Matka - Maksym Gorki - ebook + książka

Matka ebook

Gorki Maksym

3,6

Opis

Powieść Maksyma Gorkiego wydana w 1906 roku, pierwszy w pełni socrealistyczny utwór, obrazujący narodziny ruchu robotniczego. Powstała na fali doświadczeń Gorkiego związanych z przedrewolucyjną demonstracją majową w Sormowie k. Niżnego Nowgorodu w 1902 roku. Utwór trzykrotnie zekranizowano.

Gorki od wczesnego dzieciństwa ciężko pracował fizycznie. Napatrzył się na nędzę i niedolę robotników i chłopów rosyjskich. Jego krytyka porządku carskiego, mieszczaństwa, władz wypływa z jego przeżyć i obserwacji. Jest zafascynowany ruchami socjaldemokratycznymi, w nich widzi ratunek na głęboką niesprawiedliwość społeczną. Matka to jego manifest, napisany 12 lat przed rewolucją październikową (której był przeciwnikiem). To jego opis stanu współczesnego sytuacji; szarej, brudnej i nędznej rosyjskiej prowincji początku XX wieku, fabryk w których robotnicy pracują po  10-12 godzin dziennie. Opis przemocy aparatu państwa i właścicieli, która powiela się w domach, gdzie króluje wódka i tyrania.

Żadnej nadziei, żadnej dobrej chwili. Jedyny promyk to buntująca się przeciw odwiecznemu porządkowi młodzież i jej piękne marzenia o równości i sprawiedliwości.

Pelagia Własowa, kobieta prosta, pokorna i głęboko religijna, żyje wraz z brutalnym mężem-alkoholikiem oraz buntującym się przeciwko nędzy i upokorzeniu, synem, Pawłem. Gdy Paweł zostaje przewodniczącym partii socjaldemokratycznej w miasteczku i zaczyna organizować w swoim domu spotkania z towarzyszami, za swoją działalność trafia do więzienia. Matka głęboko stara się zrozumieć syna, jego filozofię i cele.

Gorki wierzył w nowa ideę, która zwała się Socjalizmem (później, gdy Lenin zaczął ją realizować stał się wobec niej krytyczny), wierzył że istnieje taki ustrój społeczny, który wyrówna szanse, da powszechną edukację, powszechną służbę zdrowia, godne życie tym wynędzniałym, szarym ludziom.

Bo czyż nie jest tak, że wszyscy w to wierzymy, że wszyscy pragnęlibyśmy, by już nie było więcej nędzy, głodu, poniżenia. By niesprawiedliwość zniknęła z naszego świata.

Czy nie warto o to walczyć?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 476

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (7 ocen)
2
1
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

CZĘŚĆ PIERWSZA

I

Codziennie nad osadą robotniczą, w zadymionym, oleistym powietrzu drżała i wyła syrena fabryczna i, posłuszni jej wezwaniu, wybiegali z małych, szarych domków, niby wystraszone karaluchy, ponurzy ludzie, nie zdążywszy pokrzepić snem zmęczonych mięśni. W chłodnym mroku szli po niewybrukowanej ulicy ku wysokim, kamiennym klatkom fabryki, która czekała na nich z obojętną pewnością siebie, oświetlając błotnistą drogę dziesiątkami zatłuszczonych, kwadratowych oczu. Błoto chlupotało pod nogami. Rozlegały się ochrypłe, senne głosy, plugawe przekleństwa targały powietrzem, a na spotkanie ludziom płynęły inne dźwięki – ciężki jazgot maszyn i świst pary. Ponuro i surowo majaczyły wysokie, czarne kominy, niby wzniesione nad osadą grube pałki.

Wieczorem, kiedy zachodziło słońce i na szybach domów zapalały się w ostatnim błysku jego czerwone promienie, fabryka wyrzucała ludzi ze swego kamiennego wnętrza jak zużytą szlakę. Znowu szli przez ulice, zakopceni, z czarnymi twarzami, roztaczając wokół lepki zapach smarów, błyskając zgłodniałymi zębami. W ich głosach dźwięczało teraz ożywienie, a nawet radość – na dziś skończyła się katorga pracy, w domu czekała wieczerza i odpoczynek.

Dzień połknęła fabryka, maszyny wyssały z ludzkich mięśni tyle sił, ile im było potrzeba. Dzień, nie pozostawiając śladu, został wykreślony z ludzkiego życia, człowiek zbliżył się o jeden znowu krok do grobu, ale cieszył się na myśl o czekającym go za chwilę odpoczynku, o zadymionej szynkowni i – był zadowolony.

W święta spali prawie do dziesiątej; potem ludzie stateczni i żonaci wkładali najlepsze ubrania i szli na nabożeństwo, łajać przy okazji młodzież za jej obojętność religijną. Z cerkwi wracali do domu, jedli pierogi i znowu kładli się spać – do wieczora.

Nagromadzone od lat zmęczenie odbierało ludziom apetyt. Żeby móc jeść, pili dużo, drażniąc żołądek piekącą wódką.

Wieczorem leniwie spacerowali po ulicach; ten, kto miał kalosze, wkładał je nawet wtedy, kiedy było sucho, a kto miał parasol, nosił go ze sobą, choćby nawet świeciło słońce.

Spotykając się, mówili o fabryce, o maszynach, przeklinali majstrów, rozmawiali i myśleli tylko o tym, co miało jakiś związek z pracą. W nudnej jednostajności dni ledwie migotały pojedyncze iskierki nieudolnej i bezsilnej myśli. Po powrocie do domu kłócili się z żonami i często bili je nie szczędząc pięści. Młodzież przesiadywała w szynkach albo urządzała po domach wieczorynki, grała na harmonii, śpiewała sprośne i brzydkie pieśni, tańczyła, opowiadała ordynarne dowcipy i piła. Ludzie, wyczerpani pracą, upijali się szybko, i budziło się wówczas we wszystkich niezrozumiałe, chorobliwe rozdrażnienie, które domagało się ujścia. Skwapliwie chwytając każdą okazję do wyładowania tego niepokojącego uczucia, ludzie, jak rozwścieczone zwierzęta, rzucali się na siebie o byle głupstwo. Wybuchały krwawe bójki. Niekiedy kończyły się ciężkim okaleczeniem, a niekiedy zabójstwem.

W stosunkach między ludźmi uczuciem dominującym była utajona złość. Była ona tak samo zastarzała jak nieuleczalne zmęczenie mięśni. Ludzie rodzili się z tą chorobą duszy, odziedziczoną po ojcach, i jak czarny cień towarzyszyła im ona aż do grobu, pobudzając w ciągu całego życia do postępków odrażających w swym bezsilnym okrucieństwie.

W święta młodzi zjawiali się w domu późną nocą, w podartej odzieży, zabłoceni i zakurzeni, z pokaleczonymi twarzami, złośliwie przechwalając się, że pobili kolegów, albo skrzywdzeni i wściekli, ze łzami obrazy w oczach, pijani, budzący litość, nieszczęśliwi i wstrętni. Niekiedy chłopców przyprowadzały do domu matki albo ojcowie. Znajdowali ich gdzieś pod płotem na ulicy lub w szynku, pijanych do nieprzytomności; ohydnie przeklinali, bili pięściami miękkie, zwiotczałe od wódki ciała swych dzieci, a potem mniej lub bardziej troskliwie układali je do snu, aby rankiem, kiedy ciemnym strumieniem popłynie przez powietrze gniewny ryk syreny, obudzić je znowu do pracy.

Przeklinali swe dzieci i bili je, ale pijaństwo i bójki młodzieży ludzie starsi uważali za zjawisko zupełnie normalne – kiedy ojcowie byli młodzi, tak samo pili i tak samo bili się, i ich tak samo bili matki i ojcowie. Życie było zawsze takie samo – równo i wolno płynęło dokądś mętnym strumieniem, rok za rokiem, omotane przez nawyk myślenia zawsze o tych samych sprawach i wykonywania dzień w dzień tych samych czynności. I nikomu nie chciało się podjąć próby jakichkolwiek zmian na lepsze.

Niekiedy do osady przychodzili skądsiś obcy ludzie. Z początku zwracali na siebie uwagę po prostu dlatego, że byli obcy, potem opowiadaniami o miejscach swojej poprzedniej pracy wzbudzali lekkie, powierzchowne zainteresowanie, wreszcie urok nowości szarzał, przyzwyczajano się do nich i przestawano dostrzegać. Z opowiadań ich jedno wynikało niezbicie: życie robotnika jest wszędzie takie samo. A jeżeli tak jest, to o czym tu rozprawiać?

Czasami jednak niektórzy z nich mówili o rzeczach dla osady zupełnie nowych. Nie sprzeczano się z nimi, ale przyjmowano ich dziwne słowa z niedowierzaniem. Słowa te budziły w jednych tępe rozdrażnienie, w innych nieokreślony lęk, a jeszcze innych niepokoił ledwie uchwytny cień nadziei, że stanie się coś, co dla nich samych było niejasne; pili więc jeszcze więcej, aby stłumić ten niepotrzebny, męczący lęk.

Zauważywszy w obcym coś niezwykłego, mieszkańcy osiedla długo nie mogli mu tego wybaczyć i odnosili się do człowieka niepodobnego do nich z podświadomą obawą, jak gdyby lękali się, że może on naruszyć ponury i jednostajny bieg ich życia, ciężki wprawdzie, ale spokojny. Przywykli, że życie przytłaczało ich zawsze jednakowym brzemieniem, a nie spodziewając się żadnych zmian na lepsze, uważali, że każda zmiana może to brzemię tylko zwiększyć.

Od ludzi, którzy mówili o czymś nowym, mieszkańcy osady odsuwali się w milczeniu. Wówczas ludzie ci znikali, odchodzili dokądś indziej, a ci, którzy pozostawali w fabryce, jeśli nie potrafili zlać się z jednolitą masą mieszkańców osady, żyli w odosobnieniu…

Przeżywszy w ten sposób lat pięćdziesiąt, człowiek umierał.

II

Tak właśnie żył ślusarz Michał Własow, zarośnięty, ponury, o maleńkich oczkach, które patrzyły spod krzaczastych brwi podejrzliwie, ze złym uśmieszkiem. Był najlepszym ślusarzem w fabryce i pierwszym siłaczem w osadzie, ale zarabiał mało, gdyż zachowywał się grubiańsko wobec przełożonych. Nie było święta, żeby kogoś nie pobił, nikt go nie lubił, wszyscy się go bali. Próbowano rozprawić się z nim, ale bezskutecznie. Kiedy Własow widział, że zbliżają się do niego, chwytał w rękę kamień, deskę lub kawałek żelaza i, szeroko rozstawiwszy nogi, w milczeniu oczekiwał wrogów. Twarz jego, zarośnięta od oczu po szyję czarną brodą, i włochate ręce budziły we wszystkich strach. Szczególnie lękano się jego oczu – małych, ostrych, wwiercających się w człowieka jak stalowe świderki; kto spotkał się z ich spojrzeniem, czuł, że zetknie się z dziką siłą, która nie wie, co to strach, i gotowa jest bić bez litości.

– No, rozchodzić się – mówił głucho. Poprzez gęste owłosienie na jego twarzy błyskały duże, żółte zęby. Ludzie rozchodzili się, obrzucając go tchórzliwie przekleństwami.

– Ścierwa! – rzucał za nimi krótko i oczy jego rozbłyskiwały ostrym jak szydło uśmiechem. Potem, z głową wyzywająco zadartą do góry, szedł za nimi i pytał zaczepnie:

– No, kto pragnie śmierci?

Nikt jej nie pragnął.

Mówił mało, a „ścierwo” było jego ulubionym słowem. Tak nazywał zwierzchników w fabryce i policję, używał go także, kiedy zwracał się do żony.

– Nie widzisz, ścierwo, że portki podarte?

Kiedy Paweł, syn jego, skończył czternaście lat, Własowowi zachciało się wytargać go za włosy. Ale Paweł wziął do ręki ciężki młotek i powiedział krótko:

– Nie waż się mnie tknąć!

– Co? – zapytał ojciec i na kształt cienia padającego na brzozę zbliżał się do syna o rosłej i szczupłej postaci.

– Dosyć! – powiedział Paweł. – Nie dam się bić więcej.

I zamierzył się młotkiem.

Ojciec spojrzał na niego, schował swoje włochate ręce za plecy i uśmiechając się powiedział:

– Dobrze…

Potem ciężko westchnąwszy dorzucił:

– Ach, ty ścierwo!…

Wkrótce oświadczył żonie:

– O pieniądze się do mnie nie zwracaj, Paweł cię wyżywi.

– A ty będziesz wszystko przepijał? – ośmieliła się zapytać.

– Nie twoja sprawa, ścierwo. Kochankę sobie wezmę.

Kochanki nie wziął, ale od tego czasu przez dwa lata bez mała, aż do samej śmierci, nie dostrzegał syna i nie odzywał się do niego.

Miał psa, wielkiego i kudłatego jak on sam. Co dzień rano pies odprowadzał go do fabryki i co wieczora czekał na niego przed bramą. W święta Własow chodził od szynku do szynku. Chodził w milczeniu i, jakby szukając kogoś, kłuł ludzi swym ostrym spojrzeniem. I pies cały dzień włóczył się za nim, opuściwszy duży, wspaniały ogon. Do domu Własow wracał pijany, siadał do wieczerzy i karmił psa ze swej miski. Nie bił go, nie krzyczał na niego, ale i nigdy nie pieścił. Po wieczerzy, jeśli żona nie sprzątnęła natychmiast ze stołu, zrzucał naczynia na podłogę, stawiał przed sobą butelkę wódki i, oparłszy się plecami o ścianę, głosem głuchym, budzącym rozpaczliwy smutek śpiewał z szeroko otwartymi ustami, wyjąc i przymykając oczy. Zawodzące, fałszywe dźwięki plątały się w jego wąsach, z których spadały okruszyny chleba. Ślusarz rozczesywał brodę i wąsy grubymi palcami i – śpiewał. Słowa pieśni były niezrozumiałe, rozwlekłe, melodia przypominała wycie wilków w zimie. Śpiewał, póki w butelce była wódka, potem walił się na ławę albo opuszczał głowę na stół i tak spał aż do gwizdu syreny. Pies leżał obok niego.

Umarł na przepuklinę. Mocno zacisnąwszy powieki i zgrzytając zębami, cały poczerniały, prawie pięć dni rzucał się na posłaniu. Niekiedy mówił do żony:

– Daj mi arszeniku, otruj…

Doktor kazał przykładać Michałowi kompresy, ale powiedział, że konieczna jest operacja i chorego trzeba natychmiast odwieźć do szpitala.

– Idź do diabła. Sam umrę… Ścierwo! – zachrypiał Michał.

A kiedy doktor odszedł i żona ze łzami w oczach namawiała go, by zgodził się na operację, zacisnął pięści i pogroziwszy jej, oznajmił:

– Jeżeli wyzdrowieję, tobie będzie gorzej.

Umarł rano, kiedy syrena wzywała do pracy. Leżał w trumnie z otwartymi ustami, ale brwi miał gniewnie ściągnięte. Chowała go żona, syn, pies, stary pijak i złodziej Daniło Wiesowszczykow, wydalony z fabryki, i kilku miejscowych żebraków. Żona płakała cicho i niewiele, Paweł nie płakał wcale. Mieszkańcy osady, widząc pogrzeb, zatrzymywali się, żegnali się znakiem krzyża i mówili jeden do drugiego:

– No, Pelagia to dopiero rada a rada, że umarł.

Niektórzy poprawiali:

– Nie umarł, zdechł…

Kiedy zasypano trumnę, ludzie rozeszli się, lecz pies pozostał i siedząc na świeżej ziemi, długo w milczeniu obwąchiwał mogiłę. Po kilku dniach ktoś go zabił.

III

W jakieś dwa tygodnie po śmierci ojca, w niedzielę, Paweł Własow przyszedł do domu mocno pijany. Zataczając się, dowlókł się do pokucia1 i huknąwszy pięścią w stół, jak to robił ojciec, krzyknął na matkę:

– Kolacja!

Matka podeszła do niego, usiadła obok, objęła syna i przycisnęła jego głowę do piersi. Paweł starał się ją odepchnąć odsuwając ręką jej ramię i krzyczał:

– Mama, szybko…

– Głuptasek z ciebie – smutno i łagodnie powiedziała matka przezwyciężając jego opór.

– I palić będę. Daj mi fajkę ojca… – bełkotał Paweł, z trudem poruszając nieposłusznym językiem.

Upił się po raz pierwszy. Wódka obezwładniła go, ale nie pozbawiła świadomości i w głowie jego tłukło się pytanie:

„Pijany? Pijany?”

Zawstydzały go pieszczoty matki, smutek w jej oczach wzruszał. Miał ochotę płakać i, chcąc stłumić to pragnienie, udawał, że jest bardziej pijany, niż był w istocie.

A matka gładziła jego spocone, splątane włosy i mówiła łagodnie:

– Nie trzeba tego robić… Nie trzeba…

Mdliło go. Schwycił go gwałtowny atak wymiotów, matka położyła go do łóżka, przykrywszy blade czoło mokrym ręcznikiem. Paweł otrzeźwiał nieco, ale wszystko pod nim i wokół niego kołysało się niby na falach, powieki mu ciążyły, w ustach czuł wstrętny, gorzki smak. Patrzył przez rzęsy na ogromną z bliska twarz matki i myślał bezładnie:

„Widać dla mnie jeszcze za wcześnie. Inni piją i nic, a mnie mdli…”

Skądś, jak gdyby z daleka, dochodził łagodny głos matki:

– Jakim mi będziesz żywicielem, jeśli zaczniesz pić?

Paweł mocno zamknął oczy i powiedział:

– Wszyscy piją.

Matka westchnęła ciężko. Miał rację. Wiedziała przecież sama, że jedynym źródłem radości ludzi jest szynk. Mimo to powiedziała:

– A ty nie pij. Za ciebie wypił już ojciec, ile trzeba. I mnie już dość wymęczył… Więc może choć ty ulitujesz się nad matką, co?

Słuchając łagodnych i smutnych słów Paweł przypomniał sobie, że za życia ojca matka była w domu niedostrzegalna, milcząca, że żyła zawsze w trwożnym oczekiwaniu razów. Unikając spotkań z ojcem, mało bywał w ostatnich czasach w domu, odwykł od matki i teraz, trzeźwiejąc powoli, przypatrywał się jej z uwagą.

Wysoka, nieco przygarbiona, zmęczona długimi latami pracy i biciem, którego nie szczędził jej mąż, poruszała się bezszelestnie, cicho i jakoś bokiem, jakby bała się o coś zaczepić. Na owalnej, nieco obrzękłej twarzy, pociętej zmarszczkami, błyszczały ciemne oczy, wylęknione i smutne, jak oczy większości kobiet w osadzie. Nad prawą brwią miała głęboką bliznę, która podniosła tę brew nieco ku górze; wydawało się, że również jej prawe ucho jest nieco wyższe niż lewe. Nadawało to twarzy kobiety taki wyraz, jakby stale nasłuchiwała czegoś lękliwie. W gęstych, ciemnych włosach przebijały siwe pasma.

W całej jej postaci było coś łagodnego, pokornego i budzącego litość.

Po jej policzkach wolno płynęły łzy.

– Nie płacz – cicho poprosił syn. – Daj mi pić.

– Przyniosę ci wody z lodem.

Ale kiedy wróciła, spał już. Postała nad nim chwilę; czerpak drżał jej w ręku, a lód lekko uderzał o blaszane ścianki naczynia. Postawiła czerpak na stole i w milczeniu uklękła przed obrazami. W szyby okien uderzały odgłosy pijackiego życia. W mroku wilgotnego jesiennego wieczora zawodziła harmonia, ktoś głośno śpiewał, ktoś ordynarnie wymyślał, lękliwie brzmiały rozdrażnione, zmęczone głosy kobiet.

Życie w małym domku Własowów popłynęło ciszej i spokojniej niż dawniej i nieco inaczej niż w całej osadzie. Dom ich stał na skraju osiedla, u podnóża niewielkiej, ale stromej pochyłości biegnącej ku błotom. Trzecią część domu zajmowała kuchnia i odgrodzona od niej cienkim przepierzeniem maleńka izdebka, w której sypiała matka, pozostałe dwie trzecie – kwadratowa izba z dwoma oknami; w jednym kącie stało łóżko Pawła, w przedniej części – stół i dwie ławki. Kilka krzeseł, komoda na bieliznę, na niej maleńkie lusterko, skrzynia z odzieżą, zegar na ścianie i dwie ikony w kącie – to było wszystko.

Paweł postępował tak samo, jak każdy młody człowiek: kupił harmonię, koszulę z krochmalonym gorsem, jaskrawy krawat, kalosze i laseczkę, i stał się podobny do wszystkich chłopców w jego wieku.

Chodził na wieczorynki, nauczył się tańczyć kadryla i polkę, w święta wracał do domu podchmielony i wypiwszy czuł się zawsze bardzo źle. Rano bolała go głowa, męczyła zgaga, twarz miał bladą, apatyczną.

Pewnego razu matka spytała go:

– No cóż, wesoło było wczoraj?

Paweł odpowiedział z ponurym rozdrażnieniem:

– Nuda, że wyć się chce. Już lepiej będę łowił ryby. Albo kupię sobie strzelbę.

Pracował sumiennie, nie spóźniał się, nie był nigdy karany; jego błękitne, duże oczy, jak oczy matki, miały wyraz milczącej dezaprobaty. Nie kupił sobie strzelby i nie łowił ryb, ale wyraźnie zaczął zbaczać z utartej drogi, którą szli inni. Rzadziej uczęszczał na wieczorynki i chociaż w święta dokądś chodził, wracał jednak trzeźwy. Matka, która obserwowała go pilnie, zauważyła, że smagła twarz syna zaostrza się, oczy patrzą coraz poważniej, usta zaciskają się dziwnie surowo. Zdawało się jej, że w milczeniu gniewa się na coś albo że trawi go choroba. Dawniej przychodzili do niego koledzy, teraz nie zastawali go w domu i przestali się zjawiać. Matkę radowało, że syn jej staje się niepodobny do młodzieży fabrycznej, ale kiedy zauważyła, że ze skupieniem i uporem płynie gdzieś obok ciemnego potoku życia, w duszy jej obudziło się uczucie niejasnego niepokoju.

– Może jesteś chory, Pasza? – pytała niekiedy.

– Nie. Zdrów jestem – odpowiadał.

– Bardzo schudłeś – mówiła matka wzdychając.

Zaczął przynosić książki, które czytał ukradkiem, a przeczytawszy gdzieś chował. Niekiedy robił na karteczce jakieś notatki z książek i chował je także.

Rozmawiali ze sobą mało i rzadko się widywali. Rano Paweł w milczeniu wypijał herbatę i szedł do pracy, w południe zjawiał się na obiad, przy stole zamieniali ze sobą kilka nic nieznaczących słów i Paweł znikał znowu aż do wieczora. Wieczorem mył się starannie, zjadał wieczerzę, potem długo czytał. W święta wychodził z rana i wracał późną nocą. Matka wiedziała, że chodzi do miasta, że bywa w teatrze, ale z miasta nie przychodził do niego nikt. Wydawało się jej, że z biegiem czasu syn staje się coraz bardziej małomówny; jednocześnie zauważyła, że niekiedy używa nowych, niezrozumiałych dla niej słów, a grubiańskie i szorstkie wyrażenia, którymi zwykł się posługiwać dawniej, znikają z jego mowy. W zachowaniu jego pojawiło się wiele zwracających uwagę szczegółów: porzucił dawną fircykowatość, dbał więcej o czystość ciała i odzieży, poruszał się swobodniej i zręczniej, stał się zewnętrznie jakby łagodniejszy, prostszy i wzbudzał w matce lękliwą uwagę. W jego stosunku do niej było również coś nowego: zamiatał niekiedy podłogę w izbie, w święta sam słał sobie łóżko i w ogóle starał się ulżyć jej w pracy. Nikt w osadzie tak nie postępował.

Pewnego razu Paweł przyniósł obraz i powiesił go na ścianie. Obraz przedstawiał trzech mężczyzn, którzy rozmawiając szli dokądś krokiem lekkim i radosnym.

– To zmartwychwstały Chrystus idzie do Emaus – objaśnił Paweł.

Matce podobał się obraz, pomyślała jednak: „Chrystusa czcisz, ale do cerkwi nie chodzisz.” Na pięknej półce, którą zrobił Pawłowi jego kolega, stolarz, pojawiało się coraz więcej książek. Pokój nabrał miłego wyglądu.

Paweł do matki mówił przez „wy” albo „matko”, ale niekiedy zwracał się nagle do niej czule:

– Mamo, nie niepokój się, proszę, wrócę dziś późno.

Matka odczuwała zadowolenie słysząc te słowa; były poważne i mocne.

Ale niepokój jej rósł. Nie znikał z biegiem czasu, coraz silniej nękał jej serce przeczuciem czegoś niezwykłego.

Niekiedy w matce budziło się nagle niezadowolenie z syna. Myślała:

„Wszyscy ludzie jak ludzie, a on jak mnich. Za surowy na swoje lata.”

Czasem zastanawiała się:

„Może sobie dziewczynę jaką znalazł?”

Ale na włóczenie się z dziewczętami trzeba pieniędzy, a Paweł oddawał jej prawie cały swój zarobek.

Tak płynęły tygodnie, miesiące i niepostrzeżenie minęły dwa lata tego dziwnego, milczącego życia, pełnego niejasnych myśli i trwóg, które potęgowały się nieustannie.

IV

Pewnego razu po wieczerzy, Paweł, zaciągnął firankę w oknie, usiadł w kącie i zawiesiwszy na ścianie nad głową blaszaną lampę, zaczął czytać. Matka zmyła naczynia, wyszła z kuchni i powoli zbliżyła się do niego. Paweł podniósł głowę i spojrzał na nią pytająco.

– Ja nic, Pasza. Ja tylko tak… – powiedziała prędko i odeszła, z zakłopotaniem poruszając brwiami, zamyślona i zafrasowana. Chwilę stała nieruchomo na środku kuchni, umyła starannie ręce i znowu wróciła do syna.

– Chciałam się ciebie spytać – powiedziała cichutko – co ty tak wciąż czytasz?

Paweł zamknął książkę.

– Usiądź, mamo…

Matka usiadła ciężko na ławie, wyprostowała się i z napiętą uwagą oczekiwała jakichś ważnych słów.

Paweł, nie patrząc na nią, niegłośno, ale nie wiadomo dlaczego bardzo surowo powiedział:

– Czytam zakazane książki. Zabraniają je czytać dlatego, że mówią one prawdę o naszym robotniczym życiu. Książki te drukuje się ukradkiem, w tajemnicy, i jeżeli je u mnie znajdą, wsadzą mnie do więzienia za to, że chcę poznać prawdę. Rozumiesz?

Matce zabrakło nagle tchu. Patrzyła szeroko otwartymi oczami na syna, który wydał się jej obcy. Miał inny głos – niższy, głębszy, dźwięczniejszy. Skubał palcami delikatny puszek wąsów i dziwnie, spode łba patrzył w kąt. Ogarnął ją lęk o niego, zrobiło się jej go żal.

– I po cóż to, Pasza? – zapytała.

Paweł podniósł głowę, spojrzał na nią i nie podnosząc głosu odpowiedział spokojnie:

– Chcę poznać prawdę.

Głos jego brzmiał cicho, ale twardo, w oczach jaśniał upór. Pojęła sercem, że syn poświęcił się na zawsze czemuś tajemniczemu, czemuś, co ją przerażało. Uważała, że wszystko w życiu jest nieuniknione; od dawna przywykła do tego, by poddawać się bez buntu, bez namysłu, i teraz zapłakała tylko cichutko, nie znajdując słów w ściśniętym rozpaczą i troską sercu.

– Nie płacz! – powiedział Paweł czule i łagodnie, a matce wydało się, że się z nią żegna. – Pomyśl, jakie jest nasze życie. Masz czterdzieści lat, a czyś ty w ogóle żyła? Ojciec bił cię; teraz rozumiem, że mścił się na tobie za niedolę swojego życia – niedolę, która go gniotła, a on nie rozumiał, jaka jest jej przyczyna. Pracował w fabryce trzydzieści lat; kiedy zaczął pracować, mieściła się ona w dwóch budynkach, a teraz jest ich siedem.

Matka słuchała go z lękiem, ale chciwie. Oczy syna płonęły jasno. Przysunął się do niej, oparł się piersią o stół i prosto w jej mokrą od łez twarz padały po raz pierwszy jego słowa o prawdzie, którą poznał. Z całą siłą młodości i żarem ucznia dumnego ze swojej wiedzy, wierzącego święcie w jej prawdziwość, mówił o tym, co było dla niego oczywiste – mówił nie tyle do matki, ile po to, by skontrolować samego siebie. Chwilami milkł szukając słów i wówczas widział przed sobą zasmuconą twarz i dobre oczy zamglone łzami. Oczy te patrzyły z przestrachem i zdumieniem. Było mu żal matki i zaczął mówić znowu. Teraz już o niej, o jej życiu.

– Czy zaznałaś w życiu radości? – pytał. – Jakie ci zostały wspomnienia z przeżytych lat?

Matka słuchała i ze smutkiem kiwała głową. Czuła, że to, co słyszy, to coś nowego, coś, czego dotąd nie znała; słowa te budziły żal i radość, kojąc jej zbolałe serce. Takie słowa o sobie, o swoim życiu słyszała po raz pierwszy; budziły w niej niejasne, dawno uśpione myśli, rozdmuchiwały wygasłe już uczucia niepokojącego niezadowolenia z życia – uczucia i myśli dawno minionej młodości. Rozmawiała o życiu z przyjaciółkami, rozmawiała długo o wszystkim, ale przyjaciółki, podobnie jak ona, skarżyły się tylko; żadna nie tłumaczyła, dlaczego życie jest tak ciężkie i trudne. A teraz siedzi przed nią jej syn i to, co mówią jego oczy, twarz i usta – wszystko to chwyta za serce napełniając je uczuciem dumy z syna, który zrozumiał tak jak trzeba życie swojej matki, mówi o jej cierpieniach, współczuje jej.

Matkom się nie współczuje.

Wiedziała o tym. Wszystko, co mówił syn o życiu kobiet, było gorzką, znaną prawdą; obudził w jej piersi uczucia kojące jak ciepła pieszczota.

– Cóż więc chcesz robić? – zapytała przerywając mu.

– Chcę się uczyć, a potem uczyć innych. My, robotnicy, powinniśmy się uczyć. Musimy dowiedzieć się, musimy zrozumieć, dlaczego nasze życie jest tak ciężkie.

Patrzyła z radością, jak jego błękitne oczy, zawsze poważne i surowe, teraz jaśniały, łagodne i czułe. Na ustach jej pojawił się uśmiech cichej radości, choć w zmarszczkach policzków drżały jeszcze łzy. Walczyły w niej dwa uczucia: dumna była z syna, który tak dobrze rozumiał niedolę życia, ale nie mogła zapomnieć o jego młodości i o tym, że mówi nie tak jak wszyscy, że postanowił sam wystąpić do walki z tym życiem, do którego wszyscy – i ona także – przywykli. Miała ochotę powiedzieć mu: „Kochany, cóż ty możesz zrobić?”

Ale bała się, że zmąci to zachwyt, który wzbudzał w niej; nagle ukazał się jej taki mądry… choć trochę obcy.

Paweł widział uśmiech na ustach matki, uwagę na twarzy i miłość w oczach; zdawało mu się, że zmusił ją do zrozumienia swojej prawdy, i młodzieńcza duma z siły słowa potęgowała jego wiarę w siebie. Opanowany wzruszeniem, mówił dalej, to uśmiechając się, to marszcząc brwi. Czasem w głosie jego brzmiała nienawiść, a matka, słuchając jego twardych, dźwięcznych słów, kiwała z przestrachem głową i pytała cicho:

– Czy to naprawdę tak, Pasza?

– Tak – odpowiadał twardo i mocno. I mówił jej o tych, którzy pragnąc dobra ludu siali w nim prawdę, za co wrogowie życia ścigali ich jak zwierzęta, zamykali w więzieniach, zsyłali na katorgę.

– Widziałem takich! – wołał gorąco. – To najlepsi ludzie na ziemi!

W matce budzili oni strach i chciała znowu zapytać syna: „Czy to naprawdę tak?”

Ale nie śmiała i zamierając z lęku, słuchała opowiadań o tych niezrozumiałych dla niej ludziach, którzy nauczyli jej syna mówić i myśleć w sposób tak dla niego niebezpieczny. Wreszcie powiedziała:

– Wkrótce świtać zacznie. Położyłbyś się, zasnął.

– Tak, położę się zaraz – zgodził się syn. I pochyliwszy się ku niej zapytał: – Czy zrozumiałaś mnie?

– Zrozumiałam – odpowiedziała z westchnieniem i z oczu jej znowu popłynęły łzy; łkając dorzuciła: – Zginiesz!

Paweł wstał, przeszedł się po izbie i powiedział:

– No, teraz wiesz, co robię i dokąd chodzę. Powiedziałem ci wszystko. I proszę cię, matko, jeżeli mnie kochasz, nie przeszkadzaj mi.

– Mój ty gołąbeczku! – zawołała. – Może lepiej byłoby dla mnie, gdybym nie wiedziała o niczym!

Paweł wziął jej rękę i mocno uścisnął w swoich dłoniach.

Wstrząsnęło nią słowo „matko” wypowiedziane z niezwykłą mocą i ten uścisk ręki taki nowy, inny.

– Nie będę ci przeszkadzać – powiedziała łamiącym się głosem. – Tylko strzeż się, strzeż się!

A nie wiedząc, czego właściwie syn winien się strzec, dodała ze smutkiem:

– Stale chudniesz…

I ogarnąwszy jego silną, zgrabną postać pełnym pieszczoty spojrzeniem, rzekła prędko i cicho:

– Bóg z tobą. Żyj, jak chcesz, nie będę ci przeszkadzać. Proszę cię tylko o jedno, nie ufaj ludziom! Ludzi trzeba się bać, nienawidzą się oni wzajemnie. Żyją chciwością, żyją zawiścią. Są zadowoleni, jeżeli mogą wyrządzać zło. Jeśli zaczniesz ich oskarżać i sądzić, znienawidzą cię, zgubią!

Syn stał w drzwiach słuchając smutnych słów, a kiedy matka skończyła, uśmiechnął się i powiedział:

– Tak, ludzie są źli. Ale kiedy dowiedziałem się, że na świecie istnieje prawda, ludzie stali się lepsi.

Uśmiechnął się znowu i ciągnął dalej:

– Sam nie wiem, jak to się stało. W dzieciństwie bałem się wszystkich, kiedy podrosłem – zacząłem nienawidzić, jednych za podłość, innych sam nie wiem za co – po prostu tak! A teraz patrzę na ludzi jakoś inaczej, wszystkich mi żal, czy co? Nie rozumiem tego, ale serce mi jakoś zmiękło, kiedy dowiedziałem się, że nie wszystkich winić można za brud, w którym żyją.

Zamyślił się, jakby przysłuchując się czemuś w sobie samym, a potem w zadumie dodał półgłosem:

– Oto prawda.

Matka spojrzała na niego i powiedziała cicho:

– Niebezpieczna zaszła w tobie zmiana. O Boże!

Kiedy położył się i usnął, matka ostrożnie podniosła się ze swego posłania i cicho podeszła do niego. Paweł leżał na wznak; na białej poduszce wyraźnie rysowała się jego smagła, stanowcza, surowa twarz. Przycisnąwszy ręce do piersi, boso, w koszuli, stała obok jego łóżka; wargi jej poruszały się bezdźwięcznie, a z oczu jedna za drugą płynęły wielkie, mętne łzy.

I znowu żyli w milczeniu, dalecy sobie – i bliscy.

V

Pewnego razu w środku tygodnia, w święto, Paweł wychodząc z domu powiedział do matki:

– W sobotę będą u mnie goście z miasta.

– Z miasta? – powtórzyła matka i nagle załkała.

– No, czegóż ty płaczesz, mamo? – z niezadowoleniem wykrzyknął Paweł.

Otarła twarz fartuchem i odpowiedziała wzdychając:

– Nie wiem, tak jakoś…

– Boisz się?

– Boję się – wyznała.

Pochylił się nad nią i zajrzawszy jej w twarz, ze złością – zupełnie jak ojciec – powiedział:

– Ze strachu właśnie wszyscy giniemy. A ci, którzy nami rządzą, korzystają z tego, by zastraszać nas jeszcze bardziej.

Matka zaszlochała żałośnie:

– Nie gniewaj się. Jakże się mam nie bać? Całe życie w strachu przeżyłam, cała dusza strachem mi obrosła.

– Wybacz, inaczej nie można – powiedział ciszej i łagodniej.

I wyszedł.

Przez trzy dni w matce drżało i zamierało serce, ilekroć przypomniała sobie, że do jej domu przyjdą obcy, straszni ludzie. To oni wskazali jej synowi drogę, po której kroczy.

W sobotę wieczorem Paweł wrócił z fabryki, umył się, przebrał i dokądś znowu wychodząc, powiedział nie patrząc na matkę:

– Jeżeli przyjdą, powiedz, że zaraz wrócę. I proszę cię, nie obawiaj się.

Matka bezsilnie opadła na ławkę. Syn spojrzał na nią posępnie i zaproponował:

– Może byś… dokądś poszła?

Uraziło ją to. Przecząco potrząsnęła głową i powiedziała:

– Nie. Po co?

Był koniec listopada. Suchy, drobny śnieg spadł za dnia na zamarzłą ziemię i teraz słychać było, jak skrzypi pod nogami odchodzącego syna. Gęsty zmierzch przytulił się nieruchomo do okien, wrogo na coś czatując. Matka siedziała oparłszy się rękami o ławkę i, wpatrzona w drzwi, czekała.

Wydało się jej, że w mroku ostrożnie skradają się ku jej domowi skuleni, rozglądający się na wszystkie strony ludzie, dziwnie odziani i źli. Ktoś chodzi już naokoło domu obmacując rękami ściany.

Rozległ się gwizd. Wąziutką, smutną, melodyjną strugą wił się w ciszy, błądził, zadumany w pustce mroku, szukał czegoś, zbliżał się. I nagle urwał się pod oknem, jak gdyby przeniknął w belki ściany.

W sieni zaszurały czyjeś kroki, matka drgnęła, w napięciu uniosła brwi i wstała.

Drzwi otworzyły się. Do pokoju wsunęła się naprzód głowa w dużej, kudłatej czapie, potem, zgiąwszy się, powoli przedostała się długa postać; prostując się, stopniowo uniosła prawą rękę i z głośnym westchnieniem powiedziała niskim, piersiowym głosem:

– Dobry wieczór!

Matka w milczeniu ukłoniła się.

– Pawła nie ma w domu?

Przybyły bez pośpiechu zdjął futrzaną kurtkę, strzepnął czapką śnieg z butów, rzucił ją w kąt i, kołysząc się na długich nogach, wszedł do pokoju. Zbliżył się do krzesła, obejrzał je, jakby chciał się upewnić, czy go utrzyma, usiadł i zakrywszy dłonią usta ziewnął. Głowę miał okrągłą, gładko ostrzyżoną, wygolone policzki i długie, zwisające wąsy. Uważnym spojrzeniem dużych, wypukłych oczu, szarego koloru, objął izbę, założył nogę na nogę i huśtając się na krześle zapytał:

– Wasza chata czy wynajmujecie?

Siadłszy naprzeciw niego matka odpowiedziała:

– Wynajmujemy.

– Marna chata – zauważył.

– Pasza wkrótce przyjdzie, poczekajcie! – cicho poprosiła matka.

– Ja przecież już czekam – odpowiedział spokojnie mężczyzna.

Jego spokój, miękki głos i szczera twarz dodały matce otuchy. Patrzył na nią otwarcie i życzliwie; w głębi jego przezroczystych oczu lśniła wesoła iskierka, a w całej postaci, kanciastej, przygarbionej, o długich nogach, było coś zabawnego i budzącego sympatię. Miał na sobie błękitną koszulę i czarne szarawary wpuszczone w buty. Matka miała ochotę zapytać go, kim jest, skąd pochodzi i czy dawno zna jej syna, ale nagle zapytał on sam, zakołysawszy się na krześle:

– Któż to wam tak czoło rozbił, mateńko?

Zapytał łagodnie, z jasnym uśmiechem w oczach, ale kobietę obraziło jego pytanie. Zacisnęła usta i po chwili milczenia rzekła z chłodną grzecznością:

– A wam co do tego?

Nieznajomy raptownie zbliżył się ku niej.

– Nie gniewajcie się przecież, nie ma o co! Zapytałem dlatego, że moja przybrana matka także miała okaleczoną głowę, zupełnie tak jak wy. Szewc, z którym żyła, rozbił jej czoło kopytem. Ona była praczką, a on szewcem. Na swoje wielkie nieszczęście znalazła sobie gdzieś tego pijaczynę już wtedy, kiedy wzięła mnie za syna. Ale bił ją, mówię wam, skóra na mnie cierpła ze strachu.

Matkę rozbroiła jego szczerość, pomyślała też, że może Paweł rozgniewa się na nią za szorstką odpowiedź daną temu dziwakowi. Uśmiechając się z zakłopotaniem, powiedziała:

– Nie rozgniewałam się, ale tak jakoś nagle… zapytaliście się. To mężulek mnie poczęstował, niech mu Bóg da królestwo niebieskie. Czy nie jesteście czasem Tatarem?

Człowiek poruszył się i uśmiechnął tak szeroko, że aż uszy cofnęły mu się do tyłu. Potem powiedział już zupełnie poważnie:

– Jeszcze nie.

– Wymowę macie jakby nierosyjską – wyjaśniła matka z uśmiechem, zrozumiawszy jego żart.

– Lepszą niż rosyjską – wesoło kiwnąwszy głową, powiedział gość. – Jestem Chochoł2 z Kaniowa.

– A dawnoście tutaj?

– W mieście mieszkałem około roku, a miesiąc temu przeniosłem się do was, do fabryki. Dobrych ludzi poznałem, syna waszego i innych. Tutaj już zostanę! – mówił skubiąc wąsy.

Podobał się jej, a pragnąc odwdzięczyć się za to, że chwalił Pawła, zaproponowała:

– Może napijecie się herbatki?

– Sam przecież nie będę pił – odpowiedział wzruszając ramionami. – Kiedy wszyscy się zbiorą, wtedy może poczęstujecie…

Odżyły w niej dawne obawy.

„Żebyż oni wszyscy byli tacy!” – zapragnęła gorąco.

Znowu rozległy się kroki w sieni, drzwi otworzyły się gwałtownie, matka znowu wstała. Ku jej zdziwieniu do kuchni weszła młoda dziewczyna niewielkiego wzrostu, o prostej, chłopskiej twarzy, z grubym warkoczem jasnych włosów. Spytała cicho:

– Nie spóźniłam się?

– Ależ nie! – powiedział Chochoł wyglądając z pokoju. – Piechotą?

– Oczywiście. Wy chyba jesteście matką Pawła Michajłowicza? Dobry wieczór. Nazywam się Natasza.

– A po ojcu? – zapytała matka.

– Wasiliewna. A wy?

– Pelagia Niłowna.

– No, więc znajomość zawarta.

– Tak – powiedziała matka lekko westchnąwszy i przyglądała się dziewczynie z uśmiechem.

Chochoł, pomagając jej rozbierać się, pytał:

– Zimno?

– W polu bardzo. Wiatr…

Głos miała soczysty, dźwięczny, usta maleńkie i pełne, cała była okrągła i świeża. Rozebrawszy się, potarła mocno rumiane policzki małymi, czerwonymi od mrozu rękami i prędko weszła do pokoju, głośno stukając obcasami bucików.

„Chodzi bez kaloszy” – pomyślała matka.

– Taak – powiedziała przeciągle dziewczyna wzdrygając się – zziębłam… Och, jak zziębłam.

– Zaraz, zaraz. Samowarek dla was nastawię – powiedziała matka i pośpiesznie wyszła do kuchni. – Zaraz…

Wydało się jej, że już od dawna zna tę dziewczynę i kocha ją dobrą, współczującą miłością matki. Z uśmiechem przysłuchiwała się rozmowie w pokoju.

– Cóżeś taki smutny, Nachodka? – zapytała dziewczyna.

– Tak jakoś – cicho odpowiedział Chochoł. – Wdowa ma takie dobre oczy i pomyślałem sobie, że może moja matka ma takie same. Wiecie, ja często myślę o matce i zdaje mi się zawsze, że żyje.

– Mówiliście przecież, że umarła?

– To przybrana umarła. A ja myślę o prawdziwej. Może gdzieś w Kijowie na żebry chodzi? I wódkę pije. Może pijaną policjanci biją po twarzy?

„Ach, ty biedaku” – pomyślała matka i westchnęła.

Natasza zaczęła mówić o czymś półgłosem, prędko i z zapałem. Znowu odezwał się dźwięczny głos Chochoła:

– E, młodzi jesteście, towarzyszko, beczki soli jeszczeście nie zjedli. Urodzić trudno, ale wychować człowieka jeszcze trudniej.

„Patrzcie go” – pomyślała matka i zapragnęła powiedzieć Chochołowi coś ciepłego, ale drzwi otworzyły się powoli i na progu stanął Mikołaj Wiesowszczykow, syn starego złodzieja Daniły, znany w całej osadzie odludek. Mikołaj, zawsze ponury, unikał ludzi i z tego powodu naigrawano się z niego. Matka zapytała go ze zdziwieniem:

– Czego chcesz, Mikołaju?

Mikołaj otarł szeroką dłonią ospowatą twarz o wystających kościach i nie witając się zapytał cicho:

– Paweł w domu?

– Nie.

Mikołaj zajrzał do pokoju i wszedł mówiąc:

– Witajcie, towarzysze…

„Ten?” – nieprzyjaźnie pomyślała matka i zdziwiła się bardzo widząc, że Natasza serdecznie i radośnie wyciąga do niego rękę.

Potem przyszło dwóch młodych chłopców, prawie wyrostków. Jednego z nich – o ostrych rysach twarzy, wysokim czole i kędzierzawych włosach – matka znała; był to krewny starego robotnika fabrycznego Sizowa – Fiodor. Drugiego, gładko przyczesanego i nieśmiałego, widziała po raz pierwszy, ale i ten nie był straszny. Wreszcie zjawił się Paweł z jeszcze dwoma młodymi ludźmi. Znała ich – obaj pracowali w fabryce. Syn zwrócił się do niej serdecznie:

– Widzę, że samowar nastawiłaś. Dziękuję!

– Może wódeczki kupić? – zaproponowała nie wiedząc, jak wyrazić mu swoją wdzięczność za coś czego jeszcze nie pojmowała.

– Nie, to zbyteczne – powiedział Paweł uśmiechając się do niej przyjaźnie.

Przyszło jej nagle na myśl, że syn może naumyślnie z przesadą mówił o niebezpieczeństwie, żeby sobie z niej zażartować.

– Więc to są ci niebezpieczni ludzie? – spytała go cicho.

– Tak, to oni – odpowiedział Paweł przechodząc do pokoju.

– Ach, ty… – powiedziała pieszczotliwym tonem i pomyślała pobłażliwie: „Dziecko z niego jeszcze!”

VI

Samowar zakipiał i matka wniosła go do pokoju. Goście siedzieli ciasnym kołem przy stole, a Natasza z książką w ręku usadowiła się w kącie pod lampką.

– Żeby zrozumieć, dlaczego ludziom tak źle się żyje… – mówiła Natasza.

– I dlaczego sami są źli – wtrącił Chochoł.

– …trzeba wiedzieć, jaki był początek ich życia…

– Trzeba, moi kochani, trzeba – zamruczała matka zaparzając herbatę.

Wszyscy umilkli.

– Co mówicie, mamo? – zapytał Paweł marszcząc brwi.

– Ja? – obejrzała się, a widząc, że wszyscy patrzą na nią, wyjaśniła zmieszana:

– Ja tak do siebie. Że niby… trzeba wiedzieć…

Natasza roześmiała się. Paweł uśmiechnął się także, a Chochoł powiedział:

– Dziękuję, mateńko, za herbatę.

– Nie piliście jeszcze, a już dziękujecie – odparła i spojrzawszy na syna spytała: – Chyba nie będę przeszkadzać?

Odpowiedziała za niego Natasza:

– Jakże to wy, gospodyni, możecie przeszkadzać gościom?

I dziecinnym żałosnym głosem poprosiła:

– Moja najmilsza! Dajcie mi prędzej herbaty! Trzęsę się cała, strasznie mi nogi zziębły.

– W tej chwili! Już! – pośpiesznie zawołała matka.

Natasza wypiła filiżankę herbaty, głośno westchnęła i, odrzuciwszy warkocz na plecy, zaczęła czytać książkę w żółtej okładce, z obrazkami. Matka, starając się, by nie brzęczały naczynia, nalewała herbatę i przysłuchiwała się płynnemu czytaniu dziewczyny. Dźwięczny jej głos zlewał się z cichym, monotonnym mruczeniem samowaru; w pokoju barwną wstęgą wiła się opowieść o ludziach pierwotnych, którzy żyli w jaskiniach i zabijali zwierzęta kamieniami. Było to podobne do bajki i matka kilka razy spoglądała na syna pragnąc go zapytać, co też jest zakazanego w tym opowiadaniu? Wkrótce jednak zmęczyło ją śledzenie toku opowiadania i zaczęła, niepostrzeżenie dla gości i dla syna, przyglądać się im wszystkim.

Paweł siedział obok Nataszy. Był najładniejszy ze wszystkich. Natasza, nisko pochyliwszy głowę nad książką, poprawiała osuwające się co chwila na skronie, nieposłuszne pasemka włosów. Czasem podnosiła głowę i, zniżając głos, mówiła coś do siebie, nie patrząc w książkę, a oczy jej prześlizgiwały się łagodnie po twarzach słuchaczy. Chochoł zwalił się szeroką piersią na róg stołu i zezował starając się objąć spojrzeniem rozstrzępione końce swoich wąsów. Wiesowszczykow siedział na krześle sztywno jak drewniany, oparłszy łokcie o kolana; jego ospowata twarz bez brwi, o wąskich wargach, była nieruchoma jak maska. Patrzył uporczywie, bez zmrużenia powiek, w odbicie swojej twarzy w błyszczącej miedzi samowaru, zdawało się, że nie oddycha. Mały Fiedia, słuchając czytania, bezdźwięcznie poruszał ustami, jakby powtarzał sobie słowa z książki, a jego towarzysz, pochylony, z łokciami opartymi na kolanach i głową na rękach, uśmiechał się w zamyśleniu. Jeden z chłopców, którzy przyszli z Pawłem, rudy, kędzierzawy, o wesołych, zielonych oczach, chciał widocznie coś powiedzieć, bo kręcił się niecierpliwie; drugi, jasnowłosy, krótko ostrzyżony, gładził się dłonią po głowie i patrzył w podłogę, twarzy jego nie było widać. W pokoju było jakoś niezwykle przyjemnie. Matka wyczuwała ten szczególny, nieznany jej nastrój i wsłuchując się w głos Nataszy wspomniała gwarne wieczorynki w czasach swojej młodości, grubiańskie powiedzenia chłopców, od których zawsze cuchnęło wódką, ich cyniczne żarty. Wspominała – i uczucie głębokiej litości nad sobą przeszywało jej serce.

Przypomniała sobie zaloty swego zmarłego męża. Na jednej z wieczorynek przydybał ją w ciemnej sieni i, przycisnąwszy całym ciałem do ściany, zapytał głucho i gniewnie:

– Pójdziesz za mnie?

Odczuwała ból i wstyd, a on boleśnie miętosił jej piersi, sapał i owiewał jej twarz gorącym i wilgotnym oddechem. Próbowała wyrwać się z jego rąk, szarpnęła się w bok.

– Dokąd? – zaryczał. – Odpowiadaj! No?

Dusząc się ze wstydu i obrazy milczała.

Ktoś otworzył drzwi od sieni, Własow nie śpiesząc się puścił ją i powiedział:

– W niedzielę przyślę swatkę.

I przysłał.

Matka zamknęła oczy i westchnęła ciężko.

– Mnie obchodzi nie to, jak ludzie żyli, ale jak powinni żyć! – rozległ się w pokoju niezadowolony głos Wiesowszczykowa.

– Właśnie! – podtrzymał go rudy wstając.

– Nie zgadzam się! – krzyknął Fiedia.

Wybuchł spór, słowa się rozżarzały jak języki płomienia w ognisku. Matka nie zrozumiała, dlaczego krzyczą. Wszystkie twarze zapłonęły rumieńcem podniecenia, ale nikt nie złościł się, nikt nie mówił znanych jej ostrych słów.

„Tej panienki krępują się” – pomyślała.

Podobała się jej skupiona twarz Nataszy, uważnie obserwującej wszystkich, jak gdyby ci chłopcy byli jej dziećmi.

– Poczekajcie, towarzysze! – powiedziała nagle i wszyscy umilkli patrząc na nią.

– Słuszność mają ci, którzy mówią, że powinniśmy wiedzieć wszystko. Niechaj zapłonie w nas światło rozumu, żeby dojrzeli nas ludzie ciemni, abyśmy odpowiedzieli na wszystko uczciwie i zgodnie z prawdą. Trzeba poznać całą prawdę i całe kłamstwo.

Chochoł słuchał i kiwał głową w takt jej słów. Wiesowszczykow, rudy i przyprowadzony przez Pawła robotnik fabryczny stali razem tworząc zwartą grupę i nie wiadomo dlaczego, nie podobali się matce.

Kiedy Natasza umilkła, wstał Paweł i spokojnie zapytał:

– Czy chodzi nam tylko o to, byśmy byli syci? Nie! – odpowiedział sam sobie, patrząc twardo w stronę tamtych trzech. – Tym, którzy siedzą na naszych karkach i zamykają nam oczy, trzeba pokazać, że widzimy wszystko, że nie jesteśmy głupcami ani zwierzętami, że nie tylko chcemy jeść – ale żyć życiem godnym ludzi. Musimy pokazać wrogom, że katorga, którą nam narzucili, nie stanie się przeszkodą, byśmy zdobyli ich wiedzę, a nawet ją przewyższyli.

Matka słuchała i pierś jej wzbierała dumą. Jak on składnie mówi!

– Sytych jest niemało, ale uczciwych brak – mówił Chochoł. – Nad bagnem gnijącego życia zbudujemy most, który nas zaprowadzi do królestwa dobroci serca. Oto nasze zadanie, towarzysze!

– Przyszedł czas walki, nie pora leczyć ręce – sprzeciwił się głucho Wiesowszczykow.

Było już po północy, kiedy zaczęli się rozchodzić.

Pierwsi wyszli Wiesowszczykow i rudy, i to znowu nie spodobało się matce.

„Patrzcie, jak im się śpieszy” – pomyślała kłaniając się im chłodno.

– Odprowadzicie mnie, Nachodka? – zapytała Natasza.

– Oczywiście – odpowiedział Chochoł.

Kiedy Natasza ubierała się w kuchni, matka powiedziała do niej:

– Pończoszki macie za cienkie jak na taki czas. Jeżeli pozwolicie, zrobię wam wełniane.

– Dziękuję, Pelagio Niłowna! Ale wełniane gryzą – odparła Natasza śmiejąc się.

– A ja wam zrobię takie, że nie będą gryzły – powiedziała Własowa.

Natasza popatrzyła na nią uważnie, lekko zmrużywszy oczy; i to uporczywe spojrzenie zmieszało matkę.

– Nie gniewajcie się za moją głupotę – dorzuciła cicho – ja przecież z dobrego serca.

– Jacyście wy dobrzy – także cicho powiedziała Natasza i szybko uścisnęła jej rękę.

– Dobranoc, mateńko – zajrzał jej w oczy Chochoł i pochyliwszy się wyszedł za Nataszą do sieni.

Matka popatrzyła na syna; stał w drzwiach do pokoju i uśmiechał się.

– Dlaczego się śmiejesz? – zapytała zmieszana.

– Tak sobie, wesoło mi.

– Wiadomo, stara jestem i głupia, ale na tym, co dobre, to i ja się rozumiem! – zauważyła z lekką urazą w głosie.

– To pięknie! – powiedział Paweł. – Połóżcie się, już czas!

– Zaraz się położę!

W radosnym podnieceniu, zgrzana, zadowolona, zakrzątnęła się koło stołu zbierając naczynia. Rada była, że wszystko poszło tak dobrze i tak spokojnie się skończyło.

– Dobrześ to obmyślił, Pasza – powiedziała. – Chochoł jest bardzo miły! I panienka… ach, jaka mądra! Kto to?

– Nauczycielka! – krótko odrzekł Paweł chodząc po pokoju.

– Tak, tak biedna! Nędznie ubrana… ach, jak nędznie! Czy to trudno się przeziębić? A gdzie jej rodzice?

– W Moskwie! – powiedział Paweł i zatrzymawszy się przed matką zaczął cicho i poważnie:

– Pomyśl, ojciec jej to bogacz, handluje żelazem, ma kilka domów. Za to, że poszła tą drogą – wygnał ją. Wychowywała się w dostatkach, wśród zbytku, miała wszystko, czego zapragnęła, a teraz pójdzie nocą siedem wiorst sama…

Słowa te zaskoczyły matkę. Stała pośrodku pokoju i, ze zdziwieniem poruszając brwiami, patrzyła w milczeniu na syna. Potem spytała cicho:

– Do miasta pójdzie?

– Do miasta.

– Ojej! I nie boi się?!

– Nie boi się! – uśmiechnął się Paweł.

– Ale po co? Mogłaby tu przenocować, położyłaby się ze mną!

– Nie. To niepotrzebne! Mógłby ją tu kto zobaczyć jutro rano, a tego byśmy nie chcieli.

Matka w zamyśleniu spojrzała w okno i spytała cicho:

– Nie rozumiem, Pasza, co w tym niebezpiecznego, dlaczego to zakazane? Przecież nic złego nie robicie, prawda?

Matka nie była zupełnie pewna i chciała usłyszeć z ust syna odpowiedź twierdzącą. Ale Paweł, patrząc jej spokojnie w oczy, oświadczył twardo:

– Złego? Nie. Ale mimo to czeka nas wszystkich więzienie. Wiedz o tym.

Matce zadrżały ręce. Załamującym się głosem spytała:

– A może Bóg da i jakoś… obejdzie się?

– Nie! – łagodnie powiedział syn. – Nie mogę cię oszukiwać. Nie obejdzie się!

Uśmiechnął się.

– Połóż się. Jesteś przecież zmęczona. Dobranoc!

Matka została sama. Podeszła do okna i stanęła przed nim patrząc na ulicę. Na dworze było zimno i mglisto. Wiatr zdmuchiwał śnieg z dachów małych, pogrążonych we śnie domków, bił o ściany, szeptał coś, opadał na ziemię i gnał po ulicy białe tumany suchego śniegu.

– Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami! – cicho wyszeptała matka.

Serce płakało w niej ślepo, żałośnie, jak ćma, trzepotało w oczekiwaniu nieszczęścia, o którym tak spokojnie i z taką pewnością mówił syn. Oczom jej ukazała się płaska, śnieżna równina. Miota się mroźny, biały wiatr pogwizdując przenikliwie. Środkiem równiny idzie samotnie, chwiejąc się, niewielka ciemna postać dziewczęca. Wiatr plącze się jej pod nogami, podwiewa spódnicę, rzuca w twarz kłujące płatki śniegu. Trudno iść, małe nogi grzęzną w śniegu. Zimno i straszno. Dziewczyna pochyliła się ku przodowi jak badylek wśród mglistej równiny – igraszka jesiennego wiatru. Na prawo od niej, jak ciemna ściana, wznosi się na bagnach las. Posępnie szumią nagie brzozy i osiny. Gdzieś daleko błyskają niewyraźnie światła miasta…

– Boże, zmiłuj się! – wyszeptała matka drżąc ze strachu.

VII

Dni jak paciorki różańca przesuwały się jeden za drugim składając się na tygodnie i miesiące. Co sobota przychodzili do Pawła towarzysze, każde zebranie było jak gdyby szczeblem długiej, pochyłej drabiny, która wiodła gdzieś w dal z wolna podnosząc ludzi.

Pojawili się nowi ludzie, w małym pokoiku Własowów stawało się ciasno i duszno. Przychodziła Natasza zziębnięta, zmęczona, ale zawsze niezmordowanie wesoła i żywa. Matka zrobiła jej pończochy i sama włożyła na maleńkie nogi. Natasza z początku śmiała się, a potem nagle poważnie zamyśliła się i powiedziała cicho:

– Miałam nianię, taką niezwykle dobrą! Jakie to dziwne, Pelagio Niłowna. Takim trudnym, takim poniżającym życiem żyje lud pracujący, a przecież więcej ma serca, lepszy jest niż tamci!

I ręką wskazała gdzieś w dal.

– Jacy to wy jesteście! – powiedziała Własowa. – Rodziców straciliście i wszystko… – nie potrafiła dokończyć swojej myśli, westchnęła i zamilkła patrząc w twarz Nataszy. Była jej za coś wdzięczna. Siedziała przed nią na podłodze, a dziewczyna uśmiechała się spuściwszy w zamyśleniu głowę.

– Straciłam rodziców? – powtórzyła. – To nic! Ojciec mój to człowiek bez serca, brat także. I pijak. Starsza siostra nieszczęśliwa… Wyszła za mąż za człowieka o wiele od niej starszego… Bardzo bogaty, nudny, chciwy. Mamy mi żal. Mamę mam taką prostą jak wy. Maleńka jak myszka, biega prędziutko i wszystkich się boi. Czasem tak chciałoby się ją zobaczyć!

– Biedactwo ty moje! – smutno pokiwała głową matka.

Dziewczyna gwałtownie odrzuciła głowę i wyciągnęła rękę, jakby coś odpychając.

– O nie! Czasem czuję taką radość, takie szczęście!

Twarz jej zbladła i błękitne oczy zapłonęły. Położywszy ręce na ramionach matki powiedziała głębokim głosem, cicho i przekonywająco:

– Gdybyście wiedzieli… Gdybyście zrozumieli, jaka to wielka sprawa, której służymy!

Coś jakby zazdrość poruszyło serce Własowej. Wstając z podłogi powiedziała smutno:

– Za stara jestem na to i niepiśmienna.

Paweł mówił coraz częściej, coraz więcej, spierał się coraz goręcej i – chudł. Matce wydawało się, że kiedy rozmawia z Nataszą albo patrzy na nią, jego surowe oczy stają się łagodniejsze, głos dźwięczy bardziej miękko, a on cały staje się jakiś prostszy, naturalniejszy.

„Daj Boże!” – myślała. I uśmiechała się.

Na zebraniach, kiedy spory stawały się zbyt gorące i burzliwe, podnosił się Chochoł i, kołysząc się jak serce dzwonu, mówił dźwięcznym, donośnym głosem słowa proste i dobre, co sprawiało, że wszyscy uspokajali się i poważnieli. Ponury Wiesowszczykow jakby zawsze wszystkich do czegoś przynaglał: on i rudy, który nazywał się Samojłow, wszczynali zwykle spory. Popierał ich zawsze Iwan Bukin, chłopak o okrągłej głowie i białych rzęsach, który wyglądał jak wymyty ługiem. Jakub Somow, gładki i czysty, mówił mało, cicho i poważnie; Somow i Fiedia Mazin o wysokim czole zawsze stawali w sporach po stronie Pawła i Chochoła.

Niekiedy, zamiast Nataszy przychodził z miasta Mikołaj Iwanowicz; nosił okulary i małą, jasną bródkę; pochodził z jakiejś dalekiej guberni; mówił w osobliwy sposób, akcentując samogłoskę „o”. W ogóle był jakiś daleki. Opowiadał o zwyczajnych sprawach – o życiu rodzinnym, o dzieciach, o handlu, o policji, o cenach chleba i mięsa, o wszystkim, co stanowi treść codziennego życia. I we wszystkim wykrywał fałsz, zamęt, głupotę, czasem śmieszność, a zawsze niewątpliwą krzywdę ludzką. Matce zdawało się, że przyjechał z daleka, z innego królestwa, gdzie wszyscy żyją uczciwym i łatwym życiem; tutaj zaś wszytko jest mu obce, nie może do tego przywyknąć ani się z tym pogodzić; nie podoba mu się takie życie i budzi wytrwałe, uparte pragnienie przebudowania wszystkiego na swój sposób. Twarz miał żółtawą, wokół oczu cieniutkie, promieniste zmarszczki, głos cichy, a ręce zawsze ciepłe. Witając się z Własową obejmował całą jej dłoń mocnymi palcami i po takim uścisku ręki robiło się lżej i spokojniej na duszy.

Zjawiali się jeszcze inni ludzie z miasta; najczęściej wysoka, zgrabna panna o dużych oczach i szczupłej bladej twarzy. Nazywali ją Saszeńką. W jej chodzie i ruchach było coś męskiego; gniewnie ściągała ciemne, gęste brwi, a kiedy mówiła, delikatne nozdrza jej prostego nosa drżały.

Saszeńka pierwsza powiedziała głośno i dobitnie:

– My, socjaliści…

Matka, usłyszawszy to słowo, w niemym przerażeniu utkwiła wzrok w twarzy panny. Słyszała, że socjaliści zabili cara. Było to w latach jej młodości; mówiono wtedy, że obszarnicy, chcąc zemścić się na carze za oswobodzenie chłopów, ślubowali, że nie będą strzyc sobie włosów, póki go nie zabiją. Dlatego nazwano ich socjalistami. I teraz nie mogła zrozumieć, dlaczego syn i jego towarzysze uważają się za socjalistów.

Kiedy wszyscy rozeszli się, spytała Pawła:

– Pasza, czy ty jesteś socjalistą?

– Tak – powiedział twardo, stając przed nią wyprostowany, jak zawsze. – Bo co?

Matka westchnęła ciężko, spuściła oczy i zapytała:

– Jakże to, Pasza? Przecież oni są przeciw carowi, przecież jednego zabili.

Paweł przeszedł się po pokoju, pogładził ręką policzek i uśmiechnąwszy się powiedział:

– Nam to niepotrzebne!

Długo mówił do niej cicho, poważnie.

Matka patrzyła mu w twarz i myślała:

„On nie zrobi nic złego, nie potrafi!”

A potem straszne słowo zaczęło powtarzać się coraz częściej, jego ostrość starła się i ucho jej przywykło doń jak do dziesiątków niezrozumiałych słów. Saszeńka jednak nie podobała się jej i kiedy przychodziła, matkę ogarniał niepokój, czuła się nieswojo.

Pewnego razu powiedziała do Chochoła, z niezadowoleniem zaciskając usta:

– Jakaś surowa jest ta Saszeńka! Ciągle rozkazuje: musicie to, musicie tamto…

Chochoł roześmiał się głośno:

– Dobrze powiedziane! Trafiliście w sedno, mateńko! Co, Pasza?

Mrugnął do matki i dodał z uśmieszkiem w oczach:

– Szlachta!

Paweł zauważył sucho:

– Sasza to dobry człowiek.

– To prawda! – potwierdził Chochoł. – Tylko nie rozumie, że ona musi, a my chcemy i możemy!

Zaczęli się spierać o coś niezrozumiałego.

Matka zauważyła także, że Saszeńka najsurowiej odnosi się do Pawła, czasem nawet krzyczy na niego. Paweł uśmiechając się milczy i patrzy w oczy dziewczynie tym samym ciepłym spojrzeniem, jakim przedtem patrzył w oczy Nataszy. To także nie podobało się matce.

Niekiedy zdumiewała ją żywiołowa radość, która nagle ogarniała wszystkich. Zdarzało się to zazwyczaj wówczas, kiedy czytali w pismach o ludziach pracy za granicą. Wszystkie oczy błyszczały wtedy radością i wszyscy stawali się dziwnie, jakoś po dziecięcemu szczęśliwi; śmiali się jasnym, wesołym śmiechem, klepiąc się przyjaźnie po ramieniu.

– Zuchy towarzysze Niemcy! – krzyknął ktoś, jakby upojony radością.

– Niech żyją robotnicy Włoch! – wołali innym razem.

I, posyłając te okrzyki gdzieś w dal przyjaciołom, którzy ich nie znali i nie mogli zrozumieć ich języka, byli jak gdyby pewni, że ci ludzie ich słyszą i rozumieją.

Chochoł, obejmując zebranych pełnym miłości spojrzeniem mówił:

– Dobrze by było napisać do nich, co? Żeby wiedzieli, że mają w Rosji przyjaciół jednej z nimi wiary, którzy dążą do tych samych celów i radują się z ich zwycięstw!

I wszyscy w rozmarzeniu, z uśmiechem na twarzy, mówili długo o Francuzach, Anglikach i Szwedach jak o przyjaciołach, o bliskich sercu ludziach, których szanują, ciesząc się ich radościami i współczując ich niedolom.

W ciasnym pokoiku rodziło się duchowe braterstwo robotników całego świata. Uczucie to, łączące wszystkich w jedną duszę, wzruszało matkę i, chociaż było dla niej niezrozumiałe, krzepiło ją swoją radosną, młodą siłą, upajającą i pełną nadziei.

– Co z was za ludzie! – powiedziała pewnego razu do Chochoła. – Wszyscy są dla was towarzyszami – Ormianie, Żydzi, Austriacy, ze wszystkimi się smucicie i ze wszystkimi radujecie!

– Ze wszystkimi, mateńko, ze wszystkimi! – wykrzyknął Chochoł. – Dla nas nie ma narodów, nie ma plemion, są tylko towarzysze lub wrogowie. Wszyscy robotnicy to nasi towarzysze, wszyscy bogacze, wszystkie rządy – to nasi wrogowie. Kiedy człowiek ogarnie ziemię dobrym spojrzeniem, kiedy zobaczy, jak wielu jest nas, robotników, i ile w nas siły – jakaż to radość, jakież wzruszenie ogarnia serce! I Francuz, i Niemiec, kiedy przyjrzą się życiu, to samo, mateńko, czują, tak samo cieszy się Włoch. Wszyscy jesteśmy dziećmi jednej matki, niezwyciężonej myśli o braterstwie ludu pracującego wszystkich krajów. Ta myśl zagrzewa nas, jest słońcem na niebie sprawiedliwości, a niebo to jest w sercu robotnika i kimkolwiek on jest, jakkolwiek się nazywa – socjalista to nasz brat w duchu teraz i zawsze, i na wieki wieków!

Tej dziecięcej, ale mocnej wierze coraz częściej dawali wyraz, rosła ona i wzmagała się jej siła. A matka czuła, że naprawdę narodziło się na świecie coś wielkiego i jasnego jak słońce, które widzi na niebie.

Często śpiewali pieśni. Proste, wszystkim znane, śpiewali głośno i wesoło; niekiedy jednak rozbrzmiewały również jakieś nowe, melodyjne, ale niewesołe i na nieznaną nutę. Nucili je półgłosem, poważnie jak pieśni cerkiewne. Twarze śpiewających bladły i płonęły, a dźwięczne słowa pełne były wielkiej siły.

Szczególnie jedna z nowych pieśni niepokoiła i wzruszała kobietę. Nie było w niej smutnej dumy duszy skrzywdzonej i samotnie błąkającej się po ciemnych ścieżkach zwątpień; jęków duszy znękanej biedą, zaszczutej strachem, bezosobowej i bezbarwnej. Nie dźwięczały w niej tęskne westchnienia siły nieświadomie łaknącej przestrzeni ani śmiałe okrzyki junackiej odwagi, gotowej skruszyć wszystko, i złe, i dobre. Nie było w niej poczucia krzywdy, ślepej zemsty, które zdolne zniszczyć wszystko, a są bezsilne, kiedy trzeba budować – w pieśni tej nie było nic ze starego, niewolniczego świata.

Ostre jej słowa i surowa melodia nie podobały się matce, ale za słowami i melodią kryło się coś potężnego, coś, co zagłuszało swą siłą dźwięk i słowo budziło w sercu przeczucie rzeczy niedających się objąć myślą. To coś widziała matka na twarzach i w oczach młodzieży, czuła w ich piersiach i poddawała się sile pieśni niemieszczącej się w słowach i dźwiękach, słuchała jej zawsze ze szczególną uwagą i głębokim niepokojem.

Pieśń tę śpiewali ciszej niż inne, ale rozbrzmiewała ona silniej niż wszystkie i ogarniała ludzi jak powietrze marcowego dnia – pierwszego dnia nadchodzącej wiosny.

– Już czas, byśmy to zaśpiewali na ulicy! – ponuro mówił Wiesowszczykow.

Kiedy ojciec jego znowu coś ukradł i dostał się do więzienia, Mikołaj spokojnie oświadczył towarzyszom:

– Teraz można zbierać się u mnie.

Prawie każdego wieczora po pracy przychodził do Pawła ktoś z towarzyszy. Czytali, robili notatki, zawsze zajęci, nie mieli nawet czasu, by się umyć. Jedli kolację i pili herbatę nie wypuszczając z rąk książek i coraz bardziej niezrozumiałe stawały się dla matki ich słowa.

– Potrzebna nam gazeta – mówił często Paweł.

Życie stawało się niespokojne i gorączkowe, ludzie coraz szybciej przechodzili od jednej książki do drugiej, jak pszczoły z kwiatka na kwiatek.

– Gadają o nas – powiedział pewnego razu Wiesowszczykow – wkrótce pewnie wpadniemy.

– Na to jest przepiórka, żeby w sieci wpadać! – odezwał się Chochoł.

Podobał się matce coraz bardziej. Kiedy mówił do niej „mateńko”, słowo to jak gdyby głaskało ją po policzkach miękką, dziecięcą ręką. W niedzielę, jeśli Paweł nie miał czasu, Chochoł rąbał drzewo. Pewnego razu przyniósł na ramieniu deskę i, wziąwszy topór, prędko i zręcznie zreperował spróchniały stopień przed gankiem; innym razem, tak samo niepostrzeżenie, naprawił rozwalony płot. Pracując pogwizdywał pięknie i smutno.

Pewnego razu matka powiedziała do syna:

– Wiesz co? Weźmy sobie Chochoła na lokatora. Lepiej to będzie dla was obu, nie będziecie ciągle biegać jeden do drugiego.

– Po co wam ta niewygoda? – zapytał Paweł wzruszając ramionami.

– Co mówisz? Całe życie było człowiekowi niewygodnie nie wiadomo dlaczego, niechaj będzie niewygodnie – z dobrym człowiekiem!

– Róbcie, jak chcecie – powiedział syn. – Jeżeli sprowadzi się do nas, będę rad.

I Chochoł przeprowadził się do Własowów.

VIII

Mały domek na skraju osady przyciągał uwagę ludzką; dziesiątki podejrzliwych oczu obmacywały jego ściany. Trzepotały nad nim niespokojnie pstrokate skrzydła plotki; ludzie starali się spłoszyć, odsłonić to, co przytaiło się za ścianami domu nad jarem. Nocami zaglądali do okien, niekiedy ktoś pukał w szybę i pośpiesznie, tchórzliwie uciekał.

Któregoś dnia Własową zatrzymał na ulicy szynkarz Bieguncow, staruszek o szacownym wyglądzie, który nosił zawsze czarną jedwabną chustkę na czerwonej, zwiędłej szyi, a na piersiach grubą pluszową kamizelkę koloru lila; na jego spiczastym i błyszczącym nosie tkwiły szylkretowe okulary i dlatego nadano mu przydomek: Kościane Oczy.

Zatrzymawszy Własową, szynkarz jednym tchem, nie oczekując odpowiedzi, zasypał ją ostrymi i suchymi słowami:

– Jak się miewacie, Pelagio Niłowna? A synek? Nie macie zamiaru go ożenić? Młodzieniec w pełni sił, w sam raz do żeniaczki. Dla rodziców lepiej wcześniej syna ożenić. Człowiek w rodzinie lepiej się konserwuje, duszą i ciałem; człowiek w rodzinie to jak grzyb w occie! Ja bym go na waszym miejscu ożenił. Czasy mamy takie, że trzeba pilnie na człowieka uważać, ludzie żyć zaczynają wedle własnego rozumu. W głowach zamęt, postępowanie godne nagany. Cerkiew bożą młodzież omija, publicznych miejsc unika, zbiera się ukradkiem po kątach i szepcze. Po co szepcze, jeśli wolno zapytać? Dlaczego unika ludzi? Jakież to są rzeczy, których człowiek nie śmie powiedzieć przy ludziach na przykład w szynku? Tajemnice! A gdzież jest miejsce dla tajemnic, jeśli nie w naszej świętej, apostolskiej cerkwi? Wszystkie zaś inne po kątach szeptane tajemnice to tylko skutek tego, że błądzi rozum człowieczy! Życzę wam zdrowia!

Zgiąwszy przesadnym gestem rękę, zdjął czapkę, machnął nią w powietrzu i odszedł zostawiając matkę pogrążoną w zdumieniu.

Również sąsiadka Własowów, Maria Korsunowa, wdowa po kowalu, handlująca przed bramą fabryki artykułami żywnościowymi, spotkawszy matkę na rynku, nie omieszkała jej powiedzieć:

– Pilnuj syna, Pelagio!

– A bo co? – spytała matka.

– Gadają! – tajemniczo oświadczyła Maria. – Niedobrze gadają, moja droga! Powiadają – artel jakiś zakłada, coś niby biczownicy. Sekta się to nazywa. Chłostać będą jeden drugiego, czy jak…

– Mielesz językiem, Mario, sama nie wiesz co!

– Nie ten winien, kto miele, ale ten, kto ziarno daje! – powiedziała przekupka.

Matka opowiadała synowi o tych rozmowach; Paweł wzruszał w milczeniu ramionami, a Chochoł śmiał się swoim niskim, miękkim śmiechem.

– Dziewczęta też są na was obrażone! – mówiła matka. – Kawalerowie z was przecie, że każdej aż się oczy świecą, do pracy skorzy, nie pijecie, a na dziewczęta nie zwracacie uwagi. Powiadają ludzie, że chodzą do was panny z miasta, co to źle się prowadzą.

– No, oczywiście! – skrzywiwszy się z odrazą, wykrzyknął Paweł.

– Na błocie od wszystkiego zgnilizną zalatuje! – westchnął Chochoł. – A wy byście, mateńko, wyjaśnili tym głupiutkim dziewczynom, co to jest małżeństwo, niech się nie kwapią, by im kości gruchotano.

– Ach, mój drogi! – rzekła matka. – Widzą przecie niejedno, rozumieją, ale nie mają dokąd pójść, to im tylko zostało.

– Nie tak rozumieją, jak trzeba, bo inaczej znalazłyby drogę! – zauważył Paweł.

Matka spojrzała na jego surową twarz.

– Więc nauczcie je! Zaprosilibyście co mądrzejsze do siebie.

– To nie byłoby dobrze! – sucho powiedział syn.

– A gdyby spróbować? – odezwał sie Chochoł.

Paweł milczał chwilę, potem odpowiedział:

– Zaczną się przechadzki parami, potem niektórzy pobiorą się, oto wszystko.

Matka zamyśliła się. Ascetyczna surowość Pawła niepokoiła ją. Widziała, że jego rad słuchają nawet ci towarzysze, którzy jak Chochoł, starsi są od niego wiekiem, ale zdawało się jej, że wszyscy się go boją i nikt go nie lubi za oschłość.

Pewnego razu, kiedy położyła się spać, a syn i Chochoł czytali jeszcze, usłyszała przez cienkie przepierzenie ich cichą rozmowę.

– Podoba mi się Natasza, wiesz? – odezwał się nagle Chochoł.

– Wiem – nie od razu odpowiedział Paweł.

Usłyszała, jak Chochoł podniósł się powoli i zaczął chodzić po pokoju. Jego bose nogi szurały po podłodze, rozległo się ciche, tęskne gwizdanie. Potem zabrzmiał znowu jego głos:

– Czy ona o tym wie?

Paweł milczał.

– Jak myślisz? – zniżywszy głos zapytał Chochoł.

– Wie – odpowiedział Paweł. – Dlatego nie chce pracować z nami.

Chochoł ciężko powłóczył nogami po podłodze i znowu w pokoju rozległo się ciche gwizdnięcie. Potem zapytał:

– A gdybym jej powiedział?

– Co?

– Że ja… – cicho zaczął Chochoł.

– Po co? – przerwał mu Paweł.

Matka usłyszała, że Chochoł zatrzymał się, i wyczuła, że się uśmiecha.

– Bo widzisz, ja uważam, że jeżeli kocha się dziewczynę, to trzeba jej o tym powiedzieć, inaczej nic z tego nie będzie!

Paweł głośno zamknął książkę. Usłyszała jego pytanie:

– A co ma być?

Obaj długo milczeli.

– No? – zapytał Chochoł.

– Trzeba, Andrzeju, jasno zdawać sobie sprawę z tego, czego się chce – powiedział Paweł powoli. – Przypuśćmy, że i ona cię kocha; nie sądzę, że tak jest, ale przypuśćmy. Pobierzecie się. Szczególne małżeństwo – inteligentka i robotnik! Urodzą się dzieci, pracować będziesz musiał sam… i dużo. Życie wasze stanie się życiem dla kawałka chleba, dla dzieci, dla mieszkania. Dla sprawy będziecie straceni. Oboje!

Zapanowała cisza. Potem Paweł zaczął znowu łagodniejszym już głosem:

– Zostaw lepiej to wszystko, Andrzeju. Daj jej spokój.

Znowu cisza. Tyka głośno wahadło zegara, miarowo odmierzając sekundy.

Chochoł powiedział:

– Pół serca kocha, pół nienawidzi, czy to jest serce, co?

Zaszeleściły stronice książki, widocznie Paweł zaczął znowu czytać. Matka leżała z zamkniętymi oczami, bojąc się poruszyć. Było jej serdecznie żal Chochoła, ale jeszcze bardziej syna. Myślała o nim: „Mój ty najmilszy…”. Nagle Chochoł zapytał:

– Więc milczeć?

– Tak byłoby uczciwiej – cicho odpowiedział Paweł.

– Tak też zrobię! – rzekł Chochoł. I po kilku minutach ciągnął dalej, cicho, ze smutkiem: – Trudno ci będzie, Pasza, jeżeli ty sam tak…

– Już mi trudno…

O ściany domu tłukł się wiatr. Wahadło zegara skrupulatnie odmierzało upływający czas.

– To nie takie proste! – powiedział wolno Chochoł.

Matka wcisnęła twarz w poduszkę i zapłakała cicho.

Rano Andrzej wydał się matce jakby niższy wzrostem i jeszcze milszy. A syn, jak zawsze, chudy, wyprostowany, milczący. Dawniej matka nazywała Chochoła Andrzejem Onisimowiczem, ale tego dnia nie zauważyła nawet, jak zwróciła się do niego:

– Zdałoby się wam, Andriusza, buty naprawić, nogi zaziębicie!

– Po wypłacie kupię nowe – odpowiedział, roześmiał się i nagle, położywszy jej na ramieniu swoją długą rękę, zapytał: – A może wy jesteście moją rodzoną matką, tylko nie chcecie się przyznać do tego, bom brzydki, co?

W milczeniu poklepała go po ręku. Miała ochotę powiedzieć mu wiele ciepłych słów, ale serce jej ścisnęła litość i słowa nie chciały przejść przez gardło.

IX

W osadzie mówiono o socjalistach, którzy rozrzucają ulotki pisane niebieskim atramentem. Ulotki te mówiły z nienawiścią o ciężkich warunkach pracy w fabryce, o strajkach robotniczych w Petersburgu i na południu Rosji, wzywały robotników do zjednoczenia się i do walki w obronie swoich interesów.

Starsi ludzie, którzy w fabryce dobrze zarabiali, klęli:

– Mąciwody! Za takie rzeczy tylko walić po pysku!

I zanosili ulotki do kantoru. Młodzież czytała proklamacje z entuzjazmem.

– Prawda!

Większość, śmiertelnie wyczerpana pracą i obojętna na wszystko, mówiła leniwie:

– I tak nic z tego nie będzie. Czyż to możliwe?

Ale ulotki podniecały ludzi i jeżeli nie było ich przez tydzień mówili:

– Widocznie przestali drukować.

W poniedziałek jednak ulotki pojawiały się znowu i znowu robotnicy pomstowali.

W szynku i w fabryce pojawili się nowi, nikomu nieznani ludzie. Wypytywali, rozglądali się, węszyli i od razu rzucali się w oczy, jedni – podejrzaną ostrożnością, inni – przesadną natarczywością.

Matka rozumiała, że przyczyną tego niepokoju jest praca jej syna. Widziała, jak ludzie skupiali się wokół niego, i obawa o los Pawła łączyła się w jej sercu z dumą.

Pewnego wieczoru Maria Korsunowa zastukała z ulicy do okna, a kiedy matka otworzyła je, powiedziała głośnym szeptem:

– Trzymaj się, Pelagio! Doigrali się chłopcy. Dzisiaj w nocy ma być rewizja u was, u Mazina i u Wiesowszczykowa.

Grube wargi Marii poruszały się szybko, sapała mięsistym nosem, mrugała oczami, rzucając na wszystkie strony podejrzliwe spojrzenia i wypatrując, czy nie ma kogoś na ulicy.

– A ja o niczym nie wiem; nic ci nie mówiłam i nawet nie widziałam cię dzisiaj, rozumiesz?

I znikła.

Matka zamknęła okno i wolno osunęła się na krzesło. Ale świadomość grożącego synowi niebezpieczeństwa poderwała ją na nogi, ubrała się śpiesznie, nie wiadomo dlaczego mocno okręciła głowę szalem i pobiegła do Fiedi Mazina, który był chory i nie chodził do pracy. Kiedy weszła, Fiedia siedział pod oknem czytając książkę i odgiąwszy wielki palec, lewą ręką huśtał prawą. Usłyszawszy nowinę zerwał się i zbladł.

– Masz tobie… – mruknął.

– Co teraz robić? – spytała Własowa ocierając drżącą ręką pot z czoła.

– Zaraz, nie bójcie się! – powiedział Fiedia gładząc zdrową ręką kędzierzawe włosy.

– Ale przecie wy sami się boicie! – wykrzyknęła.

– Ja? – zarumienił się i, uśmiechając się ze zmieszaniem, powiedział: – Taak, do diabła… Trzeba Pawłowi powiedzieć. Zaraz do niego poślę. Idźcie do domu, to głupstwo. Bić przecie nie będą?

Wróciwszy do domu Własowa zebrała wszystkie książki, przycisnęła je do piersi i długo chodziła po mieszkaniu zaglądając do pieca, pod piec i nawet do kadzi z wodą. Sądziła, że Paweł natychmiast rzuci robotę i przyjdzie do domu, ale on nie przychodził. Wreszcie zmęczona, usiadła w kuchni na ławce, na książkach. Bała się wstać i tak przesiedziała aż do chwili, kiedy Paweł i Chochoł wrócili z fabryki.

– Wiecie już? – zawołała nie wstając.

– Wiemy – uśmiechając się powiedział Paweł. – Boisz się?

– Boję się… Tak się boję!

– Nie trzeba się bać! – powiedział Chochoł. – To nic nie pomoże.

– Nawet samowar nie postawiony – zauważył Paweł.

Matka wstała i wskazując na książki, wyjaśniła, zawstydzona:

– Bo ja tak ciągle z nimi…

Syn i Chochoł roześmiali się. Dodało jej to odwagi, Paweł wybrał kilka książek i wyszedł, by schować je na podwórzu, a Andrzej, nastawiając samowar, mówił:

– Nie ma w tym nic strasznego, mateńko, tylko wstyd za ludzi, że się głupstwami zajmują. Przyjdą dorośli mężczyźni z szablami u boku, z ostrogami przy butach i zaczną szperać. Zajrzą pod łóżko i do pieca, jeżeli jest piwnica, polezą do piwnicy, wejdą na strych. Tam im na gębach pajęczyna osiądzie, zaczną prychać… Nudno im jest i wstyd i dlatego udają, że są bardzo złymi ludźmi, i gniewają się na was. Brudna robota! I oni rozumieją to przecie. Pewnego razu poprzewracali u mnie wszystko, zawstydzili się i poszli sobie, a innym razem zabrali mnie ze sobą. Zamknęli w więzieniu, siedziałem ze cztery miesiące. Siedzi człowiek, siedzi, zawezwą do siebie, przez ulicę pod eskortą prowadzą, zapytają o coś. Mądrzy to, wiecie, oni nie są, mówią różne głupstwa – pogadają i znowu każą żołnierzom odprowadzić do więzienia. I tak prowadzą to tu, to tam; muszą przecie coś robić, za to biorą pieniądze! A potem wypuszczą na wolność i koniec.

– Jak wy to mówicie, Andriusza! – zawołała matka.

Chochoł klęczał obok samowara i gorliwie dmuchał w rurę, ale na te słowa podniósł czerwoną z wysiłku twarz i, obiema rękami przygładzając wąsy, zapytał:

– A jakże ja mówię?

– Tak, jakby was jeszcze nigdy nikt nie skrzywdził.

Andrzej wstał, potrząsnął głową i powiedział uśmiechając się: