Martwe ciało Mavericka - Anna Kapes - ebook + książka

Martwe ciało Mavericka ebook

Anna Kapes

3,5

Opis

Co przeraża nas najbardziej na świecie?

Mafia? Zombie? Przyjaciele w opałach? Nie, to tylko drobnostki dla Ricka Mavericka. To, co naprawdę mrozi mu krew w lekko niesprawnych żyłach, to goniąca jego martwy tyłek przeszłość. I sernik pani Hicky.

Rick Maverick nie spodziewał się od życia zbyt wiele, lecz gdy mafia potraktowała go jak najgorszego śmiecia, nie miał wyboru. Musiał wziąć sprawy we własne ręce – konkretnie wstać z grobu i upomnieć się o swoje. Szkoda tylko, że cios łopatą w głowę uszkodził mu pamięć…

Teraz musi znaleźć sens nowego, martwego istnienia, uratować swych przyjaciół od zguby, no i jeszcze… przeprowadzić rewolucję. Ale co to dla niego, no nie? Wszystko wydaje się normalne w porównaniu z gadającym robakiem.


Średnio przypominał sobie, co do tej pory robił w życiu. Jakieś wspomnienia niewyraźnie kołatały się po zmarzniętym łbie, jednak nie były dostępne tak od razu. Rozejrzał się po niewielkim metrażu.
Rzeczywiście był niewielki.
Zaczął macać drewniane ściany bladymi rękami. Popatrzył na swoje dłonie. Czy zawsze były takie blade?
– Pewnie zastanawiasz się, co teraz, nie? Ja też nie wiem. Znalazłem się tu, bo myślałem, że będzie co zjeść, ale ja chyba nie tykam żywizny. Takie mam podstawowe zasady moralne. Nie żyje – bon appétit! Ale jak trochę się rusza, to się powstrzymuję. Maverick spojrzał raz jeszcze na swojego rozmówcę.
– Jesteś robalem? – zapytał niepewnie.
– No. Czerwiem nawet.
– Czerwcem?
– Czerwiem! Nie słyszałeś o takim robaku? Zjada martwą tkankę, ot co!
– A jakoś się nazywasz?
– Oczywiście, bo robale mają imiona. Julio Antonio Fernando Antonio de Guillermo Cassivegna, wiesz?
– Miło mi. Ja jestem Maverick. Rick Maverick.



„Takie książki trzeba czytać, aby oderwać się od szarej rzeczywistości. Aby wybuchać szczerym, niepohamowanym, spazmatycznym wręcz śmiechem. Ale przede wszystkim po to, aby udowodnić samemu sobie, że nie powinniśmy tworzyć podziału na ulubione kategorie literackie, bo dobrą książkę fantasy doceni nawet smakosz kryminałów.”

Anna Sukiennik, prawieblogoksiazkach.blogspot.com

„Pełna humoru i ironii opowieść o zombie. Strasznie śmieszna, przerażająco prawdziwa, a zarazem absurdalnie fantastyczna. A szkoda, bo przydałby się u nas taki Rick - zrobiłby ze wszystkim (i wszystkimi) porządek.”

Przemysław Garczyński, 3telnik.pl

Anna Kapes to polska autorka, która Martwym ciałem Mavericka debiutuje z przytupem. Ta książka dosłownie wsysa w swój świat. Do tej pory nie mogę uwierzyć, że można pisać fantastykę na takim poziomie. Czułam się tak, jakbym czytała Terrego Pratchetta i to porównanie nie jest w tym przypadku na wyrost. Dla fana fantasy pozycja obowiązkowa!”

Marta Kraszewska, rudymspojrzeniem.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 347

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

W przestrzeni międzygwiezdnej pałęta się prawdopodobnie tak wiele planet i wymiarów, że spotkanie się z takim, jakim jest Amphibium, nie powinno wzbudzać szczególnych emocji. Jest to z pewnością dziwny świat, ale nie tak inny i odległy, jak mogłoby się wydawać.

Ludzie z Amphibium są raczej prości i często wykazują sporą dozę bezmyślności. Dlatego potrzebują całego panteonu bogów, oraz jeszcze kilku, na wszelki wypadek, gdyby tamtym coś się przytrafiło. Ktoś musi przecież pilnować, aby spadł deszcz, rosła rzodkiewka, kozy miały co jeść (tu akurat idzie im raczej dobrze), a Inteligentne Naleśniki, dawni najeźdźcy z kosmosu, trzymały się z daleka.

Ponieważ bogowie są tak ważnym elementem świata Amphibium, mają oni swoje podniebne królestwo, Efer. No, przynajmniej ci starzy i dystyngowani, którzy zasłużyli na szacunek ludzi rzucaniem w odpowiednich momentach błyskawic i wywoływaniem powodzi. Na tronie zasiada tam Mavidus, syn Gaata. Dzierży Włócznię Bogów, odziedziczoną po ojcu, i pilnuje spraw, jeśli tylko może. Czasem, gdy jakiś idiota wywoła katastrofę światową, Mavidus musi przeprowadzić Sąd Ostateczny – a wtedy wszyscy tracą szansę na noworoczną premię.

Żyjący w Amphibium potrzebują także śmierci. Sami nigdy nie zdecydowaliby się odejść z tego świata. Dostali więc dwóch – Mortimera i Franklina – którzy urzędują pomiędzy wymiarami.

Wszystkie te potężne istoty są potrzebne, ponieważ w Amphibium istnieje ogromna ilość magii. A odkąd ludzie nauczyli się jej używać, odnotowano wzrost liczby światowych katastrof.

To jest opowieść o jednej z nich.

ROZDZIAŁ 1 Dosyć istotny nie-czerwiec

Życie powinno rozpoczynać się czymś konstruktywnym, na przykład urodzeniem. Czy dotyczy to również kolejnych tego życia odsłon, historycy i biolodzy spierają się nieustannie z teologami, którym wszystko jedno, byle następne życie nie było prowadzone na Ziemi. Co do śmierci zdania są jeszcze bardziej podzielone.

A czasem śmierć to dopiero początek wycieczki.

Bezdenny bóg czasu, Tykann, siedział na krawędzi postrzegania.

Zwykle nie miewał wspólnych spraw z Mortimerem ani z jego kolegą Franklinem, który podobno również należał do grona mrocznych żniwiarzy, ale nigdy tego w żaden sposób nie udowodnił. Tym razem też nie chciał mieć, bo co niby czas ma wspólnego ze śmiercią? Nigdy nie wiązał tych dwóch dziedzin.

Jednak Mavidus, Wielki Władca Bogów, zażądał od niego jakiejś dyplomatycznej wyprawy do Międzywymiarowni, tego miejsca, gdzie śmierć spędza wolny czas, by porozmawiać z Mortimerem o pewnych niedociągnięciach z jego strony. Sam Mavidus oczywiście nie fatygował się do Mortimera od czasu, gdy ten był sądzony o zdradę Amphibium podczas jego ostatniego zniszczenia. Tykann uważał, że niszczenia jest zdecydowanie za dużo i powinni je ograniczyć. On osobiście nie uczestniczył w żadnym, ale również nigdy nie próbował Amphibium uratować. Wolał przeczekać takie sprawy, jakiś świat w końcu będzie potrzebował jego usług.

Tykann dobił do Międzywymiarowni. Było tam nieprzyjemnie zimno, nawet dla kogoś, kto nie odczuwa zmian temperatury. To wszechobecna biel tak działała na psychikę. Tykannowi zdawało się nawet przez chwilę, że widzi swój marznący oddech.

– Witaj – powiedział do niego Franklin, niespodziewanie wyłaniając się z pustki. Cały był w kolorowych proszkach. – Do Mortimera?

Tykann pokiwał swoją bezdennością, podążając za Franklinem w coraz zimniejszą przestrzeń nicości. Oj, jakże on nie lubił delegacji.

Mortimer stał nad szklaną kulą. Wpatrywał się w nią, mimo że nic nie wyświetlało się na jej powierzchni.

– Ekhem – wyszarpnęło się z ust Franklina, który nie był zbyt cierpliwy.

Mortimer odwrócił się gwałtownie.

– O – stęknął zaskoczony. – Pan do mnie?

Tykann chciał odpowiedzieć „tak”, jednak Mortimer zaczął krzątać się po chmurnej okolicy, w poszukiwaniu jakiegoś…

Właściwie to Tykann nie wiedział, czego tamten szukał.

– Przybyłem z wiadomością – rzekł nagle bóg czasu, co zatrzymało nogi i uwagę Mortimera w jednym miejscu.

– Tak?

– Tak. Przysłał mnie Wielki Mavidus.

Mortimer popatrzył na niego z trwogą, po raz pierwszy w ciągu swojego istnienia.

– Czego chce ode mnie Mavidus?

Mortimer dobrze wiedział, o co chodzi Tykannowi. Że z jakiegoś powodu fatygował się on do tej pustki, a teraz nie ma już odwrotu.

Poza tym liczył, że od tej pory Mavidus da mu już spokój.

– Chodzi o zombie. O wielu zombie.

Mortimerowe oczy powiększyły się, nie tyle w zdziwieniu, ile w niepewności o swoje dalsze losy. Zawsze przecież jest Franklin, który może przejąć po nim pałeczkę.

Wybuch kolorowej pary nie utwierdzał go w tym przekonaniu, ale lepsze to niż nic.

Eksplozja wcale nie zainteresowała Tykanna.

– Ostatnio wielu umarłych zaczyna życie pozagrobowe. Tworzą się całe sekty żywych trupów. Czy ma to coś wspólnego z twoją niesubordynacją? – zapytał wprost.

Mortimer przełknął ślinę.

– Być może faktycznie od jakiegoś czasu nie jestem w stanie obsłużyć wszystkich dusz odchodzących.

– Czy odnowiłeś kontakty z Shakirą del A’Noobi?

– Co to ma z tym wspólnego? – zdziwił się Mortimer.

– Wiesz, że masz zakaz. Poza tym obecność Shakiry del A’Noobi zwykle prowadzi do pewnego zmniejszenia wydajności.

Mortimer był przerażony profesjonalizmem Tykanna.

Shakira, zaprzyjaźniona z nim Jasnowidząca, z którą Boski Władca zakazał mu się spotykać, wyśmiałaby go w tej chwili.

– Nie, nie widziałem jej od czasów ostatniej światowej klęski – wyznał Morty.

– Co więc jest przyczyną takich słabych wyników?

– No wiesz, każdy się starzeje…

– Nie śmierć.

– Ich jest za dużo. Zbyt wielu ludzi umiera.

Tykann przyjął to do wiadomości.

*

Księżyc nad Przeklętym Lasem zawsze miał kształt sierpa. Właściwie nazwa lasu brzmiała: Przeklęty Przez Lisę von Dreem Las, w Którym Tak Naprawdę Nic Się Nie Dzieje, Lecz Gdy To Powiesz, Pożerają Cię Straszne Monstra. Jednak mało kto używał pełnej nazwy. Wystarczyło wiedzieć, że był przeklęty i znajdował się na granicy z Las Wagas.

Mogiła, mimo rychłego przyjścia wiosny, była zmarznięta na kość. Dzisiejszy dzień był wyjątkowo zimny. Królowa Przedwiośnia, od wieków odpowiedzialna za nadejście zimy, zbierała powoli manatki.

Gdyby Maverick był przytomny, poczułby ostry chłód.

Dwa metry pod ziemią było szczególnie nieprzyjemnie.

– Hej – dało się tam usłyszeć, choć bardzo cichutko.

Tak głęboko nie dochodzi już za dużo dźwięków.

– No, ty! – mówił głos. – Wiem, że tu jesteś! Widzę cię, widzę, jak się ruszasz!

Coś oślizgłego przemknęło mu po powiece.

– No powiedz coś, proszę!

Maverick usłyszał coś dziwnego.

Otworzył oko, zakleszczając oślizłe stworzenie między powieką a łukiem brwiowym.

– Au!

Powoli wyciągnął oślizłość, kładąc ją na torsie.

– No, dzięki. Już myślałem, że to koniec mojego życia.

Popatrzył sennym okiem na gadającą oślizłość. Była robalem.

– Yhmm – wydobyło się z krtani Mavericka.

– O, pardonsik. Może nie powinienem przy tobie używać tego słowa.

Średnio przypominał sobie, co do tej pory robił w życiu. Jakieś wspomnienia niewyraźnie kołatały się po zmarzniętym łbie, jednak nie były dostępne tak od razu. Rozejrzał się po niewielkim metrażu.

Rzeczywiście był niewielki.

Zaczął macać drewniane ściany bladymi rękami. Popatrzył na swoje dłonie.

Czy zawsze były takie blade?

– Pewnie zastanawiasz się, co teraz, nie? Ja też nie wiem. Znalazłem się tu, bo myślałem, że będzie co zjeść, ale ja chyba nie tykam żywizny. Takie mam podstawowe zasady moralne. Nie żyje – bon appétit! Ale jak trochę się rusza, to się powstrzymuję.

Maverick spojrzał raz jeszcze na swojego rozmówcę.

– Jesteś robalem? – zapytał niepewnie.

– No. Czerwiem nawet.

– Czerwcem?

– Czerwiem! Nie słyszałeś o takim robaku? Zjada martwą tkankę, ot co!

– A jakoś się nazywasz?

– Oczywiście, bo robale mają imiona. Julio Antonio Fernando Antonio de Guillermo Cassivegna, wiesz?

– Miło mi. Ja jestem Maverick. Rick Maverick.

– De Guillermo Cassivegna. Julio Antonio Fernando Antonio de Guillermo Cassivegna.

– Już mówiłeś.

– Ale starałem się to powtórzyć – powiedział czerw z widocznym zmęczeniem.

– Gdzie jestem?

– Jeszcze nie wiesz? W trumnie.

Maverick jeszcze raz rozejrzał się dookoła. Faktycznie, to była trumna.

– A co tu robię?

– Mam ci, rozumiem, streścić historię twojego życia?

– Tak, byłbym bardzo wdzięczny.

– Człowieku…

– Rick.

– Ricku, znam cię najwyżej parę godzin, co ja mam ci opowiedzieć?

– Parę godzin, proszę.

– Jacyś ludzie zaciągnęli cię tu, lamersko błagałeś o litość, a oni zabrali ci jakieś papierki i tyle po tobie – młotkiem cup i leżysz. A potem to już spałeś, jakby martwy czy coś, a po jakimś czasie zacząłeś z powrotem się ruszać.

– Zaraz… martwy?

– Nie poznałeś? Jesteś w trumnie. Umarłeś.

– Ale żyję.

– Ale umarłeś.

– Jak to możliwe?

– Czerwie nie znają się na wszystkim.

– Panie Julio…

– Wiesz, że zmyśliłem te wszystkie imiona?

– Co ja mam teraz zrobić?

– Żyć dalej.

– W trumnie?

– Nie, no stąd to mógłbyś już wychodzić. Znajdź kogoś, kto ci powie, co się z tobą dokładnie dzieje. Śmierć to nie koniec świata.

– Śmierć to nie koniec… – powtórzył Maverick.

Z mogiły nagle zaczęła wystawać ręka.

– Chyba utknąłem – powiedział niepewnie Maverick.

– To ciągnij z powrotem.

Maverick po raz pierwszy urwał sobie rękę.

*

Niełatwo jest żyć w tym mieście, pomyślała dziewczyna stojąca przy kasie.

Szczególnie że jest nim Las Wagas, metropolia nie tylko niezwykła, ale również dziwaczna. Istnieją tu dzielnice, które kontroluje mafia olbrzymich zmutowanych karaluchów, z Hrpfenem na czele, ale istnieją również całkiem zwyczajne miejsca, kontrolowane przez zwykłe mafie.

Ciężko odnaleźć się w tego typu mieście, szczególnie w tych gorszych jego częściach, gdy jest się młodą kobietą, niekoniecznie już przyzwyczajoną do Prawdziwego Życia, a takich było tu mnóstwo. Ale nie dlatego życie dziewczyny przy kasie było trudne.

Ostatnio przyczepił się do niej pewien młodzieniec pracujący dla jej ojca. Kiedyś spędził z nią trochę czasu na jego polecenie, wypili całkiem niezłą kawę, nie było w niej pływających odnóży owadów, i właściwie mogłaby uznać go za całkiem przyjemnego znajomego, gdyby nie uczepił się jej, jakby była co najmniej jego dawno zaginioną matką, z którą teraz chciałby spędzać każdą wolną chwilę. Czasami czuła się nawet przez niego prześladowana, jednak ojciec uczył ją, by zawsze zacierać swoje ślady, a zagrożenia eliminować tak, by się tego nie spodziewały, więc na razie, dopóki jeszcze nie wybadała jego prawdziwych intencji, nie próbowała niczego mu zrobić. Parę dni temu w pracy ojca coś poszło nie tak, ktoś ukradł duże pieniądze i został wyrzucony na zbity pysk, a to oznacza także, że tym pyskiem trafił do grobu. Przeszło jej przez myśl, że jeżeli chłopak przestał się ostatnio pojawiać, mogła to być jego sprawka, ale tata nie chciał zdradzać szczegółów.

Życie jest ciężkie również wtedy, gdy musisz ukrywać przed najbliższymi ci osobami, że twój ojciec rządzi połową podziemnej infrastruktury miasta jako szef wszystkich szefów najbardziej wpływowej mafii w Las Wagas. Dziewczyna myślała, że ludzie będą chcieli jej to wypominać. Skoro jej ojciec jest taki wpływowy i bogaty, dlaczego ona zabiera miejsca pracy bezrobotnym, którym nie wystarcza na chleb?

Emmelin, bo tak miała na imię córka capo di tutti capi, a właściwie Emmelin Spirit Lavoisieur, co było najgorszym wymysłem jej ojca, którego nikt przez kolejne dwadzieścia pięć lat nie pobił, posiadała dwa etaty i wcale nie czuła, by zabrała je jakiemuś bezrobotnemu. Pracodawcy po prostu woleli ją, nawet nie wiedząc o licznych koneksjach. Bezrobotnych zwykle spotykała, gdy żebrali w parku albo siedzieli w nieco obskurnych kawiarenkach, przez cały dzień popijając kawę i ciesząc się zasiłkiem. Nie wydawało jej się to błaganiem o pracę, więc nie miała wyrzutów sumienia. Każda bezproduktywność była przez nią potępiana i dlatego, mimo licznych próśb ze strony ojca, nie mogła sobie pozwolić na utrzymywanie się z jego zarobków.

– Dałabyś już spokój, twoja zmiana właśnie się skończyła – zaskoczyła ją koleżanka. – Nie zaczynasz za chwilę następnej wycieczki?

Emmelin, oprócz pracy na kasie w niewielkich rozmiarów sklepie spożywczym, oprowadzała wycieczki po Muzeum Naleśników i Gorzkiej Sztuki, sponsorowane przez dawnych najeźdźców z innego wymiaru, Inteligentne Naleśniki, stąd pierwszy człon nazwy. „Gorzka sztuka” wzięła się prawdopodobnie stąd, że artyści w Amphibium nie byli najlepiej wykształceni. Trzecim zajęciem, tym razem w ramach wolontariatu, były cotygodniowe odwiedziny w Kole Gospodyń Miejskich.

Ugrupowanie to cieszyło się sławą nawet poza Las Wagas, gdzie podobno też czasem czytają gazety. Budziło powszechny szacunek osób, które Wiedziały, O Co Chodzi, czasem lęk innych osób, wiedzących trochę mniej, i całkowite zażenowanie mężów wszystkich członkiń Koła. Emmelin uważała je za miłe kobiety, które lubią czasem ugotować coś, co nie jest kotletem, lecz prawda była taka, że to one rządziły związkami zawodowymi. Nikt za bardzo nie wiedział jak, ale z pewnością miało to coś wspólnego z burmistrzem i jagodowymi babeczkami.

– Dzisiaj wycieczki są odwołane, zaczynają się obchody Dni Miasta – wyjaśniła po chwili Emmelin, zdejmując zielony fartuch i wieszając go na stałym miejscu.

– No tak! Przecież to będzie… ile lat?

– Szczerze mówiąc, nie pamiętam.

Nikt nie pamiętał.

Emmelin pożegnała się szybko i wybiegła na ulicę Ogłuszonych Adiutantów. Chciała jeszcze iść coś zjeść. Z tego, co pamiętała, mama umówiła ją z jakimś synem swojej koleżanki w całkiem niezłej restauracji. Zawsze chciała spróbować krewetek podanych na słodkim puszku. Nie wiedziała, z czego robi się ten puszek, ale na zdjęciach wyglądało to obiecująco. Traktowała takie spotkania jako rodzaj pracy na rzecz innych.

Wymachiwała teczką, a kamienista droga niosła ją coraz dalej i dalej.

Restauracja Triki Natury działała przy ulicy Tutejszych Ministrów już dosyć długo, co wcale nie znaczyło, że Emmelin znała ją wcześniej. Jej ojciec jadał tam służbowe obiady ze swoimi „przyjaciółmi”, co przez chwilę ją zastanowiło. Miała nadzieję, że chłopak ten nie został podstawiony przez mafię i że nie dowie się zaraz, że musi wyciągnąć od niego jakieś cenne, acz niekoniecznie legalne informacje. Na szczęście portier tylko się uśmiechnął, otwierając drzwi, nawet nie próbował odezwać się do niej konspiracyjnie. Było to novum, gdyż zawsze ktoś odzywał się do niej konspiracyjnie.

Rozejrzała się po wnętrzu. Pierwsze wrażenie robiło raczej nijakie, przynajmniej w porównaniu do Muzeum Naleśników i Gorzkiej Sztuki, ale dawało radę. Woda z rur kanalizacyjnych nie spływała po odchodzących od ściany tapetach, co również było czymś nowym. Wydawało się to miejscem na poziomie, mimo niezbyt obiecującego wystroju wnętrz, przypominającego coś na wzór neobarokokoko, które weszło niedawno do użytku po krótkiej przerwie. Kolejny niekonspirujący z nią osobnik zaprowadził ją do stolika, przy którym zwykle jadał jej ojciec. Jego klątwa będzie podążać za nią wiecznie.

Umówionego syna koleżanki mamy jeszcze nie było, za to kelner mrugnął do niej konspiracyjnie. O nie.

– Panienko… – zaczął, kłaniając się, by dosięgnąć jej ucha.

– Nie ma mowy – odparła szybko Emmelin.

– Ale…

– Cokolwiek kazał wam zrobić, nie mam zamiaru w tym pomagać. Ale powiedz mi w takim razie jedno: kim jest ten cały gość, który miał tu być? Inna mafia? Gorzej? Albo nie, nie mów mi, bo ja nawet nie chcę o tym słuchać.

– Panienko…

– Co jeszcze?

– Chciałem zapytać, czy podać panience menu.

Emmelin zamarła.

– No oczywiście, że podać.

– Jeśli chodzi o jegomościa…

– Miałeś nie mówić, jeśli jest z mafii.

– …widziałem go ostatnio w kwiaciarni naprzeciwko.

Rozmowa niezwiązana z mafią w takim miejscu wydała się nagle Emmelin dosyć dziwna.

– Czyli co? Nie mafia?

– Nie sądzę.

Trochę zawiodła się na swoim ojcu.

Tak, oczywiście, że nie chciała mu pomagać w niecnych uczynkach, ale żeby tak nawet nie podstawić szpiega własnej córce? Co się z nim ostatnio dzieje? Nie chce wiedzieć, jak wobec niej zachowa się ten cały fagas?

Kelner zostawił menu pod jej opieką i podążył szybko w stronę kuchni. Zatrzymał go gruby głos i w pewnym stopniu również laska, która znalazła się przed jego nosem. Miała ostry, błyszczący niebezpiecznie koniec.

– Upewniłeś się, że nic jej nie grozi? – zapytał niski głos.

– O-oczywiście, sir, w menu nie było niczego podejrzanego…

– A ten… chłopiec?

– Naprawdę poszedł po kwiatki.

– Nie oszukujesz mnie może?

– Gdzieżbym śmiał, panie Lavoisieur.

– Jeżeli jeszcze raz zobaczę w tym miejscu twojego kolegę z mafii, poszatkuję cię i może zaczną cię tu podawać. W ten sposób bardziej się przydasz.

– Tak, sir, też tak sądzę… To znaczy…

– Zmykaj mi stąd, bo jeszcze zgłupieję przez ciebie.

Kelner potruchtał w siną dal, zostawiając wszystkie swoje obowiązki. Nie zależało mu aż tak bardzo na tej pracy.

W tym samym czasie Emmelin odnalazła w menu krewetki na słodkim puszku. Postanowiła jednak poczekać z zamówieniem na powrót Zapominalskiego Młodzieńca od Kwiatków, jak zaczęła go nazywać (w skrócie ZMoK). Pojawił się on, cały zlany potem, trzymając w rękach ogromny bukiet jakiegoś pomarańczowego krzaka, który zasłaniał mu całkowicie jakąkolwiek widoczność. Emmelin, widząc bezradność ZMoK-a, wyszła mu na powitanie, zabierając bukiet ze sztywnych dłoni.

– Cześć – powiedziała zza kwiatów. – To ze mną jesteś umówiony.

ZMoK otworzył szeroko oczy.

– Ee… Witaj. Tak, witaj.

Gdzieś w głębi sali dało się usłyszeć niskie: „Baran”.

– No więc, Zapominalski Młodzieńcze od Kwiatków, usiądziemy w końcu? – zapytała Emmelin z sarkastycznym uśmiechem zadowolenia. Uwielbiała gnębić życiowe ofiary.

Później jednak okazało się, że ZMoK nie był taką całkowitą życiową ofiarą.

Emmelin wypluła puszek.

Zrozumiała, że jest on paprykowy, dlatego nie rozumiała, czemu mówią o nim „słodki”. Krewetki natomiast były świetne, więc wyjadła je z talerza. Ciągle jednak była głodna.

– Postawić ci deser? – zapytał ZMoK, uśmiechając się pięknie.

– Jasne. A co polecasz?

– Nie wiem, jestem tu pierwszy raz – przyznał wprost.

– Myślałam, że zabierasz tu wszystkie dziewczyny.

– Nie, twoja matka wybrała to miejsce, przynajmniej tak słyszałem.

Czyli miejsce wskazał jej ojciec. No tak.

– Kelner! – zawołał bezpardonowo ZMoK, co trochę zdziwiło Emmelin, gdyż wydawał się być cichym człowiekiem.

Kelner, zupełnie inny od poprzedniego, podszedł szybko.

– Czym mogę służyć?

– Em… Ta pani chciałaby zamówić deser. A ja drinka. Podajecie tu Hrumpskysztyl?

– Naturalnie.

Była to mieszanka alkoholu niewiadomego pochodzenia z innym alkoholem, jeszcze bardziej tajemniczym, i kropelką soku cytrynowego, którą chętnie pili ludzie o mocnych głowach. Zwyczajnie piło się Szczepana.

– A dla pani?

Emmelin ujrzała w karcie coś niezwykle cudownego.

– Poproszę torcik bezowy z kremem kawowo-czekoladowym i dżemem jeżynowym z bitą śmietaną oraz wiórkami białej czekolady.

Pomyślała sobie, że jak ZMoK zobaczy rachunek, to padnie na zawał.

– Lubisz drogie rzeczy? – zapytał nagle.

– Jak już mam okazję…

– To dobrze. Bo ja też.

Ta odpowiedź trochę ją zdziwiła. Czyżby mama znalazła jej bogatego ZMoK-a? I co ona chce osiągnąć, umawiając go z nią?

ZMoK pił szybko, rozglądając się czasem po sali, opowiadając jakieś historie, których Emmelin nie zapamiętała, i patrząc, jak dziewczyna pochłania tort. Nie ułatwiało jej to jedzenia, ale starała się uśmiechać wystarczająco ładnie, żeby go onieśmielić. Nie lubiła, gdy ludzie na nią patrzyli.

– Lubisz operę? – zapytał nagle.

– Nie – odparła Emmelin, skupiając swą uwagę na ostatnim kęsie ciasta.

– Jak można nie lubić opery?

– Te śpiewające baby strasznie wyją.

– Ale muzyka…

– Tak, muzyka jest doskonała, ale naprawdę nie mogę znieść tych sopranów.

– Nie dasz się przekonać?

– Już się umawiasz na następne spotkanie?

– Dobrze się bawiłem, pomyślałem, że może ty też.

– Hmm…

Ciężko było jej stwierdzić, czy jedzenie ciasta z nieznajomym ZMoK-iem można uznać za zabawę. Najbardziej ze wszystkiego pasowało jej jedzenie za darmo, co można uznać za atrakcję wieczoru.

– Wiesz, ja dużo pracuję – dodał nagle. – Dlatego lubię sobie czasem odpocząć. Nie spodziewałem się, że mama umówi mnie w końcu z kimś… czarującym. I w dodatku z córką swojej koleżanki. Podziękuję jej za to.

– Jak dużo wiesz o mojej rodzinie? – zapytała przezornie.

– Niewiele.

No cóż, może warto spróbować.

Wyszli z kawiarni i podążyli ulicą Tutejszych Ministrów aż do Kwadratu Wernera, znajdującego się w samym centrum miasta. Tam, mimo nalegań ZMoK-a, że musi ją odprowadzić, rozdzielili się i Emmelin już całkiem spokojnie dotarła do mieszkania.

Na schodach prowadzących do kamienicy czekała ją kolejna niespodzianka.

– Proszę pana? – zapytała niepewnie mężczyznę leżącego na stopniach. Gdzieś z boku kołatała się butelka po Żrącym Jasiu – winie tak kwaśnym, że przeżerało się ludziom przez mózg.

– So? – odpowiedział jej niewyraźnie. Miał na sobie koszulę, która kiedyś pewnie była czysta i ogólnie wyglądałby na zadbanego, gdyby nie wytarzał się po ziemi i nie leżał na schodach.

– Pan tu mieszka?

– A pani?

– Ja tak.

– Tjusz się uswam – wybełkotał, po czym przeturlał się w stronę barierki.

Emmelin pospiesznie przeszła po schodach, na końcu jednak jego łapa zakleszczyła się na jej kostce.

Była jeszcze spokojna, więc obcasem buta na drugiej nodze przyszpiliła dłoń mężczyzny do ziemi.

– Proszę mnie puścić. Mam kontakty w niebezpiecznych miejscach.

Ręka puściła, jej właściciel natomiast podniósł się i wykrzyknął:

– To ty! Chraziejko dusz! Żeby tak moego szyjaziela…

Po czym zaczął płakać.

Zdziwienie wypełzło z ukrycia na twarz Emmelin, całkowicie wypierając z niej wcześniejsze uczucia.

– Powiedziałeś „kradziejko dusz”?

– Tak, tak waśnie pedziałem – zgodził się pijany mężczyzna, podnosząc się do poziomu barierki i opierając na niej wszystko, co jeszcze kontrolował w swoim ciele.

– Nie jestem śmiercią, wiesz? – poinformowała na wszelki wypadek dziewczyna, nie rozumiejąc w żadnym stopniu ani kierowanych w jej stronę oskarżeń, ani właściwie niczego innego. – Nie kradnę dusz. Ogólnie w ogóle nie kradnę, ale nie powinno cię to obchodzić. A teraz chciałabym wrócić wreszcie do swoich spraw, więc bardzo przepraszam. – Wykonała ruch, jakby chciała go ominąć.

– Mój szyjaziel… Czoraj… – zaczął mężczyzna, obserwując ścianę. – Umar.

Emmelin zatrzymała się.

– Umarł?

– Szesie mówie!

– Przykro mi, ale co to ma ze mną wspólnego?

– Bo to pszes ciebie…

Pijak wpatrywał się w dziewczynę z wyrzutem, po czym zrezygnowany opuścił głowę, podniósł się na nogi, uderzył się parę razy w twarz i podszedł do niej.

– Maverick. Rick Maverick – wyzionął w jej twarz Żrącym Jasiem, co w krytycznym przypadku mogło się skończyć rozpuszczeniem skóry, więc Emmelin cofnęła się szybko.

W tym momencie facet wszedł do kamienicy.

– Które pientro? – zapytał, powoli wdrapując się po schodach.

Emmelin uśmiechnęła się, oddychając z ulgą.

– Ostatnie.

Tam w życiu nie dojdzie, pomyślała, pierwszy raz zadowolona ze swojego mieszkania.

– Pójdę przodem, jeśli pozwolisz – odparła i wbiegła na pierwsze stopnie.

Mężczyzna popatrzył za nią z cisnącym się na usta przekleństwem.

– A niech się… chobieto.

Po czym kontynuował wspinaczkę.

Emmelin zaryglowała drzwi i oparła się o nie. W razie jakiegokolwiek niebezpieczeństwa, na przykład gdyby jakimś cudem wszedł oknem, przynajmniej będzie blisko wyjścia ewakuacyjnego. Zastanowiły ją przez chwilę ostatnie zapamiętane słowa.

– Rick Maverick… – powtórzyła sobie.

Skądś pamiętała jego imię. Jeszcze dzisiaj pojawiło się w jej umyśle, gdzieś bardzo głęboko. Nieprzyjemne uczucie, że kiedyś znała ten zbitek wyrazów, nasilało się z każdą chwilą. Może to już czas zacząć brać jakieś tabletki na pamięć?

Odgłos kroków zbliżał się powoli, po chwili jednak okazało się, że to idzie sąsiadka, która zawsze głośno lamentowała pod drzwiami na temat swoich kluczy, których jakimś cudem nigdy nie mogła znaleźć. Emmelin odetchnęła z ulgą. Pomyślała, że może dał sobie spokój i ona też mogłaby już sobie darować. Rzuciła teczkę na kanapę, poprawiła trochę narzutę w kolorowe paski, którą bardzo lubiła, choć w ogóle nie pasowała do atmosfery i wystroju wnętrza, a potem poszła do kuchni. Od tego stresu znowu zrobiła się głodna.

Emmelin pokroiła cebulę i zaczęła ją smażyć na maśle, gdyż, według jej osobistych odczuć, cebulę powinno się smażyć na maśle, inaczej to nie ma najmniejszego sensu. Masło było podstawą jej żywienia, co czasem trochę ją zawstydzało, szczególnie gdy jej koleżanki rozmawiały o dietach selerowych, maślankowych i sokowych. Żadna z tych diet jakoś nie wydawała jej się zdrowa i zachęcająca, a masło zawsze pachniało pięknie, zwłaszcza z cebulką.

Mimo że nigdy nie uważała się za dobrą kucharkę, podłapała parę rzeczy od pań z Koła Gospodyń Miejskich.

W tej chwili, wrzucając na patelnię siekaną wątróbkę, przypomniała sobie szałwiowe ciasteczka, które dostała od tego natręta, pracownika jej ojca. Pachniały niespełnioną obietnicą i łąką, co niesamowicie ją urzekło.

W lodówce znalazła trochę żółtego sera, sama nie wiedziała jakiego rodzaju, więc pomyślała, że sobie go zetrze, o ile jeszcze nie spleśniał. Na szczęście był jeszcze zdatny do użytku, jak stwierdziła po oględzinach. Pachniał też całkiem nieźle.

Wątróbka już trochę przywarła do patelni, Emmelin na chwilę o niej zapomniała. Trochę pomieszała mięso i zajęła się bułką. Rozkroiła swoją ulubioną grahamkę, tę o wspaniałej brązowej skórce przypominającej jasne odcienie ziemi, i wstawiła ją na chwilę do pieca.

Po chwili namysłu dołożyła też drugą.

Lubiła gotowanie. Cieszyła się, że odkąd nie mieszka już w rodzinnej rezydencji, może to robić sama, choć niektóre z przewijających się w latach jej dzieciństwa szefowych kuchni potrafiły zrobić taki gulasz, o jakim nie śniło jej się w najśmielszych snach. W gotowaniu najbardziej lubiła jedzenie, co z pewnością wyniosła z tamtego domu. Jej ojciec też zawsze lubił wyszukane smaki.

To kochała w tacie najbardziej, po latach mogła na niego spojrzeć bardziej obiektywnie. Zawsze denerwowały ją jego przekręty, a szczególnie wplątywanie w to wszystko swojej rodziny i fakt, że spędzała swój wolny czas pod opieką mafiosów. Nie rozumiała, dlaczego ojciec musi łamać prawo i dlaczego tak bardzo to lubi. Wiele razy w okresie tak zwanego nastoletniego buntu decydowała się uciec z domu. Wtedy jednak ojciec zatrudnił najlepszą kucharkę w mieście. Zawsze był sprytny. Poza tym od tamtej pory kręciło się wokół niej jeszcze więcej jego bandziorów. Niektórzy byli naprawdę miłymi ludźmi, choć ona chciała spędzać czas z osobami w jej wieku, które nie noszą przy sobie broni i nie mówią do niej „panienko”.

Wątróbka była już prawie gotowa. Czasem Emmelin miała ochotę na taką niedosmażoną, lekko różową w środku wersję, jednak nie dzisiaj. Przypomniał jej się słodki puszek, największe rozczarowanie dzisiejszego dnia.

Idąc śladem wspomnień związanych z jedzeniem, znowu wyobraziła sobie zapach szałwiowych ciasteczek Mavericka.

Mavericka?

Emmelin ściągnęła patelnię z pieca. Nie lubiła doprawiać wątróbki ziołami, wtedy jej naturalny smak gdzieś ginął, jednak nie mogła wyzbyć się wspomnienia o szałwii.

A więc tym natrętem od taty był Rick Maverick?

Głupie imię, przemknęło Emmelin przez głowę, ale nie zastanawiała się nad tym dłużej. To nie było teraz ważne. Skoczyła do drzwi.

– Może ten facet jeszcze…

Pod drzwiami leżał ten facet.

– Proszę pana? – zaczęła powoli.

– Wody – wydusił z siebie mężczyzna. – I… kawy…

Jego brzuch zaczął głośno burczeć.

– Dobrze, że wstawiłam wodę. I dodatkową bułkę – powiedziała do siebie, otwierając drzwi na oścież i wracając do mieszkania. – Proszę się wczołgać, zapraszam.

Mężczyzna postąpił zgodnie z jej oczekiwaniami.

Emmelin ostrożnie wyjęła z pieca bułki, rozdzieliła po równo siekaną wątróbkę i posypała serem. Później patrzyła przez chwilę, jak rozpuszcza się na kanapce i zwieńczyła dzieło kopułą z wierzchu grahamki. Zrobiła gościowi kawę i postawiła przed nim jego posiłek.

– Może pan jeść na podłodze, jak pan chce, a może pan usiąść przy stole – powiedziała powoli. – Dlaczego jest pan cały mokry?

– Musiałem… wytrzeźwieć – wytłumaczył gość, podnosząc się z podłogi.

Emmelin wiedziała, że ludzie głupio postępują, jednak pierwszy raz spotkała się z taką ilością debilizmu w jednym człowieku. Próbowała to sobie wyjaśnić jego stanem. Nikt nie wiedział, co dzieje się z mózgiem po Żrącym Jasiu.

– Wie pan, że nadal jest zima? Już niedługo, ale jednak. Chciał pan zamarznąć?

– Chciałem… wytrzeźwieć – dodał, upijając łyk kawy. Jego twarz nabrała pewnego miłego zaskoczenia, gdy zrozumiał swoją sytuację.

– Taki duży, a taki głupi – mruknęła Emmelin, wracając do stołu i swojej kanapki. Ciężko było ją ugryźć.

Przybysz otrząsnął się trochę, znów napił się kawy i popatrzył na kanapkę. Emmelin zaciekawiło jego podejście, postanowiła więc trochę poobserwować. Czuła się, jakby miała dzikie zwierzę w mieszkaniu.

Mężczyzna podniósł kanapkę i pooglądał z każdej strony, jakby nigdy wcześniej takiej nie widział.

– Ciepła – stwierdził, przytulając do niej ręce. Później ściągnął kopułkę z wierzchu i otworzył szerzej oczy.

– Wątróbka? – zdziwił się.

– No co? – zapytała Emmelin z pełnymi ustami, co go trochę rozśmieszyło.

– Łatwiej chyba ją zjeść w dwóch częściach – wyznał, po czym ugryzł spód z całym nadzieniem, zostawiając wierzch na później. – Dobra.

– No chyba, że dobra. Zawsze ją robię, jak mam dostęp do wątróbki.

Mężczyzna zjadł całą.

– Przepraszam – powiedział nagle, dopijając kawę – że cię tak od razu oskarżyłem. Jak piję takie świństwo, to nie jestem w stanie myśleć.

Emmelin nie wiedziała, czy można w ogóle myśleć po piciu.

– To po co pijesz?

– Mój przyjaciel… Rick… On umarł. Nawet nie miał pogrzebu. Cudem się dowiedziałem, jak niechcący podsłuchałem mafiosów, idąc ulicą Uprowadzonych Reliktów. To oni go załatwili. Bo za bardzo się zbliżył do córki szefa. Maverick często mi o niej opowiadał. Emmelin, tak ma na imię. Lubił ją, i to bardzo. Nauczył się robić ciasteczka, byłem w całkowitym szoku. Jeżeli ty nie jesteś Emmelin, to przepraszam. Ten porąbany stalker, zwący się moim przyjacielem, mówił, że tu mieszka. Nie wiem, czego oczekiwałem, przychodząc do niej. Chyba jakichś wyjaśnień, nie wiem.

Emmelin upuściła kanapkę na stół.

– P-panie…

– Walter Wilden.

– Panie Wilden, bardzo mi przykro z powodu śmierci kolegi, ale… No… Nie miałam z nią nic wspólnego.

– O, a więc nękam panią bez powodu. Przepraszam, pani…

– Emmelin Lavoisieur.

– A jednak! Kradziejko dusz, nie mogłaś go kochać?

– Niech pan mnie nie denerwuje! Przyjęłam pana pod swój dach, dałam kawę, kanapkę, a pan mnie oskarża? Jego śmierć nie miała ze mną nic wspólnego!

– To czemu go załatwili? – napierał wściekle Wilden.

– Miał długi – odparła kąśliwie Emmelin, nie ustępując mężczyźnie w złości.

– Jak to?

– Ktoś ostatnio ukradł dużo pieniędzy, tych mafijnych, i nie był to nikt z zewnątrz. Nie znam szczegółów. Zresztą, czemu ja to panu mówię…

Walter Wilden usiadł na podłodze.

– A więc… ten skurczybyk, Maverick, oszukuje mnie nawet po śmierci! – wydarł się.

Emmelin nie wiedziała, jak zareagować, zaczęła więc sprzątać ze stołu. Walter schował głowę w dłoniach.

– Niech się pan tak nie przejmuje, panie Wilden. Ten Maverick to musiał być niezły kanciarz. Orżnąć mojego ojca… to nie lada wyczyn.

– Dziwnie się czuję, gdy ktoś mówi do mnie per pan – wymruczał Wilden w dłonie.

– Sugeruje pan, żebyśmy przeszli na ty?

Mężczyzna podniósł się na nogi.

– Walter – odparł, podając dziewczynie rękę.

– Emmelin. Możesz mi mówić „panienko Lavoisieur”, Wilden.

– Czyli ze współpracy nici?

– Nie wiem, co chciałeś osiągnąć. Ja nie szukam gąb do wykarmienia.

– Nie o to mi chodziło… – zmieszał się. – Pomyślałem, że skoro oboje znaliśmy Mavericka, to może znajdziemy chociaż miejsce, w którym go zakopali. Chciałbym mu przynajmniej krzyż postawić.

– Nie znałam go aż tak dobrze, nie przywiązuję się do każdego natręta.

– Nie lubisz ciastek szałwiowych?

Zapach tych ciastek znów ogarnął jej głowę.

– Spróbuję się czegoś dowiedzieć – wydukała po chwili. – Możesz już iść, Wilden. Jak będę cię potrzebowała, jakoś cię znajdę.

– Przecież nie wiesz, gdzie mieszkam – przypomniał jej.

– Jestem córką mafii, Wilden. Dowiem się.

ROZDZIAŁ 2 Przeszłość za mgłą

– Długo jeszcze będziesz przyszywał tę rękę, doktorku? – zapytał piskliwy głos.

Była noc. Niektórzy cieszyli się z tego powodu. Światło wpadało do Przeklętego Lasu z wiecznie żywego Las Wagas. Ostatnimi czasy pojęcie „wiecznie żywe” idealnie opisywało stan rzeczy, lecz Maverick jeszcze o tym nie wiedział. Z melancholijnym wyrazem twarzy przyszywał sobie rękę. Oczywiście był to jego pierwszy raz, choć nie wydawał się za bardzo ekscytujący. Nic z niego nie wypływało, ręka po prostu odpadła, jak gdyby ktoś złamał gałąź staremu, wysuszonemu drzewu. Maverick dotąd nie czuł się stary. Jego niebieskawa, blada skóra nie była pomarszczona, nie schodziła też z niego płatami. Oprócz ogólnego oszołomienia czuł się właściwie dobrze.

Czy za życia też czuł się dobrze? Nie pamiętał. Jakieś mgliste wspomnienia miasta przesuwały się po prawie niedostępnej głowie, jakiś młody mężczyzna, z którym często spędzał czas… Była tam też dziewczyna z długimi, ciemnymi i kręconymi włosami. Nie wiedział, kim jest, jednak podobało mu się to, że pamięta takie przyjemne osoby.

– Myśli pan, że jak wrócę do miasta, to sobie wszystko przypomnę, panie Julio? – zapytał, zawiązując supeł na nitce. Poruszał odnowioną ręką. Trochę za ciasno zszył w niektórych miejscach, ale stwierdził, że przyzwyczai się do tego ciągnięcia. Nie było wyjątkowo przykre.

– No dobrze, powiem ci prawdę. To są imiona ludzi, których zjadłem. Tak, wiem, Antonio oberwał dwa razy, był to jednak czysty przypadek. Nie nazywaj mnie więc ich imionami, ciarki mi chodzą po plecach, gdy to słyszę.

– Mam nadzieję, że miałem jakieś mieszkanie, dom, coś takiego. Oczywiście zabiorę pana ze sobą, panie Julio.

Czerw już wiedział, że nic do niego nie dociera.

– Naprawdę masz zamiar tam wracać? – zapytał przezornie. – Wydaje mi się, że znajdą się tam też ludzie, którzy cię tak urządzili. Nie chcesz chyba spotkać ich ponownie, prawda? Oni z pewnością nie chcą spotkać ciebie…

Maverick położył Julio Antonio Fernando Antonio de Guillermo Cassivegnę na ramieniu i podążył w noc. Droga do miasta nie wydawała się być aż taka długa. Szczególnie teraz, po śmierci, czy też zmartwychwstaniu, Maverickowi nie przeszkadzały już tajemnicze odgłosy Przeklętego Lasu, które nękały każdego odwiedzającego to miejsce po zmroku.

Na razie za bardzo nie wiedział, co się z nim dzieje. Być może słyszał kiedyś o przypadkach zombie, lecz teraz o tym nie pamiętał. To miejsce nie przywoływało żadnych wspomnień. Rozglądał się dookoła, widział jednak tylko ciemność i zarys drzew. Tam, w górze, na niebie, mogły być jakieś gwiazdy, których nie było widać z tego miejsca. Korony drzew zasłaniały niebo.

Maverick czuł jakąś niezwykłą obecność, a przynajmniej tak mu się wydawało. Być może to jakiś duch lasu podążał za jego przeznaczeniem – nie wiedział.

Mortimer schował się głębiej w gąszczu. Lepiej, żeby ten zombiak go nie zobaczył.

Zadanie, z którym przyszło mu się zmierzyć, przerastało go w tej chwili. Nic nie wiedział o zombie. Nie miał też sposobności, by zobaczyć się z Shakirą del A’Noobi, a ona wiedziała coś o wszystkim. Była największą wieszczką od pięciu tysięcy lat, od kiedy wynaleziono reinkarnację. Bardzo jej się spodobała, ostatnio jednak miała dość pomagania bogom oraz światu i bardzo chciała zakończyć swoją przygodę w Amphibium, umierając, by wreszcie sobie odpocząć. Mortimer współczuł jej odrobinę, podejrzewał jednak, że zwaliłaby mu się na głowę, gdyby kiedyś zdarzyło się jej umrzeć, dlatego w każdy znany mu sposób jej to uniemożliwiał.

Zombie odszedł już dosyć daleko, Mortimer dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Należało poobserwować go trochę, zbadać, jak wiele magicznych anomalii jest w stanie dostrzec, i znaleźć sposób na unicestwienie wszystkich tych żywych trupów. Należało wziąć sprawę w swoje ręce… Inaczej może się pożegnać z posadą śmierci, swoim istnieniem i jakąkolwiek przyszłością.

Dawno już nie inwigilował nikogo pod postacią człowieka. Teraz jednak zadanie było o wiele trudniejsze. Musiał wypaść wiarygodnie jako zombie, choć nic o nich nie wiedział.

– Ku chwale Mavidusa – wyszeptał sarkastycznie i zasalutował.

Chwilę później poczuł, że mózg przestaje mu pracować.

– Maverick, słyszałeś coś? – zapytał czerw.

– Chyba nie… Coś się stało, panie Julio?

– Chyba ktoś właśnie uderzył o ziemię.

Głowa przeturlała się wolno obok nóg mężczyzny.

– Witajcie – odparła.

– A! Zwiewaj, Rick! Wiej! – krzyczał robak, ślizgając się niespokojnie na jego ramieniu.

– Spokojnie, panie Julio. To tylko głowa.

Maverick podniósł ją na wysokość swojej. Była blada, trochę sina, miała zakręcone wąsy i czarną bródkę z elementami wytwornej siwizny. Ciut przydługie włosy, teraz w artystycznym nieładzie, z pewnością byłyby zaczesane gładko do tyłu, gdyby nie okoliczności turlania. Krzaczaste brwi zsunęły się w dół w zastanowieniu.

– Dzień dobry panu – odpowiedział Maverick, gdyż była to męska głowa.

– Istotnie, witam. Czy wiesz być może, gdzie znajduje się reszta mojego ciała?

Coś poruszyło się w krzakach nieopodal.

– O, to pewnie ono. Juhuuu! Tutaj! – zawołała głowa niezbyt wesoło.

Ciało przybyło na wezwanie mistrza.

– No. Teraz tylko muszę jakoś ją zamocować.

– Pomóc panu? – zapytał Maverick. – Ostatnio miałem podobny problem z ręką, dobrze by było ją przyszyć, przynajmniej przez jakiś czas nie spadnie.

– Och, naturalnie. Dziękuję, chłopcze.

– Jestem Rick. Rick Maverick.

– Mnie zwą Henricksem. A imię me brzmi Xavier. Xavier Henricks, zgrabnie, nieprawdaż? Konkretnie profesor Xavier Henricks. Widzę, że też jesteś w tym opłakanym stanie pośmiertnym, mój drogi. Czy zechciałbyś wysłuchać historii mojego życia?

– Jeśli nie będzie panu przeszkadzać, że nie słucham – odparł Maverick, nawlekając nitkę.

– No więc, pomijając czasy dzieciństwa… W wieku szesnastu lat dostałem się do akademii. Był to nie lada wyczyn dla tak młodego człowieka…

– Zapowiada nam się długa noc, Ricku – westchnął czerw, układając się wygodniej na pracującym ramieniu.

Profesor Xavier Henricks opowiadał dalej zmyśloną historię swojego życia. Był niezły we wchodzeniu w role. Ekscentryczni myśliciele byli zazwyczaj łatwi do naśladowania, a ich historie pełne samozachwytu i rozwlekłości – po tylu latach obserwowania ludzi doskonale o tym wiedział.

Mortimer czuł, że ma szansę osiągnąć sukces. Skóra na szyi była ciasno ściągnięta, ale nie przeszkadzało mu to w opowiadaniu.

Wczuł się w rolę bardziej, niż się spodziewał.

Po chwili przypomniał sobie, że nie uprzedził Franklina o swoim planie.

Liczył się z katastrofą na miarę światową. Będzie też musiał uzupełnić magiczne proszki, jak już wróci.

Nie lubił zostawiać Franklina samego.

*

Nareszcie dotarli do miasta.

– I wtedy Winston, mój najdroższy przyjaciel Winston, opadł na moje kolana i wyzionął ducha. To było jeszcze za czasów, gdy profesorowie…

Xavier Henricks kontynuował historię swojego życia przez całą drogę do Las Wagas. Szczęśliwie minęli już pierwsze bramy.

– Myślisz, że wpuszczą was dalej? – zapytał Julio, przesuwając się na łokieć Mavericka.

– Czemu nie? Może mam przy sobie jakieś dokumenty.

– Portfel na pewno ci zabrali. Widziałem.

Portal z czerwonej cegły wydawał się coraz większy. To tutaj, pomyślał Maverick. Tutaj odnajdę przeszłość.

Już dużo łatwiej było mu pogodzić się z zamroczeniem. Niwelował je jakoś, próbując jak najwięcej myśleć. Ocenił, że nigdy nie był w tym najlepszy, ludzie jednak,

szczególnie nagle martwi, się zmieniają, więc wszystko wydaje się być możliwe. Szybkie dotarcie do centrum tej gargantuicznej metropolii i znalezienie swojego miejsca zamieszkania to najważniejsze cele przypadające na dzisiejszy dzień, nie było czasu, by martwić się takimi drobnostkami, jak brak mózgu.

Nie wiedział jednak, kiedy został schwytany w uzbrojone szpony.

– Nazwisko – powiedział jeden ze zbrojnych.

Maverick myślał.

– Maverick, powiedz, że Maverick! – podpowiadał czerw, zapominając, że do tego chłopaka nic nie dociera.

– Maverick, tak powiedział? – konsultował strażnik ze swoim kolegą.

– Tak, istotnie, tak nazywa się ten chłopiec – wyjaśnił uprzejmie profesor. – Ja natomiast…

– Jesteś obywatelem? – pytał dalej Mavericka, trzymając go swoją metalową rękawicą coraz mocniej.

– Nie wiem – stwierdził Rick Maverick.

– Powiedz, że tak, głupolu – szeptał Cassivegna.

– Jak to nie wiesz?

– Nie pamiętam.

– My ci przypomnimy – stwierdził z rozbawieniem drugi strażnik.

– Kolego, przecież nie możemy używać przemocy – zauważył pierwszy, niezbyt poważnie. – Lepiej oddajmy ich Kołu. Tam wiedzą, co z takimi robić.

– Zapominalscy się znaleźli…

– Gdyby panowie pozwolili mi dojść do głosu – rozpoczął Xavier Henricks, jednak i tym razem jego starania zostały zgaszone przez głośne słowa prowadzących ich strażników.

– Dlaczego ja się z tobą pakuję w te wszystkie problemy? – pytał retorycznie czerw, zauważając, że jest najbardziej racjonalnie myślącą istotą ich popapranej, nieumarłej paczki.

*

Za drzwiami wydawało się dosyć wesoło i głośno, to Maverick zauważył bez trudu. Nie wiedział, że kończy się noc, choć pewnie i tak go to nie obchodziło. Gwiazdy, lekko już zirytowane ciągłym sterczeniem na niebieskim firmamencie, mrugały do siebie konspiracyjnie, czekając tylko, aż bóg słońca, Quorra, pozwoli im w końcu zgasnąć. Chociaż i tak Quorra miał za dużo mocy, przynajmniej według nich.

Mortimer znał go osobiście. Nie jakoś bardzo dobrze, przelotnie spotkali się w paru korytarzach królestwa bogów. Quorra był świetlistą kulą ognia, a Mortimer raczej nie lubił płomieniopodobnych istot. Teraz jednak oddałby wiele, by znów pojawić się w Eferze, na jakiejś służbowej kawce, herbatce, a nawet na Sądzie Ostatecznym.

Nigdy jakoś za bardzo nie przepadał za ludźmi, dlatego posada śmierci bardzo mu odpowiadała. Kiedy jednak dostawał jedną z tych dziwacznych misji od Mavidusa, podobnych zresztą do tej, którą wykonywał teraz, zawsze musiał obcować z nimi ponad zwyczajowe parę minut przy odbieraniu duszy. Musiał wymyślić całą historię swojego życia i wczuć się w rolę denerwującego, nadętego profesorka. Nadęcie zawsze wychodziło mu idealnie, choć taka opinia z pewnością by go oburzyła.

W dodatku był teraz zombie. Nawet nie mógł cieszyć się z funkcji życiowych, które w sumie z całego tego babrania się w ludzkości lubił najbardziej. Ciepło to jedno z najprzyjemniejszych uczuć, jakie istnieją. Szczególnie w porównaniu z białym chłodem Międzywymiarowni.

– Oj dana, coście nam znowu ściągnęli do chałupy? – Nieumarła paczka usłyszała zza drzwi pełne dezaprobaty słowa.

Chwilę później przez ścianę przeszedł duch kozy.

– Zmeeeęczonam – powiedziała, ruszając głową na wszystkie strony. – Co się stało?

Mortimer, który udawał profesora Xaviera Henricksa, specjalistę w dziedzinie teologii praktycznie niewykonalnej, jak miał w zwyczaju z przekąsem się określać, popatrzył pełen zdziwienia na rozmawiającą z nim kozę. Była cała umazana we krwi, a zdziwienie okazało się zupełnie niepotrzebne.

– Kozo – zaczął z powagą, starając się pozostać nieusłyszanym przez Mavericka i jego przebiegłego robaka, który już teraz wiedział za dużo.

– Meeelpopena jestem – przedstawiła się po chwili koza.

– Kozo – kontynuował – ile jeszcze pamiętasz? Zdradź mi swe ostatnie chwile.

– Ostatnie?

– Umarłaś. Streszczajmy się, bo zapomnisz.

– Meeeężczyźni. Zawsze to samo.

Koza rozpoczęła proces przypominania sobie Ostatnich Chwil, pełna konsternacji.

– Klęczeli. Byli ubrani na czarno. Kaptury. Tajemny przepis. O, moja krew! Szepty.

Mortimer poruszył ręką, zamykając oczy.

– Dziękuję – odparł, gdy koza zniknęła. – Wygląda na to, że złożyli cię w ofierze.

Zastanowił się przez chwilę. Nie powinien był wchodzić w jurysdykcję boga kóz i kozłów… Potrafi być nieprzyjemny. Usłyszał zza drzwi głos budzący jego wątpliwości.

– Na Goah Tonna! Cóż my zrobimy? Kajajmy się przed łaską Pana! Niech nam ziemia lekką będzie!

– A cóż to za pentagram tu wyrysowałaś, Martuniu?

– Pento-co? – zdziwiła się istota nazywana Martunią, po czym wróciła do poprzedniej ścieżki myśli. – Wielki Goah Tonnie…

Nikt już nie wyznaje tak gorliwie boga kozłów, pomyślał Mortimer, przedzierając się przez swój niewiele warty, martwy mózg. To jakaś niezdrowa dla teologii sekta.

– Ależ, Martuniu… – zaczął znów głos, brzmiący nutką starości. – Ile razy mam powtarzać, że gdy zabijasz kozę, musisz to zrobić umiejętnie? Trzeba było spuścić krew, a nie rozlewać dookoła. Tyle mięsa zepsułaś, Martuniu… I z czego my teraz ten gulasz zrobimy?

– Najmocniej przepraszam, pani Hicky. Kajam się, Goah Tonnie!

– Powinnaś skończyć z politeistycznym kółkiem różańcowym, Martuniu. Krzywdę sobie zrobisz. Wierzyć to trzeba umiejętnie – wyraziła swoją nieocenioną opinię pani Hicky, zajmując się później swoimi sprawami, prawdopodobnie związanymi ze sprzątaniem po rytuale świętej kozy, niestety odrobinę nieprzemyślanym.

Mortimera świat nie przestawał ani na chwilę dziwić. Zaczął troszkę tęsknić za duchem kozy, który przypominał mu piękną pracę śmierci, jakże nieskomplikowaną w porównaniu z ludzkim życiem.