu z nich nas łajało za niewygody, którychśmy im nie z własnej ochoty przydały, albo mając nas za występne siostry – żołnierze bowiem rozgłaszali o nas najplugawsze plotki, że wiodą nas z klasztoru zaprzańców, gdzie ksiądz legał pospołu z siostrami, potym z nimi magiczną miksturą płód spędzał i czcił w ołtarzu Belzebuba, którego obraz umieszczony był w ikonostasie pod ikoną Maryi. Tak, powiadali, pod każdą ikoną był inny dyjabeł o imieniu innym: Belzebub, Lucyper, Lewiatan, Belijal, i starczyło, by poruszyć dźwignią, a wszyscy święci w jednej chwili znikali, odsłaniając ikonostas szatański, przy którym miałyśmy niby czarne msze odprawiać i wszelkie plugawości wyczyniać nie tylko z owym księdzem,ale i z przybywającymi na sabat czartami. Nawet jeśli takie kłamstwa kazano żołdakom rozpowiadać, niektórzy chłopi swój rozum mieli, głową kiwali, udawali, że wierzą w każde słówko, a kiedy pilnujący nas jegrzy, których w każdej chacie było dwa razy tyle co nas, przysnęli, tamci już chyłkiem, ukradkiem wciskali nam w rękę to pajdkę chleba, to jabłko, to cebulę. My zaś jadłyśmy, bacząc, żeby zębami za mocno nie chrupnąć, i każda jak myszka po cichutku skubała. Tak to odmawiając pacierze, to zdrzymując się trochę, całą noc przebywałyśmy aż do świtu, kiedy pędzono nas ponownie przez dzień cały i wieczorem znów po chatach rozrzucano, na gnijącą słomę w kąt pędzono. Ja jedna za najczulsze posłanie miałam ten krzyż Chrystusa Pana, co nas całą drogę prowadził – dzień i noc leżał bez przerwy na ramionach moich, a głowa moja na nogach ukrzyżowanego Chrystusa Pana. Oblubieniec przy Oblubienicy. I jak słodko było!
Szłam do Witebska z siostrzyczkami mojemi nieustannie, aż skóra nam ze stóp schodziła, ale miałam w sobie moc jakąś od Boga, a może tylko zakałkę, i takim trybem po siedmiu dniach ciągłego pochodu zaszłyśmy do Witebska.
W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, będę pisała prawdę, samą prawdę i tylko prawdę, tak mi dopomóż Pan Bóg w niebiesiech i wszyscy święci Jego, amen. Co ma nadejść, nadchodzi, co ma się zbliżyć – zbliża się, czas ucieka, wieczność czeka. Spowiadam się Bogu Wszechmogącemu, który i tak wszystko to wie od dawna, i wam, siostrzyczki moje, i wszyscy bracia w Chrystusie, żem ogromnie nagrzeszyła, żem ja wszystkim czmut w oczy puskała, żem kłamała jak dyjabelskie nasienie.
Leżałam. Na wznak leżałam, z oczami otwartymi, i nie wiedziałam, gdzie wzrok podziać. Nade mną powała niska, ciemna, brudna, dokoła klitka moja, pokoik jak cela, w nim wszystko, co najskromniejsze: twardy siennik, wygnieciony jak końska derka, stoliczek mały, zydelek najpodlejszy, co go z kuchni przyniosłam, bo ostatnie lepsze krzesło na moim grzbiecie połamał Wińcz, mąż mój przed Bogiem poślubiony, ale od dyjabła dany, dalej świecznik z kawałeczka deski z wbitym od spodu gwoździem i krzyżyk jeszcze, z dwóch drewienek związanych, na dwóch kamyczkach wsparty, com go dawno temu od jednego księdza dostała. Oto i całe było moje gospodarstwo, całe bogactwo moje. Żadnej skrzyni na ubrania, bo wszystko, co na grzbiet wciągałam, to do snu zdejmowałam, ostatnią szafę Wińcz sprzedał handlarzowi starzyzny i na gorzałkę przepuścił, nic z mojego posagu ubożuchnego nie zostało, ani statków, ani łyżek, ani pierzyn, ani prześcieradeł, wszystko na zatratę poszło. Zostało tylko to, czego najpodlejszy szmaciarz nie wziął, najprostsze, z gliny, z drewna, nadtłuczone, odszczypane, naderwane... ani jednej książki, bo wszystkie, co do karteczki, Wińcz albo w piecu spalił, albo podarł do zwijania machorki. Toż panisko było, oficer na żołdzie Najjaśniejszego Pana, w srebrnych rublach mógłby się kąpać i ukąpać żonę, ale wolał wszystko na gorzałkę, na karty, po zamtuzach przepuścić – a mnie okładać kułakiem, krzycząc: Biję, biję, a dobić tego robactwa nie mogę... nie jesz, nie pijesz, a jaka tłusta, jak żyjesz w zdrowiu. Myślałby kto, że na kołaczach wykarmiona! – Wciąż widziałam gębę jego rozsierdzoną, po której skapywały mu krople potu jak z zapalonej gromnicy. – Widać, że dyjabła masz w sobie i ten dyjabeł za ciebie cierpi! I bach, za włosy, i głowę mi do cebra, który mu na kąpiel nagotowałam, że tylko dech wielkimi pęcherzami przez wodę ucieka, jak i ja bym chciała uciec, ale od oddechu cięższa po stokroć, nie wyfrunę z ciała srebrnymi kuleczkami. Chwila, żeby krztusząc się, chwycić się powietrza jak życia. A, taki to dyjabeł polski, warszawski, takiego dyjabła pławić trzeba w wodzie i ogniem wyżegać! – i znów w ceber. I znów, i znowu.
Żebyż choć raz nade mną łezkę uronił, kiedy trzeźwość mu wróciła, a przed wypłatą żołdu tak się zdarzało, żebyż choć raz ulitował się nad sińcami. Łatwiej by mi było. Ale nie, nigdy. Raz tylko widziałam, jak płakał: kiedy, pijany, cisnął we mnie krzesłem i trafił w sobaczkę, która czasem za nim do domu przydreptywała i której wyganiać bronił; rzucił się wtedy, pamiętam, o roztłuczone sprzęty się potykając, podniósł strzępek sierści i krwi – i tak po psie lamentował, o, jak po nim lamentował, jakby chciał mi udowodnić, że ma jednak w piersi serce, a nie zimny, czarny kamień.
Na wznak leżałam, krwią zalana, nad sobą mając tylko tę powałę niską i ciemną, a wyżej tylko Boga jedynego, i mówiłam sobie: Panie Boże jedyny, na niebie samiutki, jak ja samiutka na ziemi, zlituj się nade mną, weź mnie już tym razem, już zabierz, niechby mi się tym razem głowa od ciosu rozpękła wreszcie, niechby tym razem z krwią i mózgi wypłynęły, a z nimi cała pamięć moja i cała rozpacz moja, i całe życie moje przetracone z tym okrutnikiem. Ale nie usłuchał mnie Pan Bóg w niebiesiech, nie usłuchał, inne miał plany.
Leżałam i czułam, jak krew spomiędzy włosów poklejonych wypływa i w siennik wsiąka, i czerni brudną słomę, i mówiłam sobie: Leż, leż sobie cichutko jak myszka, wszystko to minie, i krew, i siennik, i noc ciemna, i to życie sobacze. I całą noc myślałam, jakbym chciała leżeć w trunie, gdyby mnie tego dnia polanem ubił: czepiec miałabym czarny, ze wstęgami długimi, pięknie ułożonymi wzdłuż ramion, aż by mi do dłoni splecionych sięgały, a w dłoniach miałabym krzyżyk mój na dwóch kamykach, najprostszy, najuboższy, i suknię gładką, i buciki do truny pięknie wyglansowane, i mówiliby wszyscy: To dopiero ta Wińczowa wygląda, prawdziwa oficerska żona, co się nacierpiała, to się nacierpiała, ale przynajmniej w trunie ma wid dostojny. I Lizawieta, sztabskapitanowa żona, dobroci kobita, przyszłaby, pożałowała. I tylko by wokół stały gromnice, ogniki pełgały, a ja bym była prawie uśmiechnięta, gdyby nie te sińce na twarzy. Ale noc minęła, a życie zostało. I kiedy wstałam o świtaniu, to jakbym z truny wstała, nowo urodzona.
Jeno mówiłam sobie: W grobie leżałaś jak sam Pan Jezus, tylko nie na trzeci dzień zmartwychpowstałaś, a na drugi, bo do piekła nigdzie daleko chodzić nie musiałaś, piekło miałaś dokoła, w izbie i w kuchni, przy palenisku, bez ustanku, od siennika do stoliczka, od drzwi do pustego miejsca po szafie. Odtąd ilekroć mnie pobił, wypędził z domu, kułakiem pogonił, drzwi za mną zatrzasnął, choćby mnie na śnieg, na błoto rzucił, czy to w zimie, czy w ślapoć wiosenną, czy w zołkość jesienną, choćby noc kazał mi przepędzić w bramie, w jamie, w piwnicy między gnijącymi grochowinami, kładłam się już inaczej – jakbym w to samo miejsce się kładła, tej samej nocy co wówczas, kiedym ułożyła się do śmierci i rankiem wstała do życia.
*
Chciało ci się za mąż iść, głupia, mówiłam sobie, zamiast Panu Jezusowi pozostać wierną, to i masz – ale nikomu innemu poza sobą samą takich rzeczy mówić nie mogłam, dopiero by mnie na języki wzięli, jednej Lizawiecie, sztabskapitanowej żonie, może bym i powiedziała, ale jakoś się nie złożyło.
Tak jak nas było oficerskich żon w Wilnie na pęczki, to ona jedna do mnie przychodziła, już w progu kiwała głową nad moją nędzą, upewniała się, czy Wińcz śpi albo gdzie po mieście chodzi, przysiadała w kuchni i tak siedziała godzinę, dwie, trzy. Czasem coś mówiła, czasem ja mówiłam, więcej bywało, żeśmy obie w milczeniu siedziały, bo i o czym tu mówić, skoro wszystko wiadome: wszystkie drzwi zawarte, wszystkie okna czarne, znikąd widoków na inne życie.
Lizawieta nadziwić się nie mogła, że mój Wińcz, kapitan, w takich się nurza ohydach. Taż żeby podpraporszczyk jaki, no, lejtnant! A ten jak najgorszy jegier, żadnego nie ma na mundur uważania. Karty? Niech gra w karty. Że się szampańskim na salonach upije – niech się upija, jego kapitańskie prawo, ale żeby po karczmach podłych uchlewać się, żeby jak najgorsza moczymorda pod stół zlatywać, żeby mundurowe spodnie zafajdać? Nie, tego, jak pamiętam, w armii cesarskiej nie było! – mówiła Lizawieta, aż jej poliki krwią nabiegały jak małe, glansowane szmatką jabłuszka. U mnie w rodzinie kapitan, u mnie pierwszy major nawet i, jak żyję, nie słyszałam, żeby u kapitana były takie obyczaje. W koszarach, z oficerami, w innych jeszcze miejscach, co przez przystojność nie powiem – insza inszość. Ale gdzie to tak, między cywilami, w cywilnym żydowskim szynku od cywilnego stołu pod cywilną ławę spadać? Wstyd, wstyd – zakrywała twarz rękami – wstyd na cały pułk. I takeśmy sobie czasem siadywały wieczorem, jak naszych gdzieś wywiało, Lizawietowego z jego kompanią, Wińcza – z jego. Lizawietowego na pokoje, gdzie wstydził się żonę zabierać, bo po polikach, po ramionach jak połcie widać było, że z rodziny może i w armii znanej, ale z urody ani rasy niesłynącej; Wińcza zaś do picia z chłopami, z szewcami: albo Pod Znakiem Krzyża, albo przy browarze Zajkowskiego w dawnym pałacu Słuszków, zwłaszcza latem, bo wtedy miłe zimno szło od Wilii.
Lizawietowy jako niższy rangą mniej żołdu dostawał, do tego nie żałował na szampańskie, a przecież z reszty i żonie co jaki czas nową suknię kupował czy czepek, czy wstążkę choćby, pomieszkanie mieli ładne i wreszcie kuchenną do roboty, co to i podłogi wyługowała, i ugotowała obiad, i pajęczyny raz w tygodniu po kątach omiotła. Wińcz wiecznie bez pieniędzy. Jakby miał w kieszeni bazyliszka, co się tylko srebrnymi rublami żywi.
*
I takeśmy sobie razem siedziały któregoś dnia przed samym zmierzchaniem, wczesnym, jesiennym... Wińcza, całe szczęście, nie było, bo już by wrzeszczał, że wiatr ciągnie od okien i że nie napaliłam należycie... Lizawieta niepewna, dziwna jakaś, lękliwa, aż pomyślałam sobie, że może i jej zaczął ją bijać. To, myślę sobie, rozweselę ją i mówię: Pomyśl tylko, jakby Wińcz tu znienacka zaszedł, toby nam jaką koczergą kości porachował, że tak leniwie siedzimy, w piecu nie paląc. A jakby było napalone... – powiedzieć chciałam, że wtedy też by rachował kości, bo po próżnicy palimy. Ale ona w płacz nagle, po rumianych polikach łzy nie spływają jej nawet, tylko wyskakują z oczu i dopiero na twarz padają. Ach, nie mówże tak, nie mów, Irinko, bo grzech straszny popełniasz. No, myślę, to się nagle Wińczem przejęła! Jeszcze zaraz zacznie śpiewać na jego cześć akatysty. Gorzej, do nóg mi pada z płaczem, za dłoń łapie i łzami mi ją oblewa jak z konewki. Nie ma, nie ma Wińcza i nie będzie, nie zajdzie znienacka, nie porachuje ci, Irinko, kości i nic ci już nigdy nie powie!... Tylko wyglądać – beczy, a ja próbuję zrozumieć, słowa ze spazmów wyłowić – a ci Wińcza przyniosą. Pogrzeb, kumo, czas szykować, pogrzeb.
Zaniemówiłam. Teraz dopiero pojęłam, czemu Lizawieta, odkąd weszła, była nieswoja, od samiuśkiego progu unikała mojego spojrzenia. W dawnym Słuszkowym pałacu pił, przy browarze, i go nagle apopleksja powaliła! Przyszli do mnie rano dwaj podporucznicy, z którymi pijał, bo szukali kogoś, kto ci wiadomość przyniesie, a się wywiedzieli, że u ciebie bywam. Mówili, że dycha jeszcze, ale lekarz żadnej nadziei mu nie daje prócz tej nadziei na zbawienie wieczne... I żebym do ciebie przyszła i powiedziała wszystko...
Wstałam, strząsnęłam ją z dłoni, dłoń w fartuch wytarłam i pytam: Gdzie leży? Póki żyje, chcę go zobaczyć, powiedzieć mu do słuchu. Ale nie, za późno było. Lizawieta w ryk głośniejszy jeszcze i na migi mi daje znać, że niczego do słuchu mu nie powiem, bo on już na tamtym świecie razem ze swoim słuchem, wzrokiem, smakiem, dotykiem i węchem. I z tego jej płakania jakoś i mnie się rzewnie zrobiło, więc usiadłam z powrotem na zydelku. A minę musiałam mieć jakąś żałośliwą, bo wnet Lizawieta kładzie mi rękę na ramieniu i mówi: Popłacz sobie, kumo, popłacz, od płakania lżej, od płakania kark wyprostujesz i duszę obmyjesz. Ale za czym ja miałam płakać, za czym? Za tym, że mi jak psu gorbuszkę chleba rzucał, bo sam zęby miał wygniłe i za twarda mu była? Za polanem miałam płakać, za koczergą, za rzemieniem, za rozbijaniem na głowie talerzy i glinianych ładyszków płakać miałam, za płazowaniem szablą, za biciem na odle pięścią i wierzchem dłoni, i dłonią otwartą? Za wyzwiskami, za najplugawszymi krzykami, za nieprzystojnością jego, jak na wpół goły, wyszmulany, wódką klejki, od wonitów lipki chwytał mnie za włosy, w klinie sobie gmerał i zadzierał mi spódnice? Nie dość, że krwie toczył ze mnie, to łzy miałby jeszcze? Strząsnęłam rękę Lizawiety, a ona mi mówi, że dobra żona i jako wdowa o męża się troszczy. Rozpytywałaś ludzi, czy z szynku wyszedł, czy gdzie w rynsztoku nie leży, czy nie zamarza na kamień, z płaszczem za nim latałaś, a teraz nie dbasz, czy w piekle go dyjabeł nie dźga widłami ognistymi? A niechby i podźgał, na zdrowie mu wyjdzie. A ta dalej mi o błażennej Kseni Petersburskiej opowiadać. Ksenia była wysokiego rodu, poszła za wojskowego jak ja za Wińcza, Andriej tamtemu było, pułkownik Andriej Fiodorowicz Pietrow, i w Andriejewskim soborze śpiewał. Wielce się kochali ta Ksenia z tym Andriuszą, ale on czy na mór, czy na inną chorobę skonał, w każdym razie nie na pijaństwo, to rzecz pewna – i osierocił biedaczkę jak Wińcz mnie, tyle że ja za Wińczem nie płakałam, a Ksenia ledwo nie wypłakała oczu, ledwo serca z męki nie wyjadła, jurodiwą została: „wszystko, co tam w pomieszkaniu mieli, a pomieszkanie zasobne było a duże – rozdała uboższym od siebie; wszystkie statki i wszystkie ubrania swoje, i posażną skrzynię na cztery wiatry rozdarowała. Zostawiła jedynie mundur Andriuszy. I w tym mundurze, śnieg czy skwar, wicher czy deszcz, lat temu czterdzieści i pięć chodziła po Petersburgu, wysłuchując kpin i połajanek, a każdemu mówiła”: „gdzieżby, wielmożny panie, ja nie Ksenia, Ksenia pomarła, biedaczka, serce jej nie wytrzymało, ja Andriej, Andriej Fiodorowicz Pietrow, pułkownik pułku kawaleryjskiego, śpiewam czasem w soborze Andriejewskim, przyjdźcie, przyjdźcie, piękne będzie śpiewanie”. „Nocą wychodziła z miasta na pola i tam się modliła, za dnia włóczyła się po mieście w podartym szynelu, to na smętarzu posiedziała, to w bramie się zaszyła. Jak jej kto wcisnął w rękę rubelka, to od razu leciała wszystko biednym rozdać”. „Kiedy pomarła, na smętarzu Smoleńskim ją położyli, w biednej mogiłce, a co tam który chory przychodzi, modli się gorąco o wyczuchanie, pokłony na mogiłce bije – już zdrowy. Ludzie w całym Petersburgu tylko o tym mówili, na Smoleński całe tłumy pielgrzymowały, od żebraczek po bojarynie, szynel po Andrieju Fiodorowiczu na kawałki pocięty był za najcenniejszą relikwię, wielkie księżne miały kawałki tego wyszmulanego szynela w złote brosze pooprawiane, i w perły, i w dyjamenty”. Oj, Lizawieto, Lizawieto, wzięłabyś lepiej szynel po Wińczu i dała spokój, zamiast mi o Kseni Petersburskiej opowiadać, jurodiwej schyzmatyczce, wzięłabyś lepiej jego koszule z oberwanymi kołnierzykami i spodnie z plamami nie do sprania, za co mnie prał ochotnie, możesz oddać bojaryniom, jakby chciały to w brosze dyjamentowe oprawiać, ech, wszystko lepiej byś wzięła i wykadziła moją małą izdebkę i kuchenkę moją małą, i ściany pobieliła, i podłogi wymiotła, żeby po nim żadnego śladu nie zostało, ani rzeczy, ani brudów, ani najmniejszej śmiecinki. A ja będę siedziała w zachwyceniu, że wreszcie go nie ma.
Tak bym mogła powiedzieć. Ale nie powiedziałam. Pomódlmy się – mruknęłam tylko – pomódlmy się za Wińcza, bo grzeszny był jak my wszyscy. Przytaknęła, wstała i runęła na kolana. Ona przed Wińczową ikoną, co w rogu wisiała, ja przed krzyżykiem małym, z dwóch drewienek na dwóch kamyczkach, co go miałam ukryty w małym zachowanku. Ona po swojemu, ja po swojemu. Tyle tylko że nie umiałam modlić się za niego zbyt żarliwie. Panie Jezu najukochańszy, jeśli będziesz go musiał skazać na męki, a pewnie będziesz musiał, to nie męcz go, proszę, dużo mocniej, niż on mnie męczył. A potym trzy odpoczywania, dziesiątkę różańca i coś jeszcze, póki Lizawieta nie wstała z klęczek.
I postawiłam krzyżyk na stole, bo już nikt mi go rozbijał nie będzie.
*
Przynieśli mi Wińcza na derce – czterech było, każdy jeden róg trzymał, na twarzach wszyscy czerwoni z wysiłku, choć przecież nie taki znów wielki ani ciężki. Wnieśli go i stanęli, rozglądając się po izdebce, i wzrokiem pytają, gdzie kłaść – a ja co im powiem, że stołu żadnego porządnego od lat nie było, bo ten z garnituru ślubnych mebli przegrał w faraona, jeszcze nim kwartał od ślubu minął? Że ostatni taki, na którym mógłby leżeć i nie wystawać z jednego końca głową, z drugiego – obcasami, Wińcz sam połamał w furii, goniąc za mną z powrozem w ręku, a potym porąbał i spalił w piecu, jak którejś nocy mnie wypędził z domu i sam musiał napalić? Bracia widzieli, że na tym stoliku, co się cudem jeszcze ostał, nawet w skos by się nie zmieścił. Kazałabym na łóżko, ale jakie łóżko? On miał swój pijacki barłóg, kłąb szmat cuchnących od wonitów, ja siennik tak wygnieciony, że płaski jak włosiennica. Kładźcie – powiedziałam, pokazując na podłogę. Popatrzyli po sobie niepewnie, ale położyli.
Lizawieta kręciła się, gromnice przyniosła, próbowała jakoś je ustawić wokół tej derki, na której Wińcz leżał, nagle taki mały, mniejszy niż za życia, skurczony, wybiedzony. Szczękę miał niepodwiązaną i widać było tylko dwa czy trzy kłyki z czarnej dziury wystające, po bokach policzki ściągnięte, sine, porośnięte krótką siwą szczecią, ze dwa dni niegoloną, może trzy. Ścierwa niewiele, ducha jeszcze mniej, pomyślałam.
Tragarze patrzyli po sobie dalej, czekali pewnie na jaki pieniądz, ale żadnego pieniądza nie miałam, wszystko zawsze u Wińcza, a Wińcz przepił. Już wam pewnie butelkami i stakanami zapłacił, powiedziałam, ale Lizawieta odsunęła mnie, sięgnęła do kieszeni i wyjęła jakieś drobne monety. Wcisnęła je kolejno do ręki wszystkim czterem i wszystkim czterem podziękowała, a każdy odpowiedział cicho: Bóg zapłać, i tyleśmy ich widziały. Wyszli, kłaniając się nieustannie – mniej nam, więcej zwłokom, więcej samemu majestatowi śmierci, a pewnie i osobiście swojemu koleżce, z którym niejedną noc przepędzili na trwonieniu życia i rubelków.
Leżał więc, z rozdziawioną gębą, oświetlony gromnicami, na podłodze, jakby się dziwił, że to już po wszystkim, jakby ciało było zaskoczone, że dusza zmieniła plany i bawi już gdzie indziej, nie powiadomiwszy go należycie.
Daj, Lizawieto, kawałek jakiej szmatki – powiedziałam – trzeba mu tę szczękę podwiązać.
*
Raz, że wdowa. Dwa, że biedna. Trzy, że stara. Cztery, że baba. Pięć, że... mniejsza o to. Sześć, że brzydka. Z bliznami dawnymi na twarzy, a paroma jeszcze całkiem świeżymi, pomarszczona, przygarbiona, z nogami popuchniętymi, sapiąca, gdy po stopniach wchodzi. Nic, tylko wdowią wdziać kapotkę, czepiec z wstążkami, do truny się położyć, ręce na gromnicy zapleść i czekać na śmierć. Pierwsi w korowodzie idą papież i cesarz, potym król i kardynał, za nimi biskup i książę, dalej szlachcic i ksiądz, a za nimi kolejny, każdy z jednej i z drugiej strony trzymany za ręce przez zgniłe szkielety, a żaden z nich skoczny tak jak one: jeden golenią potrząsa, drugi głową kołysze, trzeci szczęką klekocze obwisłą... i tak od trzem koronom nie wybaczysz, wtaniec zsobą prosić raczyż, muszę z tobą choć niemile zażyć takiej krotofile aż do: sprośni turcy, brzydcy żydzi, iak się wami śmierć nie brzydzi, na żydowskie niedba smrody, zdzikiemi skacze narody, i dopiero tam, za Turkiem, za żydem, za błaznem i dzieckiem, idę ja: Julka, głupia Julka, i w dłoni spoconej czuję, jak mi tamta dłoń grzechoce, paliczki suche, mchem obrosłe, jak mi do taktu przytupuje tamta noga, od której odchodzi połeć robaczywego ciała. I pięknie nam grają trupie muzykanty, smyk bez włosia kolebie się nad spróchniałą basetlą, zardzewiała dmie surma, łupią popękane pałki o sparciały bęben, chodzonego, chodzonego!
Miło o śmierci pomarzyć, gorzej czekać na nią; miło myśleć, że w kupkę prochu się zmienisz, że jak opadła w trawę gruszka od środka wygnijesz – gorzej czuć, jak ci w kiszkach gra. Jaki był Wińcz łajdak i pijus, taki był, ile trwonił żołdu kapitańskiego, tyle trwonił; zawsze jednak z samych kopiejek, które mu się ze spodni sypały, kiedy padał na barłóg, zawsze z pozapominanych po kieszeniach resztek szło coś uskładać. Teraz – cóż mogłam? U Lizawiety na łaskawym garnuszku wisieć, zupę w milczeniu chłeptać? Moi ojce pomarli, brat jeden ukochany dawniej jeszcze, pozostali nic dobrego, buntu słomy by mi pod grzbiet nie rzucili, miejsca w stodole do spania nie dali, tylko jeszcze wykpili na drogę. Na służbę wrócić? Gdzieżby mnie taką kto chciał na pańskie pokoje, z rynsztoka wyciągniętą, wyszmulaną na dziesiąty bok? Do prostych prac jakich może, najgorszych, ale na to siły nie miałam, nogi spuchnięte jak dwie baryłki, a rwie nieraz tak, że w oczach świeczki stają. Brzuch zaś trzeba czymś napełnić.
Chodziłam po domu raz, drugi, trzeci. Co było Wińczowe, to przetrzepałam, w każdą kieszonkę zajrzałam, a jak porwana, to jeszcze podszewkę wzdłuż szwów obmacałam sumiennie... szynel mi po nim został, chciałam go w nim chować, ale potym się rozmyśliłam i z ciała zdjęłam, bo ciepły, a jemu już na nic się nie przyda, w ziemi zołkość tak czy owak. Więc i szynel prawie przenicowałam, a nawet kopiejki nie znalazłam. Wszystkie kąty raz jeszcze wymiotłam, szparom w podłodze przyjrzałam się jak najwnikliwiej, a potym wszystko raz jeszcze, czy nie przeoczyłam czego. Niczego. Co się dało, na starzyznę sprzedałam, za to dwa dni jadłam, na trzeci wróciłam do głodowania, na czwarty byłam znów gotowa żuć stary pas rzemienny, kit z okna, tynk ze ścian. Raz do Lizawiety poszłam, najadłam się, a jeszcze mi dobra dusza cały wór grochu dała, ale to raz jedyny – i tyle. Wreszcie powiedziałam sobie: Zostałaś na stare lata żebraczką, nie ma się co cenić ani sadzić, pod kościół trafisz, tam twoje miejsce. I byłabym z torbą żebraczą pod Świętym Michałem usiadła, gdyby nie zapach jedzenia, co mi przez małe okienko, kratowane, rękę wystawił, długą, długą niepomiernie, wijącą się, a palcem na samym tej ręki końcu na mnie kiwał i mówił: chodź, chodź. To i poszłam – i dobrze, że poszłam, bo już miałam na stopniach do kruchty siadać, już miałam się mościć, a nigdy przecież na stopniach kruchtowych nie siedziałam; i nie że wstyd nawet, zbyt głodna byłam, żeby się wstydzić – ale nie wiedziałam, najzwyczajniej nie wiedziałam, jak ma kapitanowa żona po prośbie siadać, jak rękę po prośbie wyciągać, gdzie jedną dać nogę, gdzie drugą, jak wzrok podnieść, chustę na plecy opuścić czy wyżej zawiązać może; wszystkiego tego musiałabym się uczyć, przez innych żebraków i żebraczki pędzona – o czym jeszcze nie wiedziałam, ale dowiedziałam się później – kosturami i ciskanymi kamieniami. Ale uratowało mnie okienko kratowane i zapach jaglanej kaszy, do której jak żydzi do manny się zerwałam.
Patrzę przez okienko – a tam tacy jak ja, jak nowa ja, żebracy, z ranami ropiejącymi, bez nóg, bez rąk, co przykuśtykali do garkuchni dla chorych i ubogich, prowadzonej przez panny bernardynki świętomichalskie: ten sobie, drwal, własną nogę urżnął, temu wóz po stopie przejechał, tamten w oko kulą moskiewską trafiony, tamten z urodzenia parchaty, ten z ręką suchą jak rosochacz, tamten w liszajach, jeszcze inna z najdłuższym z nich wszystkich kołtunem; i między nimi – ja, do korowodu tego dołączam ja, znów na końcu, najostatniejsza, najpodlejsza, i patrzę, jak jedzą, jak łyżkami do ust bezzębnych podnoszą kaszę jaglaną z omastą, jak chlebem pogryzają, jak wyrywają jedno drugiemu, jak jedzą, jak mlaszczą, ślinią się, jak jedzą, jedzą, jedzą. Stanęłam i ja z proszalną miną, dostałam i ja kaszy jaglanej – acz już bez omasty, bo tej nie starczyło – i jadłam między nimi ja, kapitanowa wdowa.
Tam odtąd chodziłam; nie musiałam się uczyć, jak siadać na stopniach kruchty, ale musiałam się nauczyć, jak nie przypatrywać się ranom i kalectwom, jak nie patrzeć w oczy, jak dorwać się do garnka, komu z drogi ustępować, a komu drogę zastąpić, jak siostrze szafarce uśmiechem podziękować i Bóg zapłać, i będę się za siostrę modliła, i niech Bóg siostrę i wszystkie pozostałe siostry błogosławi. A kiedy już umiałam pierwsza stanąć w ogonie i pierwsza oddać miskę drewnianą, jednej z szafarek pewnego dnia zabrakło i wszystko toczyło się dwakroć powolniej; skoro zaś zjadłam prędko, wzruszyłam ramionami i zapytałam drugą szafarkę, czy jej pomóc nie trzeba. Trzeba. To zakasałam rękawy, warząchew wielką chwyciłam i dalejże nalewać. Drugiego dnia było takoż, trzeciego się dowiedziałam, że tamta siostra oddała ducha Bogu Wszechmogącemu. Kiwnęłam tylko głową, a następnego dnia sama z siebie, bez pytania, bez słowa, stanęłam przy drugiej szafarce, która tymczasem została pierwszą szafarką.
Zbierało się na listopad, kiedy przyjęły mnie na stałe jako szafarkę świecką, a myślałam wtedy, że Pana Boga złapałam nie za pięty, ale za kolana. Szłam, pamiętam, z mojej nory, z Zarzecza, spod Bernardyńskiego smętarza, i byłam już za Wilenką, na ulicy Świętej Anny, aż tu nagle jak się nie zerwą z wysokich drzew tamecznych wrony, gawrony, jak nie wzbiją się w niebo – że całe prawie zasłoniły, ja zaś rozgłośnie śmiechem wybuchłam, że oto wszystkie moje smutki poszły w górę, ku Bogu, i Bóg je weźmie do siebie. I wielkie były drzewa, i stare były kościelne wieże, i miałam dwie krzepkie ręce i głowę na karku, bliznowatą może, ale wciąż żywą, i szłam sobie ulicą Świętej Anny, mówiąc: Ej, Julko, Julko, co przeżyłaś, to twoje, co ci krwi utoczył, to twoje, co się nacierpiałaś w najpodlejszych dziurach świata tego, to twoje, ale ty żyjesz, a on gryzie ziemię, a im barzdziej ją gryzie, tym mu się głębiej do ust, do krtani, do płuc sypie. Ty zaś chodzisz wolna ulicą Świętej Anny, a jak zechcesz, to w zaułek Bernardyński skręcisz, a jak nie zechcesz, to do Wielkiej nie dojdziesz, i nikt cię już nie będzie trzymał za kark, przyginał do ziemi i robił z twoim ciałem, czego sobie zażyczy. Szli ulicą z naprzeciwka dwaj ruscy jegrzy, pogryzając żółte gruszki, a sok im kapał po brodach, szła służąca jaka zażywna, z koszem przewieszonym przez ramię, pełnym jaj otulonych słomą, a nad nami wszystkimi chmury i chmury wron, pierzchających.
Ale „świecka szafarka” to tylko słowa, słowa łatwo z ust wypadają i niewiele znaczą. Wiedziały siostry, że jestem uboższa nawet od najbiedniejszej konwerski – były w klasztorze dwa chóry, ale ja należałam do tego trzeciego, który nie istniał, do chóru jednoosobowego, chóru żebraczki w ostatniej chwili ze stopni kruchtowych podniesionej. Gnały mnie więc do każdego zajęcia: trzeba było marchew obierać, to obierałam, podłogi skrobać – to skrobałam, wodę ze studni dźwigać – to dźwigałam ofiarnie, w skwarze i na śniegu; a przy tem tu cebulę jedną zgryzłam, tam jabłko, tak że kiedy przychodziłam wieczorem do domu, to nie musiałam myśleć wciąż od nowa, na okrągło o jedzeniu, jedzeniu, jedzeniu.
Raz, kiedy szorowałam gar wielki po zupie, wezwała mnie furtianka do celi matki przełożonej. Stanęłam w progu, ukłoniłam się, matka ani słowem mi nie odpowiedziała, ani giestem. Siedziała na krześle z ciemnego drewna, mała, zgarbiona, księgę jakąś trzymając w dłoniach suchych jak nietoperze łapki; nie przerwała czytać, wzroku nie podniosła – a tylko barzdzo powoli, uchwyciwszy książkę jedną dłonią odpowiednio mocniej, drugą ją puściła i wyciągnąwszy ramię, wskazała palcem napodłogę. A tam dwie plamy. Z czego – nie wiem, ale na dębowym parkiecie plamy czarne jak z dziegciu, jak ze smoły piekielnej. Ukłoniłam się znów, skwapliwie, i pobiegłam po szczotkę jaką, wiadro z wodą, po coś tam jeszcze. Wracam, ona wciąż czyta bez słowa. Klękam więc i szoruję. Tak, siak, inaczej. Plamy lepią się, a nie ustępują, rozmazują się tylko po drewnie. Zakasałam wyżej jeszcze rękawy, wargę przygryzłam i szoruję dalej. Na nic. Wyprostowałam się nieco, wsparta na dwóch naprężonych ramionach, i patrzę na te plamy, i mówię: Albo wy, albo ja. Sięgnęłam do kieszonki, wyciągnęłam stamtąd mały nożyk i barzdzo uważnie zaczęłam je zeskrobywać. A im barzdziej zeskrobuję, tym barzdziej czuję wzrok na sobie – podnoszę oczy, a tam matka przełożona nie czyta już, tylko patrzy na mnie, jakby zobaczyła na środku swojej celi wielki szczurzy bobek. Dębową podłogę? – rzuciła, podnosząc brwi wysoko – nożem? Kogo mi tu przysłali, kobitę czy małpę? I, zniecierpliwiona, zagrzechotała tylko różańcem po poręczy krzesła. Wyjdź! Wyjdź i ani mi się waż tu przychodzić. Ale już. Po czym podjęła odłożoną na kolana książkę, otworzyła i wróciła do czytania. Mnie zaś furtianka, skoro się o tym dowiedziała, obrugała najgorszymi słowy i na koniec, wycierając ręce w habit, krzyknęła: Dać takiej cokolwiek do roboty, to albo popsuje, albo zgubi, albo żydom na tandecie sprzeda. Dębową podłogę nożem kaleczyć! Kto to słyszał?
Robiłam zatem to, co mi kazano, a po całym dniu, wymęczona, wracałam na Zarzecze do budy, którą najmowałam teraz od żydowskiego rękawicznika: ściany były tam czarne od brudu i wilgoci, w okiennicach dziura jakby pięścią na wylot wybita, siennik, jeszcze z mojego poprzedniego pomieszkania przywleczony, płaski jak włosiennica. I tam, skoro tylko wróciłam z klasztoru, padałam jak zabita.
*
Po paru tygodniach jednak, nie wiem czemu, pozwolono mi jeść nie z biednymi, a z resztą sióstr – może wydawało im się, że skoro szafarka siada między żebrakami, to wszystkie siostry przy okazji pospolituje? Zaczęto mnie więc dopuszczać do refektarza, gdzie siedziałam wprawdzie na końcu stołu, aż za siostrami z drugiego chóru, osobno, ale taka byłam szczęśliwa, taka szczęśliwa, że czasami kęs jadła w gardle mi stawał i koniec, nic nie przełknę, tak jestem szczęściem objedzona, że nic więcej w przełyku się nie zmieści, choćby kolanem i warząchwią dopychał. Z siostrami przy jednym stole! Toż było weselisko. Nawet jeśli w milczeniu, bo raz, że przy stole słuchało się lekcji, a dwa, że mnie szczególnie nie przystało gęby otwierać.
Wchodzę kiedyś do refektarza umordowana, nałożywszy dwakroć po sto porcji naszym biedakom i biedaczkom, szukam wzrokiem mojego miejsca – nie widzę. Cały stół zajęty, od końca do końca, mnie na osobnym, dostawionym, talerz naszykowano. Nic nie mówię, zerkam tylko: rzeczywiście, sześć sióstr zupełnie nowych, w innych habitach, widać z wizytacją przyjechały. Lekcji, jak inne, słuchają pobożnie, w milczeniu, a ja sobie znad talerza, znad hreczanej kaszy zerkam znowu – i widzę twarze poorane zmarszczkami, ziemiste, zszarzałe. Przyszedł, widzę, na nie smutek, smutek je tu przygnał. Ale nic nie mówię, lekcji niby słucham, ale słowa co jednym uchem wpadną, to wypadną drugim, patrzę tylko na te smutne twarze jak na cały rządek starych śliwek.