Marvel: The Avengers. Wszyscy chcą rządzić światem - Dan Abnett - ebook

Marvel: The Avengers. Wszyscy chcą rządzić światem ebook

Abnett Dan

3,9

Opis

Ilu złoczyńców wystarczy, by przejąć kontrolę nad światem?

Hydra dysponuje syntetycznym patogenem, za pomocą którego dąży do podporządkowania sobie całej ludzkości. A.I.M. z kolei chce skazić światowe zasoby wody nanotechnologicznym produktem zniewalającym umysły. Ultron ma ziemską technologiczną osobliwość praktycznie w zasięgu swojej metalowej ręki. Tymczasem Dormammu planuje ocalić świat, po prostu go przejmując. A High Evolutionary pracuje nad modyfikacją genomu człowieka, która ma przeobrazić ludzkość w rasę eugenicznych niewolników.

Wszyscy chcą rządzić światem i tylko Avengersi mogą powstrzymać przerażające zapędy superzłoczyńców!

Potężni Avengersi mierzą się ze swoimi największymi wrogami – wszystkimi naraz!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (52 oceny)
17
17
14
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dabrowkowa

Dobrze spędzony czas

Avengers to naprawdę niezła opowieść, chociaż nie bez wad. Przede wszystkim dialogi między bohaterami są do bólu sztuczne i/lub infantylne. Kolejna sprawa, to dosyć prosty wątek, który nawet nie do końca został rozwiązany - w kulminacyjnym momencie akcja się urywa, by pokazać moment już po bitwie. Jednak trzeba bardzo docenić fakt, że każdy bohater posiada indywidualny charakter, jest osobną personą i mocno to czuć czytając. Kolejny plus to szybka i wartka akcja, książka idealna na kilka popołudni. Jednak mimo to, autor bardzo często stosuje kasę wymieniania i opisy typu X usiadł, Y upadł, Z wstał. Niemniej, historia jest przyjemna i trzeba zaznaczyć, że odnosi się do bardziej komiksowego niż filmowego uniwersum, co jest tutaj na zdecydowany plus. Pojawia się także pewna postać, której nie spotkamy już w filmach, gratka dla fanów!
30
Lawlereq

Dobrze spędzony czas

Lekka i przyjemna książka, idealna na odmóżdżacz.
00

Popularność




Tytuł oryginału The Avengers. Everybody Wants To Rule The World

First published in April 2018 by Titan BooksA division of Titan Publishing Group Ltd144 Southwark Street, London SE1 0UP

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Imiona, nazwiska, postaci, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami, instytucjami, przedsiębiorstwami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez zgody posiadacza praw. Niniejsza publikacja nie może być rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana, oraz bez podobnego zastrzeżenia nałożonego na kolejnego nabywcę.

© 2020 MARVEL

Marvel Publishing: Stuart Moore (redaktor), Jeff Youngquist (wicedyrektor produkcji, projekty specjalne), Caitlin O’Connell (zastępczyni redaktora), Sarah Brunstad (zastępczyni redaktora), Sven Larsen (wicedyrektor działu licencji), David Gabriel (wicedyrektor działu sprzedaży publikacji drukowanych i cyfrowych), C.B. Cebulski (redaktor naczelny)

Twórcy Avengersów: Stan Lee oraz Jack Kirby

Grafika na okładce: Adi Granov

Wydanie polskie: Tomasz Macios (przekład), Julia Diduch,Marcin Piątek (redakcja), Pracownia 12A (korekta), Tomasz Brzozowski (skład i przygotowanie do druku)

Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz

Wszelkie prawa zastrzeżone

ISBN 978-83-66575-44-8

Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl

facebook.com/Wydawnictwo.Insignis

twitter.com/insignis_media (@insignis_media)

instagram.com/insignis_media (@insignis_media)

Chciałbym wyrazić uznanie dla Stuarta Moore’a, Jeffa Youngquista, Sarah Brunstad i Axela Alonsa z Marvela za ich cierpliwość, wsparcie i sugestie podczas pisania tej historii.

Ogromne podziękowania i uściski należą się Nikowi Vincentowi za pierwsze czytanie i pomoc w ułożeniu słów we właściwym porządku (w bardzo trudnych okolicznościach).

Miałem również szczęście, że mogłem zadzwonić do Neila Granta, Eleny Artimovich i Ronalda Byrda po poradę techniczną. Dziękuję Wam. Wszystko, co w tej książce jest poprawne, zawdzięczam Wam. Za wszelkie błędy odpowiadam wyłącznie ja.

Tę książkę pragnę zadedykować mojemu teściowi Johnowi Ernestowi Vincentowi (1931–2014).

1

BERLIN

12 CZERWCA, 16.12 CZASU LOKALNEGO

DWIE IDENTYCZNE czarne limuzyny pędziły przez most na wschód. Niebo było bezchmurne i jasne. Właśnie zaczynały się wieczorne godziny szczytu.

Dwa duże samochody trzymały się blisko siebie. Płynęły z prądem, nie pozwalając innym pojazdom wcisnąć się między siebie. W Sarsplatz skręciły na północ, do dzielnicy przemysłu lekkiego. Kwadratowe modernistyczne budynki wzniesiono w latach sześćdziesiątych lub nieco później. Pomysłowe graffiti zdobiło boczne ściany i bramy, ale wysokiej klasy samochody na małych parkingach sugerowały nowe inwestycje: technologiczne start-upy, specjalistyczną inżynierię, agencje PR.

Auger GmbH zajmował cztery najwyższe piętra kwadratowego budynku na końcu Montagstrasse. Od strony ulicy gmach osłaniały topole. Z tyłu przylegał do niego duży betonowy parking o wielu poziomach. Piętra konstrukcji były otwarte. Przypominała ona stos styropianowych tacek. Limuzyny wjechały tam i z piskiem opon wspinały się po lśniących betonowych płytach. Na ósmym poziomie przejechały przez podjazd, minęły miejsca postojowe i zatrzymały się pod szklanymi drzwiami holu Augera.

Z każdego samochodu wysiadło trzech mężczyzn w garniturach nieskazitelnie czarnych jak karoseria limuzyn oraz designerskich okularach przeciwsłonecznych, które zdradzały równie niewiele jak przyciemniane szyby samochodów. Poruszali się płynnie i byli precyzyjnie rozmieszczeni. Ustawili się w kątach, obserwując podjazdy i zjazdy. Jeden podszedł do szklanych drzwi i czekał, mówiąc cicho do mikrofonu na nadgarstku.

Nazywał się Gustav. Nadał komunikat „czysto”.

Ze stojącego z tyłu samochodu wysiadł szef – wysoki, w idealnie skrojonym drogim ciemnoszarym garniturze. Ruszył do drzwi, niosąc mały neseser. W innej epoce jego sposób bycia można by nazwać arystokratycznym.

Szklane drzwi, na których widniało logo Auger GmbH, otwarły się, gdy do nich podszedł. Eleganckie i dobrze oświetlone lobby wypełniał delikatny szum klimatyzatora. Recepcjonistka podniosła wzrok znad półokrągłego biurka.

– Peter Jurgan, do Johna Rudolfa – przedstawił się mężczyzna.

– Witam pana, Herr Jurgan – odpowiedziała. – Herr Rudolf pana oczekuje. Proszę wejść.

Jurgan ruszył za recepcjonistką. Dołączyło do niego dwóch ochroniarzy: Kyril i Franz. Inni czekali z Gustavem, obserwując samochody.

Recepcjonistka otworzyła wewnętrzne drzwi za pomocą karty, odsłaniając długi, wyłożony wykładziną korytarz z rzędami szklanych drzwi. Było tu o kilka stopni chłodniej. Nie oszczędzali na klimatyzacji.

Zapukała w piąte drzwi, zaczekała na odpowiedź, po czym wprowadziła gości do sali konferencyjnej. John Rudolf wstał znad owalnego stołu, aby ich powitać. Był przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną po trzydziestce, ubranym w koszulę i kosztowne dżinsy, nosił designerskie okulary.

– Herr Jurgan – powiedział, wymieniając uściski dłoni. – Dobrze cię widzieć.

– Ciebie również, John – odpowiedział Jurgan. – Mam nadzieję, że wszystko poszło zgodnie z planem.

– Nie było łatwo, ale myślę, że efekt naszych starań cię zadowoli. Gerhard?

Przy stole siedzieli jeszcze trzej mężczyźni. Podobnie jak Rudolf, mieli na sobie swobodne, ale eleganckie ubrania. Jeden z nich, Gerhard, otworzył stalowy kuferek, który leżał na stole przed nim. Z wyłożonego miękkim materiałem wnętrza wyciągnął lśniący chromowany mechanizm. Urządzenie wielkości termosu miało obrotowe karbowane pierścienie i grube wysuwane nóżki, pozwalające ustawić je w pionie.

– To prototyp – zaznaczył Gerhard. Rozłożył nóżki przedmiotu, czemu towarzyszyła seria cichych kliknięć, i postawił go na stole. – Gdy tylko to zatwierdzisz, rozpoczynamy produkcję.

– Zamówienie dotyczyło czterech tysięcy jednostek – powiedział Jurgan.

– Według naszych szacunków możemy je zrealizować w sześć miesięcy – odparł Rudolf.

Jurgan skinął głową.

– A co z pierwszą partią stu sztuk?

– Potrzebujemy trzech miesięcy – oświadczył Rudolf.

Kamienna twarz Jurgana pozostała nieprzenikniona.

– Umawialiśmy się, że zrobicie ją o wiele szybciej – powiedział.

– Licytowaliśmy zlecenie montażu w Augsbergu – wyjaśnił Rudolf, wzruszając przepraszająco ramionami – ale właśnie podpisali umowę z konkurencją.

– Producentem wysokiej jakości konsol do amerykańskich gier wideo, jeśli dasz wiarę – dorzucił Gerhard i roześmiał się.

– Nie mogę w to uwierzyć – powiedział Jurgan.

– Zostaliśmy więc zmuszeni zlecić produkcję pewnej firmie w Chinach – wyjaśnił Rudolf. – Stąd to opóźnienie. Chodzi o transport towaru, rozumiesz?

Jurgan nie odpowiedział. Spojrzał na urządzenie.

– Czy mogę je przetestować? – zapytał.

– Oczywiście – odparł Rudolf.

Jurgan podniósł rozpylacz i obrócił go w dłoniach ubranych w rękawiczki.

– Lekki, ale wyjątkowo wytrzymały – oznajmił z dumą Rudolf. – Przenośny, oczywiście. Zautomatyzowany z najwyższą precyzją. Włącznik czasowy znajduje się tutaj, na niższym pierścieniu. Dostępne są również opcje zdalnej i ręcznej aktywacji.

– Promień rozpylenia? – zapytał Jurgan.

– Milion hektarów – powiedział Gerhard.

– Kryje się w nim wielki potencjał – powiedział Rudolf. – Znajdzie szerokie zastosowanie w rolnictwie.

– Na Środkowym Zachodzie wprowadzamy w tej dziedzinie nowoczesne rozwiązania na dużą skalę – powiedział Jurgan. – Żeby uzyskać odpowiednią wydajność, zasięg rozpylania musi być znaczny.

Jurgan położył na stole swój neseser i otworzył klamry. We wnętrzu wyłożonym pianką znajdowały się dwa wgłębienia. W każdym z nich leżała wypolerowana metalowa kolba. Jedna była zielona, a druga jaskrawoczerwona.

– Co to jest? – zapytał Gerhard.

– Próbki DNA – odparł Jurgan, wyciągając zieloną kolbę.

– Są oznaczone kolorami – zauważył Gerhard.

– Wszystkie są chemicznie obojętne – wyjaśnił Jurgan. – Obie zawierają tylko oczyszczoną wodę i cukier. W praktyce kodowanie kolorami będzie się odnosiło do konkretnego genetycznie modyfikowanego materiału: pszenicy, żyta, jęczmienia, kukurydzy, soi.

Odkręcił karbowany pierścień na górze chromowanego urządzenia i otworzył wypukłą pokrywę zamocowaną na zawiasie. Włożył zieloną kolbę w oprawkę i zamknął wieczko. Rozległ się cichy syk hermetycznej uszczelki.

– Chcę tylko zobaczyć, jak działa rozpylacz – powiedział Jurgan.

Rudolf i Gerhard wymienili spojrzenia. Rudolf wzruszył ramionami.

– Czemu nie? – zgodził się z uśmiechem.

Jurgan odwzajemnił uśmiech i przekręcił dolny pierścień urządzenia.

– Trzydzieści sekund – powiedział. Pierścień kliknął cicho jak zegar sejfu bankowego, gdy minutnik wrócił z trzydziestki do zera.

Jeszcze kiedy dochodził do dwudziestki, dwaj ochroniarze Jurgana nagle się poruszyli. Kyril podszedł do drzwi sali konferencyjnej i przekręcił klucz w zamku. Franz stanął przed panelem kontroli klimatyzatora na ścianie i włączył wewnętrzny obieg w pomieszczeniu.

– Co robisz? – zapytał Rudolf.

Minutnik dotarł do zera. Rozległo się kliknięcie, a potem dźwięk przekłuwania czegoś wewnątrz urządzenia. Delikatna para wydobyła się ze szczytu mechanizmu, wypełniając salę konferencyjną lekką mgiełką. Przez sekundę wszyscy poczuli się jak w łaźni parowej.

Mgła rozproszyła się, pozostawiając kropelki wilgoci na polerowanych blatach i skórzanych fotelach, a także na twarzach i rękach mężczyzn. Powierzchnia ich ubrań zrobiła się lekko wilgotna.

Gerhard zaśmiał się nerwowo i otarł czoło.

– Widzisz? – powiedział. – Idealne rozpylenie aerozolu, nawet w zamkniętej przestrzeni.

Jurgan skinął głową.

– To więcej niż dobre – zgodził się. – Doskonała technologia. W stu procentach zgodna z moją specyfikacją.

– Twoja specyfikacja była bardzo dokładna, Peter – powiedział Rudolf. – I, jeśli mogę tak powiedzieć, moi inżynierowie wykonali bardzo dobrą robotę.

– Moja specyfikacja była bardzo dokładna – potwierdził Jurgan. Położył dłoń w rękawiczce na górnej części urządzenia. – Mechanizm został zbudowany zgodnie z nią. Ale obejmowała ona także dostarczenie stu jednostek w ciągu trzech tygodni.

– Jak wyjaśniłem – zaczął tłumaczyć się Rudolf – montażysta w Augsbergu nas zawiódł i…

– I nie udało ci się znaleźć alternatywy.

– Chiny…

– Z trzymiesięcznym okresem realizacji.

– To bardzo niefortunny zbieg okoliczności… – zaczął Rudolf.

– Tak – zgodził się Jurgan – z pewnością niefortunny dla ciebie. Nie lubię, gdy ktoś mnie zawodzi. Przez całą moją karierę udawało mi się unikać rozczarowań w interesach.

– Jestem pewien, że możemy… – zaczął Rudolf.

– Możecie umrzeć – oznajmił Jurgan bez emocji. Spojrzał na zegarek. Było to bardzo drogie cacko. – Za dwie minuty.

Rudolf zamrugał, nie rozumiejąc.

– Co? – spytał.

Jurgan otworzył pokrywę chromowanego urządzenia i wyjął przebitą, zużytą zieloną kolbę. Włożył ją z powrotem do nesesera.

– Na razie – powiedział – patogen znajduje się w tym pokoju. Nieznaczna ilość mogła się stąd wydostać, ale skażenie będzie niewielkie. Patogen uaktywnia się przez kontakt ze skórą. Biorąc pod uwagę twoją bliskość i stopień ekspozycji, powiedziałbym, że zajmie to nie więcej niż dwie minuty.

Wyjął czerwoną kolbę.

– Oczywiście istnieje antidotum. Rozpylane w ten sam sposób, zgodnie ze zwykłą procedurą. Może być wykorzystywane do zapobiegania aktywacji patogenu i utrzymywania zarażonych osób przy życiu. W taki właśnie sposób my sobie z nim poradzimy.

Spojrzał na Rudolfa, ważąc czerwoną kolbę w dłoni.

– Ale wy nie zasłużyliście na taką litość.

– Patogen? – spytał Rudolf. – Patogen?

– Czy to jakiś żart? – odezwał się Gerhard.

– Patogen nazywa się HE616 – powiedział Jurgan. – Wytworzony syntetycznie. Nazwałem go „Oddechem”.

– To jakaś paranoja! – wykrzyknął Rudolf. Sięgnął po telefon na biurku, żeby wezwać ochronę, ale Franz położył ciężką dłoń na słuchawce.

Jeden z kolegów Rudolfa ruszył do drzwi. Kyril stanął mu na drodze i popchnął go z powrotem w stronę stołu.

– Jedna minuta – oznajmił Jurgan.

– To wcale nie jest zabawne! – powiedział Gerhard. – Jak śmiałeś tu przyjeżdżać i urządzać takie szopki?! To legalna umowa biznesowa, a…

– A wy jej nie dotrzymaliście – przerwał mu Jurgan. – To nastręcza mi kłopotów. Zaburza mój harmonogram i nie jestem z tego zadowolony.

– Znajdę innego montażystę! – krzyknął Rudolf. – Absolutnie nie ma potrzeby, żeby zachowywać się tak absurdalnie i agresywnie! Spryskujesz nas roztworem cukru, a potem terroryzujesz żądaniami…

– Terroryzuję – powiedział Jurgan. – John, to właśnie robią terroryści. A terroryzm nie działa, jeśli jest pustym żądaniem lub kłamstwem. Potrzebuje prawdziwych podstaw. Realnego zagrożenia. To nie był roztwór cukru. Nie daję drugiej szansy ludziom, którzy mnie zawodzą.

Jeden z kolegów Rudolfa zatrzymany przed drzwiami nagle gwałtownie wciągnął powietrze. Na jego dłoniach, policzkach i gardle pojawiły się pęcherze. Zaczął się trząść. Nabrzmiały mu żyły na skroniach. Przebarwiona ślina zalała jego drżącą wargę. Drgając i dławiąc się, upadł na stół, ześlizgnął się z niego i stoczył na podłogę. Jego ciało spadło z takim impetem, że jeden z foteli na kółkach przejechał po dywanie.

Jurgan spojrzał na swój drogi zegarek.

– Dość szybko – powiedział.

– O mój Boże! – krzyknął Rudolf. – Na litość boską, pomóż nam!

Gerhard zawył, patrząc na plamy i pęcherze, które zaczynały pokrywać jego ręce.

Drugi mężczyzna usiadł, przełykając ślinę. Potem opadł na blat stołu twarzą w dół.

Gerhard zwymiotował, po czym przewrócił się, uderzając głową o krawędź stołu, nim znalazł się na dywanie. Krew splamiła polerowane szkło. Rudolf zachwiał się w stronę okien. Jego pokryte pęcherzami dłonie zacisnęły się na grzechoczących żaluzjach. Po chwili upadł, zrywając je.

Jurgan spojrzał na cztery trupy.

– Heil Hydra – powiedział.

Włożył czerwoną kolbę do urządzenia, zamknął pokrywkę i nacisnął aktywator. Mgła znów wypełniła pokój. Franz podszedł do panelu sterowania i ponownie podłączył klimatyzację do obiegu budynku. Kyril schował rozpylacz do kuferka.

– Wychodzimy – rzucił Jurgan. Podał neseser Kyrilowi, a sam wziął metalowy kuferek z urządzeniem.

Kyril podniósł nadgarstek do ust.

– Gustav – powiedział – wychodzimy.

– Unieszkodliwiamy? – zapytał Jurgana Franz.

– Jeśli okaże się to niezbędne, by stąd wyjść – odpowiedział Jurgan.

Ochroniarze wyciągnęli spod kurtek czarne pistolety automatyczne.

Ruszyli korytarzem w kierunku recepcji. W drzwiach pojawili się dwaj pracownicy Auger GmbH, jednak na widok broni wycofali się z przerażeniem. Niemal nie wstrzymując kroku, Franz wszedł za nimi do pokoju i oddał cztery strzały.

Dogonił Jurgana i Kyrila, gdy ci dotarli do recepcji.

W biurach za nimi podniosły się głosy. Ktoś zaklął głośno.

Gdy weszli do holu, recepcjonistka z niepokojem podniosła wzrok. Odskoczyła na widok broni i próbowała schować się pod biurkiem. Franz wycelował pistolet w jej kulącą się postać. Jeden ze szklanych paneli zewnętrznych drzwi lobby rozpadł się na drobne kawałki, kiedy przebił się przez nie wirujący dysk. Miał około siedemdziesięciu centymetrów średnicy, a na jego wypukłej powierzchni widniał charakterystyczny czerwono-biało-niebieski motyw.

To była tarcza.

Uderzyła Franza, zanim zdążył strzelić, i wypchnęła go przez wewnętrzne szklane drzwi z tyłu recepcji.

Jurgan wraz z drugim ochroniarzem odwrócili się i ujrzeli idącego ku nim Kapitana Amerykę.

Strażnik Wolności miał kostium w kolorze czerwonym, białym i niebieskim jak jego słynna tarcza, która wskoczyła do środka przez rozbity szklany panel drzwi. Kyril odbezpieczył broń. Dwa naboje chybiły, trzeci nadszarpnął pancerz z duraluminium.

Kapitan Ameryka natarł na ochroniarza. Lewą pięścią uderzył Kyrila w nadgarstek, wyrzucając pistolet w powietrze. Prawą trafił mężczyznę w podbródek. Szczęka ochroniarza odskoczyła i mężczyzna przeleciał przez pokój. Ciemne okulary spadły mu z nosa. Neseser wyskoczył z jego dłoni.

Jurgan uderzył Kapitana Amerykę wolną ręką w bok głowy. Cios był silny. Kapitan opadł na jedno kolano, ale szybko odbił się od ziemi i zrobił salto. Jurgan cofnął się, unikając groźnego kopniaka z przewrotki.

– Nie dziś, mój dobry Kapitanie – powiedział.

– Zdecydowanie dziś – odparł Kapitan. Skoczył na równe nogi i rzucił się na przeciwnika.

Z zawrotną prędkością wymieniali ciosy. Obaj używali przedramion do blokowania i odbijania uderzeń przeciwnika. Jurgan za wszelką cenę starał się nie wypuścić kuferka.

Kapitan kopnął terrorystę w bok kolana i gdy mężczyzna się zatoczył, jednym ciosem posłał go na biurko recepcjonistki. Uderzenie przewróciło monitor z płaskim ekranem i kubek pełen długopisów z logotypem Augera. Z ust kobiety ukrytej za biurkiem wyrwał się krzyk przerażenia.

Jurgan upuścił kuferek, który leżał teraz na dywanie, zbyt daleko, by mógł go dosięgnąć. Spojrzał na Kapitana Amerykę.

– Naprawdę nie lubię ingerowania w moje plany – powiedział Jurgan, ocierając krew z rozciętej wargi.

– Powinieneś się już do tego przyzwyczaić, Strucker – odparł Kapitan.

Wiedział, że jego przeciwnik się nie podda. Baron Wolfgang von Strucker od dziesięcioleci należał do najniebezpieczniejszych terrorystów na świecie. Nie był już zwykłym śmiertelnikiem. Nauka oraz inne, bardziej ezoteryczne zabiegi przedłużyły jego życie i obdarzyły go nadludzką siłą i wytrzymałością.

Ale Steven Rogers, znany jako Kapitan Ameryka, także skorzystał z osiągnięć nauki. Żył o wiele dłużej, niż było to dane większości ludzi, a jego fizyczne możliwości znacznie przekraczały zdolności przeciętnego zjadacza chleba.

Strucker rzucił się na kuferek. Kapitan też skoczył ku niemu, przyciskając ciało przeciwnika do podłogi. Szamotali się długo. Strucker był obdarzony niesamowitą siłą. Kapitan zmagał się z nim, próbując go przygwoździć i unieruchomić mu ręce. Strucker uderzył rywala łokciem w gardło, a następnie próbował to powtórzyć jeszcze dwa razy, trafiając Kapitana w mostek. Ten przeturlał się i ponownie zadał cios, który trafił Struckera w tył głowy i wbił jego twarz w dywan.

Kapitan postawił oszołomionego terrorystę na nogi, próbując go obrócić, przycisnąć do biurka i unieruchomić.

Jednak Strucker tylko udawał zamroczenie. Wyrwał się, a jego prawa pięść wbiła się w podbródek Kapitana Ameryki, który się zachwiał. Strucker roześmiał się. Czarna skóra rękawiczki na prawej ręce tliła się, odsłaniając oksydowane metaliczne włókna jego ulubionej broni – Pazura Szatana. Ponownie zamierzył się na Kapitana. Pazur zaskwierczał. Kapitan uchylił się na bok. Strucker znowu machnął Pazurem i wysłał potężny ładunek elektryczny, dotykając prawej ręki przeciwnika.Kapitan zatoczył się z grymasem bólu, potrząsając poparzoną kończyną. Strucker znów zamierzył się Pazurem iskrzącym od ładunku elektrycznego. Kapitan uchylił się i wbił ramię i łokieć w żebra Struckera. Terrorysta stęknął i prawie upadł. Zamachnął się, ale kolejny szybki cios nie trafił Kapitana, który odepchnął rękę napastnika i rąbnął go pięścią w usta, łamiąc jeden z przednich zębów.

Strucker warknął, odzyskał równowagę i ponownie wziął zamach.

Pazur trafił w cel.

Snop jasnych iskier wystrzelił ze zbroi porażonego przeciwnika i rozległo się głośne elektryczne zwarcie. Kapitan przeleciał przez recepcję i uderzył w ozdobną atrapę ściany, przewracając jej część.

Nie wstał.

Strucker wypluł krew na dywan. Podniósł kuferek i ruszył do wyjścia.

– Gustav – krzyknął w biegu – zwijamy się stąd, natychmiast!

Nikt mu nie odpowiedział. Wyszedł na parking. Kapitan Ameryka zajął się świtą Struckera już w drodze do biura. Gustav i pozostali pobici ochroniarze leżeli na ziemi z rozrzuconymi rękami. Jeden utknął w bagażniku tylnej limuzyny. Obaj kierowcy też zostali unieszkodliwieni. Ernst, który prowadził samochód zaparkowany z przodu, padł obok otwartych drzwi kierowcy, a teraz usiłował wstać. Alarm sygnalizujący otwarte drzwi brzęczał.

– Zbieraj się! – krzyknął na niego Strucker, podbiegając do stojącego z przodu samochodu. – Wstawaj i jedź!

Wszyscy ochroniarze Struckera zostali starannie wyselekcjonowani z najlepszych na świecie prywatnych firm ochroniarskich i wojskowych. Byli świetnie wyszkoleni, wysoko wykwalifikowani, całkowicie bezwzględni i doskonale świadomi zarówno tego, ile są warte ich usługi, jak i poziomu lojalności, jakiego oczekiwała Hydra za taką zapłatę. Pomimo złamanego obojczyka i wstrząsu mózgu Ernst wdrapał się na siedzenie kierowcy i odpalił silnik. Strucker wskoczył na tył ciężkiego czarnego samochodu.

Limuzyna ruszyła ostro, skręciła gwałtownie z piskiem opon i pognała w kierunku zjazdu.

Kapitan Ameryka wybiegł z recepcji z tarczą w dłoni. Zobaczył jasne tylne światła limuzyny wyjeżdżającej z pogrążonego w mroku poziomu parkingu. Zatrzymał się na chwilę, oceniając szanse na rzut tarczą, ale samochód był już zbyt daleko.

Kapitan odwrócił się i pobiegł w kierunku zewnętrznej ściany budowli. Jeden z ochroniarzy próbował wstać i zablokować mu drogę, ale został odtrącony na bok uderzeniem tarczy.

Kapitan dotarł do sięgającej mu do pasa ściany i zawiązał sobie tarczę na plecach. Od ulicy poniżej dzieliło go osiem pięter. Bez wahania wskoczył na betonowy murek, po czym poleciał nogami w dół.

Opadł o jeden poziom i chwycił rękami krawędź ściany, by się zatrzymać. Zaciskając zęby, podciągnął się i wrócił na parking.

Limuzyna Struckera już była piętro niżej. Przemknęła obok Kapitana i skręciła w stronę kolejnego zjazdu. Niezrażony Kapitan odwrócił się i znów wskoczył na murek. Tym razem spadł o trzy piętra. Uderzył w ścianę, chwytając jej krawędź obiema rękami. Przejechał klatką piersiową po betonie. Podniósł się, zeskoczył na podłogę i zaczął biec. Słyszał nad sobą echo piszczących opon. Teraz był co najmniej o jedno piętro poniżej uciekającej limuzyny.

Zobaczył ją nad sobą. Pędziła, migając światłami płonących reflektorów, gdy mijała każdą kolumnę i betonowy próg. Ścigał ją sprintem, poruszając się równolegle poziom poniżej. Dotarł do końca następnego zjazdu kilka sekund wcześniej, zanim zrobił to samochód na górze.

Limuzyna skręciła i popędziła w dół z głośnym piskiem opon. Ernst był świetnym kierowcą, więc doskonale sobie radził nawet z tak ciężkim i potencjalnie niezbyt zwrotnym pojazdem. Gdy samochód mknął w kierunku Kapitana, ten nawet nie ruszył się z miejsca. Odwiązał tarczę, prawą ręką chwycił za jej krawędź, wziął potężny zamach i cisnął nią w pędzący prosto na niego pojazd.

Tarcza uderzyła w przednią szybę, rozbijając pancerne szkło, i wpadła do środka, nokautując Ernsta. Zanim pozbawiony kierowcy samochód skosił Kapitana, ten zdążył uskoczyć w bok. Poturlał się po twardych betonowych płytach.

Limuzyna przejechała obok niego. Nie skręciła jednak w zjazd, ale po prostu wbiła się w betonowy filar. Uderzenie zmiażdżyło przód błyszczącego czarnego pojazdu i obróciło go. Wystrzeliły poduszki powietrzne. Z pękniętych przewodów trysnęły płyny, tworząc czarną, szybko rozprzestrzeniającą się kałużę pod samochodem. Ze zgniecionej chłodnicy unosiła się para.

Kapitan wstał i podszedł do wraku. Wyciągnął tarczę z wgniecionej, połyskującej rozbitym szkłem ramy przedniej szyby i ruszył ku tylnym drzwiom. Otworzył je. Na siedzeniu leżał oszołomiony Strucker, rana na głowie krwawiła. Kapitan sięgnął, by złapać go za gardło.

Usłyszał pisk opon i ryk silnika. Druga limuzyna sunęła prosto na niego z dużą prędkością, świecąc reflektorami. Ujrzał twarz Gustava nad kierownicą – miał minę straceńca.

Kapitan odskoczył, usuwając się z drogi. Samochód minął go o centymetry. Pojazd Gustava wyrwał z zawiasów otwarte tylne drzwi pierwszego samochodu. Poleciały w powietrze pośród deszczu rozbitego szkła. Gustav stłukł reflektory po jednej stronie swojego pojazdu i zarysował jego bok o nadwozie drugiej limuzyny, wgniatając drzwi i zdzierając lakier aż do czystego metalu.

Gustav szarpnął samochód do tyłu, obracając koła tak mocno, że z opon wydobył się gryzący dym. Limuzyną zarzuciło i pojazdy rozdzieliły się ze zgrzytem wgniatanej karoserii.

Strucker z kuferkiem w ręku wyskoczył z rozbitego samochodu i chwiejąc się, pobiegł w kierunku limuzyny Gustava. Otworzył tylne drzwi i wpadł do środka. Gustav obrócił pojazd, zanim Strucker zdążył zamknąć drzwi. Limuzyna ścięła tył rozbitego samochodu i ruszyła z impetem w kierunku następnego zjazdu.

Kapitan pobiegł za nią i rzucił tarczę. Czerwono-biało-niebieski dysk zawirował w powietrzu i trafił w najbliższe tylne koło, gdy samochód zawracał. Felga lekko się wgięła, ale limuzyna miała opony run flat i nadal przyspieszała.

Tarcza odbiła się od koła, poszybowała w górę i odskoczyła od betonowej kolumny. Kapitan, nadal biegnąc, złapał ją w locie.

Nie zwalniając kroku, kopnął drzwi ewakuacyjne klatki schodowej i zbiegł po schodach, skacząc co trzy stopnie i ześlizgując się po poręczy na każdym półpiętrze. Dotarł na parter. Uciekająca limuzyna była już przy wyjeździe na drugim końcu alei parkingu. Nie zwalniając nawet na chwilę, przedarł się przez automatyczne bariery w deszczu drzazg z czerwono-białego plastiku i w dzikim pędzie wypadł na ulicę.

Przystosowany do potrzeb Kapitana harley czekał na niego w jednej z zatok na parterze. Steve wskoczył okrakiem na siedzenie, odpalił silnik i ruszył z tarczą na plecach.

Matowoczarny motocykl był pierwotnie modelem Street 750, ale mechanicy T.A.R.C.Z.Y. znacząco poprawili jego osiągi. Kapitan, choć nie był w tej dziedzinie fachowcem, również przy nim majstrował. Udało mu się uzyskać idealną równowagę między prędkością maksymalną i optymalną zdolnością trzymania się drogi.

Koła motocykla zmiażdżyły porozrzucane kawałki szlabanu i Kapitan wyjechał na ulicę, pochylając się mocno przy każdym zakręcie. Pędząca niebezpiecznie szybko limuzyna wciąż znajdowała się w zasięgu wzroku. W dzielnicy ruch uliczny był niewielki, ale nie miało to trwać zbyt długo. Nadchodziły godziny szczytu. Kapitan dodał gazu i zaczął zbliżać się do limuzyny, pędząc jak na wyścigach i ścinając zakręty, aby zyskać jak najwięcej na czasie.

Zsynchronizował mikrofon w kostiumie z komunikatorem motocykla.

– Whisper, tu Sentinel – zawołał.

Trzeszczenie na łączach przebiło się przez ryk pracującego na pełnych obrotach silnika harleya.

– Sentinel, tu Whisper. Dawaj.

– Widzisz mnie, Whisper?

– Tak, Sentinel. Mamy cię na ekranie.

Gdzieś ponad zasłoną chmur na berlińskim niebie namierzył go samolot rozpoznawczy T.A.R.C.Z.Y. pozostający w trybie ukrycia. Kapitan ostro wszedł w kolejny zakręt.

– To Strucker – powiedział Kapitan, koncentrując się na drodze przed sobą. – Gonię go. Czy możesz namierzyć cel?

– Cel namierzony.

– Strucker coś ma. Towar, którego wyraźnie nie chce oddać. Czy możesz połączyć mnie z Furym?

– Ech, nie w tej chwili, Sentinel.

– Więc daj mi priorytetowe połączenie z Wieżą Avengers.

– Sorry, nie ma opcji. T.A.R.C.Z.A. czuwa nad tobą. Nadlatują śmigłowce, a oddziały ochrony przemieszczają się z północy i wschodu. W tej chwili nie można liczyć na więcej.

– Zrozumiano – odpowiedział Kapitan. Korciło go, by zapytać, dlaczego ani dyrektor T.A.R.C.Z.Y., ani jego towarzysze z Avengers nie byli na łączach. Ale głowienie się nad tym, jakiż to nagły wypadek mógł wymagać ich interwencji, tylko by go rozproszyło.

Sam Strucker był nagłym wypadkiem. Za każdym razem, kiedy Hydra pokazywała jeden ze swoich brzydkich łbów, oznaczało to, że świat ma kłopoty. Kapitan przebywał w Berlinie incognito od trzech dni, podążając jej tropem. Teraz, kiedy chciał nawiązać kontakt z bazą i potrzebował pomocy, wszyscy mieli inne zajęcia.

Nie myśl o tym – powiedział sobie. Siedzenie Struckerowi na ogonie przy takich prędkościach wymagało maksymalnej uwagi, zimnej krwi i umiejętności. Wystarczy chwila rozproszenia, jedna zaprzątająca go myśl, by się wywrócił lub w kogoś wjechał.

I Strucker zniknie.

– Uzyskaj wsparcie medyczne i szturmowe dla Auger GmbH – poinstruował. – Obawiam się, że są tam ranni i ofiary śmiertelne. Przybądźcie w pełnym rynsztunku. Uważajcie na agentów Hydry. Zabezpieczcie to miejsce i zamknijcie je. Chcę dostać pełny raport o całej sytuacji i podsumowanie, gdy tylko to załatwicie. Strucker robił tam jakieś interesy.

– Pracujemy nad tym, Sentinel. Wysłano oddziały szturmowe.

– Powiedz lokalnym władzom, aby oczyściły trasę – rozkazał Kapitan. – Nic nie zatrzyma Struckera. Nie chcę narażać cywilów.

– Zrozumiano.

Kapitan słyszał już syreny na pobliskich ulicach. Minął co najmniej jedną stłuczkę, spowodowaną przez samochody, które zjechały, aby usunąć się z drogi rozpędzonej limuzynie Struckera.

– Śledź cel – powiedział Kapitan. – Znajdź mi trochę zakrętów do ścięcia.

– Jasne. Robi się.

Limuzyna ostro pędziła. Za każdym razem, gdy Kapitan zwiększał prędkość i zbliżał się do niej, kierowca Struckera gwałtownie skręcał i zmieniał kurs. Wjeżdżali do bardziej ruchliwej części miasta. Pojazdy zatrzymywały się z piskiem opon, trąbiąc, gdy samochód i siedzący mu na ogonie motor przemykały obok nich. Ciężarówka dostawcza ledwo uniknęła zderzenia z limuzyną i wjechała w przystanek autobusowy. Grupa rowerzystów rozproszyła się i wszyscy runęli, próbując zjechać z drogi samochodowi Struckera, gdy ten wpadł na przeciwny pas, by ominąć stojących w korku.

– W lewo w następną przecznicę – usłyszał Kapitan przez radio.

– Jasne – odpowiedział.

Skręcił ostro, a tylne koło na chwilę wpadło w poślizg. Pędził po autostradzie między fabryką a rzędem sklepów. Śmieci wzbijały się w powietrze i trzepotały na jego drodze. Ryk silnika odbijał się echem od okolicznych budynków.

Opuścił wąski wylot drogi wewnętrznej, ledwie ominął krawężnik i wjechał w kolejną ulicę. Rozległy się klaksony. Podparł się stopą na zakręcie, wpadł w lekki poślizg i przyspieszył. Dzięki ścięciu zakrętu nadrobił kilkaset metrów opóźnienia. Limuzyna była przed nim, jadąc pod prąd prosto w rosnący korek.

Samochody zjeżdżały jej z drogi. Dwa z nich uderzyły o siebie, ocierając się bokami. Radiowóz drogówki, migając kogutem, z wyjącą syreną zmienił pas i próbował zablokować limuzynę.

Masywny pojazd Struckera staranował radiowóz, wprawiając go w ruch obrotowy i spychając na pobocze. Wokół posypały się odłamki szkła z rozbitych reflektorów i kawałki strzaskanej karoserii.

Kapitan ominął łukiem rozbity radiowóz i przyspieszył. Skręcił w lewo, żeby objechać śmieciarkę, potem ostro w prawo, aby uniknąć zderzenia z autobusem pełnym pasażerów, którzy w przerażeniu wyglądali przez okna.

Limuzyna wjechała w ulicę, na której trwały roboty drogowe. Przedarła się przez biało-czerwone prowizoryczne bariery, rozganiając przerażonych robotników. Ominęła ciężką maszynę do wyrównywania nawierzchni, sunącą mozolnie środkowym pasem jezdni. Sportowy samochód wpadł w poślizg, próbując zjechać jej z drogi, następnie uderzył w furgonetkę i pojazd osobowy.

Kapitan się zbliżał. Samo natężenie ruchu ulicznego w godzinach szczytu zmuszało limuzynę do zwolnienia. Tam, gdzie samochody zastawiały jej drogę, Kapitan mógł kluczyć i prześlizgiwać się między nimi.

Strucker wychylił się przez okno pasażera z tyłu. Trzymał pistolet maszynowy.

Otworzył ogień, strzelając w doganiający go motor. Kapitan zobaczył błysk na końcu lufy i chmurę pyłu podnoszonego przez naboje z nawierzchni drogi po lewej stronie. Odjechał w bok i przesunął tarczę z pleców na pierś i podbródek. Prowadzenie harleya jedną ręką nie było łatwe, zwłaszcza przy tak dużej prędkości.

Strucker zmienił magazynek i strzelił ponownie. Kule odbiły się od tarczy Kapitana, wprawiając ją w drżenie. Jeden nabój stłukł reflektor motoru. Zbłąkane pociski uderzały w pojazdy po obu jego stronach i wbijały się w jezdnię.

Kapitan przyspieszył i wcisnął się w kolejną przerwę między samochodami, ledwie omijając ciężarówkę. Objechał ją, próbując znaleźć się po przeciwnej stronie strzelającego Struckera i ograniczyć zasięg jego ognia.

Terrorysta zauważył ten manewr i zniknął z powrotem we wnętrzu limuzyny.

Zmienia strony – pomyślał Kapitan. On zrobił to samo. Zanim Strucker wynurzył się z pistoletem w drugim oknie, Kapitan przejechał szybko w poprzek drogi i zbliżył się do boku limuzyny, gdzie wcześniej znajdował się terrorysta, który teraz próbował oddać strzał z drugiej strony. Gdy Strucker zniknął we wnętrzu pojazdu, Kapitan zaczął się zastanawiać, czy warto zaryzykować skok z motoru do wnętrza pędzącego samochodu. Znajdował się tak blisko – tak bardzo blisko – jechali z tą samą prędkością, ale szanse powodzenia tak śmiałej akcji były zbyt małe.

Tylne okno limuzyny rozprysnęło się, gdy Strucker wystrzelił. Odłamki szkła uderzyły rykoszetem Kapitana. Strucker załadował trzeci magazynek i zaczął ostrzał przez potłuczone okno. Kapitan odbił kilka kul od swojej tarczy, a następnie ostro przyspieszył i sunął wzdłuż lewej strony limuzyny. Strucker pojawił się w oknie pasażera i wznowił ogień, ale Kapitan zasłonił się tarczą. Pochylił się ryzykownie i uderzył nią płasko w otwór okna, wpychając terrorystę z powrotem do środka.

Samochód nagle skręcił w prawo. Kapitan dostrzegł, że zbliżają się szybko do tyłu wolno poruszającego się osiemnastokołowego pojazdu. Limuzyna skręciła, unikając kolizji. Kapitan mocno szarpnął kołem, ledwie unikając zderzenia. Pędzące pojazdy objechały ciężarówkę – limuzyna z prawej, motor z lewej strony. Gdy tylko ją wyprzedziły, znów się zrównały.

Strucker wystrzelił kolejny magazynek w stronę Kapitana. Witryny sklepów na ulicy od strony motocykla roztrzaskały się.

– Niech cię szlag! – warknął Kapitan, zbyt świadomy tego, jak wielu niewinnych ludzi znajduje się w pobliżu. Podjechał bliżej pędzącego samochodu, blokując strzały tarczą.

Limuzyna zaczęła zwalniać. Przed nimi uformował się długi sznur samochodów, oczekujących, by wjechać na most.

Kapitan wykorzystał tę szansę. Pochylił się i szarpnął kierownicę. Harley wierzgnął pod nim, upadł na bok i zawirował, wzniecając snopy iskier z nawierzchni.

Kapitan wylądował brzuchem na masce samochodu i przywarł do niej. Czuł, że się ześlizguje, ale z całych sił próbował się utrzymać. Kierujący limuzyną Gustav zaczął szarpać pojazdem gwałtownie z boku na bok, próbując zrzucić Kapitana.

Kiedy to nie przyniosło rezultatu, Gustav wyciągnął pistolet, otworzył okno, wychylił się i posłał kilka strzałów na maskę samochodu. Jeden nabój rozdarł lewy rękaw Kapitana i o mało co nie przebił pancerza. Kapitan obrócił tarczę i zablokował dwie kolejne kule. Starał się znaleźć punkt oparcia dla nóg i zaatakować przez przednią szybę. Jeśli poradzi sobie z Gustavem, pościg się skończy.

Próba zastrzelenia Avengersa odwróciła uwagę Gustava od kierowania samochodem. Kapitan usłyszał krzyk Struckera z tyłu. Gustav szarpnął kierownicę.

Pędząca limuzyna zahaczyła o tył jednego z samochodów stojących w korku, ledwo unikając pełnej kolizji. Samochody powpadały na siebie. Gustav stracił kontrolę. Limuzyna uderzyła gwałtownie w krawężnik i wyrzucona na chodnik przejechała trzydzieści metrów. Zerwała cały rząd balustrad i przebiła się przez barierki ochronne.

Kapitan Ameryka wciąż kurczowo trzymał się maski.

Limuzyna przeskoczyła przez wspornik mostu. Ciągnąc za sobą resztki barierek i strzępy układu wydechowego, wpadła do szerokiej, spokojnej rzeki daleko w dole.

2

69˚30’N, 68˚30’W

12 CZERWCA, 7.26 CZASU LOKALNEGO

TO BYŁ długi lot.

Wypadł z luku w podłodze i zaczął wirować pośród dotkliwego zimna i turbulencji.

Pod nim gęsta pokrywa chmur. Poniżej niej – nieznane.

Hawkeye wykonał w swojej karierze kilka skoków HALO, jednak zawsze po wcześniejszym przygotowaniu, nigdy w nagłym wypadku.

Nie miał nawet czasu na prawidłowe założenie plecaka z urządzeniem do opadania. Wisiał mu na jednym ramieniu, a drugi zestaw pasów uprzęży unosił się i powiewał, targany gwałtownym wiatrem.

Załóż go, popraw i zabezpiecz. Ustabilizuj…

Ciało Hawkeye’a obracało się. Powiewy smagały go po twarzy. Nie miał maski ani respiratora. Nie mógł oddychać. Rozłożył ręce i nogi, próbując kontrolować swobodne spadanie. Podmuch powietrza z Quinjetu próbował zerwać mu plecak. Złapał latające szelki plecaka i udało mu się owinąć je wokół drugiego ramienia.

Płonące resztki i smugi targanego wiatrem czarnego dymu unosiły się wokół niego. Cokolwiek uderzyło w Quinjet, strąciło go z nieba, rozrywając kadłub. Rakieta ziemia–powietrze. Obracając się, dostrzegł płonący dziób zniszczonego statku, który przelatywał jak kometa przez chmury, ciągnąc za sobą smugę brudnego dymu.

Czy ona też się wydostała? Boże, proszę, spraw, żeby jej też się udało…

Wpadł w chmury. Prawie nic teraz nie widział. Spadał przez lodowatą pustkę miękkiej bieli, ale miał wrażenie, jakby zwisał nieruchomo.

Wyciągnij ręce, Barton, wyciągnij nogi. Brzuch w dół, podbródek w górę.

Ile jeszcze mu zostało? Dwadzieścia sekund? Trzydzieści?

Nie miał wysokościomierza i nie wiedział, jak wysoko wznosił się Quinjet, kiedy został trafiony. Gdyby pokrywa chmur była nisko, mógłby znaleźć się na ziemi w każdej chwili. Nawet nie zauważyłby, że się do niej zbliża.

Ciśnienie było bardzo wysokie. Nie słyszał nic poza wyciem wiatru. Kropelki krwi z jednej dziurki nosa ściekały mu po policzku i wpadały do oka. Czuł, że zbiera mu się na wymioty. To nie wyglądałoby dobrze. W ogóle nie bohatersko…

To, co miał na plecach, nie było spadochronem ani nawet kompaktową wersją HALO, ale sprzętem jednorazowego użytku, opartym na technologii repulsora opracowanej przez Stark Industries. „Och, plecak odrzutowy” – śmiał się Barton, kiedy Stark po raz pierwszy pokazał ten wynalazek Avengersom. „Nie plecak odrzutowy, tylko urządzenie, który spowalnia i łagodzi twarde lądowanie” – odpowiedział mu wtedy nieco urażony Iron Man.

Jeśli uruchomił go zbyt wcześnie, zużyje całe paliwo, a potem znowu będzie opadał. Jeśli aktywował go zbyt późno…

Daj mi znak – pomyślał.

Hawkeye wypadł z zasłony chmur. Nagle powróciła widoczność. Roztaczał się pod nim ogromny dywan gęstej zielonej roślinności. Pochylony horyzont. Zachodzące słońce na nakrapianym żółto niebie rozchodziło się złotą poświatą. Wstęgi rzek połyskiwały. W dali dostrzegł błysk dalekiego Gorahn Sea. Szara linia ostrych jak kły szczytów Gór Wieczności upiornie majaczyła w oddali.

Dżungla na dole była gęsta. Naprawdę gęsta. Zanim trafiła ich rakieta, krążyli Quinjetem, próbując znaleźć odpowiednie miejsce do lądowania. Uderzenie w koronę drzewa będzie bolesne, z odrzutowym plecakiem czy bez.

Obok niego przemknął meteoryt, ciągnąc za sobą warkocz płomieni. Jedna z gondoli silnika odrzutowca. Przeleciała przez niebo po przekątnej i uderzyła w las poniżej. Nastąpił jasny rozbłysk i Hawkeye usłyszał huk mimo szumu wiatru. Widział ogień w dziurze, którą płonące odpady wypaliły w pokrywie drzew.

Uświadomił sobie, jak szybko zbliża się ziemia. Dlaczego nie ma spadochronu, kiedy go potrzebuje? Gdzie Thor i Iron Man?

Tak, gdzie oni, do cholery, byli? Przed uderzeniem rakiety leciał ponad godzinę bez kontaktu z bazą.

Sięgnął do uprzęży, znalazł aktywator i nacisnął go. Nic się nie wydarzyło. Zaczął gorączkowo uderzać w szelki, jakby sam się poddawał resuscytacji. No dawaj! Dawaj!

Niech cię szlag, Stark! Ten szajs nie jest wa…

Po chwili dotarło do niego, że jednak jest coś wart. Repulsor podnośnika był tak cichy, że nie słyszał jego pulsowania pośród szalejącego wiatru. Hawkeye łagodnie opadał.

Ustawił się stopami w dół. Okej, to było lepsze. To działało. Mógł sobie z tym poradzić.

I tak spadł na drzewa.

Gałęzie uderzyły go i rozorały mu twarz. Pnącza rozerwały się pod jego ciężarem. Liście go smagały. Spojrzał w bok i poczuł, jak kora zdziera mu skórę. Nagle powietrze wypełniło się pyłem, liśćmi i owadami. Koziołkując jak szmaciana lalka, czuł się jak idiota. Gdzie się podziały jego gracja i słynne umiejętności akrobatyczne?

Uderzył w kolejną gałąź. Potem w następną. Wściekły i obolały zaklął i mimowolnie połknął liść. Krztusząc się, spadał dalej, spoglądając na duże i mniejsze drzewa, gałęzie i pnącza tak grube jak łańcuchy kotwiczne. Machając rękami i nogami, przedarł się przez zasłony wiszącego mchu. Odrzutowy plecak, zapchany liśćmi, wyłączył się.

Hawkeye spadł na gęste paprocie, odbił się prosto na omszały głaz i wylądował twarzą w bagnistym gruncie. W tym momencie – i tylko na chwilę – sprzęt ponownie się włączył, podnosząc go o trzydzieści centymetrów z leśnej ściółki, jakby lewitował.

W końcu zgasł. Hawkeye upadł na twarz.

Cisza. Odetchnął, a potem usiadł i zakaszlał, wypluwając kawałki liścia.

Żył. Gdzieś w koronie drzewa zostawił swoją godność, ale żył.

Wstał. Zdjął zepsuty plecak, powiedział, co o nim myśli, i wyrzucił go.

Na polanie Hawkeye nie dostrzegał żadnego ruchu. Wokół niego obco gęstniały cykady i paprocie. Ogromne sękate drzewa przyozdobione pnącymi się winoroślami i lianami tworzyły ciemny zielony baldachim nad jego głową. Słyszał odgłosy: szemranie pobliskiego strumienia, brzęczenie owadów, rechot żab, nieprzerwany trzask i trzepot wywołany przez zniszczenia, jakie jego spadające ciało poczyniło wśród drzew.

Było wilgotno. Pocił się. Był brudny. Próbował nawiązać łączność, ale na linii panowała absolutna cisza. Aktywował lokalizator w zegarku i zielona dioda LED zaczęła mrugać. Wyjął skaner z sakiewki na pasku i zaczął wodzić nim dookoła. Żadnych śladów. Nic.

Ani śladu jej. Boże, spraw, proszę, by wylądowała żywa.