Marzenie pewnej dziewczyny - Laura Dekker - ebook + książka

Marzenie pewnej dziewczyny ebook

Laura Dekker

0,0
29,79 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Mając czternaście lat, Laura Dekker wyruszyła na ocean zrealizować marzenie swojego życia - stać się najmłodszą w historii żeglarką, która samotnie opłynęła Ziemię. By wypłynąć w rejs, musiała najpierw na sali sądowej pokonać opór nieprzychylnych jej pomysłowi holenderskich władz , a później zmierzyć się ze społeczną krytyką.
Przez długie tygodnie przemierzała wzburzone morza, zmagała się ze sztormami i dzielnie znosiła samotność, by po 518 dniach szczęśliwie ukończyć żeglugę na karaibskiej wyspie Sint Maarten.
Marzenie pewnej dziewczyny to autobiograficzna opowieść Laury o jej podróży, o radościach i niebezpieczeństwach samotnej żeglugi i o poznawaniu świata z pokładu małego jachtu. To również świadectwo niezwykłej determinacji i młodzieńczej odwagi. Wciągająca i inspirująca książka o prawdziwej przygodzie, która oczaruje czytelnika niezależnie od wieku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 531

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Laura Dekker MARZENIE PEWNEJ DZIEWCZYNY.

Samotny rejs dookoła świata.

Tytuł oryginału: EEN MEISJE, EEN DROOM

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Nautica, 2017

© by Laura Dekker

Wydanie I

Tłumaczenie: Iwona Mączka

Ta publikacja ukazała się dzięki finansowemu wsparciu Holenderskiej Fundacji na Rzecz Literatury

Redakcja: Justyna Żebrowska

Korekta:Anna Czech

Skład: Joanna Reniger

Projekt okładki: Adelina Sandecka

Zdjęcie na okładce: archiwum autorki

ISBN 978-83-946425-5-6

ISBN ebook 978-83-946425-6-3

Warszawa 2017

Wydawnictwo Nautica

e-mail:[email protected]

www.wydawnictwonautica.pl

Skład wersji elektronicznej:

konwersja.virtualo.pl

SŁOWO WSTĘPNE

Autorem jednego z moich ulubionych cytatów jest Bernard Moitessier, legendarny francuski żeglarz i idol Laury, który pod koniec lat sześćdziesiątych dwudziestego wieku odbył – w ramach zawodów – samotny rejs dookoła świata bez dobijania do lądu. Komunikacja pomiędzy lądem a morzem była wówczas mocno utrudniona, więc gdy Moitessier opłynął Przylądek Horn i zamierzał skierować się na północ w stronę mety, nie miał pojęcia, że zajmuje pierwszą pozycję w wyścigu. Wiedział jednak, że nie jest w stanie wrócić do życia na lądzie w północnej Europie, dlatego podjął słynną decyzję, aby kontynuować rejs w kierunku zachodnim i popłynąć do Polinezji. Mijając Przylądek Dobrej Nadziei, przy użyciu procy wystrzelił na pokład tankowca wiadomość przeznaczoną dla rodziny. Jej treść brzmiała: „Ponieważ na morzu czuję się szczęśliwy, płynę dalej bez przerwy w stronę wysp na Pacyfiku. Możliwe, że chcę ocalić w ten sposób swą duszę”.

Nie tylko Laura i ja jesteśmy jego fankami. Słowa Moitessiera przez całe dekady towarzyszyły żeglarzom, którzy – pragnąc uciec od machiny przemysłowej – kierowali się na południe, w obszar klimatu tropikalnego, aby zbierać deszczówkę, jeść ryby, ryż i banany oraz nawigować przy pomocy słońca i gwiazd. Było to proste, zdrowe życie, które kusiło wiele bratnich dusz Moitessiera, zniechęconych wymaganiami naszej cywilizacji. Po upływie ponad czterdziestu lat od rejsu francuskiego żeglarza młoda dziewczyna, Laura Dekker, musiała stoczyć długą i ciężką walkę o należne jej prawo, aby móc dołączyć do szeregu poprzedników i szczęśliwie opłynąć świat dookoła. A gdy wreszcie z przekonaniem zaczęła udowadniać swoim przeciwnikom, że się mylili, mocno jej kibicowałam.

Miała czternaście lat, gdy wyruszyła w swój samotny rejs, a szesnaście, gdy go ukończyła. Gdyby od początku wszystko poszło po jej myśli, opuściłaby Holandię w wieku trzynastu lat, zaraz po tym, gdy samotnie przepłynęła kanał La Manche na jachcie o długości dwudziestu dwóch stóp. Kiedy jednak publicznie zdradziła swe zamiary i marzenia, instytucje zajmujące się ochroną nieletnich umieściły ją pod swoją kuratelą. W tym samym czasie troje nastoletnich samotnych żeglarzy – dwóch szesnastoletnich chłopców i jedna dziewczyna – kończyło z sukcesem swoje wyprawy sponsorowane przez znane firmy. Witani byli w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Australii jak bohaterowie. W przeciwieństwie do ich losów historia Laury zainicjowała międzynarodową dyskusję o nieodpowiedzialnych rodzicach, niemądrych córkach i o najniższej granicy wieku pozwalającej na odbycie rejsu. Nagłówki prasowe krzyczały, że trzynasto-, czternasto-, a następnie piętnastoletnia dziewczyna, która pragnie być sama na morzu, nie zasługuje na pobłażliwość, lecz powinna zostać poddana leczeniu.

Opinie na temat Laury publikowano na całym świecie. Ona jednak – zamiast ugiąć się pod ciężarem wątpliwości dotyczących jej motywacji, dojrzałości i gotowości do rejsu – nie poddała się nawet wtedy, gdy skonfiskowano jacht, na którym chciała wypłynąć. Kilkakrotnie toczyła walkę w sądzie, a gdy odrobinę podrosła, kupiła cudowny trzydziestoośmiostopowy jacht i wyposażyła go na wyprawę.

Przez ponad rok – w okresie, w którym czternastolatki martwią się przede wszystkim o swój wygląd i co inni o nich pomyślą – ta wspaniała dziewczyna z determinacją dążyła do realizacji swojego marzenia. Jak się okazało, największym wyzwaniem nie była samotna przeprawa, lecz pokonanie sprzeciwu osób, które stanęły pomiędzy Laurą a oceanem.

Dorośli wypełniali jedynie swoje obowiązki – starsze i doświadczone osoby utrzymywały, że wiedzą, co jest najlepsze dla młodej dziewczyny. Nastolatka wierzyła zaś w to, że sama może o tym decydować. Laura nie uległa. Gdy w końcu przeszkoda została pokonana, wypłynęła w rejs, unikając fleszy, bez wsparcia znanych sponsorów. Poprzedzająca morską wyprawę batalia czternastolatki trwała dłużej niż cały jej rejs dookoła świata.

Uważnie śledziłam postępy tej młodej żeglarki. Ponieważ jako młoda dziewczyna również samotnie żeglowałam, a teraz jestem matką, dziennikarze wciąż do mnie dzwonili z prośbą o podzielenie się moimi przemyśleniami. W tym okresie moi nastoletni synowie byli w dużo większym stopniu zainteresowani korzystaniem z przyjemności życia niż jakąkolwiek inną, niepopularną pasją, a mnie martwił ich brak wyobraźni. Dlatego mimo że jako rodzic miałam, co zupełnie normalne, pewne obawy, jednocześnie podziwiałam zdecydowanie Laury i sposób, w jaki ustaliła nowe standardy w byciu odważnym i wytrwałym w dążeniu do celu. Gdybyśmy wszyscy bali się tego samego, gdyby nikt nie odważył się podjąć ryzyka, aby osiągnąć to, w co wierzy, to świat byłby niesłychanie nudnym miejscem. Prawdę mówiąc, wciąż jeszcze siedzielibyśmy w jaskiniach i unikali przerażających płomieni ognia. Mimo że tak wielu młodych ludzi podejmuje tragiczne w skutkach decyzje (wynikające przeważnie właśnie z nadmiernego korzystania z życia), lokalna prasa nawet o tym nie napomknie. Nie mogłam zatem zrozumieć wielkiej awantury z powodu dziewczyny, która chciała spełnić swoje marzenie o rejsie dookoła świata. Takiej decyzji nigdy nie podejmuje się pod wpływem impulsu, bez dogłębnych przemyśleń, wyważonych planów i dokładnych przygotowań. Skąd taki głośny sprzeciw? Mogłam sobie tylko wyobrazić, jak wielką ulgę poczuła Laura w dniu, w którym wypłynęła z holenderskiego portu, kierując się na południe. Moitessier by to zrozumiał. „Nie pyta się oswojonej mewy, dlaczego od czasu do czasu odlatuje nad pełne morze. Ona po prostu tam leci”.

Żyjemy jednak w czasach, w których tylko mewy mogą skorzystać z luksusu, aby zniknąć na morzu. Współcześni żeglarze nie wysyłają już wiadomości do najbliższych jak Bernard Moitessier – celując z procy do mijających ich tankowców. Codziennie piszą blogi i używają telefonów satelitarnych, aby zadzwonić do rodziny. GPS i plotery1 pokazują ich pozycję z dokładnością co do minuty, a nadajniki EPIRB2 pozwalają natychmiast określić położenie jachtów w sytuacji zagrożenia. To wszystko działa jak miecz obosieczny. Z jednej strony technologia sprawia, że łatwiej znaleźć się na pełnym morzu i jest to bezpieczniejsze, z drugiej zaś nie pozwala żeglarzom na oderwanie się od lądu. Pośrodku oceanu Laura wciąż znajdowała się w blasku fleszy, a ja miałam wrażenie, iż to jej zdaniem cena, którą musi zapłacić, aby osiągnąć swój cel.

Regularnie czytałam jej blog, aby sprawdzić, dokąd dopłynęła. Kropeczki oznaczające położenie jachtu układały się w linię przecinającą ocean za oceanem, a ja wyobrażałam sobie, jak nudne stają się flauty, jak denerwujące awarie sprzętu i jak ekscytujący jest silny wiatr. Wszystkie te przeżycia stanowiły część moich młodzieńczych doświadczeń. Opisy przygód Laury przepełniała wdzięczność za otrzymaną szansę. Na morzu ta dziewczyna była w swoim żywiole i przez większość czasu jej blog odzwierciedlał pełnię szczęścia. Jej słowa były echem słów Moitessiera: „Jestem członkiem najwspanialszej społeczności na ziemi. Społeczności rządzącej się surowymi, acz prostymi prawami, społeczności, która nigdy nie oszukuje, nie zna granic, która żyje teraźniejszością. W tej społeczności bez ograniczeń – społeczności wiatru, światła i spokoju – nie ma innego władcy ponad morze”.

To, co naprawdę przysparzało Laurze kłopotów, pochodziło z lądu. W pewnym momencie władze udzieliły jej nagany, ponieważ przyznała, że żeglowanie ją rozprasza i przeszkadza jej w regularnej nauce. Wyobraźcie to sobie! Płynie na zachód, oddalona o tysiące mil od stałego lądu. Właśnie zabiła komara, który zabrał się na pokład w ostatnim porcie, ustawiła odpowiednio żagle, posiedziała kilka godzin w kokpicie3 i może zamierza za chwilę przygotować obiad. Schodzi, aby umieścić na blogu – nowoczesnym odpowiedniku dziennika pokładowego – kolejny tekst o tym, jak bardzo jest tutaj szczęśliwa, gdy dostaje tę wiadomość. Została upomniana, ale nie przez rodziców. Jakiś urzędnik państwowy nakazuje Laurze powrót do odrabiania lekcji, strasząc ją konsekwencjami po powrocie z SAMOTNEGO REJSU DOOKOŁA ŚWIATA. Coś tak skandalicznego mogło zepsuć nawet największą radość. Zawstydziłam się wtedy, że tak, jak ten urzędnik, jestem dorosłą osobą.

Historia Laury jest świadectwem waleczności w czasach, w których na całej planecie słowa o tym, co dobre i złe, mają większą wagę niż czyny. Laura nie jest wcale zbyt młoda, aby nauczyć starszych od siebie, czym jest optymizm, wytrwałość i prawdziwa wierność sobie, nawet wtedy, gdy przedstawiciele opinii publicznej próbują człowieka zaszufladkować. Laurze udało się uciec z tej szufladki, dzięki czemu szczęśliwie, ciesząc się wolnością, w niezwykle imponujący sposób zrealizowała swoje marzenie.

Ludzie obawiali się jej pobytu na morzu, ona zaś martwiła się powrotem z rejsu. Co będzie dalej? Co się stanie po tym, gdy – skupiając się przez znaczącą część krótkiego jeszcze życia wyłącznie na spełnianiu marzenia – w końcu osiągnie swój cel?

W porównaniu z Laurą byłam dużo starsza, gdy pod koniec lat osiemdziesiątych jako dwudziestojednolatka dopłynęłam do mety mojego samotnego rejsu. Zapragnęłam wtedy mieć dom na wsi, ogród i dzieci. Po dotarciu na te wszystkie wyspy, odwiedzeniu tych wszystkich krajów i poznaniu ludzi należących do miejsc, które ja jedynie mijałam, zamarzyłam o miejscu i społeczności, w których będę się czuła u siebie.

Czas mija, a mierzy się go tym, jak się go wykorzystało. W październiku 2012 roku, dziewięć miesięcy po tym, gdy dumna i szczęśliwa Laura wpłynęła do portu na Sint Maarten, nastolatka odwiedziła mnie, mój dom i ogrody, jak również moich dorosłych już synów, nieco starszych od niej, którzy przyjechali do domu z college’u. Wybraliśmy się razem na spacer wokół szczytu wzgórza, do lasu ubranego w kolory jesieni i ozdobionego liśćmi zaśmiecającymi ścieżki. Łączyły one część świata, którą nazywam domem, z dzielonymi przez nas obie historiami. Między Laurą a mną wytworzyła się pewna bliskość, dzięki której zniknęła różnica wieku pomiędzy nami. Jednocześnie z dumą chciałabym nazwać tę przebojową dziewczynę córką – córką oddaną bezczasowemu, wymykającemu się słowom wodnemu światu leżącemu gdzieś za leśnym horyzontem, miejscu znanemu mewom, Bernardowi Moitessierowi i ludziom pochodzącym ze wszystkich warstw społecznych, którzy pragną żyć pełnią życia tu i teraz, z wiatrem i światłem.

Jak wspomniała na swoim blogu, Laura wróciła do Holandii na prelekcje i inne publiczne wystąpienia, a także po to, aby pobyć z rodziną. Potem pożeglowała do Nowej Zelandii, jako że ma obywatelstwo tego kraju i chciałaby ułożyć sobie tam życie. Wypełniając zobowiązania – kończąc pisanie książki i zastanawiając się nad tym, w jaki sposób ukończyć szkołę – Laura nie wiedziała, co robić dalej. Czym zajmuje się ktoś, kto w wieku szesnastu lat samotnie opłynął na jachcie kulę ziemską?

Pamiętam, że zanim przybiłam do Nowego Jorku, podobne troski studziły moją euforię podczas ostatnich dni spędzonych na morzu. Radość z osiągnięcia tak ważnego celu tłumiła melancholia wywołana świadomością, że jako członek najwspanialszej społeczności pod słońcem przeżyłam właśnie największą przygodę z możliwych. Przebywając na morzu przez dwa i pół roku, miałam całkowitą jasność co do tego, co powinnam codziennie robić, aby płynąć w kierunku zachodnim i powrócić do domu. W obliczu życia na lądzie, jako młoda osoba, na którą czekało wiele ścieżek wiodących we wszystkich możliwych kierunkach, zdałam sobie sprawę z tego, że nic już nie będzie takie proste.

Zaletą rejsu jest to, że ma on swój początek, środek i koniec. Gdy wróciłam do Nowego Jorku, istotne było, abym usiadła i napisała książkę, przetworzyła swoje przeżycia, utrwalając całą historię na papierze. W ten sposób mogłam zamknąć ten rozdział życia i podążyć dalej. Podczas spotkania i rozmowy z Laurą ujrzałam niezwykle praktyczną i twardo stąpającą po ziemi młodą kobietę, która miała zamiar zrobić dokładnie to samo, a potem zdecydować o tym, jaki będzie jej kolejny krok.

Znacznie starszy od Laury Moitessier nigdy nie był w stanie pogodzić się z życiem w Europie i zasadami ustanowionymi przez zachodnią cywilizację. Choć kilkakrotnie podejmował takie próby, to każda z nich była jednak bolesnym zmaganiem. Był rozdarty pomiędzy odpowiedzialnością za bliskich a nieustającą przez całe życie tęsknotą za morzem, jedynym miejscem, w którym – nieskrępowany oczekiwaniami społecznymi – czuł się w pełni i prawdziwie szczęśliwy. Twierdził, że „żeglarz, jak dziecko, cieszy się z najprostszych rzeczy”.

Żeglowanie w młodym wieku pozwala na korzystanie z tego, co oba światy mają najlepszego do zaoferowania. Nieważne jednak, kim jesteśmy i czego dokonaliśmy – wszyscy pewnego dnia będziemy musieli stawić czoła problemom dorastania. Laura robi to, korzystając ze wspaniałego jachtu i czerpiąc z olbrzymiego sukcesu, który zmienił przekonania dotyczące ograniczeń wynikających z młodego wieku. Dowiodła, że dzięki odwadze, skupieniu i determinacji można osiągnąć każdy cel.

Po raz kolejny życzę jej sukcesów i pomyślności, niezależnie od tego, dokąd poprowadzi ją dalsza podróż, jakie nowe cele sobie obierze i jakim kursem popłynie z tak wyjątkowego okresu dojrzewania ku dorosłości.

Tania Aebi

Vermont, kwiecień 2013

Jeśli chcesz zobaczyć koniec świata,

możesz uczynić dwie rzeczy: przewrócić świat do góry nogami

lub samemu wyruszyć na jego drugą stronę…

JAK TO SIĘ WSZYSTKO ZACZĘŁO

Cześć, mam na imię Laura. Urodziłam się w nowozelandzkim mieście Whangarei. Moi rodzice żeglowali wówczas po świecie i na dwa lata zatrzymali się w Nowej Zelandii. W drodze do Australii byłam najmłodszym członkiem załogi na pokładzie jachtu. Moim rodzicom nigdzie się nie spieszyło, chcieli zobaczyć jak najwięcej świata. Ich podróż trwała łącznie siedem lat. Trzy lata po mnie urodziła się moja siostra, Kim. Dla rodziny z dwiema małymi dziewczynkami dwunastometrowa żaglówka stała się jednak zbyt ciasna, dlatego wróciliśmy do Holandii i przeprowadziliśmy się do prawdziwego domu. Tata postanowił samodzielnie zbudować większy jacht – miał to być dwudziestometrowy kuter rybacki typu norweskiego przeznaczony do żeglugi morskiej, na którym byłoby miejsce dla nas wszystkich.

Moje życie rozpoczęło się więc inaczej niż życie moich kolegów i koleżanek z klasy. Widoczne to było choćby na naszych rysunkach – oni rysowali domy i drzewa, a ja łódki i wodę.

Niestety małżeństwo moich rodziców się rozpadło, a ja, mając sześć lat, postanowiłam zostać z tatą. Przez jakiś czas, gdy tata budował nową łódź, mieszkaliśmy w przyczepie kempingowej. Dla mnie było to zupełnie normalne. Po roku znowu zamieszkałam na pokładzie jachtu i od tego czasu to się już nie zmieniło.

Moi koledzy ze szkoły bawili się na placu zabaw, a ja – w wodzie, własnoręcznie skonstruowanymi łódkami i wszystkim, co tylko potrafiło pływać. Ponieważ tata widział, że cały czas spędzam nad wodą, na moje szóste urodziny podarował mi Optimist – prawdziwą młodzieżową łódkę regatową, na której odtąd pływałam prawie codziennie, niezależnie od pory roku. Gdy skończyłam osiem lat, dostałam od znajomego jacht Mirror. Był naprawdę niesamowity. Uwielbiałam żeglować i chętnie brałam udział w regatach dla młodzieży. Ponieważ zbyt często wygrywałam, przestano mnie do nich dopuszczać. Zaczęłam wtedy żeglować z dorosłymi. Często ścigałam się z tatą, który był również zapalonym żeglarzem. Mimo, że rzadziej wygrywałam, sprawiało mi to wciąż olbrzymią przyjemność. Marzyłam o jachcie kabinowym. W porcie stał zacumowany Hurley 700, którego właściciel prawie nigdy go nie używał. Pewnego dnia zapytałam tego mężczyznę, czy mogłabym popływać jego jachtem. Pozwolił mi. Mając dziesięć lat, odbyłam na nim samotny rejs po wodach śródlądowych: z IJsselmeer do Fryzji i na Wyspy Fryzyjskie.

Już wtedy wiedziałam, że tak jak rodzice chcę opłynąć świat dookoła. Wiedziałam też, że chcę w ten rejs wyruszyć jak najszybciej, musiałam jednak najpierw wejść w posiadanie własnego jachtu do żeglugi morskiej. W wieku jedenastu lat kupiłam swój pierwszy jacht morski. Zapłacił za niego tata, a ja miałam mu oddać połowę sumy. Aby spłacić łódź, imałam się wszelkich zajęć – roznosiłam gazety w dwóch dzielnicach, popołudniami sprzątałam, a w weekendy pracowałam w sklepie z artykułami do sportów wodnych. Chwytałam się wszystkiego, co tylko przynosiło dochód. Wykonywałam nawet akrobacje na moim monocyklu, a ludzie chętnie dawali mi w zamian pieniądze!

Mając trzynaście lat, samotnie popłynęłam moim Hurleyem do Anglii. Choć bez problemu przeszłam kontrolę celną, po kilku dniach pobytu w angielskim porcie odwiedziła mnie niespodziewanie policja. Później okazało się, że rodzice jednej z moich koleżanek, oburzeni tym, że bez żadnej opieki popłynęłam do Anglii, zgłosili to na policję. Holenderscy funkcjonariusze nawiązali kontakt z angielskimi, a ci poprosili tatę, aby przyjechał do Anglii i zabrał mnie do kraju. Po przyjeździe taty policja przekazała mu opiekę nade mną, a on ponownie pozwolił mi samotnie popłynąć z powrotem do Holandii.

Przez cały ten okres przygotowywałam się do rejsu dookoła świata. Ponieważ łódź o długości siedmiu metrów była zbyt mała, musiałam zdobyć większą. Gdy sponsor zaproponował mi Hurleya 800, bez wahania sprzedałam mojego wiernego Hurleya 700. Pełna entuzjazmu przygotowywałam razem z tatą jacht do mojej podróży po świecie. Nawiązaliśmy kontakt z Wereldschool – szkołą na odległość – dzięki której mogłam kontynuować naukę podczas rejsu. Ponieważ musiałam oficjalnie wypisać się ze szkoły powszechnej, poszliśmy na rozmowę z urzędniczką odpowiedzialną za przestrzeganie obowiązku szkolnego. Kobieta nie rozumiała, o co nam chodzi, zaś o Wereldschool nigdy nie słyszała. Stwierdziła po prostu, że muszę chodzić do szkoły, bo inaczej tata zostanie ukarany. W Holandii obowiązek szkolny obejmuje dzieci do lat szesnastu. Aby zwolnić ucznia choćby na jeden dzień, należy z dużym wyprzedzeniem złożyć podanie, które przeważnie jest odrzucane. Jeśli mimo to uczeń będzie nieobecny w szkole, na rodziców nakładana jest wysoka grzywna. Jeżeli nie mogą lub nie chcą jej zapłacić, jedno z nich może nawet trafić do więzienia! Krótko mówiąc – od szkoły w Holandii trudno się wykręcić.

Kilka dni później zadzwoniła do nas dziennikarka jednej z krajowych gazet. Skąd wiedziała o naszej rozmowie z urzędniczką? Takie spotkanie powinno być przecież poufne! Nieoczekiwanie z dnia na dzień trafiłam na pierwsze strony gazet. To było okropne: codziennie dzwonili do nas dziennikarze, przed naszym domem ustawili stelaże na kamery i zadawali pytania, na które nie miałam ochoty odpowiadać. Wcale nie chciałam być sławna, ja chciałam żeglować! Zostawcie mnie w spokoju!

Gdy premier Balkenende ogłosił w telewizji, że nie mogę wyruszyć w rejs, bo moim obowiązkiem jest uczęszczanie do szkoły, naszą sprawą zajęła się Rada ds. Ochrony Dzieci. Tata i ja mieliśmy się stawić przed sądem, potrzebny był nam więc adwokat. Nigdy wcześniej nie byłam na sali sądowej i bardzo mnie rozśmieszyło, gdy ujrzałam na niej trzech (!) sędziów w czarnych sukienkach i białych śliniaczkach. Przedstawiciel Rady ds. Ochrony Dzieci zażądał od sędziów natychmiastowego umieszczenia mnie w zamkniętym ośrodku oraz pozbawienia taty praw rodzicielskich. Na szczęście nie miał wystarczających argumentów, aby do tego doprowadzić. Po pierwszym posiedzeniu pozwolono mi pozostać u taty, sędzia jednak wziął mnie pod kuratelę państwa. Wyznaczono opiekuna, który miał się mną zajmować. Nie miał on pojęcia o łodziach i żeglowaniu, w dodatku był bardzo niezręczny. Gdy nas odwiedzał, śmialiśmy się z tego, jak niezgrabnie wdrapuje się na pokład. Właściwie mieliśmy nadzieję, że kiedyś wpadnie do wody. Gdy już znajdował się na pokładzie, musiałam uważać, żeby mój pies Spot go nie zaatakował. Zwierzę świetnie wyczuwało, że mój opiekun był nieproszonym gościem. Mimo fizycznej nieporadności okazał się niezwykle zręczny w przekręcaniu faktów w oficjalnych raportach.

Z powodu tego całego szumu, negatywnych informacji w mediach i toczących się spraw sądowych wielu sponsorów, których wcześniej z trudem udało nam się pozyskać, wycofało się z finansowania wyprawy. Miesiąc później, podczas drugiej sprawy sądowej, sędzia zawyrokował, że nie mogę wypłynąć w rejs, zanim badania nie wykażą, że moja psychika jest wystarczająco silna. Przez tę decyzję mogłam stracić cały rok, ponieważ w okresie zimowym nie da się wyruszyć z Holandii w rejs. Dwa miesiące później znalazł się sponsor, który zaproponował doprowadzenie mojego jachtu do idealnego stanu przed podróżą. W tym celu musiałam popłynąć Hurleyem do dużej stoczni. Brzmiało pięknie… Wtedy po raz ostatni widziałam swój jacht. Sponsor okazał się współpracownikiem władz i Biura ds. Opieki nad Nieletnimi.

Moja łódź zniknęła, ale marzenie pozostało. Uznałam za niesprawiedliwe, że muszę walczyć z nieuczciwymi władzami. Postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce. Przez internet u pośrednika na karaibskiej wyspie Sint Maarten znalazłam Dufour Arpège – dziewięciometrowy pełnomorski jacht z poliestru. Pozostawili go tam ludzie, którzy przepłynęli ocean i nie chcieli już więcej żeglować! Wiedziałam, że mój telefon jest na podsłuchu, a komputer kontroluje holenderska Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego, dlatego musiałam pracować na innym komputerze i używać innego adresu e-mailowego. Podając się za Jessie Muller, w ciągu kilku dni uzyskałam niezbędne informacje o jachcie. Jego cena była bardzo niska – mogłam go kupić za pieniądze ze sprzedaży Hurleya 700 i oszczędności. Zostałoby mi nawet nieco gotówki, aby wyruszyć z Sint Maarten w rejs. Sądziłam, że gdy zdobędę łódkę i zacznę żeglować, to jakoś sobie już poradzę.

Siedemnastego grudnia zgromadziłam wszystkie oszczędności i napisałam list do taty. Bałam się, że jeśli zdradzę mu swoje zamiary, będzie próbował mnie powstrzymać. Sprawy w sądzie przecież jeszcze się nie zakończyły, a ja znajdowałam się pod kuratelą państwa! Z obawy przed tym, że straż graniczna na lotnisku mnie rozpozna i nie wypuści z kraju, wsiadłam w pociąg do Paryża. Z nikim się nie pożegnałam oprócz mojego wiernego psa Spota, bo on niczego nie mógł wygadać…

We Francji byłam anonimowa, a z Paryża codziennie odlatywały samoloty na Sint Maarten. Wszystko poszło o wiele łatwiej, niż się spodziewałam. Po dotarciu na dworzec Gare du Nord wsiadłam do pociągu na lotnisko Charles’a de Gaulle’a. Kupienie za gotówkę biletu last minute na Sint Maarten okazało się dziecinnie proste. Z moim nowozelandzkim paszportem przepuszczano mnie bez najmniejszego problemu. Ani się obejrzałam, gdy wyruszyłam samolotem Air France w drogę, aby spełnić marzenie…

Po wylądowaniu na Sint Maarten szybko przeszłam kontrolę celną i znalazłam się w tropikalnym słońcu. Zadzwoniłam do pośrednika, który odebrał mnie z lotniska. Następnego ranka weszłam na pokład jachtu w celu dokonania pierwszej inspekcji. W środku był okropny bałagan, ale tata nauczył mnie, żeby nie zwracać na to uwagi. Pod względem technicznym jacht wydawał się w porządku. Jeśli o mnie chodziło, mogliśmy podpisywać umowę. Siedziałam w biurze pośrednika, gdy zadzwonił telefon. Podczas krótkiej rozmowy pośrednik popatrzył na mnie kilka razy, stukając w klawiaturę komputera. Nie widziałam, co wpisał, ale gdy odwrócił monitor w moją stronę, zobaczyłam naturalnej wielkości zdjęcie mojej twarzy. Holenderskie władze rozesłały za mną po całym świecie list gończy, jakbym była niebezpiecznym przestępcą! Ziemia usunęła mi się spod nóg. Wyznałam pośrednikowi, że nie nazywam się Jessie Muller i nie mam siedemnastu lat, lecz czternaście. Mężczyzna był dla mnie bardzo miły. Powiedział, że musi zawiadomić policję, ale może z tym trochę poczekać. Zaproponował, że zabierze mnie najpierw na plażę wraz z żoną i dzieckiem. Tam spokojnie porozmawiamy, a potem coś razem przekąsimy. Pośrednik i jego żona bardzo mi współczuli, gdy opowiedziałam o tym, co mi się przez ostatnie pół roku przydarzyło. Poczułam, że jestem wśród ludzi, którzy mnie rozumieją. Pośrednik nie chciał zawiadamiać władz, musiał jednak dbać o swoją reputację na wyspie. Późnym popołudniem zabrał mnie do klubu jachtowego, w którym czekała na mnie policja.

Następnego dnia pod eskortą policji wsiadłam do samolotu lecącego do Holandii, na którego pokładzie pilnowało mnie dwóch funkcjonariuszy Żandarmerii Wojskowej. Na lotnisku w Amsterdamie wyprowadzono mnie od razu bocznym wyjściem, jak groźnego przestępcę. Przez trzy godziny przesłuchiwała mnie policja i prawnicy z Rady ds. Ochrony Dzieci. Nie wolno mi było przedtem zobaczyć się ani z adwokatem, ani z rodzicami. Po przesłuchaniu przewieziono mnie do sądu w Utrechcie, w którym zorganizowano specjalne posiedzenie sądu w trybie przyspieszonym. Tam mogłam przez pięć minut porozmawiać z tatą i moim adwokatem, Peterem de Lange. Z powodu długiej podróży byłam straszliwie zmęczona. Rada ds. Ochrony Dzieci ponownie wystąpiła o umieszczenie mnie w ośrodku zamkniętym. Po posiedzeniu trwającym cały dzień trzej sędziowie nie byli w stanie podjąć decyzji, chcieli zaczekać z wyrokiem do następnego dnia. Rano sprawa miała być kontynuowana. Nie pozwolono mi iść do domu z tatą, musiałam pójść z obcym mężczyzną. Dlaczego z nim, a nie z mamą albo tatą? Okazało się, że mężczyzna był wysłannikiem Rady ds. Ochrony Dzieci oraz Biura ds. Opieki nad Nieletnimi. Zdałam sobie sprawę, że chcą mnie złamać, ale im bardziej próbowali, tym mocniej pragnęłam wyrwać się z tego skorumpowanego kraju! Postanowiłam, że będę wytrwała i nie przestanę walczyć o prawo do realizacji marzenia. Następnego dnia przeczytałam w prasie, że odpowiadający na pytania dziennikarzy prawnicy Rady ds. Ochrony Dzieci oraz Biura ds. Opieki nad Nieletnimi twierdzili, iż mężczyzna, który mi towarzyszył, był przyjacielem rodziny! Co za genialny plan! Kolejne posiedzenie sądu – trwające cały następny dzień – przebiegało w istnym chaosie, a emocje osiągnęły taki poziom, że zdenerwowana mama wyszła z sali, a adwokat złożył wniosek o wyłączenie sędziów z rozprawy. Gdy już nikt nie wiedział, co robić, pozwolono mi pójść do domu z tatą. Prawnicy Rady ds. Ochrony Dzieci zsinieli ze złości, bo nie dostali tego, czego chcieli. Mimo że wymyślali podstęp za podstępem i oczerniali mnie w mediach, nie udało im się zamknąć mnie w ośrodku. Niestety sędzia zadecydował, że muszę pozostać pod kuratelą państwa. Gdy po ciągnącej się przez dwa dni sprawie w sądzie wreszcie wróciłam do domu, mój wierny pies Spot zwariował z radości. Nastąpił powrót do szkoły i do cotygodniowych odwiedzin opiekuna, któremu ciągle udawało się nie wpaść do wody.

To, że mnie nie zamknęli, oznaczało, że mogłam dalej snuć plany. Mimo nieuczciwych praktyk ani urzędnikom, ani Radzie ds. Ochrony Dzieci, ani Biuru ds. Opieki nad Nieletnimi czy też sędziom nie udało się mnie zniechęcić. Moim największym problemem był brak łodzi, a przez te wszystkie nieprawdziwe i negatywne informacje w mediach trudno było znaleźć nowego sponsora. Moja rodzina bardzo mi współczuła, zebrała więc wszystkie oszczędności i po kilku tygodniach poszukiwań znaleźliśmy niedrogi, trzydziestotrzyletni jacht Jeanneau Gin Fizz, bardzo zaniedbany, ale zasadniczo w dobrym stanie. To piękny statek – dwumasztowiec, a takim łatwiej samodzielnie pływać, bo choć ma więcej żagli, to są one mniejsze. Natychmiast się w nim zakochałam.

Tymczasem nadeszła wiosna. Odległość pomiędzy naszym miejscem zamieszkania a miejscem, w którym stał mój nowy jacht, była zbyt duża, dlatego pożeglowaliśmy z tatą łodzią, na której mieszkaliśmy, do Den Osse, gdzie mieliśmy remontować jacht. Czekało nas mnóstwo pracy. Przy założeniu, że wyruszę latem, zostały nam tylko cztery miesiące. Dzień i noc pracowaliśmy razem, remontując Jeanneau i przygotowując ją (było dla mnie oczywiste, że mój jacht jest płci żeńskiej) do morskiej żeglugi. Jako że spełniałam swoje marzenie, nie przeszkadzało mi wcale, że musiałam codziennie jeździć do szkoły, pokonując ponad dwanaście kilometrów na rowerze. W miarę możliwości pomagał nam Hans van Dijke, właściciel przedsiębiorstwa o tej samej nazwie, zajmującego się sportami wodnymi, który został nawet moim sponsorem!

– Guppy, moja Gupiczko, ale wypiękniałaś! – wykrzyknęłam, gdy kilka miesięcy później, pewnego deszczowego majowego dnia uroczyście wodowaliśmy jacht. Nareszcie!

Wbijam widelczyk w ciasto przyniesione przez babcię, która zajęta jest szyciem przeciwsłonecznego tentu na Guppy. Dziadek z tatą na chwilę wyszli. Odstawiam talerzyk i chodzę w tę i z powrotem po pokładzie. Sąd w Middelburgu wypełniony jest w tej chwili dziennikarzami czekającymi na wyrok w szóstej już sprawie. Tak, podczas jedenastu miesięcy tyle razy musiałam stawiać się przed sądem. Za kilka godzin sędziowie najprawdopodobniej po raz kolejny postanowią, że do końca świata mam pozostać pod kuratelą państwa i nie wolno mi wyruszyć w rejs.

Robię coś na pokładzie, gdy nadchodzi tata. Wygląda na nieco zdezorientowanego.

– Lauro, możesz płynąć – mówi takim tonem, jakby stwierdzał, że skończyło się mleko. Przed chwilą zadzwonił do niego nasz adwokat i wciąż trudno mu uwierzyć w to, co usłyszał.

Chwilę trwa, zanim docierają do mnie jego słowa. Płaczę w ramionach taty, ściskam go, Spota, a nawet maszt Guppy. Mój adwokat, Peter de Lange, dzwoni jeszcze raz do taty i sugeruje, że powinniśmy zaprosić wszystkich dziennikarzy do Den Osse. Zwołam krótką konferencję na tarasie biura portowego i w ten sposób będę miała media z głowy.

Prędko zaglądam do szafy – powinnam ładnie wyglądać z okazji tego historycznego wydarzenia. Zdjęcia, które mi zrobią, obiegną cały świat. Gdy się przebieram, zaczyna dzwonić moja komórka i już nie przestaje. Jeden za drugim dzwonią moi przyjaciele i znajomi, aby mi pogratulować. Kurczę! Przez to wszystko zapomniałam powiadomić mamę, więc dzwonię do niej szybko. Cieszy się, choć rzuca też kilka przekleństw. Nic dziwnego – jej starsza czternastoletnia córka wypłynie wkrótce w dwuletni rejs. Chwilę później nadjeżdżają liczne samochody z dziennikarzami, którzy ustawiają kamery i anteny satelitarne. Chcą, żebym ciągle pływała po porcie na Guppy, nieustannie się uśmiechała i pozowała do zdjęć. Zostaje mi kilka minut na szybki posiłek, zanim wsiądę do taksówki, która zawiezie mnie do studia telewizyjnego. Tam ponownie opowiadam o swoich dzisiejszych przeżyciach. Idę spać bardzo późno. Dopiero teraz mam czas, aby przeanalizować, co dzisiaj tak naprawdę się wydarzyło. Jedna myśl wciąż powraca – teraz, gdy sąd mnie zwolnił, muszę jak najszybciej wymeldować się z Holandii, zanim Rada ds. Ochrony Dzieci i władze ponownie odwołają się od wyroku. Po decyzji sądu nie powinnam mieć problemów z wymeldowaniem. Zamierzam wypłynąć najpóźniej za tydzień, a nie chcę ryzykować, że władze znowu podejmą wobec mnie nieuczciwe działania. Zostało mi jeszcze mnóstwo do zrobienia: zgromadzenie prowiantu, zatankowanie jachtu, wyposażenie Guppy w sprzęt, którego nie zdążyliśmy zamontować. Guppy nie jest właściwie gotowa do rejsu, ale ja chcę już TERAZ opuścić ten kraj! Zasypiam wykończona, śnię o niebieskiej wodzie i dalekich lądach.

Dzień pierwszy, 4 sierpnia

Zaczęło się! Dzisiaj wyruszam w rejs, a Guppy będzie moim domem przez kolejne dwa lata. Gdy budzę się o szóstej rano i wyglądam na zewnątrz, widzę pierwsze ekipy telewizyjne gromadzące się w pobliżu jachtu. Pff… Na początku jest ich zaledwie kilka, ale szybko dołączają do nich dziesiątki dziennikarzy, zjawia się nawet rosyjska telewizja państwowa. Wokół portu w Den Osse zbierają się setki ludzi. Wszyscy chcą zobaczyć mnie i Guppy. Hmm… Długo żegnam się z rodziną i wreszcie wychodzę na nabrzeże parę minut po dziewiątej. Otoczona przez kilkudziesięciu dziennikarzy, fotografów i kamerzystów, spychających mnie coraz bliżej wody, udzielam krótkiego wywiadu. Po niderlandzku i angielsku odpowiadam na te same pytania. Na przykład, czy się nie boję piratów (nie), jak długo będę w drodze (dwa lata) i czy myślę, że jako najmłodszemu żeglarzowi w historii uda mi się opłynąć samotnie świat dookoła (to się okaże!)

Tydzień temu, ku mojemu zdumieniu, zostałam zwolniona przez sąd w Middelburgu. Wreszcie trafiłam na sędzię, która przejrzała brudne gierki władz i oddaliła oskarżenie. Byłam wolna! Wymeldowałam się z Holandii i nabrałam przekonania, że przedstawiciele władz nic mi już nie mogą zrobić.

W dniu, w którym wypływam w rejs, moja mama i młodsza siostra są niestety na urlopie za granicą, a pogoda jest pod psem. Tata płynie ze mną do Portugalii, bo Guppy nie jest jeszcze całkowicie przygotowana i trzeba ją dobrze przetestować. Zanim tata wypuści mnie samą w rejs, musi wszystko sprawdzić co najmniej ze sto razy. Na szczęście naturze po chwili poprawia się nieco humor. Gdy wypływamy z portu, przestaje nawet padać. Do pierwszej śluzy płyną za mną dziesiątki głośno trąbiących łodzi. Również dziadek, babcia, ciocia, wujek, kuzyni i kuzynki płyną ze mną kawałek. Nawet o tym nie marzyłam! Za śluzą robi się niespokojnie, znowu zaczyna padać. Większość towarzyszących nam łodzi zawraca, za to w naszą stronę płynie jacht, który salutuje, wystrzeliwując flarę. Załoga przekrzykując wiatr, życzy mi dobrej podróży. Przez całą drogę płynie obok mnie statek Państwowej Służby Nadzoru Hydrotechnicznego, prawdopodobnie aby się upewnić, że nie żegluję sama. Ponieważ mam czternaście lat, nie wolno mi płynąć bez opieki osoby dorosłej po holenderskich wodach śródlądowych.

Dopływamy do śluzy morskiej już mocno zamoczeni. Także tutaj całe nabrzeże wypełnione jest ludźmi, którzy głośno życzą mi szczęśliwej podróży. Otwieranie wrót śluzy przebiega szybko i w mgnieniu oka jesteśmy na Morzu Północnym. Stoję u steru w zapiętym pod samą szyję sztormiaku. W dniu, w którym opuszczam Holandię, nie mogę przecież włączyć na Guppy autopilota. Pogoda jest okropna: ziąb, pada, wiatr dmucha od dziobu, a jego prędkość dochodzi do dwudziestu pięciu węzłów. Ale Guppy świetnie się bawi – przecina fale, a woda przelewa się przez nią. Po kilku minutach jestem przemoknięta do suchej nitki, niewiele mnie to jednak obchodzi. Dzisiaj zostawiam za sobą zimną Holandię. Ani razu nie oglądam się, aby zobaczyć, jak ten mały kraj, który w minionym roku przysporzył mi tyle kłopotów, znika w oddali.

W drodze poddaję Guppy trudniejszym testom, niż początkowo planowałam – nie tylko z powodu złej pogody, ale ponieważ chcę, żeby dała z siebie wszystko. Wreszcie mogę naprawdę pożeglować! Tata cieszy się wraz ze mną, nie pomaga, tylko się przygląda temu, co robię. Wkrótce będę przecież musiała radzić sobie sama.

Po tygodniu u wybrzeży Portugalii wiatr przybiera na sile, a Guppy pobija rekordy szybkości. Log4 pokazuje ponad dziewięć, a czasami nawet dziesięć węzłów! Jestem zachwycona Guppy i wodą, którą w zawrotnym tempie pozostawiamy za sobą. Tata nic nie mówi, ale widać, że coś jest nie tak.

– Wiem, wiem – oznajmiam – ale to takie cudowne…

W pewnej chwili wiatr przekracza czterdzieści węzłów i wieje z baksztagu5, a Guppy zbyt szybko ślizga się po falach. Schodzi z kursu, przez co staje w poprzek nadchodzących fal. Biedna Guppy, niewiele brakowało, a byłaby się przewróciła! Tata oczywiście zdawał sobie sprawę, że tak będzie, ale chciał, żebym przekonała się sama. Uważa, że najlepiej uczyć się na błędach. Poza tym upewnił się, że i w takiej sytuacji Guppy nie zawiedzie. Szybko zrzucam już dwukrotnie wcześniej zarefowany6 grot7. Jacht idzie ciągle osiem węzłów na foku8 zwiniętym do połowy. Teraz sama czuję, że samoster wiatrowy lepiej utrzymuje jacht pod kontrolą. Według taty jestem bardzo uparta. No dobra, następnym razem wcześniej zarefuję żagiel. Obiecuję, tato, naprawdę…

Dzień dziesiąty, 14 sierpnia

Po prawie dwóch tygodniach mogę rozpoczynać właściwy rejs. Na wszelki wypadek minęliśmy port w Lizbonie, ponieważ media donosiły, że stamtąd będę startowała. Obawialiśmy się, że holenderskie władze zawiadomiły portugalskich urzędników o mojej samodzielnej próbie opuszczenia europejskich wód terytorialnych bez licencji skipera. Za pomocą tego argumentu mogliby uniemożliwić mi wypłynięcie. Po opuszczeniu dwunastomilowej strefy żadne papiery nie są potrzebne, niewiele może się tam stać, bo wokół jest tylko woda. Należy dysponować większą wiedzą podczas żeglowania bliżej lądu i dlatego wewnątrz tej strefy wymagany jest patent. Gdy miałam trzynaście lat, zdałam wprawdzie egzamin, ale dostałam pismo, że nie otrzymam licencji, bo jestem nieletnia!

W nocy wpływamy do oddalonego o ponad sto mil morskich od Lizbony portu w Portimão na południu Portugalii. Wiatr niemal całkowicie ucichł. Prowadzę Guppy wzdłuż skał i wdycham zapach lądu. Zadziwia mnie, jak po dwóch tygodniach spędzonych na morzu wyczuwam wyraźnie zapachy kwiatów, roślin i miasta. Przed wpłynięciem do portu budzę jedynego członka załogi:

– Tato, jesteśmy! – krzyczę.

Gdy wychodzi na zewnątrz, jest jeszcze w półśnie, ale mimo to ze śmiechem rzucam mu natychmiast kilka odbijaczy. Dopóki jest na pokładzie, chcę skorzystać z jego pomocy. W marinie w Portimão możemy zacumować za darmo. Poinformowano nas wcześniej, że nasze miejsce postojowe to O64. Niestety dopiero po czterokrotnym przepłynięciu przystani w tę i z powrotem, po ciemku, stwierdzamy, że nie ma takiego miejsca. Cumujemy w końcu przy pomoście. Wydaje nam się, że to keja, przy której należy zgłaszać wpłynięcie.

PORTUGALIA, PORTIMÃO

Rano orientujemy się, że nie jest to keja zgłoszeniowa, ale pomost przeznaczony dla VIP-ów i ich olbrzymich jachtów. Oj! Przenosimy się więc do odpowiedniej kei, a tam wskazują nam tym razem rzeczywiste miejsce postojowe. Tata robi ostatni przegląd aparatury na jachcie i naprawia drobne usterki, a ja idę do władz portu, aby zgłosić Guppy, która jest zarejestrowana na moje nazwisko, do odprawy celnej. Nie napotykam żadnych trudności, więc wracam zadowolona. Najpierw wskakuję pod prysznic, a potem robię pranie. Zebrały się tego trzy pełne pralki. Z powodu złej pogody większość ubrań i pościeli przesiąkła solą. Czyścimy z soli również Guppy, a jej wnętrze porządnie pucujemy. To bardzo przyjemne, gdy wieczorem wszystko jest czyste i suche.

Strasznie tu gorąco. Zamieniam zimową kurtkę, którą miałam na sobie prawie przez całą drogę, na podkoszulkę i krótkie spodenki. Na szczęście troszkę wieje, dzięki czemu upał daje się jakoś znieść. Przez kilka kolejnych dni ciężko pracujemy na Guppy, ponieważ jak najszybciej chcę stąd wyruszyć w dalszą drogę.

Idziemy do sklepu z artykułami żeglarskimi, żeby kupić parę rzeczy, które są mi jeszcze potrzebne. Okazuje się, że większości z nich nie ma w sklepie, więc wyruszamy do miasta. Po wędrówce przez miasto bez butów, o których zapomniałam, po kąpieli w fontannie i zjedzeniu lodów wracamy na Guppy. Prasa jednak się o nas dowiedziała: dziennikarze czyhają w krzakach z aparatami fotograficznymi wycelowanymi w jacht. To zła wiadomość, bo oznacza, że także w Holandii wiedzą, gdzie jestem!

Po zmroku, gdy oprócz taty, który pracuje w siłowni, nie ma tutaj nikogo, słyszę stukanie w burtę. Wychodzę na pokład i widzę w półmroku dwóch mężczyzn w policyjnych mundurach. Natychmiast przestają gapić się do środka i odwracają głowę w moją stronę. Niezbyt przyjaznym tonem pytają, czy to ja jestem kapitanem.

– Tak, ja – odpowiadam nieco podejrzliwie.

– Proszę pokazać licencję – mówią natychmiast.

Gdy się im przyglądam, różne myśli przelatują mi przez głowę, ale żadnej z nich nie wypowiadam. Tłumaczę spokojnie, że w zeszłym roku zdałam egzamin i jestem upoważniona do pływania tutaj jachtem. Niestety holenderskie władze nie chciały wydać mi oficjalnego dokumentu. Pokazuję im pismo, które stwierdza, że zdałam egzamin. Nie ma to dla nich żadnego znaczenia. Teraz tata wychodzi na pokład, przejmując kontrolę nad sytuacją. Mówi, że od tej chwili on jest kapitanem, i pokazuje swój patent. Po krótkiej dyskusji mężczyźni odchodzą w ciemność. Spoglądamy na siebie, świadomi tego, co się przed chwilą wydarzyło. Następnego ranka idziemy na posterunek policji portowej, aby uzyskać wyjaśnienia. Właśnie dowiedzieli się o wczorajszej wieczornej wizycie na Guppy i mówią, że dostali rozkaz zabraniający mi wypłynięcia z portu. Widać, że mi współczują, ale niestety nie mają wyboru. A więc jednak! Czy Holandia zostawi mnie kiedyś w spokoju? Nie wolno mi samodzielnie żeglować w obrębie dwunastu mil od brzegu, a więc nie mogę rozpocząć w Portugalii mojej podróży. Dopóki tata jest na pokładzie, wszystko jest w porządku, bo on ma patent. Decydujemy, że następnego dnia wypłyniemy na jego patencie na Gibraltar. Już wcześniej się nad tym zastanawialiśmy. Gibraltar jest starą brytyjską kolonią, w której nie mają zastosowania europejskie przepisy i licencja nie jest wymagana. Prawdopodobieństwo tego, iż władzom Holandii w tak krótkim czasie uda się pomieszać nam szyki na Gibraltarze, nie jest zbyt duże. W celu uniknięcia jakiegokolwiek ryzyka zatrzymam się tam najwyżej na kilka dni, zanim wyruszę w samotny rejs. Tylko co zrobić, jeśli dziennikarze dowiedzą się, dokąd płyniemy? Postanawiamy nie ryzykować i nikomu, szczególnie przedstawicielom mediów, nie zdradzać naszych zamiarów. To moja ostatnia nadzieja, że w końcu uda mi się rozpocząć solowy rejs.

Dzień pierwszy, 18 sierpnia

Nie minęło jeszcze pół godziny od opuszczenia przez nas portu w Portimão, gdy podpływa do nas policja wojskowa. Dokąd płyniemy i kto jest na pokładzie Guppy? To w zasadzie zwykłe pytania, ale gdybym znajdowała się na pokładzie sama, natychmiast zawróciliby mnie do portu. Na pytanie o cel podróży odpowiadamy, że testujemy łódź. To, że jesteśmy w drodze na Gibraltar, oczywiście przemilczamy. Nikt o tym nie wie, nawet mój dziadek, babcia, mama i przyjaciele. Tak ciężko pracowałam, aby zrealizować swój cel, i teraz bardzo się boję, że przedstawiciele prasy znowu wszystko zepsują. Dziennikarze sądzą, że jestem w Portugalii, i tam też, mam nadzieję, pozostaną. Po tym całym zeszłorocznym szumie naprawdę potrzebuję spokoju. No i mam możliwość zobaczenia słynnego brytyjskiego przylądka ze skałą opanowaną przez małpy.

Pod wieczór zaczyna wiać wiatr od dziobu, więc dalej płyniemy na silniku. Chcemy jak najszybciej dotrzeć do Gibraltaru, zanim ktoś dojdzie do wniosku, że właśnie z tego wolnego miasta mam zamiar wyruszyć w drogę. Nocą leżę w kokpicie i obserwuję przesuwający się z jednej strony na drugą żagiel, a nad nim piękne, gwiaździste niebo. Tata śpi na dole. Zbliżamy się do Cieśniny Gibraltarskiej, wiatr zmienia kierunek i nabiera siły, dzięki czemu Guppy sunie na pełnych żaglach.

Dzień drugi, 19 sierpnia

W Cieśninie Gibraltarskiej nie mogę się na wszystko napatrzeć. Widoczność jest świetna, podziwiam zarówno wybrzeże Maroka, jak i Hiszpanii. Brzegi cieśniny, węższej, niż się spodziewałam, tworzą wysokie góry. W połowie drogi wpadam na pomysł, aby przepłynąć przez wiry wodne zaznaczone na mapie. Tacie pomysł się nie podoba, ale po długich naleganiach i pytaniu, czy się da, odpowiada:

– No da się, ale przecież można je ominąć…

Wiry widoczne są z daleka, ale zanim się orientuję, prąd wciąga Guppy, a rozbryzgi wody wypełniają kokpit do połowy. Wiem, tato, jestem uparta, ale to było super! Około osiemnastej wprowadzam jacht do portu w Gibraltarze.

GIBRALTAR

W kapitanacie nie wiedzą, kim jestem, jedynie załoga stojącego obok nas jachtu natychmiast rozpoznaje mnie i Guppy. Ponownie bez problemów zgłaszam jacht do odprawy, a wieczorem jemy pizzę na tarasie restauracji. Zanim wyruszę, musimy jeszcze uporać się z kilkoma sprawami, z których napełnienie zbiorników na wodę i zatankowanie paliwa to drobiazgi. Tata wciąż jest zajęty instalowaniem pozostałego sprzętu i innymi czynnościami, na które do tej pory nie mieliśmy czasu. Musimy przykleić na łodzi nalepkę nowego sponsora, co okazuje się prawdziwym wyzwaniem. Naklejka jest zbyt cienka i z powodu upału ciągnie się jak guma do żucia. Wyszło paskudnie, ale tak to zostawiamy. Po południu znowu jemy pyszną pizzę, a potem jedziemy wypożyczonym samochodem na Skałę Gibraltarską, aby obejrzeć słynne małpki. W mgnieniu oka jedna z nich siada na masce samochodu, druga w środku, a inne otaczają auto. To jednak zupełnie coś innego niż ogród zoologiczny. Chcę potem koniecznie zobaczyć drugą stronę góry, dlatego próbujemy jak najwyżej dojechać samochodem, a ostatni odcinek drogi pokonujemy pieszo. Drugi brzeg opada niemal pionowo w dół, mamy stąd wspaniały widok. Za dwa lata będę wracać od tej strony, myślę, spoglądając na Morze Śródziemne. Po drugiej stronie leży Ocean Atlantycki, na którym rozpocznę podróż. Jutro z samego rana pożegnam się z tatą. Przez ostatnie tygodnie udoskonalaliśmy Guppy, teraz musi sobie poradzić.

GIBRALTAR I WYSPY KANARYJSKIE: 650 MIL MORSKICH

Dzień pierwszy, 21 sierpnia

Wreszcie w drodze! Odprawa celna przebiegła bez problemu i naprawdę rozpoczęłam podróż… Mam czternaście lat, płynę… dokąd? Dookoła świata! Wspaniale! Z nerwów mam ściśnięte gardło. Najpierw muszę się wydostać z dwunastomilowej strefy europejskich wód terytorialnych, wtedy nikt mnie już nie zatrzyma z powodu braku wymaganych papierów. Znajdę się na otwartym morzu, a tam nawet przedszkolak może pływać łódką. Czuję się wolna! Przynajmniej dopóki nie dopłynę do Wysp Kanaryjskich, bo nie wiadomo, co mnie tam czeka. Stoję na dziobie i jestem coraz bardziej zrelaksowana. Z włączoną na maksa muzyką Guppy sunie z pełną prędkością na zachód. Nikt mi już nie odbierze mojego marzenia. Przy wietrze o sile dwudziestu węzłów wiejącym od rufy jacht płynie z genuą9 rozpiętą na bomie z prędkością siedmiu węzłów. Gdy wreszcie zostawiam za sobą okropnie zatłoczoną Cieśninę Gibraltarską, mogę spokojnie usiąść. Dziwnie ściska mnie w żołądku. Bardzo się cieszę, że wreszcie wyruszyłam w rejs, ale wciąż denerwuję się tym, co może się wydarzyć na Wyspach Kanaryjskich. Czy macki holenderskich władz sięgają aż tam? Tłumaczę sobie, że to jednak byłaby przesada. Podgrzewam dwie bułeczki z mięsnym nadzieniem i próbuję je zjeść, ale nie jestem zbyt głodna, dlatego jedną zostawiam. Czuję się bardzo słabo, może cola pomoże? Dziwne uczucie w żołądku nie znika. Wielu żeglarzom zdarza się, że na początku rejsu mają mdłości. Ucisk w moim żołądku to jednak coś innego. Może to nerwy? Sprawy przybrały przecież nietypowy obrót.

Jest dość chłodno, wkładam sweter i próbuję znaleźć na Guppy suche miejsce w słońcu. Uśmiecham się szeroko i jednocześnie liczę, ile potrwa ten etap podróży. Jeśli warunki się nie zmienią, to zaledwie sześć dni. Mija mnie pełną parą wielki frachtowiec. Słońce powoli chowa się za horyzontem i wokół mnie zapada noc.

Dzień drugi, 22 sierpnia

Pierwszej nocy muszę bardzo uważać na liczne kutry rybackie i dlatego prawie nie zamykam oczu. Mimo że teraz już mogę iść spać, to – choć jestem śmiertelnie zmęczona – nie mogę usnąć. Napięcie spowodowane wydarzeniami ostatnich dni daje o sobie znać. Myśl, że leżę na dole w kajucie, a na pokładzie nikt nie stoi na wachcie, nie pozwala mi zasnąć. W zasięgu mojego wzroku nie ma żadnego statku, radar również nie pokazuje nawet najmniejszego zielonego punkciku. Budzik będzie się odzywał co dwadzieścia minut. Ale i tak, szczególnie pierwszej nocy, sprawdzam sytuację co pięć minut. Kiedy w końcu jestem pewna, że mogę się położyć na dwadzieścia minut, nie wytrzymuję dłużej niż dziesięć. Dziwne, że mimo mojego żeglarskiego doświadczenia wszystko wydaje mi się nowe. A przecież w wieku jedenastu, dwunastu i trzynastu lat wielokrotnie żeglowałam samotnie przez dłuższy okres – nawet siedem tygodni – na mojej ówczesnej małej Guppy.

Patrząc na morze, czuję się jednak samotna. To wszystko tak dziwnie się potoczyło. Mnie, zawsze taką samodzielną i przedsiębiorczą, przytłoczył szum medialny, bezwzględność władz i sfałszowane raporty. W jednej chwili przestałam być anonimowa, całkowicie straciłam prywatność. Wiele mnie to kosztowało. Teraz znowu odnalazłam spokój, ale to inne uczucie niż wcześniej. Mam wrażenie, że poprzedziło je całe życie, a na tym jachcie żegluje inna dziewczyna. Powodem tej zmiany było to, że przez rok władze wtrącały się w nieswoje sprawy. Jestem święcie przekonana, że gdybym wyruszyła rok wcześniej, to i wówczas nie przeszkadzałaby mi samotność ani problemy z jedzeniem.

Uczucie samotności na szczęście szybko znika. Do tej pory było mi nieznane. No cóż, na wszystko przychodzi czas – na odczuwanie samotności i na rejs dookoła świata.

Dzień trzeci, 23 sierpnia

Wciąż nie mam za bardzo apetytu. Przez całą noc udaje mi się zjeść tylko wafel ryżowy. Od wypłynięcia z Gibraltaru do mojego żołądka nie trafiło nic oprócz kilku kęsów piernika i kubka herbaty. Za bardzo denerwuję się tym, co mnie czeka. Czy policja znowu będzie próbowała mnie zatrzymać?

Żeglowanie wygląda dokładnie tak, jak zawsze: przez cały dzień jesteś zajęty ustawianiem żagli i ustalaniem kursu. Jeśli zostanie ci czas, przygotowujesz coś do jedzenia i próbujesz się przespać. Czasami bywa trochę nudno, przede wszystkim dlatego, że czynności proste na lądzie, takie jak parzenie herbaty czy pójście za potrzebą, na morzu kosztują dużo wysiłku.

Wciąż mam problemy z byciem samą. Najchętniej rozmawiałabym cały dzień przez telefon z tatą, ale to niemożliwe. Mam wprawdzie na pokładzie telefon satelitarny, ale rozmowy kosztują fortunę, dlatego używa się go jedynie w sytuacjach awaryjnych. Tata cały czas widzi, gdzie znajduje się Guppy i z jaką prędkością płynie. Na pokładzie mam tracker10 i przy pomocy satelity tata może śledzić jacht na swoim laptopie.

Dziś świeci słońce i po raz pierwszy od półtora dnia widzę statek. Do pierwszego celu zostało mi jeszcze około 310 mil. Genua wypchnięta na bomie, a Guppy płynie sześć węzłów. Wszystko idzie jak z płatka, a ja z każdą przepłyniętą milą czuję się lepiej. Przed chwilą zjadłam cały słoik musu jabłkowego i po raz pierwszy jestem głodna jak wilk. Hura!

Dzień czwarty, 24 sierpnia

Przy wietrze o sile dwudziestu pięciu węzłów wiejącym od rufy Guppy mknie w kierunku Lanzarote ze średnią prędkością sześciu i pół węzła. Niebo wciąż jest lekko zachmurzone, ale od czasu do czasu przez chmury przebija się słońce. O godzinie 9.56 widzę za mną jacht – też dwumasztowiec, płynie trochę wyżej ode mnie. Wydaje mi się, że obrał kurs na Las Palmas. Chmury całkiem znikają, a ja zaczynam w mesie11 polowanie na chipsy. Ostatecznie przegrywają w nierównej walce, a ja próbuję na chwilę się zdrzemnąć. Gdy mi się to nie udaje, czytam dalej książkę Joshuy Slocuma, kanadyjskiego żeglarza, który w latach 1895–1898 jako pierwszy odbył samotny rejs dookoła świata.

Tymczasem mija już czwarty dzień mojego pobytu na pełnym morzu i z każdą chwilą samopoczucie mi się poprawia. Wreszcie odnalazłam spokój i odpowiedni rytm na pokładzie – czuję się jak ryba w wodzie. Wieczorem przepływa przede mną inny jacht i przez jakiś czas towarzyszą mi delfiny! Do Mariny Rubicón, przystani na Lanzarote, w której zacumuję, pozostało jeszcze 110 mil. Rozmawiam krótko przez telefon satelitarny z mamą. Jak dobrze usłyszeć jej głos!

Dzień piąty, 25 sierpnia

Dzisiaj nastawiłam również budzik na ploterze, bo raz zdarzyło mi się nie usłyszeć dźwięku budzika kuchennego. Zbliżam się do wybrzeża i nie chcę, aby ponownie tak się stało. Radar wprawdzie też uruchamia alarm, gdy wykryje ląd, lecz na wszelki wypadek… Według mojej nawigacji dzisiaj rano znajduję się w odległości 10 mil od brzegu, ale nie mogę dojrzeć lądu. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że jest bardzo gęsta mgła. Jeszcze dwadzieścia minut temu widoczność była doskonała, a teraz otacza mnie nieprzenikniona biała wata. Mam zasięg w telefonie, a to potwierdza, że znajdujemy się bardzo blisko lądu. Na radarze widzę kontury Lanzarote. Mimo że z chęcią bym się jeszcze chwilę zdrzemnęła, to już nie mogę sobie na to pozwolić. Guppy mocno buja się na falach, co utrudnia pisanie. Jest dziewiąta rano, przez chmury widzę szczyty Lanzarote. Najwyższy czas, bo jestem trzy mile od brzegu. Do mariny zostały 24 mile, a Guppy płynie z prędkością siedmiu węzłów. Mam nadzieję, że mgła opadnie i zobaczę moją pierwszą wyspę! Moje życzenie się spełnia, mgła zaczyna znikać i natychmiast robi się upalnie. Przez całą podróż prawie nie widziałam słońca, które ukrywało się za chmurami. Teraz pali mi skórę. Gdy cichnie wiatr, siedzę w cieniu pod bimini12. Powoli zbliżam się do celu pierwszego etapu rejsu. Na ostatnim, osłoniętym przez góry odcinku wiatr zupełnie milknie. Zrzucam grot i włączam silnik, aby przepłynąć ostatnie mile. Już nie czuję się samotna. Znalazłam wreszcie swój rytm i teraz najchętniej płynęłabym dalej. Gdy wchodząc do portu, przepływam koło restauracji i widzę, jak twarze gości odwracają się w moją stronę, dociera do mnie, że zostałam rozpoznana… Chwilę później klienci lokalu wyciągają aparaty fotograficzne. Jakby tego było mało, keja gościnna znajduje się naprzeciwko restauracji. Cumuję Guppy i nie zwracam uwagi na turystów, którzy za wszelką cenę próbują zrobić mi zdjęcie. Nieco skołowana otaczającym mnie tłumem idę do biura portu, ale okazuje się, że zapomniałam wziąć dokumenty, przez co ponownie jestem zmuszona do przejścia obok restauracji. Dodatkowo w pobliżu przycumował statek pełen turystów, którzy – jak się okazuje – też wiedzą, kim jestem. Postanawiam, że nie będę się więcej złościć, i grzecznie ich pozdrawiam. Gdy jednak w biurze pytają, gdzie chciałabym zacumować, proszę o spokojne miejsce postoju.

Guppy stoi zacumowana daleko na tyłach Mariny Rubicón na Lanzarote. Pierwszy etap zakończony, a ja cieszę się na kolejne. To rzeczywiście spokojne miejsce, przez kolejne dni nikt mi się nie naprzykrza. Mimo obaw był to na szczęście tylko jednorazowy incydent. Cieszę się, bo zainteresowania moją osobą mam już po dziurki w nosie!

LANZAROTE

Pierwszego dnia poznaję Laurę – kobietę, która pracuje w biurze portu. Urodziła się na wyspie i tutaj mieszka. Rozmowa z Laurą to świetny test mojej znajomości angielskiego. Coraz lepiej się nim posługuję, w rekordowym tempie uczę się nowych słów.

Telefony do Holandii sporo kosztują, dlatego chcę kupić hiszpańską kartę SIM do mojej komórki. Dzisiaj nie ma wiatru i jest strasznie gorąco. Ociągając się, wychodzę spod bimini i idę do kapitanatu portu, w którym ponownie spotykam Laurę. Mówi, że karty SIM znajdę w Playa Blanca, miejscowości oddalonej o dwadzieścia minut marszu, który w takim upale nie jest żadną przyjemnością. Laura na szczęście odgaduje moje myśli i proponuje, że mnie podwiezie.

– I tak muszę wpaść na pocztę, a to po drugiej stronie ulicy – zapewnia.

Z wdzięcznością przyjmuję jej propozycję. Niecałe pięć minut później po raz pierwszy opuszczam przystań, siedząc w czerwonym samochodzie zmierzającym do Playa Blanca. Zdziwiona rozglądam się dookoła. Wyspa jest niemal całkiem łysa. Cała jej roślinność składa się z kilku posadzonych przez ludzi palm, które trzeba podlewać, i kaktusów. Reszta terenu pokryta jest czarną lawą.

W Playa Blanca jest mnóstwo turystów. Gdy w końcu znajdujemy miejsce postojowe (tak, tutaj też już są problemy z parkowaniem), idziemy do sklepu z telefonami. Nie mają już w sprzedaży kart, a nowe zostaną dostarczone po osiemnastej. Jestem w luksusowej sytuacji – około szóstej Laura zawozi mnie znowu do sklepu i dziesięć minut później jestem bogatsza o hiszpańską kartę SIM, a uboższa o dwanaście euro. W mgnieniu oka wydzwaniam piętnaście euro, które miałam na karcie, i decyduję, że nie będę kupować nowej. Jeśli trzeba będzie się ze mną skontaktować, to do mnie zadzwonią. To jedna z lepszych decyzji w moim życiu. Brak pieniędzy na karcie jest świetną wymówką, aby nie dzwonić. Na pytanie, dlaczego nie daję o sobie znać, mam szybką i przekonującą odpowiedź. Dopiero teraz orientuję się, że tutaj jest o godzinę wcześniej niż w Holandii.

Próbuję sprawdzić e-maile, ale bez skutku. Idę więc do kapitanatu z nadzieją, że tam będzie połączenie z internetem. Laura jeszcze jest w biurze i mogę użyć swojego laptopa. Wi-fi działa bez zarzutu i choć internet jest bardzo powolny, udaje mi się odpowiedzieć na wiadomości od zatroskanych rodziców, dziadka, babci i pozostałych krewnych oraz przeczytać e-maile od przyjaciół, którzy piszą, że za mną tęsknią, i pytają, co u mnie słychać. W końcu przekopuję się przez olbrzymią liczbę wpisów na mojej stronie internetowej. Czytanie każdego z nich sprawia mi mnóstwo radości. To niewiarygodne, ile osób śledzi mój blog i mi kibicuje. W tej kwestii również jestem zależna od internetu. Wśród otrzymanych wiadomości są też e-maile od przedstawicieli prasy i mediów, a także różnych osób, które chcą na mnie zarobić. Na szczęście jest ich dużo mniej niż w Holandii, ale wciąż mnie prześladują. Kiedy w końcu zostawią mnie w spokoju?

Gdy Laura idzie do domu, wracam na Guppy i natychmiast zapadam w sen. Cudownie jest móc znowu przesypiać całe noce. Mimo to zaczynam już tęsknić za otwartym morzem. Niestety jeszcze trochę potrwa, zanim skończy się sezon huraganów i będę mogła bezpiecznie przepłynąć Atlantyk. Mam więc czas, aby pozwiedzać Wyspy Kanaryjskie.

Nie licząc regularnie występujących niezwykle silnych szkwałów13, nie ma tu prawie wiatru i jest upalnie. Rano odrabiam lekcje, idę na przechadzkę, a po południu majstruję przy Guppy albo czytam i czekam, aż zelżeje upał.

Postanawiam, że dziś pospaceruję po targu, który odbywa się tutaj w każdą środę. Niestety, okazuje się, że to typowy targ dla turystów, wracam więc szybko na jacht. Oprócz Laury nie znam zbyt wielu ludzi, ale nie doskwiera mi samotność.

Na moją dzisiejszą kolację składają się purée z ziemniaków i fasolka szparagowa. Nie przeczytałam jednak dokładnie przepisu na opakowaniu i moje purée przypomina konsystencją zupę. Wrzucam do niego fasolkę i jedno z drugim da się nawet zjeść.

Często otrzymuję pytania, jak się gotuje i jada na jachcie. Już w wieku sześciu lat umiałam gotować. Na początku odgrzewałam wszystko w kuchence mikrofalowej. Tata miał swoją firmę i od wczesnego rana do późnego wieczora nie było go w domu. W związku z tym musiałam sama zadbać o przygotowanie śniadań i kolacji. Gdy skończyłam sześć lat, sama jeździłam do szkoły na rowerze, przy czym tata najpierw nauczył mnie, jak przejeżdżać przez niebezpieczne skrzyżowania. Inni ludzie patrzyli na tatę z dezaprobatą albo byli wręcz oburzeni. Tacie też nie podobała się ta sytuacja, dlatego przez lata bardzo ciężko pracował, żeby wcześniej wracać do mnie do domu. Przypłacił to wypaleniem zawodowym i musiał zrezygnować z prowadzenia firmy. W kolejnych latach prawie nie mieliśmy pieniędzy. Po szkole kupowałam za ostatnie centy jedzenie, ale był to dla mnie piękny okres, bo tata zawsze czekał na mnie z herbatą w przyczepie kempingowej obok baraku, w którym stał jacht przeznaczony do remontu. Ta przyczepa była wtedy naszym domem. Cieszyłam się, że tata zawsze jest przy mnie. Byliśmy dla siebie wzajemnie olbrzymim wsparciem.

Na początku nie rozumiałam oczywiście, co się z nim dzieje. Często był smutny i szybko się denerwował. Później wytłumaczył mi jednak, co mu dolega. Widziałam, że jest mu z tego powodu przykro. Nauczyłam się z tym żyć i starałam się we wszystkim mu pomagać. Mimo gorszych chwil moje dzieciństwo było niezwykle szczęśliwe. Gdyby tata nie przestał pracować, być może stałabym się jednym z tych dzieci, które widzą swoich rodziców zaledwie przez godzinę wieczorem. Choć nie mieliśmy pieniędzy, tata był przy mnie, kiedy tylko go potrzebowałam. Po jakimś czasie zaczął dorywczo pracować w stoczni i przy przystani, w której znajdował się nasz jacht. To było dla mnie idealne miejsce: mogłam tam żeglować, budować domki i łazić po drzewach itp.

Ale wracając do gotowania: od ósmego roku życia naprawdę gotuję. Zaczęłam od spaghetti i makaronu, potem nauczyłam się gotować ziemniaki, warzywa i mięso. Teraz potrafię przygotować w zasadzie wszystko. Gotowanie wcale nie jest takie trudne. Wystarczy użyć rozsądku i robić dokładnie to, co jest napisane na opakowaniu, choć właśnie to ostatnie nie jest moją mocną stroną. Mogę oczywiście opowiedzieć wiele „przypalanych” historii. Pamiętam na przykład, jak mając dziesięć lat, byłam sama na wakacjach we Fryzji na Guppy14 i postanowiłam, że uprażę kukurydzę. Nie zdawałam sobie jednak sprawy, że najpierw powinnam wlać na patelnię olej. Krótko mówiąc: postawiłam kukurydzę bez oleju na ogniu i czekałam na pokładzie, aż będzie gotowa. Nagle zobaczyłam olbrzymią czarną chmurę dymu, wydobywającą się na zewnątrz. Zasłaniając twarz ręcznikiem, pobiegłam pod pokład, aby wyłączyć gaz. Patelnia była całkowicie czarna i taka już pozostała, bo nie dało się jej doszorować. Wszędzie leżał popcorn i podpalone ziarna kukurydzy, a jacht śmierdział spalenizną jeszcze trzy tygodnie później i to było najgorsze. Ale czegoś mnie nauczyło.

Gotowanie na pokładzie nie jest oczywiście takie proste jak w domu. Potrzebna jest kuchenka na kardanie, która zawsze pozostaje w pozycji poziomej bez względu na ruchy łodzi. Nawet gdyby Guppy się przewróciła, to garnki będą stały pionowo, a kluski nie przykleją się do sufitu. Mimo że całkiem nieźle radzę sobie z gotowaniem, nie lubię tej czynności. Jeśli przebywam w porcie, tak jak teraz, to mogłabym korzystać z lodówki i przygotowywać skomplikowane posiłki z warzywami i mięsem, ale prawdę mówiąc, jestem w tej kwestii trochę leniwa. Pod ławkami w kajucie leży wiele puszek o przeróżnej zawartości, od kurczaka w sosie saté przez czarną fasolę po fasolkę szparagową. Do tego torebka ryżu albo – tak jak dzisiaj – ziemniaczanej… zupy, i gotowe!

Stojąc pewnego ciepłego wieczoru na pokładzie, pociągam za ster i z przerażeniem zauważam, że ciężko chodzi. Idę do kabiny rufowej, żeby sprawdzić, czy coś nie przyciska trzonu steru albo czy nie odczepił się któryś ze sterociągów. Postanawiam całkowicie opróżnić kabinę, aby móc sprawdzić wszystkie szpule i bębny, wzdłuż których biegną sterociągi. Po usunięciu wszystkich przedmiotów z kabiny dochodzę do wniosku, że to nie tutaj tkwi przyczyna problemu. Następnego ranka ponownie wszystko rozkręcam. Wygląda na to, że problem ze sterem robi się coraz poważniejszy. Denerwuje mnie, że nie mogę naprawić usterki ani nawet znaleźć jej przyczyny. O dwunastej muszę zakończyć zmagania, bo obiecałam Laurze z biura portu, że pójdę z nią na plażę. Przyjeżdża po mnie, po czym jedziemy przez małe wioski i góry, które wydają mi się dość wysokie. Podczas jazdy Laura opowiada mi przeróżne historie: o piratach, którzy setki lat temu zajęli wyspę, i o wybuchach wulkanu, dzięki którym powstała Lanzarote. Znajdują się na niej liczne niewielkie wulkany, wiele z nich jest wciąż aktywnych. Ja z kolei przyznaję, że jeszcze nigdy ani jednego nie widziałam.

– Nie? To zaraz jakiś obejrzymy! – proponuje Laura.

Po kilku godzinach spędzonych na plaży i w morzu w okolicach miejscowości Famara dołączają do nas przyjaciele Laury: mężczyzna z córką, która jest młodsza ode mnie i mówi po niemiecku. Nie stanowi to dla mnie żadnego problemu, ponieważ moja mama jest Niemką, a w domu oglądałam z tatą niemiecką telewizję, którą można było odbierać za darmo. Dziewczynka wzięła ze sobą deskę bodyboard, na której próbuję surfować na falach. Początkowo zupełnie mi nie wychodzi, ale po kilku próbach wyczuwam, kiedy złapać falę i przyklęknąć na desce. Moja dziewięcioletnia instruktorka z zapałem udziela mi lekcji, entuzjastycznie mnie przy tym dopingując:

– Dobrze, dobrze… tak, teraz!

Od kilku lat mieszka na Lanzarote, ma więc nade mną przewagę. Gdy już mamy dość pływania, jedziemy do Famary, w której trwa jakaś zabawa. Niestety gdy tam docieramy, właśnie się kończy. Słyszymy jednak głośną muzykę dochodzącą z innego miejsca i pozwalamy prowadzić się naszym uszom. Trafiamy na inną imprezę, bierzemy sobie coś do picia i bawimy się, obserwując podpitych ludzi. Niedługo potem żegnamy się i wracamy do Mariny Rubicón, przejeżdżając obok paru małych wulkanów. O dziewiętnastej staję znowu przed Guppy i natychmiast przypomina mi się, że czeka mnie robota – ster. Na chwilę o nim zapomniałam, ale jeśli nadal będzie tak ciężko chodził, to dalsze żeglowanie będzie bardzo trudne. Postanawiam, że zadzwonię do taty. Mówi, że musi się zastanowić nad sposobem usunięcia awarii, a ja wiem, że jutro znowu nastanie nowy dzień.

Jejku, jak ten czas leci! Z Holandii wypłynęłam już dwadzieścia siedem dni temu, ale – przysięgam! – nawet przez chwilę za nią nie zatęskniłam. Brakuje mi oczywiście moich rodziców, młodszej siostry i przyjaciół, ale nie aż tak, jak się obawiałam. Mam tyle nowych wrażeń.

Dzisiaj rano po raz pierwszy odrobiłam lekcje. Szkoła niezbyt mnie interesuje, ale bardzo chcę ją skończyć. Myśl o moich znajomych, którzy całymi dniami muszą siedzieć w budynku szkolnym, sprawia, że odrabianie lekcji dobrze mi idzie. Cieszę się, że zamiast nudzić się na śmierć w zakurzonej klasie, mogę popracować nad lekcjami jedynie dwie, trzy godziny dziennie. Sądzę, że prowadząc takie życie jak teraz, nauczę się dużo więcej niż w ciągu kilku lat spędzonych w szkole.

Po skończonych lekcjach wracam do prób naprawienia usterki. Ufff… jest strasznie gorąco, wypijam więc cały karton mrożonej herbaty i pełna dobrej wiary wchodzę do kabiny z odpowiednimi narzędziami, aby zdjąć sterociągi z kwadrantu steru. Jeśli mimo to ster nie da się poruszyć, to znaczy, że mam poważny problem. Po chwili sterociągi leżą luzem, a ja wychodzę z usmarowanymi na czarno rękami. Zanim poruszę sterem, odmawiam krótką modlitwę. Boże, żeby tylko mi się udało! Usterka może dotyczyć łożyska albo samego trzonu steru. Prawdopodobnie puściło uszczelnienie, a ponieważ trzon jest ze stali, to pewnie zaczął rdzewieć i nie można go poruszyć, bo ostatnio nie używałam steru. W takim wypadku trzeba będzie wyciągnąć Guppy z wody, a tego nie chcę. Dobra, łapię za rumpel15 i pcham go… Jeszcze mocniej… Ani drgnie. Cholera! Zrezygnowana siadam w kokpicie i zastanawiam się, co się mogło stać. Dzwonię do taty, ale i on nie tryska optymizmem.

– No cóż, Lauro, musimy wyciągnąć Guppy z wody. Będę musiał przyjechać, bo nie uda ci się rozwiązać tego problemu przy pomocy narzędzi, które masz na jachcie.

Bardzo ci dziękuję, myślę. Tak jakbym sama nie potrafiła nic zdziałać. Ale w tym wypadku pomoc taty będzie jednak niezbędna. Jedyne, co w tej chwili mogę zrobić, to spróbować poruszyć sterem i wysmarować go smarem. Uwieszam się na nim i powoli zaczyna zwalniać. To oczywiście nie załatwia sprawy. Na szczęście jacht można tutaj wyjąć z wody. Tylko czy to dobry początek mojego rejsu?