Maślana - Michał Krupa - ebook

Maślana ebook

Michał Krupa

3,0

Opis

Michał Krupa, autor powieści Maślana, zabiera czytelnika do krainy płatnych morderców i zdemoralizowanych przedstawicieli „półświatka”. Bohaterem książki jest wyspecjalizowany w doskonałym władaniu mieczem i innymi rodzajami broni mężczyzna o pseudonimie „Maślana”. Jego życie to zabijanie ludzi za pieniądze. Jest naprawdę dobrym, czujnym specjalistą, który ceni się wysoko. Jego życie komplikuje się jednak, kiedy pewien zleceniodawca, niejaki Wiciewski, chce go oszukać i nie wypłacić należnego wynagrodzenia za ciężką pracę. „Maślana” staje więc po przeciwnej stronie barykady. Dzięki temu poznaje Magdalenę – panią naukowiec, która opracowała technologię tajemniczej, przerażającej broni. Łącząc swoje siły, wszczynają wojnę na międzynarodową skalę.

Autor przemyca w książce ciekawe, najczęściej zabawne spostrzeżenia na temat współczesnej Polski i świata. Ale przede wszystkim każe czytelnikowi zastanowić się nad tym, czy istnieje różnica między niewykształconym, płatnym mordercą, pozbywającym się ludzi detalicznie, a światem naukowców, pracujących nad przerażającymi narzędziami popełniania masowych zbrodni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 255

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
agnieszka3201

Dobrze spędzony czas

Mimo tego, że książka ocieka krwią, a z jej kart wystają ucięte głowy i ręce, można się przy niej czasami pośmiać, czasami pogrążyć w refleksji nad kondycją współczesnego świata.
00

Popularność




Michał Krupa "Maślana. Czas pokoju"

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. 2015 Copyright © by Michał Krupa, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Arkadiusz Woźniak INFOX e-booki Projekt okładki: Michał Krupa Korekta: Paweł Markowski

ISBN: 978-83-7900-327-3

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o. ul. Chopina 9, pok. 23, 62-507 Konin tel. (63) 242

Michał Krupa
Maślana
Czas pokoju
Wydawnictwo

Siedzę. Siedzę i odpoczywam z czystym sumieniem oraz poczuciem dobrze wykonanej pracy. Zaciągam się dymem papierosowym, czuję jak setki tysięcy chemicznych świństw przelatują mi przez gardło, tchawicę, oskrzela i trafiają do płuc. Rzadko to robię. W zasadzie to nie lubię palić, ale ta cała misterna otoczka towarzysząca paleniu, pozwala mi się uspokoić i zająć myśli czymś błahym i mało istotnym. Czuję, jak nikotyna uderza mi do głowy. Zaciągam się jeszcze raz i przytrzymuję dym w płucach na bezdechu. Tym razem uderzenie legalnego narkotyku prawie zwala mnie z pieńka na którym siedzę. Wypuszczam dym i wpatruję się w papierosa. W zasadzie to tylko część papierosa. Filtr ułamałem. Jak palić, to palić, a nie udawać. Końcówka camela jest jakaś pogięta no i zabarwiona na czerwono. Żar palącego się tytoniu przedziera się wolno przez bibułę i pochłania resztki krwi, które w jakiś niewyjaśniony sposób przedostały się do środka paczki papierosów. Ciekawe... Oglądam siebie. Najpierw rękawy skórzanej kurtki, później koszula, spodnie, buty. Ręce. Wszystko umazane we krwi. Zaciągam się ponownie. Tym razem jednak koncentruję się na tym, co otacza mnie dookoła. Tak, widok natury nie zmienił się. Małe iglaczki samosiejki ściśnięte wzdłuż leśnej drogi. Gdzieniegdzie mała, karłowata brzoza. Byłby to typowy widok podmiejskiego lasu, gdyby nie ten wielki konar leżący na środku leśnej drogi i ludzkie przedramię obok niego, trzymające kurczowo pistolet. No i jeszcze te resztki trzech ciał, których członki wciąż dygocą porozrzucane na długim odcinku drogi. Krew, która zdążyła już wsiąknąć w żółtawy piasek drogi, zabarwiła go, tworząc artystyczną wizję drogi do piekła. Nadal siedzę i kończę palić papierosa. Na ten luksus nie zawsze mogę sobie pozwolić, ale tym razem jestem w lesie, na odludziu i ze sprzątaniem miejsca pracy mogę jeszcze poczekać. Jestem już w takim wieku, że nie lubię się spieszyć. Jest jeszcze wiele innych cech mojego charakteru, które albo się zmieniły wraz z upływem czasu, albo zanikły, lub pojawiły się jako udoskonalenie mojego JA.  Słońce ostro przypieka... w końcu mamy lato. Polskie, suche lato. Nie, żebym tym się specjalnie teraz przejmował, ale nie padało już wiele dni, a może nawet tygodni. Jednak, gdy pracowałem, wznosząc się na wyżyny moich umiejętności, kurz wzniecony  szybkimi ruchami czterech osób był bardzo upierdliwy. Nie dosyć, że mało co było widać, to zatykało i wysuszało usta, nos i gardło. Dlatego taki bajzel dookoła mnie. Cięcia były często przypadkowe i nierówne. Minęło mnóstwo czasu, zanim wreszcie czystym uderzeniem odrąbałem głowę jednemu z nich. Musiał niestety stracić najpierw jedną rękę i dłoń drugiej. Starzeję się. Pozostała dwójka, po zdecydowanym ataku przeszła do defensywy, broniąc się przed moim mieczem czym popadło. Dlatego leży ten konar na środku drogi. Jeszcze raz obejrzałem siebie samego. Krew zdążyła już wyschnąć i  stworzyć razem z piachem skorupę, która osiadła na moim ubiorze. Płaszcz cenię sobie najbardziej. Towarzyszy mi zawsze i wszędzie, niezależnie od pogody i sytuacji. Bez niego jestem bezbronny i czuję się nagi, jak niemowlę.

Generalnie moje usługi nie przewidują sprzątania po robocie. Tym razem jednak sytuacja wygląda inaczej. Mój kontrakt jest na określony czas, a nie na określone zadanie. Tym razem zgodziłem się siedzieć tu, na tej drodze i nikogo nie przepuścić. Poprawka. Każdego, który się zbliży, mam  zabić. Potrzebuję kasy.  Na rynku zrobił się zastój i niestety coraz trudniej znaleźć porządne, godne moich umiejętności, zadanie.  No więc siedzę sobie na tym pieńku już cztery dni, popijam mój ulubiony płyn z piersiówki, zjadam donoszone mi jedzenie i czekam. Czasami zabijam. No i sprzątam. Wybrałem to miejsce z kilku powodów. Pieniek po ściętym drzewie znajduje się w cieniu. To po pierwsze. Po drugie, mam całkiem dobry widok na drogę i okolicę. Zagajnik po obu stronach jest tak gęsty, że każdy, kto miał aż tak nie po kolei w głowie by się przez niego przedzierać, narobiłby ogromnego hałasu. Po trzecie, jakieś piętnaście metrów w głąb lasu znajduje się lej po bombie z drugiej wojny światowej i do niego właśnie postanowiłem wrzucać nieczystości i odpady po pracy. Jeszcze łyczek z piersiówki i do pracy.

Ściemnia się. Posiedzę jeszcze z godzinkę i położę się spać. Mam tu warować w sumie pięć dni. Pozostał jeszcze jeden. Po tym okresie dostanę umówione pieniądze. I to też było do dupy w tym całym kontrakcie. Nieważne ilu zabiję, cena będzie taka sama. Nikt nie może  nawet zbliżyć się od tej strony do leśniczówki. Dlaczego to miejsce jest tak ważne dla mojego pracodawcy, nie pytałem. W tym fachu lepiej nie wiedzieć zbyt wiele, a ja dowiedziałem się dosyć na rozmowie kwalifikacyjnej i jeszcze więcej w ciągu tych paru dni. Nie mogę jednak przestać zastanawiać się. To wszystko jest jakieś dziwne. Nie to, że mam zabijać, ale to, kto się tym miejscem interesuje. Nic nie wzbudziło mojej czujności, gdy pojawił się ten jeep na krakowskich blachach. Miecz miałem schowany, lecz gotowy do użycia. Stanąłem wtedy na środku drogi i pokazałem ręką znak, by się zatrzymali. Oczywiście zrobili dokładnie odwrotnie niż ich prosiłem i przyśpieszyli. Myślę, że zamierzali wziąć mnie na maskę i później włączyć wycieraczki. Ja jednak zrobiłem tylko ledwo widoczny unik w bok i mieczem rozpłatałem im przednie koło. Walnęli czołowo w drzewo obok mojego pieńka. Wyszło dwóch . Zdziwiłem się, bo wcześniej widziałem trzech. Potem okazało się, że ten trzeci miał pecha i wystająca gałąź drzewa najpierw przebiła przednią szybę, a później wbiła się prosto w jego otwarte usta. Tego, jak już wspomniałem, dowiedziałem się dopiero później, gdy miałem zabrać się za sprzątanie. Mój miecz poradził sobie z tymi osobnikami bardzo szybko. Nawet nie pamiętam dokładnie, który padł pierwszy. Jeepa odstawili na złomowisko pracownicy mojego obecnego szefa, a ja rozdziewiczyłem lej po bombie. Jedna z wielu zwykłych akcji. Ich śmierć przeszła obok mnie i nawet nie wpisałem jej do katalogu przyszłych nocnych koszmarów. Jednak następnego dnia było już zupełnie inaczej. Dziwniej, bym powiedział. Wstawał nowy dzień w podmiejskim leśnictwie. Ptaszki śpiewały, dzięcioł z uparciem robił to, co mu matka natura kazała, a ja wychodziłem z mojego barłogu. Chwila na poranną toaletę, czyli wydłubanie paznokciem zasuszonej ropy w kącikach oczu, oraz łyk z mojej piersiówki. Nigdy nie używałem szczoteczki do zębów, ale za to codziennie rano, od dawnych czasów, przepłukuję usta moim wysokoprocentowym eliksirem i  później go połykam, by także oczyścić resztę mojego ciała. Już miałem zabrać się za śniadanie, gdy zobaczyłem na drodze jakieś dwie postaci. Były jeszcze daleko i nie potrafiłem poznać, kto to, lub co to. Miałem jednak przeczucie, że tym razem na głodniaka będę musiał zapracować na pensję. Odezwał się mój instynkt przetrwania, wyćwiczony do absurdalnie wysokich możliwości. Nie rozumiałem dlaczego, ale jemu zawsze ufam bezdyskusyjnie, dlatego wstałem i wyciągnąłem miecz tak, by zbliżające się osoby go zawczasu zauważyły. Tak, wtedy je zobaczyłem dokładnie. To były dwie kobiety, idące w moim kierunku. Ani nie zwolniły, ani nie przyspieszyły na mój widok. Po prostu szły, zbliżały się. Zacisnąłem dłoń na rękojeści miecza i czekałem, aż podejdą bliżej. Mój zmysł, dzwoniący z pełną siłą w głowie, dawał do zrozumienia, że te dwie dziewoje nie przyszły tu szukać jagód. Jakieś dziesięć kroków ode mnie zatrzymały się jak na komendę. Wtedy mogłem im się lepiej przyjrzeć. Przede wszystkim były ubrane identycznie, jakby wyjechały z tej samej fabryki, jakby były tym samym trybem w jakimś kapitalistycznym monstrum. Czarne spodnie opinały im uda. Czy pośladki też? Wtedy jeszcze nie mogłem tego stwierdzić, ponieważ stały do mnie przodem. Spod czarnych, chyba skórzanych, kurteczek wystawały końcówki identycznych golfów. Usta piękne, czerwone i soczyste, a włosy w kolorze kasztana o długości akuratniej do chwycenia przy bardziej agresywnym seksie. Zrobiło mi się jakoś tak miękko w podbrzuszu, a poniżej bardziej twardo. Nic dziwnego. Od dawna nie miałem kobiety, a tak ponętnej, jak te dwie przede mną, chyba nigdy w życiu. Alarm w głowie sprowadził mnie jednak szybko z powrotem. Zapytałem:

- Czego tu szukacie panienki? To nie miejsce dla was. Odejdźcie stąd.

Było to ewidentne złamanie rozkazu. Miałem wszystkich zabijać, wszystkich, których zobaczę. Nie odpowiedziały. Patrzyły tylko na mnie, trzymając ręce wzdłuż tułowia. Sytuacja stawała się delikatnie mówiąc niezręczna. No co? Miałem je tak po prostu pochlastać?! Niech wyjmą przynajmniej jakąś broń! Na to nie musiałem długo czekać. Jedna z nich, nazwijmy ją „ prawą”  skoczyła w moją stronę, rzucając we mnie dwoma nożami o długości bagnetu. Nie miałem czasu zastanowić się, skąd ona je wytrzasnęła. Zrobiłem  szybki unik i jak w zwolnionym filmie widziałem  ostrza drące powietrze obok mnie. Gdy odwróciłem wzrok na „prawą” akcja przyśpieszyła pięciokrotnie. Nagle poczułem jak wskakuje mi okrakiem na brzuch, splata nogi na moich plecach i je zaciska. Chwyciła się przy tym moich uszu i zaczyna się makabrycznie śmiać. Poczułem ten ucisk, ale najbardziej zdenerwował mnie ból uszu. Nie myśląc za długo, bo to jest niewskazane w profesji, którą wykonuję, chwyciłem od tyłu jej kasztanowe włosy i pełną siłą przyrżnąłem jej czołem w moje. Moja czaszka to wytrzymała, jej rozpadła się jak kokos na dwie połówki, po czym panienka zwiotczała i spadła ze mnie jak szmaciana lalka. Przez chwilę nie mogłem dopatrzeć się tej „lewej”. Powodów tego stanu było kilka. Przede wszystkim po rozłupaniu kokosa poczułem chwilowy ból głowy. Do tego doszła krew zmieszana z resztkami mózgu „ prawej”, która zalała mi całą twarz, a chyba najważniejszym powodem był fakt, że „lewa” nie była już tak naprawdę „lewą”, lecz „tylną” jeżeli miałbym być dokładny. Jej obecność za moimi plecami bardziej poczułem niż zobaczyłem. To był chyba kopniak w nerki, ale przynajmniej nie nóż. Odwróciłem się najszybciej jak tylko potrafiłem, ścierając posokę z twarzy. I tu nastąpiło zderzenie mojej szczęki z jej butem. I jeszcze jedno, i jeszcze jedno. Przewróciłem się i jak przez mgłę zobaczyłem jak do mnie powoli podchodzi. Ręką wymacałem mój miecz. Chwyciłem go, ale ona była szybsza. Kopnęła w niego i stal poleciała głęboko w zagajnik. -Kopiesz mój miecz suko?! - pomyślałem i to wystarczyło. Nikt, nikt nie będzie poniewierał mojej broni! Ona zaśmiała się, jak jej poprzedniczka i jak jej poprzedniczka zwiotczała jak szmaciana lalka po strzale z dwururki z obciętą kolbą, którą trzymam pod moją skórzaną kurtką. Mam wiele asów w rękawie. Pamiętam, że spociłem się w ten piękny poranek i faktycznie ich spodnie seksownie opinały pośladki. Miałem sposobność dość dobrze się im przyjrzeć, gdy przenosiłem je do leja po bombie. Nie jestem jednak na tyle zdesperowany i zboczony by coś z tym zrobić. Profesjonalnie przejrzałem wszystkie kieszenie obu obecnych nieboszczek. Nic niestety nie znalazłem. To dało mi do myślenia, ponieważ nie miały nawet dowodu osobistego, czy tak prozaicznej i powszechnej w wyposażeniu młodych kobiet, paczki z prezerwatywami. Zacząłem podejrzewać, że chyba wdepnąłem w jakieś śmierdzące gówno.  Moje zwoje nerwowe działają niezbyt szybko i dlatego dałem sobie trochę czasu nad wyciąganiem jakichkolwiek wniosków. Śniadanie, potem dwa łyki z piersiówki. Tak, teraz można pomyśleć. Wnioski tego dnia nie były zbyt odkrywcze. Dwa dni, kila trupów. Lej w tym tempie szybko się zapełni i będę zmuszony znaleźć, bądź wykopać nową dziurę.

A dzisiaj jeszcze ta dziwna rodzinka. Niby rodzice z dzieckiem na spacerze w lesie. No i tak samo jak ostatnio. Idą w moją stronę, jakby byli w jakimś transie. Nie odpowiadają na zaczepki słowne, a gdy podeszli bliżej, jak nie zacznie się rozpierducha. Ten mały był najgorszy. Niby dzieciak, ale był tak szybki, że nie mogłem go celnie trafić. Dopiero później udało mi się odciąć mu głowę. Niezła rodzinka! Nie ma co!

Siadłem na pieńku i zacząłem składać wszystkie elementy do siebie. Najpierw jeep z dwoma, nie, trzema osiłkami, potem jakieś dziwne dwie laski, a teraz ta trójka. Elementy te nijak do siebie nie pasowały. Może to i dobrze. Co mnie obchodzi kogo zabijam? Przecież nie robę tego dla zabawy.  Odsiedzę jeszcze swoje do jutra, zgarnę wypłatę i zmywam się stąd.

Wieczorem, gdy już dobrze zasnąłem, poczułem czyjąś obecność. Nie usłyszałem, ale poczułem. Otworzyłem oczy, tym razem ściskając rękojeść dobrego, starego bagnetu z czasów wojny. Nigdy mnie nie zawiódł, ani mojego poprzednika. Chyba, bo z tego co mi powiedziano, jego pierwszy właściciel zginął podczas bombardowania. W tym wypadku bagnet jest bez winy. Wyostrzyłem zmysły na sto osiemdziesiąt procent. Te dwadzieścia zostawiłem na chwilę ataku. Tak, czuję dwie osoby, skradające się centralnie po drodze koło mojego legowiska. Leżę bez ruchu, bez oddechu, na prawie wstrzymanym biciu serca. Idą po mnie, czy też chcą się przekraść? Jednak idą dalej. Albo mnie nie zauważyli, albo nie chcieli budzić. Dobra moja. Uruchomiłem pozostałe dwadzieścia procent, po cichu wypełzłem z barłogu i zakradłem się do napastników od tyłu. Teraz widziałem ich wyraźnie, choć noc była ciemna i bezksiężycowa. Bez zbytnich ceregieli zatopiłem bagnet w plecach jednego z nich i już miałem drugi, mniejszy nóż w dłoni, by poderżnąć gardło drugiemu. Słychać było tylko jęki tego z bagnetem w plecach i upadek dwóch ciał. Jęki ustały, gdy zabrałem co moje.  „ Jutro już koniec” pomyślałem i bez marudzenia zaciągnąłem trupy do leja po bombie. Nie zasnąłem już. Czekałem do świtu na transport. Miałem dużo czasu, więc dokładnie zwinąłem swoje rzeczy i czekałem.

Jeep podjechał według planu. Ani za wcześnie, ani za późno. Dwóch szerokich z ogolonymi głowami mężczyzn wysiadło z samochodu, pomagając mi pakować sprzęt. Spojrzeli w kierunku leja po bombie, ale nic nie powiedzieli. Musieli coś zauważyć, bo reszta załadunku odbyła się bez zbytecznych słów. Zasiadłem z tyłu i ruszyliśmy.

Leśniczówka wyłoniła się po kilkuset metrach za zakrętem. Ja jednak o wiele wcześniej zorientowałem się, że jesteśmy prawie na miejscu, ponieważ od dawna można było wyczuć w powietrzu zapach palącego się drewna w kominku. Po jakiego diabła ktoś pali w kominku w tak upalne lato? A kogo właściwie to tak na prawdę obchodzi? Przynajmniej nie mnie. Tam, w tej leśniczówce, czeka na mnie kasa. Zabiorę ja i zmywam się stąd. Dookoła domostwa kręciło się mnóstwo ludzi. Jedni wyglądali na typowych tutejszych, a drudzy na typowych żołnierzy mafii. Ci z bronią krzyczeli coś do miejscowych, zabawiając się chyba w ten sposób w gestapowców albo w inne popularne rozrywki młodzieży nowoczesnej. Ci drudzy, jak na zabawę przystało, grzecznie i pokornie pracowali i co rusz przyjmowali razy w dupę. Samochód został wpuszczony na posesję, a moja osoba stała się od razu punktem ogólnego zainteresowania. Nie mam pojęcia dlaczego. Czyżby krew na ubiorze? A może miecz dumnie unoszący się na moich plecach? Idąc w milczeniu, w asyście dwóch nieuśmiechających się panów,  dotarłem do otwartych drzwi wejściowych. W środku było ciemno i duszno, lecz ja brnąłem dalej, byle tylko jak najszybciej załatwić swoje sprawy. Wszedłem do jadalni i zobaczyłem mojego pracodawcę, siedzącego za starym, dębowym biurkiem. W całym, obszernym pokoju doliczyłem się ośmiu uzbrojonych mężczyzn, stojących na baczność i wpatrujących się w nicość po przeciwnej stronie, dwóch uzbrojonych w broń krótką, chodzących od okna do okna i jednego łysiejącego, siedzącego za biurkiem w rogu, pana w wieku około czterdziestu lat. Zapewne jakiś księgowy, albo coś w tym rodzaju. Ci pod ścianą są niegroźni, dopóki nie dostaną rozkazu zabicia mnie. Tych dwóch stanowi jako takie zagrożenie i przypuszczalnie to oni posiadają pilota do tych stojących. O księgowym nawet już zapomniałem.

- Maślana! Witaj, siadaj, siadaj. Zaraz się rozliczymy. Piękna robota, żeby tak wszyscy wywiązywali się ze swojej pracy, to, mój drogi, byśmy mieli dobrobyt w tej naszej Polsce, że hej! Ale sam widzisz, co jest. Każdy tylko o swojej dupie myśli i jeszcze patrzy, żeby ktoś ją podtarł. Takie parszywe czasy. Siadaj, napijesz się czegoś?

Tak, Maślana to mój pseudonim. Każdy w tym fachu marzy by go nazywano „ twardziel”, „niszczyciel”, „szakal”, a do mnie przykleiło się „ Maślana”. I to tylko dlatego, że jakiś czas temu jednemu klientowi powiedziałem że „ ... to pójdzie, jak po maśle”. Poszło w świat i co tu, kurwa, poradzić. „Maślana” nie kojarzy się jednak z dowcipami przy kielichu w knajpie. Od lat wyrobiłem sobie dobrą markę i każdy zainteresowany wie, że jak Maślana podejmuje się czegoś, to prędzej umrze niż się wycofa, lub podda. Maślana potrafi zadać śmierć na wiele sposobów. Zarówno bolesnych jak i szybkich. Wszystko zależy od klienta i jego możliwości finansowych. Ten klient- Wiciewski - nie miał dokładnie sprecyzowanych preferencji. Nie powiedział „ urwij im jaja tak, by poczuli, że umierają”, lub coś w tym rodzaju. Miałem tylko nikogo nie przepuścić  tą  leśną drogą. Dlatego z punktu wyjścia chciałem zabijać tak, by jak najmniej się narobić.

- Nie, dziękuję. Rozliczmy się. Trochę mi się spieszy.

Spieszyć mi się nie spieszyło, ale nie czułem się tutaj komfortowo i wolałem opuścić towarzystwo tej małej armii. Niestety, nie dane mi to było.

- Ciekawe, co byś powiedział z tym twoim scyzorykiem, jakbym wycelował w ciebie mojego kałacha? Trzeba być nieźle świrniętym, by latać z tym żelastwem i wierzyć, że jest się szybszym od kul karabinu. Szefie, przecież to jest kurdupel! Ile on może ważyć, siedemdziesiąt kilo? Bez jaj. Nawet bez kałacha bym go rozwalił.

To powiedział jeden z tych dwóch z krótką bronią. Spojrzałem na niego tylko po to, by wiedzieć, w którą stronę dokładnie mam zadać cios. Moje spojrzenie przyjął z lekkim uśmiechem na twarzy, pokazując jak tylko umiał swoją siłę i wyższość. No i głupotę.  Fakt, jestem drobnej budowy ciała. Nie mam co się równać z nimi wszystkimi tutaj. Faktycznie, ważę coś około siedemdziesięciu kilo, ale jakoś do dzisiaj przeżyłem w tym zwariowanym świecie, a to już jest całkiem dobry wynik. Bez słowa przeniosłem wzrok na Wiciewskiego. Pytanie płynące z moich oczu wyczytał bezbłędnie, a i ja zrozumiałem jego wypowiedź wzrokową „ nowy, nic na to nie poradzę”. Uniosłem lekko jedną brew, marszcząc czoło. To była jednoznaczna prośba o zgodę. Po tym pytaniu Wiciewski zdecydował się przejść jednak na język standardowy, bym chyba przez przypadek źle go nie zrozumiał.

- Nie, nie Maślana .Zostaw go, on jeszcze się uczy. To nowy.

- Co? O czym szefie mówisz! Jak ja się uczę?!

- Zamknij się, Kronbaher!!

- Niech stanie frajer z tym swoim mieczem! No dalej cwaniaczku, wstawaj!

Spojrzałem jeszcze raz na szefa. Wyczytałem rezygnację i przyzwolenie. Nie czekałem długo. Właściwie, to w ogóle nie czekałem. Kronbaher zorientował się, że coś jest nie tak, nie wtedy, gdy wyjąłem miecz z pochwy, ani nie wtedy, gdy robiłem trzy szybkie kroki w jego kierunku i nawet nie wtedy, gdy zamachnąłem się. Ciąłem od dołu na ukos do przeciwległego obojczyka. Otworzył usta i spojrzał  powoli na swój tułów. Jestem pewien, że wszystkie jego myśli krążyły teraz wokół jednego pytania, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi. Czuł  strach, bo wiedział, że nie ma zbyt wiele czasu. Myślę, że pytanie brzmiało, dlaczego dziwnie zsuwam się w bok,  gdy po pierwsze ja tego nie chcę, a po drugie, gdy nie ruszam nogami. Sądzę, że odkrył tajemnicę gdy nagle koło jego oczu pojawiły się jego stopy. Po chwili także reszta ciała przewróciła się z charakterystycznym, stłumionym plaskiem. Wytarłem miecz w szybko nabierającą koloru czerwonego, białą koszulę Kronbahera. Miałem szczęście, gdyż jeszcze chwila, a musiałbym szukać innej, czystej szmaty. Ja zawsze wycieram dokładnie miecz po pracy. Usiadłem z powrotem na krześle.

- A wy co się tak gapicie?! Posprzątać ten burdel, ale już! Krzyknął Wiciewski.

Chłopcy uwijali się jak w ukropie. Raz, dwa, trzy i śladu po Kronbaherze nie było. Pomijając wielką, czerwoną plamę na podłodze. Tym zapewne zajmą się później.

- I  wypad mi wszyscy!

Nawet „ księgowy„  wypadł. Zostaliśmy sami.

- Maślana, coś ty taki nerwowy? Musiałeś go od razu rozwalać? Nie mogłeś go tylko postraszyć? Na przykład zamiast ciąć go na pół, to tylko przyłożyć miecz do szyi?

- Po pańskiej wypowiedzi wzrokowej zrozumiałem, że mogę go chlasnąć.

- To nie było „tak, zabij go” tylko „ ok, pokaż mu, kto tutaj jest kurduplem”

- Wychodzi na to samo. W sumie.

- Dobra, kurwa, nieważne. Upiekło ci się, bo jakbyś go zabił jutro, to bym się wpienił na dobre. Ale dzisiaj.... Dzisiaj Kronbaher  miał dostać wypłatę i tak jestem parę tysiączków do przodu. Niestety, jestem także do tyłu o jednego człowieka. Maślana, żebyś ty  wiedział, jak trudno znaleźć dobrych ludzi do pracy. On może nie był mistrzem, ale nauczyłby się z czasem. Ci wszyscy z naboru z ulicy, to normalnie jakaś pomyłka jest.

Wstał, odwrócił się do okna i splótł ręce na piersi. Zapadła chwila niezręcznej ciszy. Przynajmniej dla mnie. Po jakimś czasie odezwał się jednak do mnie, patrząc ciągle przez okno. Co tam widział, nie wiem.

- Zaraz dostaniesz swoje pieniądze.... chyba, że nie masz innych planów na najbliższy czas i masz ochotę przedłużyć kontrakt o jakiś tydzień? Co ty na to?

Odwrócił się do mnie, podszedł parę kroków i, co było do przewidzenia, usiadł za biurkiem.

- Maślana, daję ci pięćset tysięcy polskich i prawdziwych złotych. Plus to, co już zarobiłeś. Poczekaj, jeszcze nic nie mów. Coś ci wyjaśnię.

Nie miałem zamiaru  nic powiedzieć, ale dalsza współpraca z nim niespecjalnie mi się uśmiechała. Posłuchać jednak mogę, czemu nie.

- Jak zapewne się domyślasz, pracuję teraz nad dużą sprawą. Nie jakieś tam narkotyki, czy broń. Nie chłopie, to sprawa międzynarodowa, która mam nadzieję jest początkiem ścisłej współpracy na długie lata. Muszę jednak pokazać, że można na mnie polegać, że mam ludzi odpowiednich, takich jak ty na przykład. Nie będziesz siedział w lesie na jakiejś pierdolonej ścieżce. Towarzyszyłbyś mi jako prywatny ochroniarz i w razie czego zrobiłbyś porządek. Tylko w razie konieczności. Może nawet nie musiałbyś wyjmować tego żelastwa. Łatwe pieniądze dla kogoś takiego, jak ty. Powiem ci szczerze, że ty sam, choć nie jesteś wielkich rozmiarów, robisz wrażenie, a tego właśnie potrzebuję przed naszymi gośćmi. Co ty na to?  Maksymalnie jeden tydzień.  Trochę sobie pojesz, popijesz za darmochę, a i grosza wpadnie.

W sumie, czemu nie? Mój skarbiec pusty, dalszych planów nie mam.

- Dobra, niech ci będzie, ale zaokrąglimy sumkę do siedmiuset tysięcy i jestem twój. Aaaa i jeszcze wypłacisz mi tę stówkę, którą już zarobiłem. Teraz. Muszę też pojechać do domu załatwić parę spraw. Mogę podjąć się zadania za trzy dni. Pasuje?

Nagle wstał, uśmiechnął się i szybkimi, drobnymi kroczkami podszedł do mnie, wyciągając  ręce w moim kierunku.

- Oczywiście, mój drogi! Nie ma sprawy. Ja i tak zabawię na tym zadupiu jeszcze ze dwa dni, więc spotkamy się u mnie. Za trzy dni w mojej knajpie w Poznaniu. Borowski!!! Chodź tu! Robota czeka! Aha, moi chłopcy odwiozą cię do domu. Będzie szybciej.

Zbyt szybko jak dla mnie zaczął rozwijać się bieg zdarzeń. Nie wiem kto to ten Borowski- to po pierwsze. Dlatego moja dłoń instynktownie usadowiła się wygodnie na rękojeści miecza. Po drugie, żadnych kierowców i innych palantów. Mój dom jest pilnie strzeżoną przeze mnie tajemnicą. Prędzej pójdę pieszo, niż zdradzę gdzie mieszkam. No, może mieszkam to za dużo powiedziane. Raczej, gdzie jest moja nora bezpieczeństwa.

- Borowski, odlicz Panu Maślanie pełną stówkę.

Okazało się, że szczęśliwym posiadaczem owego nazwiska był nie kto inny, jak „ księgowy”. Wbiegł do pokoju ze strachem na twarzy i chyba też w gaciach. Nic nie powiedział, tylko po otrzymaniu rozkazu lekko się pochylił i wyciągnął maszynkę do liczenia pieniędzy. W czasie gdy banknoty przyjemnie szeleściły podczas przeliczania, Wiciewski wyjął swoją komórkę i do kogoś zadzwonił. Wydał krótką instrukcję:

- Na jednaj nodze.

Pieniądze otrzymałem w zgrabnie zapakowanej białej kopercie, którą schowałem do wewnętrznej kieszeni mojego płaszcza. Nic też nie powiedziałem, czekając chyba na pozwolenie odejścia.

- Nie przeliczysz?

- Nie. Nie żebym wam ufał bezgranicznie, ale chyba nie chcecie doświadczyć na własnej skórze gniewu Maślany, prawda?

Po tych słowach Wiciewski spojrzał na Borowskiego, a on wydał się jeszcze bardziej przerażony. Narastające w powietrzu zdenerwowanie przerwało pukanie do drzwi.

- Wejść!- krzyknął Wiciewski.

No i weszło dwóch łysych, bardzo szerokich w barach. Oprócz tego wyróżniał ich  spośród innych, normalnych ludzi, wręcz karykaturalny przerost bicepsów oraz piękne, białe skarpetki osadzone na zanurzonych w sandałach stopach. No, to chyba nadeszła tak zwana ochrona i obsługa samochodu szefa marki, niech zgadnę,  BMW.

- Chłopcy są do twojej dyspozycji. Zawiozą cię do domu, obojętnie gdzie on się znajduje.

- A jeżeli mieszkam na jednej ze szwedzkich wysp? Zapytałem nieśmiało.

- Maślana, ich głowa jak tam się dostaną. Wyspa, Szczecin, Majorka, to nie twój problem.

- Majorka to też wyspa - odezwał się niespodziewanie jeden z nich.

- Co?- Wiciewski nie zrozumiał wypowiedzi. – Nieważne, kurwa. Zabierajcie się już stąd. Maślana, za trzy dni w mojej knajpie w Poznaniu. Wieczorem.

Siedziałem w pięknym, granatowym BMW na tylnym siedzeniu. Chłopaki nie odzywali się do czasu, kiedy koła samochodu dotknęły asfaltu.

- To dokąd, szefie? Chyba nie na Majorkę? Bo to zajmie cały dzionek.

- Nie, nie na Majorkę. Do Katowic na dworzec główny poproszę.

- Na dworcu mieszkasz? He, he...

Nie wchodzę z zasady w dyskusje z tego typu ludźmi. Pochyliłem się do przodu i wetknąłem głowę między owych ochroniarzy. Nie spojrzałem ani na jednego ani na drugiego.

- A gdyby nawet, to co? Rzuciłem tak bez emocji, czekając na ich reakcję. Nic nie odpowiedzieli.

Jechaliśmy w milczeniu. Można by pomyśleć, że atmosfera zgęstniała. Może, ale nie dla mnie. Ja gładziłem miecz, który po ciężkim dla niego okresie odpoczywał sobie na moich kolanach. Myślałem o moim następnym zleceniu. Niby łatwiejszym, niby przyjemniejszym, ale doświadczenie mówi, że właśnie wtedy trzeba się pilnować o wiele bardziej. Najgorzej jest uśpić czujność. Moje rozważania przerwał nagle ryk muzyki, wydobywającej się z głośników umieszczonych... wszędzie. Nie była to byle jaka muzyka, ale prawdziwe disco polo. Polska muzyka skoczno-rozrywkowa. Znałem nawet ten kawałek. Przy jego rytmach, dawno temu, na środku sali tanecznej w jakiejś podmiejskiej dyskotece, odciąłem jednemu gościowi nogę. Nie, nie chybiłem. Taki był cel, a raczej zlecenie. Wskazany miał po prostu wykrwawić się na oczach gapiów, będąc jak najdłużej przytomnym. Oj, ile ja mam tego typu wspomnień... W tej jednak chwili nie miałem ochoty na disco. Ba! Nie miałem ochoty na słuchanie jakiejkolwiek muzyki. Pochyliłem się ponownie i umieściłem głowę między już rozbawionymi ochraniarzami. Nawet mnie nie zauważyli. Czasami taki błąd może kosztować życie. Nie zamierzałem ich jednak zabijać. Jeszcze nie. Chciałem dać im szansę.

- Wyłączcie to do jasnej cholery!!- musiałem krzyknąć, takie mocne mieli głośniki w tym swoim BMW.

Jeden z nich zreflektował się, że coś mówię, więc ściszył radio, albo odtwarzacz płyt CD. Nieważne.

- Słucham? Coś mówiłeś? Zapytał się ni z gruszki ni z pietruszki.

- Tak, mówiłem. Wyłączcie to  radio, bo ręce mi drżą jak tego słucham, a to może źle się skończyć dla nas wszystkich.

- Wyluzuj, mistrzu! Nudno tak jechać w ciszy. Do Katowic to z jakąś całą godzinkę będziemy poginać.

Nie wyluzowałem. Ja nigdy tego nie robię. Bez ostrzeżenia uniosłem miecz i szybkim ruchem, nawet jak na mnie, wbiłem go w radio, albo odtwarzacz płyt CD. Teraz i tak było to bez różnicy, bo przestało działać. Zabiłem to coś, a na dowód tego, gdy wyjąłem miecz, wydobył się mały obłoczek dymu. Zupełnie, jakby była to ulatująca dusza. Zapanowała cisza, którą jednak ja osobiście przerwałem.

- Jedziemy w ciszy do samych Katowic. Zrozumiano? Jestem zmęczony i trochę nerwowy, gdy widzę takich pajaców jak wy, więc nie prowokujcie mnie, bo was pogłaszczę moim mieczem.

Reszta drogi minęła mi bardzo przyjemnie. Cisza i spokój. Nawet muszę przyznać, że zacząłem w pewnej chwili podziwiać piękne, śląskie widoki. Tu dom, tam dom. Tu kopalnia, tam huta, albo jakaś inna betonowa konstrukcja. Tu żyją ludzie, tu mógłbym mieć wiele zleceń. Taka podpowiedź na przyszłość. Śląsk. Muszę to zapamiętać.

Na dworcu kolejowym rozstaliśmy się bez uściśnięcia dłoni. Tak się nie godzi, szczególnie gdy jest się dżentelmenem, tak jak ja. Oczywiście każdy ma inną definicję tego pojęcia i zapewne według obowiązujących standardów, za takowego by mnie nikt nie uznał, lecz ja nie byłem taki wymagający. Szczególnie wobec siebie samego. Miecz zdążyłem dobrze zapakować do torby podróżnej, przeznaczonej na narty zjazdowe. Oczywiście mogła ona wzbudzać pewne zainteresowanie, biorąc pod uwagę porę roku, ale lepsze to, niż paradować ze sprzętem ogólnodostępnym wizualnie, wzbudzając natychmiastowy strach i przerażenie wśród tłumu. Tak więc z torbą narciarską ustawiłem się w kolejce do kasy. Tak robi się, chcąc  dokonać zakupu biletu na przykład na pociąg. Ta kasa akurat sprzedawała to, czego potrzebowałem. Stojąc tak, kontynuowałem mój tok myślowy. Oczywiście są też inne kasy. Na przykład kasa w kinie. Tam kupiłbym także bilet, ale inny, zdecydowanie nie na pociąg. Jest jeszcze kasa w sklepie z artykułami metalowymi. Także dość często stoję w kolejce do niej. Tam jednak sytuacja jest zupełnie odmienna. Wybrany towar mam już w koszyku i jako uczciwy obywatel czekam wytrwale, by za niego zapłacić. Oczywiście każdy wie, że i w tej kasie biletu, nawet do kina, nie kupię. Jaka ta cywilizacja jest pomieszana i zakręcona. Aż sam się czasami dziwię, że ja to wszystko jeszcze ogarniam.

Gdy nadeszła moja kolej, kupiłem bilet do Poznania. Nie mieszkam w tym mieście, ale tam, na jednym z parkingów, zostawiam mój samochód, gdy jestem w delegacji. Podróż minęła spokojnie i bez incydentów. Nie spałem, bo ten, kto zasypia w miejscu publicznym, może już się nie obudzić, lub obudzić się bez na przykład torby na narty.

Samochód, który posiadam nie jest może jakimś wypasionym cudem techniki, ale spełnia doskonale swoją funkcję, jako środka lokomocji. Nie rzuca się w oczy i to jest jego najważniejszą zaletą. Polonez. Mogę na niego liczyć nawet po dwutygodniowym zleceniu. Zawsze odpala za pierwszym razem, bez względu na pogodę i porę roku. Tym razem było dokładnie tak samo. Przekręciłem kluczyk w stacyjce i usłyszałem gotowość silnika do pracy. Spokojnie, ale nie za spokojnie, właśnie tak, by nie wzbudzać podejrzeń, dojechałem pod mój dom w Luboniu. Zanim wysiądę z samochodu, mam w zwyczaju objechać osiedle i zanotować w pamięci zmiany. Osiedle, jak osiedle. Ulice skrzyżowane pod kątem prostym, domy w kształcie klocków... gdyby nie nazwy ulic, to można by się tutaj zgubić. I o to mi właśnie chodziło gdy szukałem mojej nory bezpieczeństwa. Szarość, nicość, zwyczajność. Po obowiązkowej rundzie wjechałem do garażu, zamknąłem drzwi i wszedłem do domu. Poczułem się bezpiecznie.

Na parterze mam dwa pokoje, z których właściwie nie korzystam. Są oczywiście umeblowane, a porozrzucane niedbale rzeczy mają dodawać autentyczności i przekonania ciekawskim oczom, że tutaj jednak ktoś mieszka. Jak długo mam już ten wystrój? Kilka lat. Chyba. To też zanotowałem i podkreśliłem w mojej głowie. Czas najwyższy zmienić wystrój. Piwnica jest sercem nory. Drzwi prowadzące do niej są najnormalniejsze w świecie, wykonane z tandetnej dykty z aluminiową klamką. Potem schody. Na końcu schodów zaczyna się mój prywatny i ukryty skarbiec oraz zbrojownia. Ten kto go zobaczy oprócz mnie, musi zginąć. Mojej najbardziej skrywanej tajemnicy strzegą drzwi z żelbetonu z trzema otworami na klucze. Do tego dochodzi kodowy zamek oraz czytnik linii papilarnych i rogówki oka. Mnie samemu, znającemu wszystkie procedury wejścia, kody i trzymając klucze w ręce, otwarcie tych drzwi zajmuje minimum pięć minut. Cały środek, czyli piwnica, otoczona jest ze wszystkich stron grubą na pięć centymetrów blachą. Wszystko po to, by to, co tutaj przechowuję, było bezpieczne podczas mojej nieobecności. Dzisiaj nie muszę tam jednak schodzić. Uzbrojenia nie potrzebuję, a część skarbcowa jest pusta. Jutro tam wejdę. Zdeponuję zarobione pieniądze, odświeżę broń oraz zaopatrzę się w nową, potrzebną do następnego zadania. Teraz myślę jedynie o tym, by położyć się na kanapie, włączyć telewizję i zjeść coś z zamrażalnika, podgrzewając wcześniej w mikrofalówce, oczywiście. Górne piętro wyposażone jest bardzo skromnie. Kanapa, jeden fotel, stolik i telewizor. W kuchni, którą ze spokojem można by przenieść do muzeum, posiadam wspomnianą wcześniej zamrażarkę, mikrofalówkę i komplet naczyń wraz ze sztućcami. Szklanki mam dwie, a kubków sztuk także dwa. Czy potrzebuję czegoś więcej? Nie zapraszam gości a sam osobiście bywam tu bardzo rzadko. Aha! Bym zapomniał o bardzo ważnej szafie, stojącej w kuchni. Znajduje się w niej bardzo dobre wyposażenie medyczne. Począwszy od zwykłych lekarstw, poprzez dopalacze, na sprzęcie chirurgicznym kończąc. W różnym stanie wracałem już do domu i nie raz i nie dwa ta szafa ocaliła moje parszywe życie. Tak więc wszedłem do kuchni, wyjąłem na chybił trafił coś z zamrażalnika, włożyłem to coś do mikrofali i wyjąłem spod zlewu wszelkie potrzebne składniki do wytworzenia mojej napitki. Mam już taką wprawę w odmierzaniu i mieszaniu poszczególnych składników, że po trzech minutach miałem zarówno ciepły posiłek jak i dobre, pierwszej jakości, picie. Zadowolony rozsiadłem się na kanapie i odruchowo włączyłem telewizor. W moim fachu dobrze jest wiedzieć co dzieje się na świecie, a tym bardziej w Polsce. Nagle, wkładając sobie pierwszą porcję chińskiej papki do ust, usłyszałem jakiś dzwonek. Chwila zastanowienia, konsternacji. Nie wiedziałem nawet, że mam dzwonek przy drzwiach. Kto to może być? Świadkowie Jehowy? O tej porze? Nie, odpada. Policja? Raczej też nie. Z nimi ostatnio układam się dobrze. Taki dzwonek może  oznaczać tylko kłopoty. Poczekam, może sobie pójdzie, w końcu może to być jakiś zabłąkany święty Mikołaj. Dzwonek odezwał się jednak jeszcze raz. Musiałem wstać i sprawdzić, kto jest na tyle głupi, by mnie nachodzić w mojej warowni. Miecza nie brałem. Nie jest to broń dobra do walk w małych korytarzach i ciasnych pomieszczeniach. Zdecydowałem się na bagnet. Podszedłem do drzwi i poczekałem chwilę, zanim zerknąłem przez judasza. Gdy go zobaczyłem, napięcie uszło ze mnie jak powietrze z balona, choć w jego miejsce pojawiło się zwątpienie. Otworzyłem drzwi.

- Witam, panie komisarzu. Właśnie wróciłem do domu i jem kolację. Możemy porozmawiać jutro, albo najlepiej pojutrze? - powiedziałem z nadzieją, ale i tak wiedziałem, że tu i teraz to nie ja decyduję o tym, gdzie i kiedy sobie utniemy małą pogawędkę.

- Nie da rady, Maślana. A tak na marginesie, to już nie jestem komisarzem, a nadkomisarzem.

I