Martwe dusze - Nikołaj Gogol - ebook

Martwe dusze ebook

Nikołaj Gogol

3,0

Opis

Bohaterem powieści jest Paweł Iwanowicz Cziczikow, który zajeżdża ze swym stangretem Selifanem oraz lokajem Pietrkiem do miasta gubernialnego N., gdzieś na rosyjskiej prowincji. Cziczikowa poznajemy powoli. Wydaje się on człowiekiem porządnym, zadbanym i grzecznym. Nie jest zbyt bogaty, ale też i nie jest biedny, „ani tłusty, ani chudy” – jest dosyć bezbarwny. Przyjeżdża do miasta N. w konkretnym celu: zakupu martwych dusz rewizyjnych, tj. chłopów pańszczyźnianych, którzy umarli od czasu ostatniego spisu rewizyjnego, a za których właściciele ziemscy muszą wciąż płacić podatki. Cziczikow zapoznaje się najpierw z ważnymi osobistościami miasta. Robi to bardzo zręcznie, wzbudza ogólną sympatię i zainteresowanie. Podróżując z Cziczikowem, poznajemy najróżniejsze charaktery ludzkie, zazwyczaj nudne czy wręcz odrażające. Atmosfera narasta. W mieście zaczynają krążyć plotki na temat planów porwania córki gubernatora przez Cziczikowa. Dopiero pod koniec lektury Gogol informuje czytelnika o tym, kim tak naprawdę jest jego główny bohater i po co mu Martwe dusze... (za Wikipedią).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
0
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Nikołaj Gogol

 

 

 

Martwe dusze

 

przełożył Zygmunt Wielhorski 

 

 

Armoryka

Sandomierz

 

 

Projekt okładki: Juliusz Susak

 

Tekst wg edycji z roku 1876. 

Zachowano oryginalną pisownię.

 

© Wydawnictwo Armoryka

 

Wydawnictwo Armoryka

ul. Krucza 16

27-600 Sandomierz

http://www.armoryka.pl/

 

ISBN 978-83-7639-164-9 

 

 

 

Martwe Dusze.1

Rozdział I.

 W bramę zajazdu gubernialnego miasta N. N. wjechała dość porządna nie wielka bryczka na resorach, w jakiéj jeżdżą kawalerowie, dymisyonowani podpułkownicy, sztabs-kapitanowie, obywatele, posiadający nie więcéj jak sto dusz – zgoła ludzie średniéj zamożności. W bryczce siedział mężczyzna nie bardzo przystojny, ale i nie brzydkiéj powierzchowności, nie za nadto otyły, ale i nie zbyt szczupły; właściwie nie stary, ale téż i nie za nadto młody. Przybycie jego nie sprawiło w mieście żadnego wrażenia i nie towarzyszyło mu nic szczególnego; tylko dwóch rosyjskich chłopów, stojących w drzwiach szynku położonego naprzeciwko zajazdu, pozwoliło sobie uwag, stósujących się raczéj do ekwipażu, niż do siedzącego w nim pana. „Widzisz bo”, rzekł jeden drugiemu – „oto jakie koło! jak ty myślisz: dojedzie to koło do Moskwy, czy nie dojedzie?” – „Dojedzie”, odpowiedział drugi. – „A do Kazania to już ja myślę, że nie dojedzie?” – „Do Kazania nie dojedzie”, odpowiedział drugi. Na tém skończyła się rozmowa.

 Kiedy bryczka zbliżała się do zajazdu, spotkała młodego człowieka w białych spodniach, nader wązkich i krótkich, we fraku, mającym pretensye do najnowszéj mody, z pod którego wyglądał półkoszulek zapięty szpilką bronzową, wyobrażającą pistolet. Młody człowiek odwrócił się, popatrzał na ekwipaż, przytrzymał ręką czapkę, którą wiatr o mało mu co z głowy nie zerwał, i poszedł w swoją stronę.

 Gdy bryczka wjechała w dziedziniec, wybiegł na jéj spotkanie oberżowy sługa, tak żywy i fertyczny, że trudno było przypatrzeć się jego twarzy. Wybiegł raźno z serwetą w ręku, sam długi, w długim letnim surducie z długim stanem, wstrząsnął włosami i poprowadził gościa na górę do pokoju, któren Bóg mu przeznaczał. Pokój nie miał żadnéj osobnéj cechy, bo i zajazd nie odróżniał się od innych zajazdów. Był taki, jak zwyczajnie w gubernialném mieście, gdzie przejeżdżający za dwa ruble dziennie dostaje spokojną izbę z tarakanami, wyglądającemi ze wszystkich kątów, podobnemi do suszonych śliwek i z drzwiami do sąsiedniego pokoju, zastawionemi zawsze komodą, gdzie mieszka sąsiad bardzo cichy i spokojny, ale nadzwyczaj ciekawy dowiedzieć się wszystkich szczegółów, dotyczących się nowo przybyłego. Zewnętrzny front zajazdu odpowiadał wnętrzu: był on bardzo długi o dwóch piętrach, niższe nie miało tynku i było ciemno-czerwone, od cegły, która była lichego gatunku a poczerniała od zmiennéj pogody; wyższe pomalowane tą wieczną żółtą farbą, świetnie dość odbijało; na dole znajdowały się sklepiki z uprzężą, obwarzankami i powrozami. W narożnym sklepiku, albo raczéj w oknie zasiadał herbaciarz z samowarem z czerwonéj miedzi, z twarzą również czerwoną jak samowar, tak, że z daleka można było pomyśleć, że na oknie stały dwa samowary, gdyby jeden z nich nie miał czarnéj jak smoła brody.

 Gdy podróżny rozpatrywał się po swoim pokoju, przyniesiono jego rzeczy: najprzód tłomok z białéj skóry, już nie bardzo nowy, co pokazywało, że często musiał odbywać podróże. Tłomok wnieśli furman Selifan, nizki wzrostem, w kożuchu, i lokaj Piotrek, chłopak trzydziestoletni w szerokim surducie, który, jak widać, z pańskiego grzbietu na jego się grzbiet dostał, z surowym wzrokiem, z wielkiemi wargami i nosem. Po tłomoku przyniesiono nie wielką szkatułkę machoniową, któréj brzegi wykładane były królewską brzozą, prawidło na buty i zawiniętą w niebieski papier kurę pieczoną. Gdy już wszystko było wniesione, furman Selifan odszedł do stajni opatrzeć konie, a lokaj Piotrek zaczął urządzać się w przedpokoju, małéj i ciemnéj dziurze, do któréj wniósł już swój płaszcz a razem z nim woń jakąś sobie właściwą. W téj komórce przystawił do ściany wąziutkie łóżeczko i nakrył je ubitym i cienkim jak naleśnik, można téż powiedzieć, że i tłustym jak naleśnik siennikiem, który sobie z wielką biedą wyprosił od gospodarza.

 Podczas, kiedy słudzy krzątali się i rzeczy znosili, nasz podróżny poszedł do wspólnéj sali. Jakie bywają te sale? przejezdny wie o tém aż nadto dobrze: zawsze te same ściany, pomalowane olejną farbą, pociemniałe u góry od dymu cygar i fajek, wytarte u dołu plecami różnych przejezdnych a więcéj jeszcze miejscowych kupców, którzy w dnie świąteczne tu się zbierają, po kilku i kilkunastu dla wypicia porcyi herbaty; ten sam sufit zakopcony, ten sam pająk zakurzony z wiszącemi szkiełkami, które się chwiały i uderzając jedne o drugie dzwoniły, jak tylko przebiegał służący chwacko niosąc tacę, tak zapełnioną filiżankami, jak brzeg morski ptakami; te same obrazy na ścianach; słowem wszystko to, co zawsze i wszędzie; ta tylko uderzała różnica, że na jednym z obrazów wymalowana była nimfa z takiemi ogromnemi piersiami, jakich czytelnik pewnie nigdy nie widział. Podobne jednak kaprysy przyrody zdarzają się i w różnych zagranicznych obrazach, sprowadzonych do nas, nie wiedzieć kiedy i przez kogo, czasem nawet przez naszych magnatów, miłośników sztuk pięknych, zakupujących je we Włoszech za radą swoich faktorów. – Podróżny zdjął czapkę, odwiązał szalik tęczowych kolorów, jakie to żonatym ludziom zwykle żony własną ręką tkają, nauczając oprócz tego, jak się nim trzeba obwiązywać; a kawalerom kto je daje? – tego dobrze nie wiem, bo sam nigdy takich szalików nie nosiłem – i zażądał obiadu. Podczas, gdy mu przynosili potrawy, zawsze te same, w traktyerniach oberżowych jako to: kapuśniak, mózdzek z groszkiem, kiełbasę z kapustą, kurę pieczoną z kwaszonym ogórkiem i ciastko francuskie, umyślnie przez kilka tygodni przechowywane, żeby zawsze było na zawołanie gości, wszystko to częścią odgrzane, częścią jeszcze zimne, rozpytywał służącego o różne drobiazgi, kto dawniéj utrzymywał zajazd a kto teraz? czy znaczny jest dochód? czy wielki szelma ich gospodarz? na co sługa odpowiedział: „o bardzo wielki łajdak, proszę pana!” I teraz jeszcze w oświeconéj Rosyi są ludzie, którzy nie mogą jeść obiadu w traktyerni, żeby nie pomówić lub nie pożartować z posługaczami. Rozmowa jednak i wypytywanie się nie były w tym razie bez celu; badał, kto był gubernatorem, kto prezesem izby skarbowéj, kto prokuratorem – słowem nie opuścił ani jednego ze znaczniejszych urzędników; ale jeszcze drobiazgowiéj i że tak powiem z współczuciem rozpytywał się o wszystkich znaczniejszych obywateli; ile który z nich posiada dusz włościańskich, jak daleko mieszka od miasta, jakiego jest charakteru, czy często bywa w mieście; chciał téż wiedzieć, czy nie było w gubernii jakich chorób, zaraźliwych gorączek, tyfusu, ospy itp., a wszystko z taką dokładnością, że widać było, że nie sama tylko ciekawość była mu bodźcem do tego. Wszystkie poruszenia podróżnego okazywały pewność siebie, nos ucierał nadzwyczaj głośno. Trudno wyrazić, jak się brał do tego, ale nos jego trąbił jak trąba.

 Ta niewinna na pozór zaleta powiększała jednak oznaki uszanowania ze strony hotelowego sługi, który za każdym odgłosem wstrząsał włosami, prostował się i nachyliwszy głowę pytał się: czy jeszcze czego nie potrzeba? Po obiedzie podróżny wypił filiżankę czarnéj kawy i siadł na kanapie, podłożywszy za plecy poduszkę, nabitą, jak zwykle w rosyjskich zajazdach, zamiast elastyczném włósiem, jakiemiś kamyczkami lub téż odłamkami cegły. Powoli zaczął poziewać, zaczém kazał się odprowadzić do swojego numeru i tam przespał się smaczno dwie godziny. Gdy odpoczął po takiém znużeniu, na prośbę hotelowego sługi napisał na świsteczku papieru swoją rangę, imię i nazwisko, dla zameldowania go podług zwyczaju w policyi. Schodząc na dół, numerowy przeczytał te wyrazy, napisane na papierku: „Radzca kolegialny Paweł Iwanowicz Cziczików, obywatel podróżujący w własnych interesach.” Podczas gdy sługa sylabizował jeszcze karteczkę, sam Paweł Iwanowicz Cziczików poszedł obejrzeć miasto i o ile się zdaje, dosyć mu się ono podobało, nie znalazł bowiem, żeby w czémkolwiek ustępowało innym miastom gubernialnym: żółta farba murowanych domów, a skromnie szara drewnianych, biła w oczy. Domy były o jedném, dwóch lub półtora piętrach i naturalnie z facyatkami bardzo pięknemi podług zdania panów architektów gubernialnych. Miejscami domy kończyły się prawie zupełnie wśród ulicy, niemal tak szerokiéj, jak pole, i ciągnęły się nieskończone parkany; miejscami znowu się je napotykało i tam téż zaraz większy panował ruch i ożywienie. Można było widzieć zmyte deszczem szyldy sklepików z obwarzankami albo butami, lub téż wymalowane niebieskie spodnie z podpisem jakiegoś Arszawskiego, krawca, to znowu sklepik z czapkami i kaszkietami pod firmą: Cudzoziemiec, Wasili Feodorow; gdzieindziéj wymalowany bilard i dwóch graczy we frakach, w jakie się stroją zwykle goście, pojawiający się w piątym akcie na prowincyonalnéj scenie. Gracze byli przedstawieni w chwili, gdy mierzą kijami w bile, z rękami w tył wykręconemi, z krzywemi nogami, jak gdyby tylko co zrobiły entresza w powietrzu. Pod tém wszystkiém było napisane: I oto taktyernia! Gdzie niegdzie znowu prosto na ulicy stały stoły z orzechami, mydłem, piernikami, które także do mydła były podobne. Tam znowu widziano karczmę, mającą za szyld tłustą rybę z wetkniętym w nią widelcem. Najczęściéj napotykało się wypłowiałe rządowe dwógłowne orły, które dziś już zastępuje lakoniczny napis: szynk. Bruk wszędzie był popsuty. Podróżny zajrzał i do spacerowego ogrodu, w którym rosły cieniutkie nędzne drzewka, podparte u dołu trzema słupkami w kształcie piramidki, bardzo ładnie zieloną olejną farbą pomalowanemi. Zresztą chociaż te drzewka nie były wyższe od trzciny, mówiono jednak o nich w gazetach przy opisaniu iluminacyi, że „miasto nasze jest teraz upiększone, staraniem cywilnego gubernatora, ogrodem spacerowym, ocienionym rozłożystemi drzewami, pod któremi można używać orzeźwiającego chłodu podczas dziennéj spieki – i że miło przytém patrzeć, jak serca obywateli drgały od zbytniego napływu wdzięczności i strugi łez ciekły na znak przywiązania do naczelnika miasta.” Wypytawszy się policyanta, którędy najbliżéj do soboru, do gubernatora, do biur rządowych, poszedł on ku rzece, płynącéj przez środek miasta; po drodze zerwał afisz ze słupa i schował go do kieszeni, żeby swobodniéj w domu przeczytać, wpatrzył się bacznie w przechodzącą jakąś nie brzydką panią, za którą szedł chłopak w liberyi wojskowej z małém zawiniątkiem w ręku, nareszcie obejrzawszy się pilnie na wszystkie strony, żeby spamiętać dobrze położenie miejsca, wrócił do domu prosto do swego numeru, lekko wspierając się na ramieniu hotelowego sługi. Napiwszy się herbaty, usiadł przed stołem, kazał sobie podać świecę, wyciągnął afisz z kieszeni, podniósł go ku świecy i przymrużywszy trochę prawe oko zaczął czytać. Zresztą w afiszu nic osobliwego nie znalazł, grano dramat p. Kotzebue, w którym Rollę przedstawiał p. Poplewin, a Korę panna Ziabłowa, inne osoby mniéj jeszcze zwracały uwagę, jednakże on je przeczytał i dotarł do ceny miejsc, dowiedział się nawet, że afisz był drukowany w drukarni rządu gubernialnego; nareszcie obrócił go na drugą stronę, żeby się przekonać, czy i tam nie ma jeszcze czego. Nic nie znalazłszy, potarł sobie oczy, zwinął go starannie i włożył do skrzyneczki, do któréj miał zwyczaj składać to, co chciał zachować. Dzień zakończył się porcyą zimnéj cielęciny, butelką piwa i mocnym snem.

 Następny dzień poświęcił odwiedzinom u wyższych urzędników. Złożył swoje uszanowanie gubernatorowi, który, jak się wydało Cziczikowi, nie był ani tłusty ani chudy i miał na szyi order Śtéj Anny. Zmówiło się jakoś, że już przedstawiony do gwiazdy; zresztą był to poczciwiec; czasami nawet sam haftował na tiulu. Potém był u wice-gubernatora, daléj u prokuratora, u policmajstra, u dzierżawcy propinacyi, u naczelnika rządowych fabryk.. żal, że trochę za trudno przypomnieć sobie wszystkich możnych tego miasta; dość na tém, że powiemy, że nasz podróżny okazał niezmordowaną czynność w składaniu wizyt; on nawet był złożyć swoje uszanowanie inspektorowi rady lekarskiéj i miejskiemu budowniczemu – i jeszcze potém długo siedział w bryce i przemyśliwał, komu by to jeszcze złożyć wizytę, ale już nie było więcéj w mieście urzędników. W rozmowie z tymi potentatami bardzo zręcznie umiał podchlebić każdemu. Gubernatorowi powiedział, jakby w nawiasie, że do jego gubernii wjeżdża się jak do raju, że droga wszędzie jak aksamitna, i że rządy, które naznaczają mądrych urzędników, warte są pochwały; policmajstrowi oświadczył coś bardzo przyjemnego o porządku w mieście; a w rozmowie z wice-gubernatorem i prezesem izby skarbowéj, parę razy nazwał ich, jakby przez omyłkę, jaśnie wielmożnymi, chociaż byli tylko radzcami stanu i tytuł ten im się nie należał, co bardzo im się podobało. Wynikiem tego wszystkiego było, że gubernator zaprosił go tegoż dnia na wieczór, drudzy zaś urzędnicy, to na obiad, to na preferansa, to na filiżankę herbaty.

 O sobie mówił mało, albo tylko ogólnikami, z widoczném umiarkowaniem, a gdy do tego przyszło, rozmowa przybierała ton książkowy: że on tylko nikczemny robaczek tego świata, że nie wart żeby się nim zajmowano, że dużo już w swojém życiu doświadczył, że podczas służby wiele ucierpiał za prawdę, że miał silnych nieprzyjaciół, którzy na życie jego nawet nastawali, że teraz pragnie wypoczynku, i że szuka miejsca, aby w niem spokojnie osiąść, a przyjechawszy do tego miasta uważał sobie za obowiązek złożyć uszanowanie jego najdostojniejszym mieszkańcom. Ot i wszystko, czego się dowiedzieli o tym nowym przybyszu, który nie omieszkał ukazać się na wieczorku u gubernatora. Przygotowanie do tego wieczorku zajęło mu więcéj niż dwie godziny. Przespawszy się krótko po obiedzie, kazał sobie podać wszystko, co potrzeba do umywania, nadzwyczaj długo tarł sobie oba policzki mydłem, podpierając je z wewnątrz językiem, potém wziąwszy z rąk hotelowego sługi ręcznik, wytarł nim na wszystkie strony swoją pełną twarz, zacząwszy od uszów i odchrząknął silnie dwa razy w samą twarz służącego; następnie włożył przed lustrem półkoszulek, wyrwał wystające z nosa dwa włosy i w końcu włożył frak koloru borówkowego w centki. Tak wystroiwszy się, pojechał swoim własnym ekwipażem, nieskończenie szerokiemi ulicami, ledwie gdzie niegdzie oświeconemi bladem światłem z okien. Z resztą pałac gubernatorski był oświecony, jakby na bal jaki, dwóch żandarmów stało przed gankiem, karety z latarniami, krzyki kuczerów i forysiów, jednem słowem nic a nic nie brakło. Wszedłszy do sali, Cziczików olśniony światłem lamp, świec i strojem pań, musiał na chwilę przymrużyć oczy, bo blask był ogromny. Światło zalewało wszystko. Czarne fraki przesuwały się to pojedyńczo, to gromadkami, tu i tam, jak muchy po głowie cukru podczas gorących dni letnich, gdy stara klucznica rąbie go przed otwartém oknem: dzieci siedzą w około i śledzą poruszenia jéj ręki podnoszącéj młotek, a muchy całemi stadami wlatują śmiało, jakby to była ich własność i korzystając z krótkiego wzroku staruszki – tudzież z słońca, które oczy jéj razi, obsiadają ponętne kawałki albo pojedyńczo albo téż całemi stadami. Nasycone strawą ciepłego lata, które na każdym kroku zastawia im smaczne pokarmy, wleciały one nie w celu, żeby jeść, ale tylko, żeby siebie pokazać, przejść się tu i napowrót po kupie cukru, potrzeć jedna o drugą przednie albo tylne łapki, pogładzić niemi skrzydełka, lub wyciągnąwszy obie przednie nóżki, podrapać sobie szyjkę nad łepkiem, pokręcić się i ulecieć, aby znowu wrócić i znowu się przedstawić.

 Cziczików jeszcze nie zdołał się rozpatrzeć, gdy porwał go pod rękę gubernator i przedstawił pani gubernatorowéj. I tu Cziczików umiał się znaleść, powiedział jéj komplement jaki przystało na człowieka średnich lat, którego ranga nie była zbyt wysoka, ale téż i nie bardzo niska. Gdy pary tańcujących rozepchnęły wszystkich ku ścianom, Cziczikow założył w tył ręce i tak parę minut z uwagą się tańcom przypatrywał. Wiele dam ubranych było bardzo pięknie i modnie, inne – jak P. Bóg dopuścił w gubernialném mieście. Mężczyzni tak tu jak i wszędzie dzielili się na dwa rodzaje: jedni cieniutcy, ciągle się koło dam uwijali, niektórzy celowali ułożeniem, tak, że trudnoby ich było odróżnić od kawalerów petersburgskich: mieli także bardzo artystycznie i sztucznie zaczesane faworyty, albo pięknie i czysto wygolone twarze, i od niechcenia przysiadali się do dam, rozmawiali także po francusku i nawet czasami do śmiechu pobudzali jak w Petersburgu; drugi gatunek mężczyzn stanowili tłuściochy, albo tacy jak Cziczików, to jest nie zanadto tłuści, jednakże i nie chudzi. Ci całkiém przeciwnie, krzywili się i stronili od dam i tylko się oglądali na wszystkie strony, czy służący nie rozstawił gdzie zielonego stolika. Twarze ich były pełne i okrągłe, znajdowały się na nich nawet gdzieniegdzie i brodawki; niektórzy ospowaci, nie mieli włosów rozczochranych ani fryzowanych, ani nawet à la diable m’emporte, jak mówią Francuzi; ale nosili je albo krótko ostrzyżone, albo gładziutko przyczesane, rysy twarzy mieli więcéj zaokrąglone i silne. To byli najszanowniejsi urzędnicy miejscowi. Niestety! tłuściochy lepiéj umieją na tym świecie kierować swojemi interesami niż chudzi. Chudzi służą zwykle do osobnych poruczeń, albo pracują jako nadliczbowi i kręcą się tu i tam; ich byt jakoś zanadto lekki, nadpowietrzny, nie wzbudza zaufania. Tłuści nigdy nie zajmą miejsc niepewnych, i jeżeli gdzie zasiędą, to silnie z pewnością siebie, tak że prędzéj miejsce ugnie się i zatrzeszczy, niźliby się oni ruszyli. Zewnętrznego blasku oni nie lubią; frak ich nie tak zgrabnie uszyty jak u chudych, ale za to w szkatule błogosławieństwo Boże. U cienkich nie ma ani jednéj duszy włościańskiéj, któraby nie była zastawioną w banku; u tłustego obejrzyj się tylko – a oto i dom znajdzie się na przedmieściu, kupiony na imię żony, potém w mieście drugi dom, potém pod miastem i wioseczka, daléj i wielka włość ze wszystkiemi przynależnościami. Nakoniec tłusty wysłużywszy się Bogu i cesarzowi, uskarbiwszy sobie ogólny szacunek, porzuca służbę, przenosi się na wieś i zostaje obywatelem, sławnym rosyjskim panem, gościnnym, żyje sobie – i dobrze żyje. A po nim znowu cieniutcy spadkobiercy tracą rosyjskim zwyczajem na wyścigi ojcowski dostatek.

 Takie właśnie myśli zajmowały Cziczikowa, gdy rozpatrywał się w towarzystwie i skłoniły go do przyłączenia się do tłustych, między którymi znalazł prawie wszystkie znajome sobie twarze: prokuratora o gęstych czarnych brwiach i często mrugającém lewém oku, tak jak gdyby mówił: „pójdźmy, bracie, do drugiego pokoju, powiem ci coś!” człowieka zresztą statecznego i mało mównego; pocztmajstra, niską figurkę, ale dowcipnisia i filozofa; prezesa Izby skarbowéj, bardzo rozsądnego i miłego urzędnika; wszyscy oni witali się z Cziczikowem jak ze starym znajomym, a on kłaniał im się, wprawdzie trochę niezręcznie, ale bardzo miło. Niebawem zapoznał się z bardzo grzecznym i uczciwym obywatelem Maniłowem i drugim szorstkim na pierwszy rzut oka Sobakiewiczem, który zaraz udeptał go w nogę i powiedział: „przepraszam pana”; zaraz mu téż wsunęli w rękę kartę do wista, którą on, ukłoniwszy się uprzejmie, przyjął. Zasiedli do zielonego stolika i nie wstali aż do kolacyi. Przy grze toczyli urywaną rozmowę, jak zwykle, gdy ludzie pracują na seryo. Pocztmajster, choć bardzo gadatliwy, gdy wziął karty do ręki, nadał swojéj twarzy wyraz myślący, wierzchnią wargę spuścił na spodnią i zachował się tak podczas całéj gry. Po skończonéj grze sprzeczali się dość żywo, jak to zawsze bywa, i nasz nowy gość sprzeczał się, ale z takim talentem, że wszyscy zauważali, że sprzeczał się, ale sprzeczał się grzecznie i przyjemnie. On nigdy nie powiedział: „pan zadał”, ale „pan raczył zadać a ja miałem honor zabić pańską dwójkę” i tém podobnie. Ażeby tém łacniéj pogodzić przeciwników, podawał im często swoją srebrną emaliowaną tabakierkę, w któréj na spodzie były dwa zeschłe kwiateczki fijołków dla nadania tabace przyjemnego zapachu. Szczególną uwagę nasz podróżny zwrócił na obywateli Maniłowa i Sobakiewicza, o których mówiliśmy wyżéj. On zaraz się o nich dowiadywał, odprowadziwszy na bok prezesa i pocztmajstra. Kilka zadanych pytań pokazało, że Cziczików nietylko ciekawy, ale i gruntowny człowiek, gdyż najprzód rozpytywał się, ile u każdego z nich jest dusz, w jakim stanie ich interesa, a późniéj dopiero o ich imiona i nazwiska. Łatwo przyszło naszemu gościowi ująć ich sobie. Obywatel Maniłow, jeszcze nie stary człowiek, mający oczy słodkie jak cukier, które zawsze, śmiejąc się, przymrużał, był nim, oczarowany. Bardzo długo ściskał rękę Cziczikowa i prosił, aby go zaszczycił swojemi odwiedzinami na wsi, do któréj, jak mówił, nie było daléj, jak piętnaście wiorst od miejskiéj rogatki; na co Cziczików odpowiedział, że nietylko poczyta sobie to za wielkie szczęście, ale nawet za najświętszy obowiązek. Sobakiewicz lakonicznie powiedział: „proszę i do siebie”, szargnąwszy nogą, obutą w taki olbrzymi but, iż można było pomyśleć, iż nie podobna znaleść odpowiedniéj nogi, szczególniéj w obecnych czasach, w których i w Rosyi nawet zaczynają wypleniać się wielkoludy.

 Na drugi dzień Cziczikow poszedł na obiad i wieczór do policmajstra, tam od trzeciéj po obiedzie grali w wista aż do drugiéj po północy. U policmajstra zapoznał się z obywatelem Nozdrewem, chwackim, trzydziestoletnim chłopakiem, który po kilka słowach zaczął mu mówić: ty. Z policmajstrem i prokuratorem Nozdrew był także na takiéj saméj stopie i bardzo po przyjacielsku; ale jak zasiedli do grubszéj gry, prokurator i policmajster nadzwyczajnie uważnie przeglądali jego lewy i bacznie śledzili każdą zadaną przez niego kartę.

 Następnego dnia Cziczikow był na wieczorze u prezesa Izby skarbowej, który gości swych przyjmował w zaszarganym szlafroku, chociaż w ich liczbie znajdowały się dwie damy. Następnie był na wieczorze u wicegubernatora, na wielkim obiedzie u propinatora, na mniejszym obiedzie u prokuratora, a obiad ten sprostałby i wielkiemu, na podwieczorku u głowy (burmistrza), a ten podwieczorek tyle był wart, co obiad. I stało się, że nie miał ani godziny swobodnéj i tylko na spoczynek powracał do oberzy. Podróżny umiał się znaleść wszędzie i pozyskał miano doświadczonego człowieka. O czémkolwiek prowadzono rozmowę, on umiał ją podtrzymać: toczyła się rozmowa o hodowli koni, on mówił o hodowli koni; mówiono o psach, i on mówił o psach; rozprawiano o śledztwie kryminalném, i tu pokazał, że prawo nie jest mu obce; i w bilard umiał także grać dobrze; słowem znał się na wszystkiém i na czémś więcéj i był bardzo porządnym człowiekiem. Urzędnicy byli szczególniej radzi nowemu gościowi. Gubernator wyrzekł o nim: że to stateczny człowiek; prokurator: że dzielny człowiek; pułkownik żandarmeryi: że uczony człowiek; prezes Izby skarbowéj: że szanowny człowiek; policmajster: że miły człowiek; żona policmajstra: że najmilszy i najgrzeczniejszy człowiek. Nawet sam Sobakiewicz, tak milczący, wróciwszy do domu na wieś dość późno i położywszy się do łóżka, powiedział żonie: „Wiesz, duszko, poznałem się u gubernatora z radzcą kolegialnym Pawłem Iwanowiczem Cziczikowem, to bardzo przyjemny człowiek”, na co żona odpowiedziała,: „hm!” i kopnęła go nogą.

 Takie było o nowym gościu pochlebne zdanie całego miasta, dopókąd pewna okoliczność, a jak w prowincyonalnych miastach nazywają „pasaż”, o którym czytelnik nie długo się dowie, nie wzburzył wszystkich umysłów.

Rozdział II.

 Już więcéj tygodnia podróżny mieszkał w oberży i czas swój zawsze na obiadach i wieczorach, jak to mówią, bardzo przyjemnie przepędzał. W końcu postanowił zwrócić się na wieś i odwiedzić obywateli Maniłowa i Sobakiewicza, podług przyrzeczenia. Może pobudziła go do tego jakaś osobna jeszcze przyczyna, ważniejsza, bliższa jego serca... Ale o tém wszystkiem czytelnik dowie się stopniowo, w swoim czasie, jeżeli będzie miał cierpliwość przeczytać niniejszą powieść, bardzo długą, rozszerzającą się ciągle aż do końca, który – uwieńczy dzieło. Furman Selifan dostał z rana rozkaz założyć konie do znajoméj nam już bryczki, a Piotrek miał zostać w domu, aby pilnować mieszkania i tłomoka.

 Nie będzie zbyteczném zapoznać się bliżéj z tymi dwoma poddanymi naszego bohatera. Chociaż osobistości ich nie są tak wyraziste i stoją, jak to mówią, na drugim albo nawet na trzecim planie, chociaż nie są głównemi sprężynami opowiadania, chociaż oni zaledwie drobny mają udział w głównéj intrydze, że jednak autor lubi niezmiernie dokładność, i chociaż sam jest Rosyaninem, chce być akuratnym jak Niemiec, musi o nich mówić. Zresztą nie wiele to zajmie czasu i miejsca, bo nie wiele trzeba dodać do tego, co już było powiedziane, t. j. że Piotrek chodził w za szerokim tabaczkowym surducie, należącym niegdyś do swego pana, i miał, jak wszyscy mniéj więcéj ludzie jego stanu, szeroki nos i usta. Charakter posiadał prędzéj milczący, niż gadatliwy, miał nawet szlachetne dążności ku cywilizacyi, t. j. do czytania książek, ale treść ich była mu obojętną: czy to były przygody jakiego bohatera, czy dykcyonarz, on wszystko czytał z jednakową uwagą; jeżeliby jemu podać chemią, onby i chemii nie odrzucił. Jemu podobało się nie to, co on czyta, ale raczej samo czytanie, bo oto, z liter zawsze tworzy się jakieś słowo, które czasem sam djabeł wie, co znaczy. Czytanie odbywało się zwykle w leżącem położeniu, w przedpokoju, na łóżku. Oprócz namiętności do czytania, miał jeszcze dwa nawyknienia, które stanowią dwa charakterystyczne rysy: spać nie rozbierając się, tak jak był, w surducie, i nosić wszędzie ze sobą jakieś sobie właściwe powietrze, jakąś woń, która go nigdy nie opuszczała. Cziczików, który był czasem bardzo drażliwy, wciągnąwszy w nos owego powietrza, zmarszczył się nieraz, a kiwnąwszy głową, mówił: „Już ja nie wiem, djabli cię tam wiedzą, pocisz się, czy co? Poszedłbyś do bani wykąpać się.” Na to Piotrek nigdy nie odpowiadał, zaraz zajął się jaką robotą: albo brał szczotkę i czyścił pański frak, albo téż cokolwiek sprzątał. – O czém on wtedy myślał? Może być mówił on do siebie: „Aleś i ty paradny; i tobie się nie znudziło czterdziesty raz jedno i to samo powtarzać...” Bóg tylko jeden może wiedzieć, co myśli służący poddany wtenczas, kiedy jego pan go łaje. Na teraz nie mam nic więcéj do powiedzenia o Piotrku.

 Furman Selifan był zupełnie innym człowiekiem. Ale autor jest zawstydzony zajmować tak długo czytelnika ludźmi niższéj klasy, znając z doświadczenia, jak on niechętnie zabierał znajomości z niższymi od siebie. Już takim jest ruski człowiek: wszystkich sił używa, żeby poznać się z takim, który posiada rangę wyższą choć o jeden stopień; a czapkową znajomość z hrabią lub księciem o wiele więcéj ceni od najściślejszéj przyjaźni. Autor lęka się nawet o swojego bohatera, który jest tylko radzcą kolegialnym.2 Radzcy dworu może zaprzyjaźnią się z nim, ale ci, którzy podrośli już do generalskiéj rangi – ci, Bóg wie, może rzucą tylko pogardliwym wzrokiem, jak na wszystko to, co się pod nogami ich uwija, albo co jeszcze dotkliwiéj, przejdą, z zabijającą dla autora obojętnością. Ale choć przykre jedno i drugie, trzeba wrócić do naszego bohatera.

 Wydawszy rozkazy jeszcze wieczorem i obudziwszy się wcześnie, wymywszy się i wytarłszy mokrą gąbką od stóp do głów, co się robiło tylko w niedzielę – a tego dnia zdarzyła się właśnie niedziela – ogoliwszy się tak, że policzki były gładkie jak atłas, ubrawszy się we frak koloru borówkowego w centki, nałożywszy na wierzch płaszcz niedźwiedziami podbity, zeszedł ze schodów, podpierany to z tego, to z drugiego boku przez hotelowego sługę, i siadł w bryczkę. Z łoskotem wyjechała bryczka z pod bramy wjezdnéj. Przechodzący pop zdjął kapelusz, kilku chłopaków w brudnych koszulach wyciągnęli ręce, wołając: „Panie, daj jałmużnę sierotce.” Furman spostrzegłszy, że jeden z nich miał wielką ochotę stawać z tyłu na bryczkę, ściągnął go knutem, i bryczka potoczyła się, skacząc po kamieniach. Przyjemnie było ujrzeć niedaleko pręgowaty szlaban, dający znać, że bruk, tak jak i wszystkie dolegliwości na tym świecie, będzie miał swój koniec, i jeszcze kilka razy uderzywszy się głową w budę, Cziczikow nakoniec pojechał równą drogą. Ledwie wydostali się z miasta, zaraz za miastem tak, jak to u nas, było dziko po obu stronach drogi: widziałeś kretowiny, młodą jedlinę, karłowate sosny, jałowiec i tym podobne dziwactwa. Napotkali i wieś, pod sznur zbudowaną, kilku chłopów, jak zwyczajnie, próżnowało i gapiło się, siedząc przed domami na ławeczkach. Baby tłuste, z przewiązanemi piersiami, patrzały z górnych okien, a z dolnych wyglądało ciele, albo świnia swój ślepy ryj wytykała. Słowem wszystko, co widzieli, było bardzo zwyczajne. Przejechali wiorst piętnaście i Cziczikow pomyślał sobie, że tu, jak mówił Maniłow, powinna była być jego wioska, ale i szesnastą wiorstę minęli, a wioski jak nie było tak nie było, i pewnieby do niéj nie trafili, gdyby nie napotkali dwóch chłopów. Na zapytanie: czy daleko ztąd Zamaniłówka? chłopi zdjęli czapki, a jeden z nich, mędrszy, z brodą jak klin, odpowiedział:

 – Maniłówka może? a nie Zamaniłówka?

 – Tak, tak Maniłówka!

 – Maniłówka! a to jak przejedziesz jeszcze jedną wiorstę, tak ot, to jest tak prosto na prawo.

 – Na prawo? odezwał się furman.

 – Na prawo, rzekł chłop. – To ci będzie droga do Maniłówki; a Zamaniłówki tu żadnéj nie ma. Ona tak się nazywa, to jest, jéj nazwanie Maniłówka; a Zamaniłówki tu wcale nie ma. Tam prosto na górze zobaczysz dom murowany, o dwóch piętrach, pański dom, w którym, to jest, mieszka sam pan. Oto ci będzie i Maniłówka, a Zamaniłówki tu zupełnie żadnéj nie ma i nigdy nie było.

 Pojechali daléj odszukiwać Maniłówki. Przejechali dwie wiorsty, napotkali boczną dróżynę; przejechali i trzecią i czwartą wiorstę, a murowanego domu nigdzie nie było widać. Wtedy Cziczikow przypomniał sobie, że jeżeli przyjaciele zapraszają do siebie na wieś i powiadają, że do niéj tylko piętnaście wiorst, to pewnie będzie ich trzydzieści.

 Wioska Maniłówka nie wiele mogła zająć swojém położeniem. Dom właściciela stał na górce, otwarty na wszystkie wiatry, jakimby się tylko wiać podobało; spadzistość górki, na któréj się wznosił, była pokryta strzyżoną murawą. Na niéj rozrzucono po angielsku dwa klomby berberysu i żółtéj akacyi; pięć czy sześć kępek brzóz wznosiło gdzie niegdzie swoje chude wierzchołki. Pod dwoma z nich była altanka z zielonym płaskim daszkiem, niebieskiemi kolumnami i napisem: świątynia samotnego rozmyślania; niżéj sadzawka, pokryta zieloną pleśnią, co zresztą nie jest rzeczą nadzwyczajną w angielskich ogrodach rosyjskich obywateli. U stóp pagórka ciemniały wzdłuż i wpoprzek szare drewniane izdebki, które bohater nasz, nie wiadomo dla jakiéj przyczyny, z największym pospiechem zaczął liczyć i narachował ich aż do dwóchset. Nigdzie około nich nie było widać jakiéjkolwiek zieloności; wszędzie wyglądało jedno tylko drzewo. Widok urozmaicały dwie baby, które artystycznie podgiąwszy spódnice i poobtykawszy je w pasie, brnęły po kolana w sadzawce, wlokąc za sobą małą sieć, w któréj szamotały się dwa raki i błyszczała jedna biedna płoteczka; baby, jak widać, nie musiały żyć z sobą w zgodzie, bo ciągle się kłóciły i lżyły. Daléj na boku ciemniał smutnym ciemno zielonym kolorem las sosnowy. Nawet powietrze widziało się do wszystkiego zastósowane: dzień był i nie jasny, i nie bardzo pochmurny, ale jakiegoś blado szarego koloru, takiego, jak stare mundury garnizonowych żołnierzy. Dla dopełnienia krajobrazu znalazł się i kogut zwiastun zmiennéj pogody, który nie zważając na to, że głowę miał do mózgu podziurawioną dziubami drugich kogutów za swoje zalety, piał wrzaskliwie i trzepał nawet skrzydłami, chociaż pióra miał powyrywane jak u staréj słomianki. Podjeżdżając pode dwor, Cziczikow spostrzegł samego gospodarza stojącego w zielonym surducie, u czoła miał rękę zastępującą daszek, aby łatwiéj rozpoznać dążącą ku dworowi bryczkę i w miarę tego jak furmanka zbliżała się do ganku, oczy jego rozweseliły się i uśmiech zawitał na twarzy.

 – Paweł Iwanowicz! zawołał on nakoniec, gdy Cziczikow wyłaził z bryczki. – Przecież pan sobie o nas przypomniał!

 Obaj przyjaciele serdecznie się uściskali, i Maniłow poprowadził swego gościa do pokoju. Chociaż krótka chwila wystarczyła, aby przejść przez sień, przedpokój i salę jadalną, jednak spróbujemy, czy nie zdążymy jak niebądź z niéj skorzystać i powiedzieć co o gospodarzu. Ale w tym punkcie autor musi się przyznać, że zadanie trochę za trudne. O wiele łatwiéj odrysować charaktery wielkich rozmiarów: tam tylko rzucaj pełną ręką kolory na płótno; czarne pełne oczy, zwisłe brwi, poorane zmarszczkami czoło, zarzucony na ramię czarny albo czerwony jak ogień płaszcz – i portret gotowy; ale u tych wszystkich panów, których tak wiele na świecie, którzy z powierzchowności tak podobni do siebie, jak im się dobrze przyjrzeć, jest tak wielka różnica, że bardzo trudno wizerunek ich uchwycić.

 Trzeba dobrze natężyć uwagę, nim zmusisz, że na płótno wystąpią wszystkie odcienia prawie niepochwytne ich rysów, i w ogólności, trzeba głęboko badać, nawet doświadczonemu spostrzegaczowi. Jeden tylko Pan Bóg wiedział, jaki był charakter Maniłowa. Istnieje pewien rodzaj ludzi, znanych pod nazwą: ludzi tak sobie, ni to, ni owo. Może być, że do nich trzeba i Maniłowa zaliczyć. Postawę on miał piękną; rysy twarzy przyjemne, ale ta przyjemność zanadto była ocukrowana; w ułożeniu miał coś takiego, jakby szukał dla siebie pobłażania. Uśmiech jego nęcił, był jasny blondyn i miał niebieskie oczy. W pierwszéj chwili, gdy się z nim rozmawiało, nie mogłeś nie powiedzieć: „Jaki przyjemny i dobry człowiek!” W następującéj minucie, jużeś nic nie mówił, a w trzeciéj minucie, powiedziałeś sobie: „Diabli go tam wiedzą!” i odsunąłeś się od niego jak najdaléj; jeżeliś nie odszedł, poczułeś śmiertelne nudy. Od niego nie usłyszysz żadnego prędkiego ani gniewnego słowa, jakie możesz usłyszeć od każdego, jeżeli zaczepisz go w jakiéj draźliwéj kwestyi. Strona drażliwa znajduje się u każdego.

 Jeden zapala się do hartów; drugiemu zdaje się, że jest znawcą muzyki, i że szczególniéj czuje głębokie jéj tony; trzeci lubi dobry obiadek; czwarty stara się choć o jeden cal podnieść się nad stan swój; piątego wymagania są więcéj ograniczone, on we śnie nawet marzy, jakimby to sposobem mógł przechadzać się pod rękę z fligel-adjutantem po spacerze, pokazać się swoim przyjaciołom, znajomym, a nawet i nieznajomym; szósty obdarzony jest taką ręką, którą ciągnie jakaś nadprzyrodzona siła, żeby zagiąć parol z asa karowego, albo dwójki; kiedy tymczasem ręka siódmego lezie wszędzie tam, gdzie jest nieporządek i sprząta do swojéj kieszeni niepotrzebne przedmioty; jednem słowem każdy ma jakąś właściwość, ale Maniłow nie miał żadnéj. W domu był mało-mówny, ciągle o czémś rozmyślał; ale o czém? to tylko chyba Panu Bogu było wiadome. Nie można powiedzieć, żeby się zajmował gospodarstwem, w pole nie jeździł nigdy; gospodarstwo szło sobie jakoś samo. Jeżeli ekonom powiedział: „Dobrze by to i to zrobić.” „Zapewne nie źle” odpowiadał zwyczajnie, paląc fajkę, do któréj nawykł służąc w wojsku, gdzie był uważany za najskromniejszego, najdelikatniejszego i najwykształceńszego oficera. „Zapewne nie źle,” powtarzał. Jeżeli przyszedł chłop poddany i drapiąc się w głowę mówił: „Niech się Pan zmiłuje i pozwoli mi wyjść gdzie na robotę, żeby zarobić na podatek.” „Idź,” odpowiadał paląc fajkę i na myśl mu nawet nie przyszło, że chłop szedł hulać.

 Czasem patrząc z ganku na dziedziniec i na sadzawkę, mówił, jakby to dobrze było, gdyby tak od domu zrobić podziemne przejście, albo postawić murowany most przez sadzawkę, na którymby można urządzić sklepiki, a w nich żeby siedzieli kupcy i sprzedawali różne drobne towary potrzebne dla włościan. Gdy to mówił, oczy jego stawały się niezmiernie słodkie, a twarz przybierała wyraz zadowolnienia. Z resztą projekta takie kończyły się tylko na słowach. W jego gabinecie leżała jakaś książka założona na 14 stronnicy, którą on zawsze czytał, już od dwóch lat. U niego w domu wiecznie czegoś brakło; w salonie stały śliczne meble obite elegancką jedwabną materyą, która zapewne dość drogo kosztowała; ale niewystarczyła do dwóch krzeseł, i te obito rogożą; jednak gospodarz już od kilku lat uprzedzał gości mówiąc: „Nie siadajcie na te krzesła, one jeszcze nie gotowe.” W innym pokoju zupełnie mebli nie było, chociaż w pierwszych dniach po ślubie powiedział był: „Duszko, trzeba będzie się jutro postarać, żeby choć tymczasowo postawić tu jakie sprzęty.” Wieczorem podawano na stół pyszny lichtarz z ciemnego bronzu, prawdziwy antyk, z trzema prześlicznie wyrzeźbionemi gracyami, a obok niego stawiano po prostu miedzianego inwalidę, skrzywionego i oblanego łojem, chociaż tego nie spostrzegał ani gospodarz, ani gospodyni, ani służący. Żona jego...... ale zresztą oni byli bardzo zadowolnieni jedno z drugiego. Nie zważając na to, że już ośm lat, jak się byli pobrali, jeszcze każdy z nich przynosił drugiemu albo kawałek jabłuszka, albo cukierek, albo orzeszek, i mówił słodko-wzruszonym głosem, wyrażającym rzeczywistą miłość: „Otwórz duszko pyszczek, ja weń włożę ten kawałeczek.” Rozumie się samo przez się, że w takich razach pyszczek otwierał się uprzejmie. Na dzień urodzin zawsze była przygotowaną jakaś niespodzianka – np. futeralik na piórka do zębów paciorkami wyszywany. Bardzo często, siedząc na kanapie, raptem, nie wiedzieć z jakiéj przyczyny, on stawiał swoją fajkę, ona wypuszczała z rąk robotę, jeżeli jaką w rękach trzymała, i dawali sobie taki serdeczny, długi całus, że można było przez ten czas wypalić średniéj wielkości papierosa. – Słowem byli, jak to się mówi, szczęśliwi. Zapewne, że w domu zajmowano się jeszcze czémś więcéj, niż pocałunkami i wyszywaniem futeralików. O niejedno warto było się pytać. Dla czego np. brudno i głupio gotują w kuchni? dla czego dość pusto w spiżarni? dla czego klucznica kradnie? dla czego nieochędożni i pijani lokaje? dla czego wszyscy służący śpią prawie ciągle, a resztę czasu, który im zbywa od snu, łajdaczą się? Ale to są wszystko sprawy niskie, a pani Maniłowa jest wykształconą starannie, zaś staranne wykształcenie, jak wiadomo, odbiera się na pensyi, a na pensyach trzy główne przedmioty stanowią podstawę cnotliwego wychowania: język francuski, nieodzowny dla szczęścia familijnego, fortepian, koniecznie potrzebny dla uprzyjemnienia chwil mężowi, a nakoniec część gospodarcza, zasadzająca się na wyrabianiu ładnych sakiewek i wyszywaniu futeralików na piórka do zębów. Zresztą bywają różne udoskonalenia i zmiany w metodzie, szczególniéj w obecnym czasie: wszystko to zależy od umiejętności i zdolności przełożonéj pensyi. Na jednych pensyach np. bywa tak: że najprzód fortepian, następnie język francuski, a tam już na końcu część gospodarcza, tj. wyszywanie siurpryz. A w innych znowu pensyach bywa tak: że najprzód część gospodarcza, tj. siurpryzy, potém język francuski, a już na końcu fortepian. Różne bo napotykają się metody. Nie zawadzi zrobić jeszcze uwagi, że Maniłowa...... ale przyznać się muszę, że niezmiernie boję się mówić o damach, przytém już pora powrócić do naszych bohaterów, którzy już stoją od kilku minut u drzwi salonu, cektując się wzajemnie, kto pierwszy przejdzie.

 – Niechże pan będzie łaskaw, za wiele pan sobie robi subjekcyi, ja przejdę późniéj – mówił Cziczików.

 – Nie, Paweł Iwanowicz, nie, wy gość – mówił Maniłów, pokazując drzwi ręką.

 – Ale proszę, bez subjekcyi, pan przejdź – mówił Cziczików.

 – Nie, już przepraszam, nie przejdę naprzód przed tak miłym, wykształconym gościem.

 – Dla czegóż wykształconym? Ale proszę bardzo przejść!

 – Nie, już ja suplikuję.

 – Ale dla czego?

 – Właśnie dla tego! – powiedział z miłym uśmiechem Maniłów.

 Nakoniec obydwa przyjaciele weszli we drzwi, każdy bokiem, ale przyznać trzeba, że im było trochę ciasno.

 – Pozwolicie, że was przedstawię mojéj żonie, powiedział Maniłów. – Duszko! Paweł Iwanowicz!

 Cziczików w saméj rzeczy ujrzał damę, któréj w pierwszéj chwili nie był spostrzegł, cektując się w drzwiach z Maniłowem. Była ona niebrzydka, ubrana ze smakiem w jasny, jedwabny szlafroczek. Podniosła się trochę z kanapy, ściskając w ręku chusteczkę haftowaną po rogach. Maniłowa powiedziała, szepleniąc trochę, że bardzo ich ucieszył swoim przyjazdem i że nie było ani jednego dnia, żeby mąż jéj o nim nie wspominał.

 – To prawda, i ona również ciągle mi się dopytywała: „Dla czego twój przyjaciel nie przyjeżdża?” – „Poczekaj trochę duszko, przyjedzie.” Otóż i nareszcie zaszczyciliście nas swojemi odwiedzinami. Już nie umiem powiedzieć, jaką sprawiliście nam radość; – majowy dzień, imieniny dla serca......

 Cziczików usłyszawszy, że rzecz doszła już do imienin serca, zmięszany trochę, odpowiedział, że ani głośnego nazwiska nie posiada, ani téż zbyt wysokiéj rangi.

 – Wy wszystko posiadacie, przerwał Maniłów z miłym uśmiechem – wszystko posiadacie, nawet jeszcze więcéj.

 – Jak wam się podobało nasze miasto? – dodała Maniłowa. Czy przyjemnie pan czas przepędził?

 – Bardzo przyjemne miasto, prześliczne miasto – odpowiedział Cziczików – czas przepędziłem jak najmiléj; towarzystwo nadzwyczaj uprzejme.

 – A jak się panu podobał nasz gubernator – zapytała Maniłowa.

 – Nieprawda, że najmilszy i najszanowniejszy człowiek? – dodał Maniłów.

 – Święta prawda – rzekł Cziczików – najszanowniejszy człowiek. A jak on umiał wniknąć w swój urząd, jak go dobrze pojmuje! Potrzebaby więcéj takich ludzi.

 – A jak to on umie, tak, wiecie, przyjąć każdego, zachować delikatność w swojém postępowaniu – dodał Maniłów, uśmiechając się i prawie całkiém przymrużając oczy z wielkiego ukontentowania, jak kot, którego się z lekka łechce palcem za uszami.

 – Bardzo grzeczny i przyjemny człowiek – ciągnął daléj Cziczików – a jak utalentowany! Ktoby się tego spodziewał, że on tak ślicznie haftuje! Pokazywał mi woreczek swojéj roboty, nie lada która dama mogłaby się pochlubić takim haftem.

 – A wice-gubernator, nieprawda? jaki miły człowiek! – rzekł Maniłów – mrużąc znowu cokolwiek oczy.

 – Bardzo, bardzo godny człowiek – odpowiedział Cziczików.

 – A proszę téż, jak wam się podobał policmajster? Nieprawda, że bardzo przyjemny człowiek?...

 – Nadzwyczaj przyjemny, a jaki mądry, jaki oczytany! Graliśmy u niego w wista z prokuratorem i prezesem izby aż do rana. Bardzo, bardzo godny człowiek!

 – No, a jakiego pan zdania o żonie policmajstra? – zapytała Maniłowa. – Nieprawda, jaka miła kobieta?

 – O, zaliczam ją do najgodniejszych kobiet, które znam – odpowiedział Cziczików.

 Nie pominęli następnie ani prezesa, ani policmajstra, ani nikogo zgoła – i pokazało się, że wszyscy byli ludźmi najgodniejszymi w świecie.

 – Państwo zawsze bawią na wsi? – zapytał wreszcie Cziczików.

 – Po