Marieke naga - Andrzej Pitrus - ebook + książka

Marieke naga ebook

Andrzej Pitrus

3,0

Opis

Kiedy nie masz miłości, możesz jej cierpliwie szukać. Czasem bezskutecznie. Możesz też ją wymyślić...
Marieke naga” to opowieść o okrutnie skrzywdzonych ludziach, którzy starają się nie stracić nadziei na to, że pewnego dnia uda im się odnaleźć prawdziwe uczucie. On jest mężczyzną w średnim wieku, niepotrafiącym zbudować wartościowego związku, szukającym mocnych erotycznych doznań. Ona przeszła piekło Auschwitz, gdzie była ofiarą bestialskich eksperymentów medycznych. Opowieść o ich przyjaźni daleka jest jednak od oczywistości. Wspomnienia przeplatają się z teraźniejszością, a jawa ze światem onirycznych fantazji. To powieść zmysłowa, czasem drastyczna i okrutna, czasem wzruszająca i pełna ciepła, która wciąga czytelnika w wir splątanych uczuć i emocji, z którego nie sposób się uwolnić.

Do dziś wspominam to jak coś nierealnego. Pochodziłam z rodziny otwartej na świat, ale jednak przywiązanej do naszej tradycji. Nagle znalazłam się na placu apelowym. Naga. Miałam siedemnaście lat. W żydowskich domach wszystko było zapięte na ostatni guzik. Mężczyźni rzadko mieli okazję oglądać własne żony bez ubrania albo nawet w bieliźnie. Tam stałam przez kilka godzin wśród dwustu innych osób. Nigdy wcześniej nie widziałam obnażonego mężczyzny. Młodzi, starcy, dzieci… Wszyscy razem w oczekiwaniu na dezynfekcję, niektórzy na śmierć. Zabrano nam wszystko – ubrania, bieliznę; pamiętam kobiety, którym krew ściekała po udach. Nawet tym, które miały miesiączkę, nie pozwolono zachować majtek. To była zresztą później najbardziej upragniona część garderoby.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
0
0
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

Od autora

Marieke naga to mój literacki debiut, trochę spóźniony, bo mam już długą i siwą brodę. Nie jest to jednak pierwsza książka z moim nazwiskiem na okładce. Było ich wcześniej kilkanaście, ale innych… Piotr, który jest bohaterem tej historii, też chce napisać swoją pierwszą powieść, wcześniej był tłumaczem i ghostwriterem. Nie miał jednak szans przemówić własnym głosem. I to nas łączy, choć ja pisałem „od siebie”, tyle że nie była to literatura piękna. A jednak Piotr nie jest mną, a ja nim. Piotr jest Piotrem.

Historia tej powieści jest osobliwa. Jej pierwszy rozdział powstał jako list, który wysłałem pewnej nocy do Miłości Mojego Życia. Rano otrzymałem odpowiedź: „Ależ to jest literatura!”. Do pisania wracałem sporadycznie, bardziej po to, by utrwalić pewne wydarzenia niż fantazjować o karierze pisarza. Dwa lata temu nadarzyła się jednak okazja, by wrócić do zapisków… W ten sposób, choć niektóre przeżycia Piotra podobne są do moich, zrodziła się fabularna opowieść o pewnym człowieku, który szuka miłości, a także o tym, jak literacka fikcja pozwala nam zrozumieć siebie i innych ludzi.

Postaci zostały przeze mnie zmyślone, choć każdy pisarz sięga przecież do swoich doświadczeń. Ja też, ale Marieke naga to przede wszystkim kraina fantazji i możliwości. Na przykład rodzice Piotra są tak bardzo inni od moich, a Elę i Kazika łączy z powieściowymi tylko to, że i ja otrzymałem od nich specjalną szansę, by stać się tym, kim jestem. W podzięce dedykuję im fragment, w którym Piotr – jeszcze dziecko – robi coś głupiego podczas wakacji w Chorwacji i nie dostaje za to lania. To zdarzyło się naprawdę.

Chcę też podziękować paru osobom, które pomogły mi ulepszyć moje skromne dzieło. Pierwszą czytelniczką była Alicja Helman. Odprysk jej osoby jest obecny w powieści, ale Maria to Maria, a Alicja to Alicja. Kilkoro moich przyjaciół przeczytało pierwszą wersję i zgłosiło cenne uwagi. Pewnie nie rozpoznają teraz Marieke. Bardzo się zmieniła. Dzięki nim. Byli to: Grażyna Stachówna, Krzysztof Loska, Grażyna Cetnar, Barbara Grabowska, Ilona Pilarek, Jacek Blachowski, Barbara Kita i Ryszard Nycz. Dziękuję!

Zapraszam do świata Piotra i Marieke. Jest w nim wiele mroku, okrucieństwa i smutku. Ale też odrobina światła. Obiecuję!

 

Andrzej Pitrus, Torrevieja, czerwiec 2019

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Marii, która nie kochała

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Patrzę w siebiei widzę ciemny Styks.

Nie mam miłości. Mogę ją tylko wymyślić.

Wymyślam miłość, wymyślam Ciebie.

Każdego dnia inaczej.

Więcej nie mam.

Zostań, proszę…

 

Matthew Gorey, Styks1

1 Matthew Gorey, Styks, przeł. Maria Arteveldte, Wyd. No Hay, Kraków 1984.

 

 

 

Kochana, najdroższa…

Kiedyś Ci o tym opowiadałem. Zapewne inaczej, choć to ta sama historia, jeśli to w ogóle możliwe. Bo przecież opowieści, również te „prawdziwe”, zawsze się stają, i nawet jeśli do znudzenia powtarzamy ulubioną, nigdy nie osiągniemy jakiejś abstrakcyjnej trwałości. Nawet po zapisaniu – nadal rodzą się na nowo, za każdym razem, kiedy do nich wracamy. Teraz powracam…

Holandia. Miejsce moich ucieczek, gdzie ukrywałem się przed sypiącym się małżeństwem i udawałem, że mam pomysł na życie. Najbardziej lubiłem dni spędzane nad morzem, kiedy zapominałem, jaki jest dzień tygodnia. Wszystkie były podobne do siebie, celowo pozbawione atrakcji i zdarzeń sprawiających, że odróżniamy wtorek od czwartku.

W tej opowieści będzie to środa – niech już tak zostanie. Poranek w bardzo niderlandzkim stylu. Niebo zasnute jednolitą szarością, nie można było wręcz powiedzieć, że jest zachmurzone. Nad głową wisiała masa, z której w każdej chwili mógł spaść ulewny deszcz. Albo nie. Często przy takiej pogodzie wybierałem się na spacer plażą, ryzykując, że wrócę do domu przemoczony. Po cichu zresztą liczyłem, że aura niespodziewanie się odmieni… I tak było w tę środę. To niezwykłe zjawisko atmosferyczne widziałem tylko w Holandii, nigdzie indziej. W ciągu kilku zaledwie minut bura opończa po prostu znika, by ustąpić miejsca bezchmurnemu niebu. Byłem już na plaży, kiedy to się stało – w jej głównej części, gdzie zwykle kłębią się tłumy. Jeśli świeci słońce. Wtedy jednak było pusto, ale tylko przez chwilę. Czy Holendrzy wiedzą, kiedy nastąpi ta zaskakująca zmiana? Pojawia się pierwszy promyk i wraz z nim plażowicze w pełnym rynsztunku. Potem rozbrykane dzieci i wszechobecne latawce – zabawa podpatrzona chyba u Belgów.

Zamierzałem pójść w moje ulubione rejony, gdzie spotka się pojedyncze osoby, ale najczęściej jest się zbyt daleko, aby zapamiętać jakiekolwiek twarze. Szybko oddaliłem się w stronę rozległych wydm, które ciągną się aż po horyzont. Chyba nigdy nie doszedłem do „końca”, choć przecież on zapewne istnieje. Może jest to port, może jakaś osada lub po prostu płot, za którym znajduje się coś. Coś, czego nie można zobaczyć z bliska.

Ta wyprawa w zasadzie nie różniła się od innych. Po godzinie marszu szum morza i odgłos stóp zanurzających się w mokrym piasku sprawiają, że popada się w rodzaj odrętwienia. Nic nie jest potrzebne, traci się poczucie czasu… Prawie nikogo nie spotkałem, a jeśli, to były to zwykle odległe sylwetki ukryte między wydmami. Ale dwie z nich – sam nie wiem dlaczego – przykuły moją uwagę, choć z oddali nie byłem w stanie ocenić, kim są ci ludzie. Zaciekawiony, podszedłem tak blisko, jak było to możliwe.

Para staruszków. Bardzo wiekowych. Zwolniłem, by móc podglądać ich z bezpiecznego dystansu. Potem zbliżyłem się na tyle, by zachować ich twarze w pamięci, ale i tak zdarzenie, które jest treścią tej opowieści, stanowi przecież tylko pewną rekonstrukcję. Nie mogłem się zatrzymać i ostentacyjnie oddać obserwacji. Widziałem wszystko, będąc niemal w ciągłym ruchu, czasem tylko przystając pod byle pretekstem, ale dziś pamiętam tę scenę, tak jakby zarejestrowała ją niewidzialna kamera umieszczona w miejscu pozwalającym dostrzec każdy, nawet najdrobniejszy szczegół.

Banalne zdarzenie. Starsza pani, nieco już niedołężna, wchodzi do wody, pomaga jej staruszek, pewnie mąż, nawet bardziej leciwy od niej. Wcześniej rozkładają niewielki kocyk. On zdejmuje koszulkę, zostaje w krótkich spodenkach, ona ma na sobie plażową sukienkę, o wiele za luźną, w jakieś geometryczne wzory, ale z przewagą bieli. Kiedy i ona zrzuca ubranie, zauważam, że nie ma na sobie stroju kąpielowego, ale zwyczajną bieliznę – też nieco za dużą. Jej wyschnięte, ale nadal kształtne piersi nie wypełniają stanika.

Mężczyzna wyciąga z torby ręcznik. Niewielki, z wąskim paskiem wzdłuż jego dłuższej krawędzi, być może wypożyczony z hotelowego pokoju. Mimo surowego zakazu. Próbuje osłonić nim kobietę, zapewne po to, by mogła włożyć kostium kąpielowy. Ale ona rozbiera się do naga i tak, częściowo tylko okryta, zmierza w stronę brzegu morza. Staruszek odrzuca i tak zbyt mały kawałek materiału, a jego żona (w mojej opowieści już nią jest) wchodzi do wody. Onieśmielona i zawstydzona. Pewnie swoją nagością, choć w tej części plaży nikt się nie zasłania. Niewielu tu zresztą amatorów kąpieli. Jestem już zbyt daleko od hoteli, dyskotek i restauracji. Kontakt z zimną wodą daje kobiecie wyraźną przyjemność. Nie wchodzi jednak głęboko. W mojej opowieści nie potrafi pływać.

Po kilku minutach wraca na brzeg i układa się obok męża.

Jest szczupła. Zapewne kiedyś była atrakcyjną kobietą. W istocie jest nią nadal, mimo sędziwego wieku, a może nawet to właśnie teraz stała się prawdziwie piękna? Ma w sobie jakiś rodzaj elegancji i delikatności. Kim jest? Jej włosy są pozbawione pigmentu. Także jej łono zupełnie posiwiało. Ma śnieżnobiałe, gęste i zupełnie proste futerko, które niemal całkowicie zasłania jej intymność. Mężczyzna pozostaje w spodenkach. Jest trochę opalony, ona natomiast ma bardzo jasną skórę – pierwszy dzień na słońcu. Jego twarz jest też szlachetna. Podobnie jak żona nie wygląda na plebejusza. Jeden zgrzyt – na przedramieniu tatuaż. Nie wyrafinowany rysunek, ale raczej coś, co przypomina więzienne „dziary”. Rozlewający się atrament układa się w trudny do zidentyfikowania malutki obrazek, może napis.

Idę dalej. Już się nie odwracam, onieśmielony zawstydzeniem staruszki.

Czwartek. Nie chciałem niczego nowego. Pogoda od rana bez żadnych niespodzianek. Ponownie najpierw przedzieram się przez zatłoczoną plażę pełną dzieci i latawców. Potem docieram do ulubionych miejsc, choć w istocie trudno je zidentyfikować. Szarpane wiatrem wydmy codziennie zmieniają swoje miejsce. Nie tylko czas, ale także przestrzeń tracą swoją tożsamość.

Niespodziewanie dostrzegam wczorajszych „znajomych”. Najpierw mężczyznę; nawet trudno nadać mu imię, bo nie wiem, w jakim mówi języku. Poznałem go po spodenkach, które właśnie teraz zyskały lekko buraczkową barwę, choć przecież były takie już poprzedniego dnia. Ten sam kocyk, leżą na nim oboje. On na brzuchu, opala się. Ona na plecach z dłońmi pod głową, wyprężona tak, że jej małe piersi niemal znikają – zwłaszcza że blade sutki zlewają się z jasną karnacją. Rozchylone nogi ukazują pokryte włosami podbrzusze. Teraz widzę, że nie wszystkie są całkiem białe – te na wzgórku tak, idealnie, ale te poniżej są nieco ciemniejsze i odrobinę kręcone. Rzadsze, osłaniają delikatną, lekko różową kreseczkę, która wygląda, jakby spała. Od lat.

Kobieta nie mogła nie zauważyć mojego spojrzenia, ale nie zareagowała. Ani śladu wczorajszego zawstydzenia. Może to ktoś inny? Zamiast zmieszania, które na swój sposób urzekło mnie w środę – czwartkowa swoboda, wynikająca z anonimowości, jaką daje publicznie okazywana nagość.

Fascynuje mnie możliwość. Te dwa spotkania to w istocie dwie opowieści, które mogłyby powstać. Choć w obydwu wypadkach musiałyby opierać się na domysłach i poszlakach.

Gdybym spotkał ich tylko raz, nie byłoby tej historii. Jednak stało się to dwukrotnie, za każdym razem inaczej.

Idę dalej. Monotonia wędrówki sprawia, że zatracam się, niemal przestaję istnieć. Tak jakby moje ciało było kimś innym, kimś, kto maszeruje obok. Zatrzymuję się. On też. Patrzę w twarz mężczyzny, jest chyba tuż przed czterdziestką, średniego wzrostu. Ma krótko ostrzyżone włosy, kilkudniowy zarost. Piotr. To będzie Piotr.

 

Kanada. Północ. Nie ma tam ani ludzi, ani wytyczonych szlaków. Właśnie dotarliśmy do końca ścieżki, nie mając całkowitej pewności, że uda się bez problemów wrócić do naszego samochodu. Nie wiem, nie pamiętam, ale w mojej opowieści jest to rodzaj urwiska. Ty idziesz pierwsza, zatrzymujesz się. Nic dziwnego, widoki zapierają dech w piersiach. Zresztą dalej już się nie da. Stoję kilka kroków za Tobą. Chcę podejść i objąć Cię czule od tyłu, tak jakbym znał Twoje ciało od lat. Nie podchodzę. Co zrobiłbym z Twoim zakłopotaniem? Przecież musimy wydostać się z tej głuszy. Razem. Pozostaje marzenie, niewykonany gest.

Później, już w domu, powracają sny. Kocham się z Tobą, jesteś naga, dotykam Cię, widzę, smakuję. Obrazy są niezwykle realistyczne, choć w osobliwy sposób. Wymyślam Twoje ciało – wiem o nim wszystko, zanim mój członek wytryśnie w Tobie, pieszczę Cię, poznaję. Ale po przebudzeniu nie umiałbym o Tobie opowiedzieć. Widziałem Cię nagą, byłem w Tobie, ale nie mam pojęcia, jak wyglądasz.

– Kocham cię! – mówię przez sen.

– Ja też cię kocham. Bardzo.

Budzę się obok innej, coraz bardziej obcej kobiety, zakłopotany wyznaniem, które było dla Ciebie. Wyznaniem być może nigdy niewypowiedzianym.

Dziś znam każdy zakamarek Twojego ciała, ale Twoja nagość jest dla mnie zawsze niespodzianką. Lubię cię dotykać, zaglądać palcami do środka, w miejsca, których moje oczy nigdy nie zobaczą. Jesteś tam niezwykle gładka – inaczej niż młode kobiety, których ciała kryją w środku wyczuwalną w dotyku strukturę – jakąś przedziwną architekturę ich kobiecości. Twoje wnętrze jest pełne spokoju, choć – po nocy pełnej miłości – tracisz tę niewinność, a ja budzę się odurzony zapachem naszych ciał.

Yellowknife. Jest zupełnie ciemno.

– Wiesz… bardzo cię pokochałem.

– Nie stanę się dla ciebie kobietą, już nie umiem – powiedziałaś. – Dlaczego przyszedłeś tak późno?

Możliwość… Choć żadne z nas nie ma nadziei. Następnego dnia jemy razem śniadanie w hotelowym pokoju. Trochę jak stare małżeństwo, choć przecież nic się nie stało.

Nigdy nie wyślę tego listu. Nie mam już do kogo. Mario… jesteś tam? Gdzieś?

Palimpsest

– Marieke wyszła… Wyszła? Widziałaś ją dzisiaj, ko… kochanie?

– Piotrze, nie wiem, o kim mówisz. Jaka Marieke?

– Marieke. Nasza Marieke.

– Mój Boże, dlaczego…? Obiecałeś, że już nigdy więcej… Dlaczego…? Przecież wszystko zacznie się od początku… Nie rób nam tego, proszę…

– Gdzie jest Marieke? No gdzie? Poszukam, po… poszukam, będzie jej zimno, zimno tam… A ona nie ma ciepłych… No nie ma… Nic ciepłego nie ma. Zmarznie, za… zamarznie.

Budzę się

Zawdzięczam tę książkę parze spotkanych w Holandii staruszków. Dziś już ich nie ma. To historia sprzed wielu sezonów, teraz musieliby mieć pewnie po sto dwadzieścia lat. Niespodziewanie również ja jestem stary. I sam – bo prawie wszyscy odeszli, umarli, gdzieś się pogubili. Jest rok 2028. Mam na imię Piotr.

To zabawne, jak często skłonni jesteśmy myśleć, że pewne rzeczy przytrafiają się wyłącznie bliźnim, nie nam samym. To inni chorują na raka, popadają w alkoholizm albo potrącają pieszych na przejściu. Po jednym piwie. Lubisz portera? No masz… To tak jakby dwa jasne.

Ja spędziłem trzynaście lat w śpiączce i obudziłem się w relatywnie dobrej formie. Moje ciało skorzystało z dobrodziejstw rozwijającej się w szalonym tempie medycyny. „Cud” nastąpił 19 czerwca 2027 roku. Oczywiście jeszcze długo będę potrzebował rehabilitacji, bo – mimo starań lekarzy – trzynaście lat bezruchu pozostawiło po sobie wiele śladów. Z drugiej strony: można powiedzieć, że się „oszczędzałem”, co skutkuje nieoczekiwanymi, jak na mój stan i wiek, przypływami energii. Żyję ponownie już prawie od sześciu miesięcy, ale nadal czuję się bezradny w świecie, w którym nie ma Internetu, kart kredytowych i praw jazdy, a samochody z kierowcą stanowią kolekcjonerską ekstrawagancję. Dla wszystkich to norma, a ja nadal nie umiem się do tego przyzwyczaić. Radzę sobie jednak, a przyzwoite ubezpieczenie pozwala mi nie martwić się o sprawy materialne.

Kiedy doszło do wypadku, byłem trzeźwy, a policja nie doszukała się jakiejkolwiek mojej winy. Przyczyną było czołowe zderzenie z samochodem, który wyprzedzał na podwójnej ciągłej. Nie miałem szans ucieczki. To cud, że przeżyłem przy takiej prędkości.

Nie od razu dowiedziałem się, że nie byłem w aucie sam. Po przebudzeniu zupełnie nie pamiętałem okoliczności katastrofy. Z mojego mitsubishi eclipse nie zostało nic. Szkoda, bo dziś byłby to zabytek wart sporo pieniędzy. Nie mam także żadnych wspomnień z czasu śpiączki. Życie po życiu to lipa. Zawsze tak uważałem, ale żałuję, że Moody napisał tę książkę. Z moją historią – w końcu niecodzienną – mógłbym zmyślać do woli.

Jadwiga zginęła na miejscu. Marię poproszono o identyfikację jej zwłok. Ale ona nie była w stanie tego zrobić. Nigdy wcześniej jej nie spotkała.

Rozdział, który się zagubił

– Piotrze, pamiętasz mnie?

– Tak, tak…

– To ja, Ania. Przychodziłam do ciebie czasami, kiedy spałeś. Za niedługo wypuszczą cię ze szpitala. Będziesz mógł pójść do domu.

Nie spałem już od kilku dni. To znaczy spałem, jak każdy, ale wyszedłem ze śpiączki. Kiedy zobaczyłem Anię, miałem wrażenie, że śnię. Nie od razu ją poznałem, bo choć jej rysy wydały mi się znajome, miałem przed sobą niemal osiemdziesięcioletnią kobietę o twarzy przeoranej setkami zmarszczek, której – tak mi się wydawało – nigdy wcześniej nie spotkałem. Nadal zachowała świetną figurę, w zasadzie nie zmieniła się pod tym względem od czasu, kiedy widzieliśmy się przed wypadkiem. Wtedy miała sześćdziesiąt cztery lata.

– Maria? Co z Marią? – zapytałem, przeczuwając, jaka będzie odpowiedź.

Za kilka tygodni Maria obchodziłaby dziewięćdziesiąte trzecie urodziny. W zasadzie: dlaczego nie?

– Maria odeszła w dwa tysiące szesnastym roku, niedługo po twoim… waszym wypadku. Odsunęła się od nas, ale nie tylko od nas, nie chciała się spotykać nawet z Ewą. Hania miała do niej przyjechać na wakacje… No i przyjechała, ale szybko zadzwoniła do mamy, że boi się babci. I Ewa ją zabrała.

– Jak… Jak to się stało?

– To takie przykre, trudne, nie wiem, jak o tym mówić.

– Mów.

– Wszystko potoczyło się szybko. Maria chyba dużo piła, zdaje się, że odstawiła leki. Było jej po prostu wszystko jedno. Ale umarła spokojnie, znalazła ją Iza. Pamiętasz, jej była studentka, która chciała tłumaczyć Palahniuka od nowa, ale wydawcy pukali się w czoło, bo przecież już wszystko było po polsku. No więc… Iza miała klucze do waszego mieszkania. Maria leżała w łóżku, to się stało we śnie. Tak to wyglądało.

Ania zawsze była dla mnie Anią. Nigdy Anną. Tak jak do Marii nigdy nie zwróciłem się „Marysiu”.

Ania również była pisarką. Jak my wszyscy – każdy na swój sposób. Zarabiała bodaj najlepiej z nas, choć nikt o niej nigdy nie słyszał. Publikowała pod różnymi brzmiącymi z angielska pseudonimami, nie ze skromności, ale z woli wydawców, którzy uważali, że romanse obcych autorów sprzedają się lepiej. Nie była to wielka literatura, ale Ania do perfekcji opanowała sztukę wzruszania. Była mistrzynią melodramatu, małej formy do stu stron maszynopisu, by paperbackowe wydanie z łatwością mieściło się w każdej damskiej torebce. Widząc w kiosku kolejne tomy z pstrokatymi okładkami, zastanawiałem się, czy to aby nie jej następne dzieło.

Doktor Borowski, który był moim lekarzem prowadzącym, po wybudzeniu doradził mi, abym poprosił kogoś o pomoc w dniu wypisu.

– Może pan być trochę zaszokowany tym, jak dzisiaj wygląda Kraków. To wszystko tak się zmienia… Jestem od pana młodszy, ale jeszcze trochę pamiętam nędzę komuny. A tu proszę: Polska jest potęgą gospodarczą, kryzys w Wielkiej Brytanii. Los Grecji dawno był do przewidzenia, ale to przecież teraz w praktyce kolonia… To się może podobać. Kto by pomyślał. Wszystko jest inaczej. Będzie pan miał także trochę biurokracji do załatwienia. W tej kwestii zawsze jest tylko gorzej.

– Dobrze, poproszę Anię. Podobno bywała tu, kiedy spałem. Chyba nie mam nikogo innego.

Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale w istocie miałem rację. Trzynaście lat skutecznie pozbawiło mnie rodziny i wielu przyjaciół. Rodzice nie żyli od kilku lat. Zmarła także część moich rówieśników. Kontakty z innymi musiałem dopiero odnowić, co nie było trudne, bo stanowiłem sporą atrakcję towarzyską. Nie miałem wprawdzie w zanadrzu opowieści o świetlnych tunelach, ale i tak budziłem naturalne zaciekawienie.

Zadzwoniłem do Ani, do Ani z Zielonego Wzgórza. Moja przyjaciółka była w istocie panienką z dobrego domu, dziewczynką, mimo osiemdziesiątki na karku. Na zawsze taką ją zapamiętam. Poznaliśmy się, kiedy ja miałem dwadzieścia kilka lat, ona nie miała jeszcze czterdziestki, ale od dawna uchodziła za starą pannę. Coś w tym było. Zawsze była otoczona ludźmi, ale w istocie nikogo do siebie nie dopuszczała, ceniąc sobie swoją wolność. Nosiła staroświeckie kreacje, lubiła koronki i różnego rodzaju wiktoriańskie błyskotki. Zawsze musiała mieć na sobie coś niebieskiego. Była świetna na słoneczne dni. Ale nie na deszcz.

Trochę się wahałem. Byłoby mi przykro, gdyby odmówiła, ale zgodziła się, nawet chyba przyjęła propozycję odebrania mnie ze szpitala z radością. Zabawne, bo Ania oczywiście nigdy nie prowadziła samochodu, ale tym razem podjechała małym miejskim mercedesem. Oczywiście w pełni automatycznym i bezobsługowym. Nadal nie umiem uwierzyć, że dzisiaj dzieci same jeżdżą takimi do szkoły.

Wypis przebiegł nadzwyczaj sprawnie, ale i tak wszystko przeciągnęło się do popołudnia. Miałem jeszcze w pamięci niedostatki polskiej służby zdrowia sprzed wypadku. Dziś to przeszłość. Wszystko działa względnie dobrze, choć jest jakieś bezduszne i bezosobowe. Ale co tam… Jestem znowu wolnym człowiekiem.

Kraków oglądany z okien samochodu Ani był niemal nie do rozpoznania. Niby te same ulice, często zamienione w wielopoziomowe arterie, ale wszystko inne. Światła, kolorowe reklamy, duży ruch, ale w zasadzie przebiegający bez zastojów dzięki automatyzacji. Nad głową co jakiś czas przelatują drony. Ania powiedziała mi, że wykorzystywane są tylko do transportu przesyłek po kilku wypadkach powietrznych taksówek. Okazało się też, że w mieście w ogóle nie wolno poruszać się starymi samochodami. Zresztą także gdzie indziej mało kto ich używa. Kosztują majątek, wymagają uprawnień i częściej ulegają kolizjom, za które kary są nader surowe.

– Dokąd? – zapytała Ania już na szpitalnym parkingu.

– No tak. Teraz jest inaczej. Kiedyś wsiadałem do mojego eclipse, żeby po prostu pojeździć. Dzisiaj musisz znać swój cel.

– Więc?

– Pewnie do mnie. Mówiłaś kiedyś, że Iza zajmowała się naszym mieszkaniem. Nie wiem, jak mam jej to wynagrodzić.

– Tak. Dzwoniłam do niej wczoraj. Wszystko jest po staremu.

– A mogę najpierw wpaść do ciebie na herbatę? Potem sobie jakoś poradzę, w ostateczności pójdę pieszo.

– Z cytryną?

– Hmm, dla ciebie nawet z cytryną.

Ania nie zmieniła adresu. Nadal mieszkała w niezbyt dużej kawalerce w kiepskiej dzielnicy. Stać ją było na więcej, ale chyba po prostu nie lubiła zmian. Dojechaliśmy szybko. Miała butelkę wódki, wypiliśmy po parę kieliszków. Szybko zaszumiało mi w głowie, bo zupełnie odzwyczaiłem się od alkoholu.

– Powinienem już chyba pójść. Przespaceruję się, zresztą nie wiem, jak korzystać z komunikacji.

– Możesz zostać. Wiem, że chcesz. Pojadę z tobą jutro do waszego mieszkania.

– Dziękuję… Tak… Bardzo…

Rozdział, którego nie chcę

Joanna nie żyje. Rak jelita, zrobili jej stomię, ale i tak pewnego dnia wszystko pękło i wylało się do środka. Zmarła w karetce. Piotr, jej syn, mój imiennik, dowiedział się już po fakcie.

Bogdan nie żyje. Stwardnienie rozsiane, z którym walczył od dawna, jeszcze przed moim wypadkiem, zniszczyło wszystkie jego mięśnie. W końcu serce.

Jadwiga, nie, nie ta Jadwiga. Też rak. Chemia, radioterapia. Przerzuty, wszystko na nic.

Anka. Zapalenie wątroby. Lata ciężkiego alkoholizmu.

Łukasz. HIV, zmarł na zapalenie płuc.

Jacek… Żyje, jeszcze nie mieliśmy kontaktu. Bliski przyjaciel. Czy nadal?

Artur? Nie wiem.

Sebastian. Powiesił się w swoim pokoju na uniwersytecie. Nie wiadomo dlaczego, nie zostawił żadnego listu.

Marysia. Rak wątroby. Zrezygnowała z leczenia. Trwało to dwa tygodnie.

Paweł. Znaleziony przy szosie Katowice – Bielsko. Najprawdopodobniej był już martwy, kiedy przejechała go ciężarówka. Morderstwo? Śledztwo umorzono.

Tomasz. Popełnił samobójstwo po tym, jak jego ojciec, znany kompozytor, został zamordowany przez złodzieja. Wcześniej próbował kilka razy. W końcu się udało.

Grzegorz. Zawał. Banalne w tym wieku.

Gienia. Zmarła śmiercią naturalną. Tych nie będę liczył.

Moi rodzice…

Kto jeszcze…?

Siedzę w pustym mieszkaniu, pełnym przedmiotów przypominających mi Marię. Boję się ich dotknąć, by nie prowokować wspomnień. Boję się otworzyć szafę, by nie uwolnić jej zapachu. Dzień za dniem, dzień za dniem, za dniem… Nie powinienem pić. Trochę tak, oczywiście, dla towarzystwa tak, ale tak… Tak, nie. Nie tak. Piję, piję… No piję. Mniej boli.

Znowu dzień. Dzwonię do Jacka, numer nieaktualny. Nic dziwnego. Układam się na podłodze, najpierw na „poduszce dla psa”, którą kupiłem kiedyś w Grazu. Potem rzucam nią o ścianę. Kiedy wieczorami oglądaliśmy z Marią filmy i seriale, ona siadała na ciemnobrązowej skórzanej kanapie, a ja zajmowałem miejsce u jej stóp. Czasami zdejmowałem koszulę, a ona głaskała moje plecy.

Wstaję, wynoszę poduszkę do śmietnika. Najpierw – omyłkowo – wrzucam ją do pojemnika na makulaturę. Jest prawie pusty. Z trudem wydobywam ją z kosza. Wahanie. Wezmę ją jednak… To pamiątka. Nie, nie chcę pamiątek. Pod drzwiami – zawracam. Z powrotem do śmietnika. Tym razem wybieram właściwy kosz – na pewno nie nadaje się do recyklingu. Zresztą nie chcę jej „recyklingować”. Niczego nie chcę recyklingować.

W kuchni znajduję pustą butelkę. Wypiłem jej zawartość wczoraj, dzisiaj nic. Wyjdę. Butelkę po drodze wyrzucę. Kupię nową i wypiję w domu. Albo może gdzieś. Usiądę. Albo lepiej nie, bo ktoś się doczepi. Kupię i wypiję w bramie.

Nie wychodzę, zbliżam pustą butelkę do warg. Wydymam usta i dmucham delikatnie, tak by wydobyć z półlitrówki wibrujący dźwięk. Doskonalę go, tym się zajmę, taki mam plan. Na dzisiaj.

Chianti

Marieke i Paul chyba nie do końca wierzyli, że przyjdę na kolację. Przyszedłem. Stanąłem przed drzwiami ich domu z butelką mojego ulubionego chianti. Zabawne, bo na stole stała druga – identyczna. Uznałem to za dobry znak. Spotkaliśmy się przypadkowo, dzieliła nas także duża różnica wieku, ale niemal natychmiast przełamaliśmy wszelkie bariery. Nadal było mi głupio z powodu mojego wścibstwa, tym bardziej że przez cały wieczór przyglądałem się Marieke, podobnie jak wcześniej nie mogłem oderwać wzroku od rzędu cyfr wytatuowanych na ramieniu Paula. Przecież widziałem ją wcześniej tylko nagą… Zwykle jest odwrotnie.

Czas mijał szybko, było nam ze sobą dobrze i wesoło. Marieke pięknie się śmiała, odsłaniając rzędy białych, choć zapewne sztucznych zębów. Mimo sędziwego wieku okazała się osobą niezwykle bystrą, pełną uroku. Podobnie Paul, choć on prawie się nie odzywał. To jego małżonka przejęła inicjatywę, być może dlatego, że lepiej od niego mówiła po angielsku. Praktycznie bez obcego akcentu, swobodnie, co pozwalało jej na celne i zabawne riposty.

To niezwykłe! Nie przypuszczałem, że z kimkolwiek nawiążę kontakt. Wyprawy do Holandii były przecież ucieczką od rozsypującego się od lat małżeństwa. Trwaliśmy z Łucją w układzie, który w istocie nie miał żadnego sensu. Bezdzietni, nawet bez kredytu hipotecznego. Wiedzieliśmy, że moment rozstania nadejdzie, ale być może czekaliśmy na jakiś impuls.

Nasz pierwszy wspólny wieczór z Marieke i Paulem potrwał kilka godzin i okazał się czymś więcej niż tylko jednorazowym spotkaniem. Coś nieuchwytnego zbliżyło nas do siebie, choć przecież niewiele o sobie wiedzieliśmy. W istocie nic, ale rozstając się, byliśmy już pewni, że to początek przyjaźni.

Byłem w Kijkduin już wcześniej, znałem to miejsce i niekończące się plaże. Samo miasteczko jest pozbawione wyrazu, to przecież tylko kurort odwiedzany najczęściej przez holenderskich i niemieckich emerytów, ale ja potrzebowałem właśnie takiej przestrzeni. Przyjechałem tu po to, by wymyślić pierwszą powieść. Całe moje życie wypełnione było pisaniem. Zawsze jednak były to tłumaczenia lub książki celebrytów, którym po prostu brakowało warsztatu i czasu. Teraz – może to moja własna wersja kryzysu wieku średniego – postanowiłem spróbować czegoś innego. Nie miałem jednak ani pomysłu, ani przekonania, czy potrafię przemówić własnym głosem. Pierwsza książka jest zapewne najtrudniejsza. Nie tylko dlatego, że musisz zainteresować nią wydawcę, niechętnie spoglądającego na debiutantów, ale również z innej przyczyny: każdy chyba widzi swoją pierwszą powieść jako dzieło życia. Stąd tak trudno zdecydować się na temat, który najlepiej wyrazi to, co nosiłeś w sobie przez lata, by wreszcie – w ekshibicjonistycznym geście – ujawnić całemu światu. Widziałem, że nie pójdę ścieżką mojej przyjaciółki Ani, nie chciałem pisać romansów ani kryminałów. Nigdy nie oswoiłem literatury popularnej – ani jako czytelnik, ani jako potencjalny autor, choć przecież przetłumaczyłem sporo bestsellerów, finansując w ten sposób kosztowne hobby – podróże.

Spotkanie z Marieke i Paulem było jak iluminacja. Zapragnąłem, by to oni stali się bohaterami mojej powieści, choć nie znałem jeszcze wtedy szczegółów ich obozowych i późniejszych losów. Podczas pierwszego spotkania prawie nie wracaliśmy do tego tematu. Wiedziałem tylko, że pochodzili z jednego miasteczka. Marieke była Żydówką. Znali się z widzenia, ponownie spotkali się w obozie w Brzezince. Później ją przeniesiono do Auschwitz. Blok 10. Po powrocie z obozu pobrali się, co pewnie nie byłoby możliwe, gdyby cała rodzina Marieke nie zginęła w czasie wojny. Ojciec nie pozwoliłby jej związać się z gojem.

Paul także nie miał żadnych bliskich. Kiedy wrócił do Veenoord, nikt na niego nie czekał. Odziedziczył natomiast po rodzicach piekarnię, która mieściła się w Nieuw Amsterdam – mieścinie graniczącej z jego rodzinną miejscowością, w której przed wojną żyła spora żydowska społeczność. Holendrzy mają swoje określenie na tego typu topograficzną relację: tweelingdorp, bliźniacza wioska. Zabawne… dworzec kolejowy znajdował się wprawdzie w Veenoord, ale wejście do niego było już w Nieuw Amsterdam. Po ślubie Paul i Marieke wspólnie zajęli się rodzinnym biznesem, z czasem otworzyli jeszcze cukiernię, potem kolejne punkty w Nieuw Dordrecht, a nawet w stolicy regionu – Emmen. Po wojnie ani w Nieuw Amsterdam, ani w okolicy już prawie nie było Żydów. Większość wywieziono do obozów, tylko nielicznym udało się wrócić. Ocaleni zwykle nie chcieli mieszkać w Holandii, wybierając emigrację do USA lub Izraela. Po aresztowaniu Paula jego rodzice przez ponad rok przechowywali kilku ukrywających się ortodoksów, którzy potem przenieśli się – dla większego bezpieczeństwa – do nowej kryjówki w Klazienaveen. Uratowali im życie, sami jednak zostali aresztowani i rozstrzelani. Ktoś doniósł na nich na gestapo.

Wtedy nie wiedziałem jeszcze, w jaki sposób poproszę moich nowych przyjaciół o zgodę na wykorzystanie ich opowieści. Ba… nie miałem wcale pewności, czy zechcą wracać do przerażających wspomnień, być może dawno wypartych z pamięci.

Marieke to nie jest żydowskie imię…

Iza

Najpierw zatelefonowałem do Izy. Niezwykła dziewczyna. Zawsze uważałem ją za wariatkę, ale była nam bardzo oddana, zwłaszcza Marii. Jest ode mnie młodsza o dziesięć lat, więc przed wypadkiem rozkwitała. Trochę obawiałem się, jak odbiorę ją jako pięćdziesięcioletnią kobietę.

Muszę przyznać, że wspaniale zadbała o nasz dom. Kiedy wróciłem, wszystko było pięknie odnowione i posprzątane, a niemal wszystkie sprzęty działały. Mąż Izy, Jasiek, jest elektronikiem. Zapewne wiedział, że urządzenia nie mogą stać nieużywane, więc włączał je dla mnie co jakiś czas. Nadal miałem sporą kolekcję filmów i płyt z muzyką; ucieszyłem się, że na mnie czekały, choć dzisiaj można mieć w PriWebie wszystko, czego dusza zapragnie. W kilka sekund, jeśli tylko jest gdzieś cyfrowa kopia. To osobliwy wymiar demokracji. Kiedyś wielu zazdrościło mi ogromnej kolekcji, dziś trzymanie jej jest po prostu nierozsądne. Skoro możesz mieć, co tylko chcesz, po co marnować miejsce? Ale ja nie pozbędę się moich rzeczy. Niech się dziwią.

– Iza? To ja, obudzili mnie.

– Piotrze, Piotrze kochany. Wiem, bardzo na ciebie czekaliśmy. I ja, i Jasiek. Tak dużo się wydarzyło, wszystko jest inaczej.

– Przyjedziesz? Ja jeszcze nie bardzo wiem, jak się poruszać. Nie mam samochodu. Musicie mi wszystko pokazać.

– Przyjadę, zaraz przyjadę. Jasiek jest w Amsterdamie, więc możemy się nagadać do woli.

Iza dotarła bardzo szybko. Zmienili z Jaśkiem adres. Teraz mieszkali w niewielkim domu w drodze do zoo, do którego jeździliśmy z Marią, aby oglądać pantery śnieżne. Dotarcie na Kazimierz zajmowało jej nie więcej niż piętnaście minut. Kiedyś niemożliwe.

Przywitaliśmy się bardzo wylewnie. Jak za dawnych lat. Iza zachowała pewien rys młodości, ale widać było, że zbliża się moment przełomu. Nadal miała wzorową figurę, jej twarz była dojrzała, ale jeszcze nie stara. Nieco zbyt zaciśnięte usta, ale jednocześnie coś jasnego i bezpretensjonalnie ładnego w oczach.

– Izuniu, nie wiem, jak ci dziękować. Chyba tylko ty nie przestałaś wierzyć, że kiedykolwiek się obudzę. Ania zaglądała do mnie, ale ty… Tak pięknie to wszystko zachowałaś. Znowu jestem w domu, choć tak trudno mi pogodzić się z tym, że Marii już nie będzie. Cały czas płaczę…

– Wiesz, jak bardzo kochałam Marię. Nawet Jasiek nie jest tak ważny.

– Nie wiem, od czego zacząć. Tyle spraw, tyle pytań…

– Nie umiałam się do niej dodzwonić przez kilka dni. Wcześniej było różnie, nie zawsze chciała rozmawiać albo zobaczyć się ze mną. Po twoim wypadku zupełnie się rozleciała. Bardzo dużo piła. No ale wtedy to co innego. Kilka dni bez kontaktu, a przecież wiedziałam, że jest u siebie. Kiedy ciebie zabrakło, przestała ruszać się z domu.

– Wiem, że to ty ją znalazłaś…

– Tak, w końcu nie wytrzymałam. Nie żyła już od kilku dni, kiedy przyjechałam. Miałam zresztą przeczucie, że coś jest nie tak.

– Nie wracajmy do tego. Powiedz, co u was.

– Nic. Żyjemy. Mamy wreszcie dom z ogrodem, o którym zawsze marzyliśmy, dwa psy. Mieszańce ze schroniska, ale są urocze. Jasiek robi karierę, dużo podróżuje, a ja piszę do szuflady i żyję z tłumaczeń. Głównie przewodniki. Z literaturą dałam sobie już spokój.

– Tak…

– Piotrze, co teraz? Nie było cię, a nagle jesteś. Co chcesz robić?

– W sumie nic nie muszę robić. Jestem bogaty, mogę żyć w luksusie przez następne dwie dekady albo i lepiej. A mam sześćdziesiąt lat, więc to i tak dość optymistyczne kalkulacje.

– Nie to miałam na myśli. Nie chcesz już pisać?