Marcepanowe sny - Andrzej Polcyn - ebook

Marcepanowe sny ebook

Andrzej Polcyn

0,0

Opis

Fragment: "Wyścigi terenowe ciężarówek ‌tej ‌nocy odbywają się ‌przy sztucznym świetle silnych ‌reflektorów. Jupitery umieszczone są po cztery na ogromnych rusztowaniach. Oślepiają aż do wnętrza mózgu, jakby oświetlają czaszki widzów przez dziurawe, odarte z powiek oczodoły."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 130

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Andrzej ‌Polcyn

Marcepanowe sny

© Andrzej Polcyn, 2016

© Andrzej ‌Polcyn, ‌ilustracje, 2016

No właśnie, uwielbiam pisać. ‌Lubię to tak bardzo, że ‌z tęsknotą oczekuję ‌tego wieczornego spokoju ‌i ciszy, tak potrzebnych, ‌by móc się zagłębić w samego ‌siebie. ‌Kiedy ‌piszę, czuję ‌się ‌jak twórca jakiejś innej ‌rzeczywistości. Tak mocno ‌się wtapiam w dzieje ‌bohaterów, że czuję, jakbym ‌sam ‌we wszystkim ‌uczestniczył. Zatracam się w fantazji ‌do tego ‌stopnia, że zapominam jeść, ‌pić, ‌spać, i takie ‌tam inne.

ISBN 978-83-8104-211-6

Książka ‌powstała ‌w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Od autora

Uwielbiam ‌pisać. ‌Właściwie, odkąd pamiętam, zawsze ‌pisałem. Trudności mam jedynie ‌z przypomnieniem sobie ‌pierwszych prac. ‌Czy ‌były to wiersze, czy po ‌prostu opowiadania — dokumentalne ‌opowiadania ‌opisujące wycieczki turystyczne ‌w góry? A może i jedno, ‌i drugie — dwa ‌w jednym? Chyba jeden z pierwszych ‌przeze mnie ‌popełnionych wierszy ‌opowiadał o wielkiej miłości, jaka ‌się narodziła w górach ‌podczas jednej ‌z wielu eskapad.

Ale właściwie czym ‌jest pisanie, pisanie ‌książek? No właśnie, uwielbiam ‌pisać. ‌Lubię to tak ‌bardzo, ‌że ‌z tęsknotą oczekuję tego ‌wieczornego spokoju i ciszy, ‌tak potrzebnych, by móc ‌się zagłębić ‌w samego siebie. Kiedy piszę, ‌czuję ‌się jak twórca jakiejś ‌innej ‌rzeczywistości. ‌Tak ‌mocno ‌się wtapiam w dzieje bohaterów, ‌że czuję, jakbym sam ‌we ‌wszystkim uczestniczył. Zatracam się ‌w fantazji do ‌tego stopnia, że zapominam ‌jeść, pić, ‌spać, i takie tam ‌inne.

Andrzej Polcyn

motto:

„W moim magicznym domu ‌

wszystko się zdarzyć może.

Same ‌zmyślają się historie.

…”

Marcepanowe sny

Wyścigi ‌terenowe ciężarówek tej ‌nocy odbywają się przy ‌sztucznym świetle silnych reflektorów. Jupitery umieszczone są po cztery na ogromnych rusztowaniach. Oślepiają aż do wnętrza mózgu, jakby oświetlają czaszki widzów przez dziurawe, odarte z powiek oczodoły. Żółty truck: Steyr zbliża się do mety niebezpiecznym wariantem; wyprzedza niebieskie Volwo tuż przy krawędzi nasypu, co raz to głębiej zapadając się w grząski żużel. W jednej chwili opór stawiany pięciu kołom przez podłoże staje się większy od mocy silników i smocza maszyna zaczyna się zsuwać w dół. Opór gruntu jest też większy od masy pojazdu i ten zamiast się staczać, koziołkuje bokiem. Pierwszy rzut na prawy bort wyrzuca auto w górę, które spada na koła, lecz zaraz się odbija i ląduje na dachu. Zmiażdżona szoferka dymi; wypływające płyny cieką na gorący silnik i wzbudzają kłęby szaroniebieskiej pary. Widownia, dotychczas rycząca, zamilkła; groźba wybuchu ognia wisi w powietrzu. Jakieś dziewczyny zbiegają z góry tonąc po kostki w żwirze, a i ja podbiegam na pomoc.

Gdy docieram na miejsce, pierwsze warstwy karoserii, która więzi operatora w swoim wnętrzu były już zerwane. Krzyki: słychać kobiece okrzyki w jakichś innych językach: — Drzwi, drzwi. Zdejmijcie drzwi. — Komuś udało się tego dokonać. Odrzucam atrapę, a dziewczyny odpinają już z klipsów następną połać. Na zboczu i w dole leży już duża hałda plastikowych blach, a kierowca ciągle jest w potrzasku. Jedna z blach nie pozwala się odczepić. Ktoś to zauważył i ciągnie mnie za pasek u spodni; tak razem odrywamy pofałdowaną płaszczyznę. Nadbiegają jeszcze trzy osoby, które biorą się ochoczo do pomocy. Jeszcze kilka warstw plastiku nałożonych na siebie jak warstwy cebuli; każda następna jest mniejsza od poprzedniej, ale zbliża ratowników do środka. Już widać pilota, widać szofera. Jeszcze jedna warstwa — ostatnia i wydobywamy z ciasnej kabiny ludzi. Po odarciu samochodu ze skór, kobiety, bo to były kobiety, musiały się zmieścić w mikroskopijnej szoferce o wymiarach 40 x 50 centymetrów. Stąd zostały wydobyte: kierowca i jej pilot — miniaturowe postacie o długości ciała noworodka”.

— Drrrrrrrrrrrr!! — dźwięcznym głosem zawołał ustawiony na siódmą piętnaście czerwony budzik marki Ruhla.

— Aniu, wstawaj, już czas — powiedział ktoś dobrze jej znany.

— Jeszcze chwilkę, poleżę — niewyraźnie mruknął kobiecy głos i postać odwróciła się na brzuch. Odsłoniła przy tym całą nogę aż do talii.

— Zrobię ci kawy.

— Ale miałam dziwny sen. Opowiem ci, dobrze, Andrzeju, ale najpierw się umyję.

Wyszli oboje; ona do łazienki, on do kuchni przygotować pachnący napój, który miał ich postawić na nogi. Już po chwili siedzieli w jadalni przy wysokim stole a raczej przy bufecie wciągając nosami mocne opary czarnego płynu.

— Śniło mi się, że brałam udział w jakiejś akcji ratunkowej na wyścigach samochodowych.

— Tak.

— Pomagałam wydobyć ludzi uwięzionych we wraku zniszczonej ciężarówki. Gdy się dostaliśmy do kierowcy i pilotki, one okazały się bardzo małe.

— Tak, tak. Musisz już jechać, bo nie zdążysz na spotkanie.

Ania dopiła resztki kawy przecedzając fusy zębami, pocałowała męża w policzek, zdjęła z półki torebkę i wyszła z domu zamykając za sobą drzwi. Wsiadła do samochodu.

— Dyktafon! — Andrzej krzyknął z okna, gdy Ania wygodnie się sadowiła, lecz nie zbiegł z piętra, żeby jej go podać.

— Dobrze, już idę — powiedziała zdegustowana jego zachowaniem rozpinając na powrót pasy i gramoląc się ze škody. — Nie mogłeś mi go znieść?

— Jakoś nie pomyślałem — odpowiedział naiwnie.

— Wiesz jak bardzo jest mi potrzebny do tego co robię i wiesz, że się śpieszę. Nawet ci się nie chciało go podać — to powiedziała i odwróciła się na obcasie. Lekko trzasnęła drzwiami, lecz tylko tak, by się zamknęły. Andrzej jednak wybiegł za nią na korytarz i powiedział:

— Zostaw mi jakieś pieniądze.

— Jakie pieniądze? Wczoraj dostałeś stówę. Już nie masz? Co z nią zrobiłeś? — posypał się grad pytań.

— Przepiłem — chciał zabrzmieć kpiąco, ale wyszedł na głupka; Ania wiedziała że nic nie pił.

— Masz tu dwie dychy, dołóż z tamtych i kup sobie coś na kolację.

— A na obiad? Najpierw jest obiad.

— Na obiad to musisz sobie zarobić. Ja zjem coś w Zaciszu. Nie czekaj na mnie. Nie wiem o której wrócę.

— Co mam robić, przecież nie ma pracy, jest bezrobocie.

— Nie wiem. Narąb drzewa, napal w piecu, sprzątać nie musisz, bo i tak nie zrobisz tego dobrze; to już trzeba umieć. Możesz wrzucić pranie do automatu. Skop sąsiadce ogródek. Znajdź sobie coś. Cześć!

Odjechała, żeby za niecałe dziesięć minut zaparkować samochód obok oficyny w podwórzu przy ulicy Kolejowej.

*

— Mmm. Ale się nie wyspałam. Marek, wstawaj do roboty, bo znów zaśpisz.

— Juuuż wstaję. Ale noc. Ciężka.

— Chyba za mocno napaliłam na wieczór, a nie ma przecież jeszcze mrozów. Przytul mnie proszę.

— Też wstawaj i rób herbatę, tylko nie za mocną, nie z dwóch łyżek, ale z pół. Czasami mam wrażenie, że ci na mnie nie zależy.

— Daj spokój — powiedziała Bożena i wyszła do kuchni poprawiając rude siano na głowie, taki bałagan.

Po dłuższej chwili wróciła z gorącymi herbatami. Ubrała się i pościeliła łóżko; ta czynność należała do jej obowiązków. Popijali czaj, a Marek się ubierał.

— Podaj mi skarpetki — powiedział.

Bożena podeszła do komody i powiedziała:

— Nie ma.

— To idź na strych i przynieś.

Po wypiciu herbaty zrobiła mężowi drugie śniadanie do pracy. Ubrali się i wyszli do garażu. Marek podwiózł Bożenę do przystanku autobusowego i pojechał w swoją stronę.

„Dlaczego on taki jest — pomyślała. Jest dla mnie taki… taki bez… bezpłciowy. Ma kogoś, czy mnie znienawidził? Ale za co?”

Nadjechał prywatny bus. W mercedesie było cicho i wygodnie; kierowca nieco napalił, bo to był chłodny dzień, co znaczy, że podróż tym pojazdem stała się usypiająca.

„Nawet nie miałam dla siebie czasu. Jak ja wyglądam. Nieuczesana, z wczorajszym makijażem. Ciekawe, jaka będzie ta pani, która ma dzisiaj przyjść — pomyślała z rozrzewnieniem — czy będzie ładna, czy będzie młoda, wysoka, jaki będzie miała kolor włosów? — takie pytania przelatywały jej po głowie. — O co będzie pytać? O czym chce rozmawiać? O Boże. Zapomniałam o aparacie. A jak będzie potrzebny?”

— Ulica Kolejowa, kościół! — zawołał kierowca busa przypominając pasażerom o konieczności opuszczenia pojazdu.

Bożena wysiadła wprost do ogromnej kałuży, jaka powstała w miejscu brakującego kafla chodnikowego. Zaklęła szpetnie z niemiecka:

— Kruza fuks. Szlag by to trefił.

Z mokrą i ubłoconą nogą osadzoną w chlupoczącym bucie doszła do poczty. Klientów jeszcze o tej porze nie było widać, więc niczym nie krępowana zdjęła pantofel i podreptała zostawiając odcisk lewej stopy na świeżo umytej posadzce. Ktoś jej otworzył drzwi dla personelu i weszła do środka.

— Dzyń, dzyń! — rozległ się dzwonek u tylnych drzwi Urzędu Pocztowego. Otwarł je listonosz w niedbale ubranej czapce. Jego oczom ukazała się ładna, zadbana kobieta w wieku przed średnim. To była naturalna szatynka o krótko przyciętych i zmierzwionych żelem włosach. Pani w czerwono-buraczkowym żakiecie, różowych pantoflach i z torebką na ramieniu stała uśmiechając się do listonosza.

— Pani naczelnik!! — zawołał listonosz w głąb pomieszczeń. — Przyjechała ta pani z gazety.

— Dzień dobry państwu — powiedziała i postąpiła krok do przodu z wyciągniętą ręką do zbliżającej się dużymi, półtora-krokami naczelniczki poczty.

— Witamy panią, pani redaktor w naszym urzędzie. To ze mną pani rozmawiała telefonicznie. Nazywam się Bożena Pollack (pisane przez dwa ‘l’ i ‘ck’) — przedstawiła się stojąc na jednej nodze, tej w bucie, ukrywając dyskretnie tę drugą, ubłoconą.

— Miło mi. Jestem Anna Juźwik, jak już mówiłam pracuję dla tutejszej gazety.

— Mieliśmy kiedyś pracownicę: p. Zosię Jóźwiak. Takie podobne nazwisko, ale ja znam to nazwisko jeszcze skądś.

— To możliwe, to całkiem możliwe.

— Tak, tak. Książka. Czytałam książkę Ani Juźwik o jakimś fotografie w Nicei i o jego perypetiach.

— Podobała się?

— Hm. Właściwie mało czytam. Sama pani rozumie, obowiązki, praca, dom. Ale tak, podobała mi się. Takie zwykłe, ludzkie losy opisane w taki sposób… Nawet się potrafiłam utożsamić z bohaterem, pomimo, że jestem kobietą. Wiem coś o tym zwykłym życiu.

— Powinnyśmy się spotkać i podyskutować na ten temat…, ale na gruncie całkiem prywatnym.

— Chodźmy do mojego pokoju.

Pani naczelnik zamknęła za sobą drzwi.

— To miała być książka o cierpieniu spowodowanym nieprzemyślanymi posunięciami.

— Ależ tak. To pani napisała. Przecież Ania Juźwik to pani. Ale, takie spotkanie…

— Właśnie, to spotkanie ma na celu porozmawiać z panią i tym panem listonoszem — Ania przerwała niedoszłe zachwyty i z otwartej torebki, którą położyła na biurku wyjęła trzy rzeczy, z którymi się nigdy nie rozstawała: papierosy, zapalniczkę i dyktafon oraz podręczny notes i długopis. Włączyła ‘record’ i poszło.

— Jeżeli chodzi o napady na listonoszy to … (minęło półtorej godziny) … i zresztą wszyscy pracownicy, nie tylko listonosze, są doskonale przeszkoleni, zarówno w dziedzinie samoobrony jak i psychologii.

— Potrafią więc odpierać ataki różnego rodzaju. Dziękuję pani bardzo za tę wypowiedź…

— Kiedy się ukaże artykuł? — naczelniczka weszła w zdanie i przerwała Ani.

— Dziękuję — powtórzyła to tak wolno, żeby pani Bożena zrozumiała aluzję — dziękuję za wypowiedź dla naszej gazety.

Pożegnały się uściskiem dłoni i wyszły: do sali ekspedycyjnej. Pani Ania rzuciła pracownikom:

— Do widzenia państwu — i wyszła odprowadzana wzrokiem głodnych listonoszy.

— Do widzenia — odpowiedział chór pocztylionów.

Ania stanęła w bramie i zapaliła drugiego dzisiaj papierosa. Zaciągnęła się głęboko dymem i puściła go na zewnątrz spotęgowanego parą; był to bowiem zimny dzień. Wolnymi kroczkami zbliżała się do samochodu myśląc: „Niezwykła dziewczyna. Przez półtorej godziny mówiła bez przerwy i ani razu się nie zająknęła. Jak ładnie potrafi opowiadać…”. Szybko spaliła wielbłąda długimi machami. Wsiadła do skody wciskając niedopałka w błoto i pojechała na śniadanie do baru Zacisze. Nie zagrzała jednak tam miejsca z powodu jakiejś zagranicznej wycieczki.

„Gdzie tu można zjeść — pomyślała. — Może u Kmicica?”

Kmicic ukryty przed wścibskimi oczami oddalony jest od miasta o dobre pół kilometra. Przycupnięty pod kasztanami nie sprawia wrażenia gustownej restauracji.

— Dzień dobry pani. Proszę do stolika. Proszę, menu.

— Dziękuję, wezmę zupę mleczną z makaronem ale bez cukru. Jak zjem, to proszę mi podać czarną kawę…

— Bez cukru?

— Nie. Z cukrem w cukierniczce.

— A zupa…

— Do mlecznej poproszę sól… w solniczce — odparła, a kelner odwrócił się na pięcie i po chwili zniknął za wahadłowymi drzwiami. Tak samo szybko zjawił się przy stoliku Ani z parującym talerzem.

— Proszę, oto mleczna z makaronem, bez cukru, ale z solą w solniczce — powiedział nie bez żalu i odszedł, by stanąć na swoim miejscu: za barem.

*

— Proszę państwa. Proszę o chwilę uwagi — pani Bożena Pollack, naczelniczka Urzędu Pocztowego postanowiła zwołać zebranie swoich pracowników. — Proszę państwa. Artykuł o naszej poczciwej poczcie ukaże się w poniedziałek, czyli za trzy dni będziecie go mogli przeczytać w Naszym Głosie. Ja, niestety nie zapoznam się z nim z prostej przyczyny, jutro, to jest w sobotę, już będę na urlopie.

— Wybiera się pani dokądś? — zapytał listonosz, ten sam, który wpuszczał do urzędu dziennikarkę; zapytał ponieważ od jakiegoś czasu durzył się w swojej szefowej.

— Tak, do Zakopanego panie Mirku — Bożena nic nie wiedziała o jego uczuciach.

— Na długo, pani Bożeno? — spytał listonosz nieco poufale.

— Jeszcze nie wiem, ale chyba na cały urlop. To będzie zależało od pogody — powoli zmierzała do zakończenia tego zebrania. — I dlatego życzę państwu przyjemności z pracy pod moją nieobecność, i miłej współpracy z panią naczelnik, panią Krysią.

Zamknęła się w swoim gabinecie, by uporządkować papiery i przekazać je zastępcy, którego spodziewała się lada moment. „Już za pół godziny pojadę na dworzec po bilet. Och, ta podróż i te przesiadki. Czy wszystko spakowałam? Buty, getry, pięć par skarpet, dwie koszule, anorak, sznurek, w ogóle szpej, kapcie, pantofle, sukienka i garsonka, aparat; aparat mam spakowany, dlatego go zapomniałam dziś zabrać.”

Usłyszała: puk, puk, puk.

— Proszę.

— Już jestem z powrotem. Może pani iść na urlop już teraz.

— Już mogę iść, to cudownie pani Krysiu — Bożena poderwała się ucieszona, szybko układając porozkładane papiery. Z parapetu zgarnęła do otwartej torebki swoje przybory kosmetyczne, które, nawiasem mówiąc, niczego nowego do jej urody nie wnosiły. Z wieszaka stojącego w kącie zdjęła pomarszczony prochowiec i apaszkę. Torebkę wzięła pod pachę i…

— Do widzenia wszystkim — omal nie wybiegła tylnym wyjściem.

Od razu poszła na skróty, przez park do Kmicica, żeby w spokoju i w ciszy zjeść ostatni w tym mieście obiad; wiedziała, że w Zaciszu, o tej porze stołują się Niemcy. Cały czas, po drodze uważała oczywiście, by nie wpaść w kolejną dziurę z błotkiem. Czekała ją przecież podróż po bilet na wieczorny pociąg. Szybko dotarła do swojej restauracji i w przemokniętym płaszczu stanęła w progu.

— O! Jakie spotkanie pani Bożeno. Ciekawe, czy przypadkowe?

— Drugi raz się spotykamy pani Aniu. Zawsze pani tu jada? Ja przeważnie jadam w Zaciszu, bo tam mam bliżej z poczty i przystanek jest tuż. Ale w tym tygodniu wszystkie miejsca są zarezerwowane.

— Byłam tam dzisiaj rano, chciałam zjeść śniadanie, ale nie było gdzie usiąść.

— Mogę się przysiąść? Nie będę przeszkadzać.

— Tak, proszę. Właściwie już skończyłam.

— A co pani robiła?

— Naszą poranną rozmowę przygotowałam do druku.

— Tu? Na tym małym urządzeniu? To nie jest notes?

— To może być notes, kalendarz albo zwykły edytor tekstu — Ania to powiedziała, a palmtop wydał z siebie dźwięk podobny do takiego, jaki wydają małe cymbałki. — O, już doszło do redakcji — mój artykuł o waszej poczcie.

— Przepisała pani wszystko o czym rozmawiałyśmy? — Bożena nie mogła uwierzyć w taki ogrom pracy.

— Na tym polega moja praca. Pani mówi, ja przepisuję i poprawiam, a moi koledzy drukują, żeby w poniedziałek rano ludzie mogli to kupić w kiosku i przeczytać, a potem gazetę wyrzucić do śmieci.

Podszedł kelner i głodne panie złożyły zamówienie, z którego pan ober wywiązał się w mig. Ania, widelcem kąsając befsztyk powiedziała:

— Dzisiaj jest szczególny dzień. Nie muszę wracać do redakcji, artykuł wysłałam mail’em; praktycznie już jestem na urlopie. Cały miesiąc będę mogła poświęcić temu co lubię najbardziej…

— Ja też dzisiaj byłam ostatni raz w pracy. Już mam wszystko spakowane na wyjazd do Zakopanego — powiedziała Bożena. — Tylko kupię bilet i jazda.

— Kiedy pani… Mówmy sobie po imieniu pani… Bożenko.

— Z prawdziwą przyjemnością, p… Aniu.

— Kiedy chcesz wyjechać? Bo ja jadę jutro rano do Racławic koło Krakowa.

— Chcę jechać jak najprędzej, żeby się stąd wyrwać. Myślałam, żeby dzisiaj wieczorem.

— Możesz pojechać ze mną — z ust zajętych pociąganiem przypalanego papierosa padła niewyraźna propozycja.

— A co zrobię w Krakowie? Gdzie mnie wysadzisz?

Ania przez krótką chwilę się zamyśliła, poczym powiedziała stosując stanowczy i wymowny gest przedramieniem, przypominający dobicie umowy:

— To pojedźmy razem. Będzie nam raźniej. Najpierw do Zakopanego, a potem do Racławic.

— Kogo tam pani… Kogo tam znasz, w Racławicach?

— Mam tam krewnych, a właściwie to rodzina mojego brata, ale czuję się u nich świetnie. To niezwykli ludzie. Tacy górale.

Długa rozmowa kleiła się sama, jak nigdy i z nikim.

— O! Zrobiło się późno. Przepraszam, ale muszę już lecieć — oznajmiła Bożena.

— Powiedz mi tylko gdzie mieszkasz i jutro rano, może o szóstej przyjadę po ciebie.

Umówiły się i Bożena wyszła. Deszcz już nie padał. Niebo się rozpogodziło tysiącem gwiazd. Zaskoczył ją lekki mrozik, pierwszy tej jesieni. „Przyszedł wyż — pomyślała. — To dobrze. Za dwa dni dotrze do Podhala i pogoda będzie murowana.”

Poszła ciemną, co chwilę tylko oświetlaną reflektorami przejeżdżających samochodów ulicą. Podświetlony kościół i przystanek było widać z daleka. Zdążyła na busa w ostatniej chwili. Wskoczyła i pojechali. Bożena zmrużyła oczy. Zamyśliła się nad całym, minionym dniem. „Niezwykle barwna i ciekawa osoba, ta Anna. Inteligentna, uprzejma, ładna, zgrabna, ubrana w dobrym guście i w ogóle”. Szybkim ruchem powiek otworzyła oczy. „O Boże! Muszę do niej zadzwonić, ale jak, na jaki numer? Muszę jej powiedzieć, co ma zabrać z ubrań. Ona nie ma zielonego pojęcia o pogodzie w górach; przecież to jesień.” Bożena wyjęła komórkę i zadzwoniła do redakcji lokalnej gazety.

— Proszę pani, przystanek — powiedział kierowca busa i kobieta poszła do domu.

— Marku, gdzie jesteś? — rzuciła donośnie już przy wejściu do mieszkania, lecz odpowiedziała jej tylko cisza.

Zrzuciła niedbale wyświechtany prochowiec i kopnęła go w stronę łazienki; tak kopnęła, że jeden z butów, ten którym rano wpadła do kałuży, poszybował obrotowym ruchem w kierunku nowego żyrandola i wylądował na lodówce. „Nic się nie stało. Marek by mnie chyba zabił, gdyby…” Poszła do pokoju.

— Mar-ku — zawołała cicho, ale nikt nie odpowiedział. Uchyliła lekko drzwi sypialni. „Ale mam z niego pożytek. Jutro rano wyjeżdżam, a ten śpi o 9-tej… Ale zaraz. On wiedział, że mam wyjechać dzisiaj wieczorem i nawet nie poczekał.”

Bożena poszła do łazienki. Spuściła rolety. Powoli się rozebrała. Zdjętą bieliznę włożyła do pralki. Odkręciła tusz i weszła pod gorące bicze. Na tę chwilę czekała cały, długi dzień.

Pod prysznicem utożsamiała się z kimś, jakimś bohaterem pewnej książki. W strumieniach ciepłego deszczu odczuwała prawdziwą rozkosz graniczącą z jakimś takim stanem uniesienia, ale nie takim zwykłym uniesieniem, lecz raczej przyjemnie rozluźniającym. Wręcz zapominała o wszystkim, co ją otaczało. Pozwalała gorącu omywać jej smukłe ciało. Rude, rozczochrane całym dniem włosy, teraz gładko przylegały do szyi, pleców i trochę wiotkich piersi. Woda płynęła między jej wzgórzami jak wąwozem, by się nieco wzburzyć w gęstym sitowiu na progu łonowym. Z łopatek ciekła szerokim wodospadem, by się zebrać w okolicy kości ogonowej i ruszyć dalej ze zdwojoną siłą.

Pod powiekami zamkniętych oczu miała obraz niedawno poznanej buzi.

*

— Gdzie to może być? — Ania mruczała pod nosem. — Cholera, tak ciemno. Nic nie widać. Jest jakieś światło. To tu. Jest. — Podjechała pod sam garaż i zapaliła wewnętrzne światełko.

— Cześć.

— Hej. Ładny bagaż. To wszystko twoje?

— To wszystko się przyda.

— Ładujmy — i Ania pociągnęła dźwignę służącą do otwierania bagażnika.

Trzy trzaśnięcia drzwiami, rozrusznik, motor i pojechały, pojechały do Zakopanego.

Wtedy Ania zauważyła łzy w oczach Bożeny.

— Co się stało? — spytała. — To z żalu, że wyjeżdżasz?

— To Marek — pociągała nosem. — Nic się nie pytał, tylko uwalił cielsko na mnie i wsadził mi go od tyłu bez najmniejszych pieszczot.

— Co takiego?

— To świnia, spocona świnia. Brudny, tłusty ryj, jak rondel po smalcu. — Ania nic nie mówiła. — Nigdy nie był taki. Jest chamem, ale teraz mnie zgwałcił. Byłam w takim stanie, taka zaskoczona tym co się działo, że nie wiem nawet, czy miałam siłę się bronić. — Na chwilę zawiesiła głos, poczym krótko powiedziała: — Naprawdę, jestem szczęśliwa, że jedziemy daleko stąd, tam w góry.

— Ja też jestem szczęśliwa, że wreszcie nie muszę jechać sama, że będę miała się do kogo odezwać. Od mojego ślubu, poza podróżą poślubną, wszystkie urlopy spędziłam sama. Andrzej nie lubi się ruszać z domu. A z resztą on jest do niczego pod każdym względem; jako mąż, partner do życia, kochanek, taka dupa. Cieszę się, że jedziemy razem.

Bożena się rozchmurzyła; dawno nie słyszała takich słów, miłych słów, że komuś na niej zależy, że ktoś się cieszy z jej obecności tu, i teraz, że to i tamto i w ogóle ten tego.

Dziś wyglądała całkiem inaczej niż wczoraj. Zadbane, ładnie upięte czerwone włosy, twarz bez makijażu — bo i po co miałby być — naturalne paznokcie. Ubrana w pasiasty, kusy sweterek z półgolfem, dopasowane do sylwetki szare dżinsy zapinane wysoko w talii na rozporek z boku, luźny, sztruksowy, czarny płaszcz i… sandałki na nogach.

— W samochodzie jest ciepło, nieprawdaż — powiedziała widząc zdziwienie w oczach Ani.

— Zapalimy? — Ania wyciągnęła w stronę Bożeny otwarty kartonik z namalowanym wielbłądem.

— Nie… — stanowczo potrząsnęła głową — zasadniczo nie palę, ale co tam — i zapaliły wzniecając kłęby sinej mgły. Papieros okazał się lekki, więc Bożena nawet się nie krzywiła.

— Uchyl Bożenko lufcik, to pozbędziemy się tego zapachu.

— Dobrze znasz tę trasę? Często nią jeździsz?

— Byłam kilka razy na Śląsku, ale zawsze błądziłam, a po za tym na urlop jadę pierwszy raz do Zakopanego. To chyba inny kierunek niż do Krakowa.

— Gdzie masz schowaną mapę? Ja też nie znam drogi. Nigdy tam nie jechałam samochodem, bo Marek by mi nawet nie dał, tylko pociągiem, zawsze tym samym — wieczornym, i sama.

— Powinna być w schowku albo w bocznej kieszeni.

Bożena włożyła rękę do skrytki i palcami wyczuła mnóstwo kaset magnetofonowych.

— Co tam masz? Jakieś pudełka.

— To taśmy, których słucham i… — zawstydziła się — i puste paczki po papierosach.

— Dużo palisz — stwierdziła, nie pytała i otworzyła mapę.

— Myślę, że nie; jedną paczkę mam dwa dni.

— Dojeżdżamy do Świdnicy. Tu trzeba, gdzieś skręcić w prawo, na Dzierżoniów.

— Nie, Bożenko. Przez Świdnicę przejedziemy na pamięć.

Ania sama zagaiła:

— Nie układa mi się z Andrzejem.

— Mężem? — Bożena nie znała jej problemów.

— Ano. Z mężem. Jest dla mnie, jak ktoś obcy; może nie dla mnie, ale ja dla niego jestem obca. Jestem nowoczesną kobietą, jak sądzę, ale potrzebuję, jak każda, normalnej czułości, delikatnych dotknięć i takich tam, sama wiesz, a on mi tego nie daje. Traktuje mnie jak kolesia z podstawówki, jak łepka i jeszcze wymaga, żebym go utrzymywała…

— Jak to utrzymywała?

— On jest taki…, taki… Wczoraj rano trochę się posprzeczaliśmy. Zostawiłam mu rano parę złotych na kolację, to było mu za mało i pożyczył od sąsiadki na moje konto, i dokupił sobie kawał szynki. Zjadł całą z jajkami. Dobrze, że byłam już po kolacji, to nie poszłam spać głodna. Ciągle się tłumaczy, że nie ma pracy, ale ja wiem, że jest, tylko niepłatna; praca w domu i koło niego. Rozumiem, że jest bezrobocie i nie wymagam cudów.

— A on? Nie kwapi się? Udaje wam się jakoś ciągnąć?

— O! Zobacz! Już Ząbkowice Śląskie.

— Nic mi to nie mówi. Nie znam tej trasy. Pociąg jeździ jakoś inaczej.

— Tu jest taki sklepik, przy wylocie z miasta. Zatrzymamy się i kupimy coś na drogę — powiedziała Ania.

Okrążyły miasto pół-obwodnicą, żeby przepisowo wjechać omalże w samo centrum tego średniowiecznego grodu. Mały, przysklepowy parking miał tragiczną nawierzchnię. Ania wjechała jednym kołem w kałużę i brązową fontanną zrosiła schody.

— Dobrze, że nikt nie schodził — Bożena parsknęła tłumionym śmiechem.

Ania weszła do środka, a jej towarzyszka wysiadła z auta i poczęstowała się wielbłądem; widocznie jej zasmakował. Chociaż lekkie, to jednak głębokie machnięcia przyjemnie rozgrzewały jej płuca i przyprawiały o lekki zawrót głowy. „To nic, że pozostanie niesmak. Przegryzę czymś i po kłopocie”. Tymczasem Ania wróciła z dwiema reklamówkami słodyczy, napojami i świeżymi owocami. — To wszystko dla nas — powiedziała. — Jak to. Tyle kalorii?

— No to co? Tak szybko się nie tyje, a nawet jakby…

— Może masz rację — powiedziała i niezdarnie przydepnęła camela. — Pozwolisz mi? — spytała wskazując wymownym gestem na samochód.

— Co?

— Pozwolisz mi poprowadzić? Przygotowałam się. Mam potrzebne papiery.

— No pewnie. Siadaj z lewej.

Drzwi, pasy, lusterka, rozrusznik, migacz i… jazda.

Paczków, Otmuchów, Nysa, Prudnik, Lubrza,

— Racławice! Jak to Racławice? Już? To niemożliwe.

— R a c ł a w i c e Ś l ą s k i e Aniu. To chyba nie te pod Krakowem.

Następna miejscowość: Klisino.

— Zobacz jaka ładna mieścina. Wąskie uliczki jednokierunkowe, sklepik i kościół, skrzyżowanie. Zatrzymaj się.

Bożena wjechała na przykościelny parking tuż przy krzyżówce. Wiernych jeszcze o tej porze nie było toteż swobodnie wysiadły zabierając ze sobą torebki.

— Gdzie idziemy — dopytywała się Bożena. — Dlaczego wysiadłyśmy?

— Zaraz zobaczysz. Na pewno cię to zaciekawi — i sięgnęła do torebki, skąd wyjęła podłużny, srebrno-metaliczny przedmiot.

— Dyktafon? Będziesz przeprowadzać wywiad?

— Nie. Nic podobnego. Chodź. — Zbliżyły się do stolików obleganych przez wiernych innego wyznania, mężczyzn

skupionych, jakby wokół cudownego źródełka. Wesoły gwar nagle ucichł. — Idź, kup dwie małe cole — powiedziała do Bożeny, a sama usiadła w krótkiej spódniczce na schodkach. Uwaga panów odwróciła się od wodotrysku ku ładnym, smukłym nogom. „Dlaczego Andrzej nie zauważa tego, co wszyscy faceci?”

— Proszę colę — Bożena wróciła ze sklepu.

Ania wstała i stanęła tyłem. Cisza, tylko cisza i słabosłyszalne: gul, gul, gul.

— Nie rozumiem tego. Coś jest nie tak. Daj, zaniosę butelki — i poszła; minęło przecież kila sekund, jak wróciła, a pod sklepem gwar.

— Aha. Z Dolnego Śląska? — Ania spostrzegła, że Bożena prowadzi ożywioną dyskusję, a nawet fotografuje swoich rozmówców, którzy posługiwali się najczystszą formą śląszczyzny, nie tę miejską, górnośląską, lecz zwykłą, potoczną i niczym nie zanieczyszczoną. Ania stała zauroczona tą mową… — Ale nie mówicie po naszemu?

Bożena podniosła wzrok znad aparatu i odparła:

— Niestety nie, bo po prostu nie ma takiej gwary: dolnośląskiej. Nasz region przez wieki należał do Prus, a potem Rzeszy Niemieckiej. Pierwotna gwara Dolnego Śląska jest gwarą niemiecką, pielęgnowaną do dziś dnia tam, w Niemczech.

Mężczyźni, nie tylko nie protestowali przeciwko fotkom, ale sprawiali wrażenie zaszczyconych tą nową sytuacją. Poczuli się kimś ważnym, kogo się nagrywa i fotografuje. Pozdrawiali obiektyw aparatu.

— Pracujecie w jakiejś gazecie, czy czymś podobnym? — zapytał najmłodszy i najtrzeźwiejszy z nich.

— Nie! — Bożena nie zdążyła otworzyć ust, gdy Ania szybko zdementowała bezzasadne podejrzenia; przecież nie znalazła się tutaj służbowo, ale jak najbardziej prywatnie. — Chodźmy już — powiedziała. — Do widzenia panom.

— Do zobaczenia — zawołali na odchodnym.

Bożena jeszcze na chwilę się obejrzała przykładając kamerę do policzka. Tym sposobem uwieczniła pochmurny dzień w kostkowym bruku poprzetykanym soczysto-zieloną trawą i stylowy, w stylu lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, przysklepowy ogródek piwny oraz na drugiej fotce dwie równoległe uliczki jednokierunkowe, które biegły stromo pod górę. Jeszcze jedno zdjęcie Ani, jak wsiada do samochodu i dołączyła do niej.

— Ciekawe jak się nagrało?

— Nagrywałaś to wszystko? — spytała Bożena, a Ania przewinęła do tyłu i puściła ‘play’. Dało się słyszeć:

„- Będziesz przeprowadzać wywiad?

— Nie. Nic podobnego. Chodź.

— Idź, kup dwie małe cole.

— Proszę colę.

— Gul, gul, gul.

— Nie rozumiem tego. Coś jest nie tak. Daj, zaniosę butelki.

— Ładna miejscowość.

— Ładna, bo nasza, Śląska. Skąd panie przyjechały?

— Ze Śląska.

— Co? Skąd?

— Z Dolnego Śląska.

— Aha. Z Dolnego Śląska? Ale nie mówicie po naszemu?

— Niestety nie, ponieważ po prostu nie ma gwary dolnośląskiej. Nasz region przez wieki należał do innych, nam obcych państw. Ostatnio to były Prusy, a potem Rzesza Niemiecka. Język, czy gwara Dolnego Śląska jest gwarą niemiecką, pielęgnowaną do dziś dnia tam, w Niemczech.

— Pracujecie w jakiejś gazecie, czy czymś podobnym?

— Nie!

— Chodźmy już. Do widzenia panom.

— Do zobaczenia.

— Ciekawe jak się nagrało?

— Nagrywałaś to wszystko?”

— Jedźmy już — powiedziały jednocześnie. — Jeszcze daleka droga.

— Opowiedz mi o Zakopanem. Co to za miasto?

— Ale co?

— Co tam jest ciekawego? Co, na przykład, można robić w razie niepogody?