Maniyacy - Marcin Cieślik - ebook

Maniyacy ebook

Marcin Cieślik

0,0

Opis

Fragment powieści: "Oderwałem oczy od moich notatek i spojrzałem na moją rodzinę. Siedzieliśmy w pociągu w kierunku najmniej istotnym w całej tej historii. Trzy pochylone głowy. Nina z wypiekami na twarzy jeździła traktorem po wzniesieniach, Cynamon zabijał zombi, próbując ratować profesora, a Yahoo odbudowywał zniszczoną cywilizację w postnuklearnym świecie"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 155

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Marcin Cieślik

MANIYACY

© Marcin Cieślik, 2016

Oderwałem oczy od moich notatek i spojrzałem na moją rodzinę. Siedzieliśmy w pociągu w kierunku najmniej istotnym w całej tej historii. Trzy pochylone głowy. Nina z wypiekami na twarzy jeździła traktorem po wzniesieniach, Cynamon zabijał zombi, próbując ratować profesora, a Yahoo odbudowywał zniszczoną cywilizację w postnuklearnym świecie.

ISBN 978-83-8104-350-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Możesz szukać miłości w kinie, sprzedając bilety lub czekając aż zgasną światła, w pubie przy barze, opowiadając historię swojego życia, z tlącym papierosem w popielniczce, dymem wypełniając przestrzeń, lub serwując tequile palaczowi, otulony dźwiękiem saksofonu. Możesz szukać miłości jesiennym popołudniem w parku z Guillaume Musso na kolanach, strącając liście z kart cudzej historii lub pisząc własną historię.

Możesz szukać miłości wyprowadzając psa o świcie w wyciągniętym dresie, w magazynie, paletę rozkładając, na herkulesach prężąc mięśnie, lub herkulesy stawiając. Możesz szukać miłości zamawiając drinka lub przyjmując zamówienie. Możesz szukać miłości znajdując dokumenty na chodniku, siedząc w tramwaju lub go prowadząc.

Możesz przemierzyć cały świat, wspiąć się na Broad Peak niczym Bielecki, czy przepłynąć samotnie ocean, jak Olek Doba. Masz tyle możliwości, możesz zrobić naprawdę wielkie rzeczy, możesz spotkać swoją miłość na każdym kroku.

Możesz szukać miłości całe życie, jedną chwilę lub miłość znajdzie ciebie, ale najpierw musisz pokochać siebie.

Dla Kingi, Jasia i Julka.

Amor

Półki wypełnione harlekinami w salonie, na których Margaret Way prowadziła "Zapiski w gwiazdach" z Barbarą Cartland w "Chwilach namiętności" stanowiły wyposażenie niejednego domu. On idealny ona idealna. Stworzeni dla siebie. W miłosnym miękko okładkowym uniesieniu, gdzie seks zastąpiony był uniesieniem, piersi nie miały rozmiarów, a męskie atuty nie były zamknięte w rozporku.

Splecione ciała, w miłosnej ekstazie. On, ciemny, typ włoski z baczkami i falistym zaczesem o spojrzeniu uginającym niejedne kobiece kolana, trzymał ją mocno w pasie. Jej lekko przechylona poza i burza rudych loków opadająca na odsłonięte, gładkie ramiona rozbudzała w nim soczyste myśli. Smukła dłoń położona na jego śniadym wypielęgnowanym policzku, druga trzymająca się jego ramienia. Uchwyt zapewniający sprężynowanie rudych loków na alabastrowej pachnącej pościeli w sypialni pod wpływem ekstazy i chroniący przed upadkiem na żwirowy podjazd ala Jaśminowy Dworek.

W błękitnym fraku, burgundowej kamizelce i miodowych bryczesach schowanych w czarne wysokie kozaki patrzył jej głęboko w oczy, zbliżając swoje usta do jej ust tak blisko, że oczami wyobraźni można było dostrzec, jak wilgotne ciepłe wargi delikatnie stykają się ze sobą wprowadzając ją w błogostan, wypełniając Adonisowi każdą wolną przestrzeń w spodniach.

On o szerokich ramionach i wąskiej talii, z rozbierającym spojrzeniem, a ona uległa, poddana jego fantazjom w zwiewnej sukience z niezarysowaną piersią.

Z czasem piękna para zaczęła powoli znikać, przykryta kurzem a tatko wpadł na pomysł i zakupił do domu kilka metalowych prętów, tworząc konstrukcję zmieniającą pięćdziesiąt metrów kwadratowych w małą Argentynę. Naszym oczom objawiła się Maria z Buenos Aries.

Maria Siempre, Maria todo y nada, Maria enmorada. Z radzieckiego telewizora w upalne licowe południe rozlegał się śpiew Juli Zenko przy wolnych fortepianowych nutach, porywając skrzypcami emocje przy refrenie.

Grecia Colmenares z Jorge Martinezem powinni otrzymać w spółdzielni meldunek w mieszkaniu rodziców. Kiedy z domu wyprowadziła się Maria, jej miejsce zajęła Manuela w objęciach Fernando. Wyprowadziła się Manuela, przychodziła kolejna Maria. Maria Celesta, Luz Maria, Isabela, etc. Po latach oglądania tych seriali mogłem śmiało stwierdzić, że w moich żyłach płynie brazylijska krew.

Harlekiny, brazylijskie tasiemce, kolorowe gazety, mogły w głowie wiele namieszać. Przyszedł czas na miłość tragiczną, czyli Liceum. Izolda, blondyna gnijącą pod krzakiem głogu z miłości, kwaterę obok miała Julia, „Romeo! Czemuż ty jesteś Romeo!” wołała w mej głowie i gnijąca pod drzewem Antygona. Jedne z wielu poranionych losem. Tyle miłości pogrzebanych.

W międzyczasie przewinąłem się przez niejedno łóżko, drzewo, polane, kibel, auto, etc. spompowany miłością. I nie miało absolutnie dla mnie znaczenia, czy byłem z gruszką, jabłkiem, klepsydrą, cegłą, dzwonem, czy lizakiem. Musiałem wszystko, co jest możliwe namacalnie sprawdzić, posmakować życie własnym językiem, celem znalezienia w końcu tej jedynej i wyrobienia sobie poglądu w zderzeniu z podsycanymi wzorcami ładowanymi do mojej głowy przez literaturę i telewizję.

Otaczający świat bombardował mnie cały czas bodźcami niczym palacz ładujący węglem rozbuchaną lokomotywę do rozmiękczenia mózgu, tryskając z każdej szczeliny testosteronem.

Szybko zweryfikowałem wszechobecny atak wyidealizowanych miłości z rzeczywistością. Myślę, że gdyby nie ta cząsteczka zdrowego rozsądku w moim szalonym umyśle, to nadal byłbym sam, w poszukiwaniu amerykańskiego poranka, gdzie po przebudzeniu ona ma nieskazitelną fryzurę, makijaż i z dużym sterczącym biustem w każdej możliwej pozycji, ocierając się udami, szepce do ucha, że jest wilgotna.

Mając już zarys, z jednej strony miłości romantycznej, delikatnej, nieskazitelnej, górnolotnej, poetyckiej a z drugiej wilgotną, nocną Emanuelle, rodziło się pytanie: gdzie było miejsce na rzeczywistość. Jak to się miało do życia? Czy można kochać do obłędu? Czy można stać się maniakiem własnej rodziny?

Adela

Nina! Nina! Widziałaś moje okulary! A w łazience patrzyłeś! Przecież zawsze odkładam je na parapet przy łóżku. Ała! Cholerna śrubka! Moja noga. Przecież mówiłam Tobie, już tydzień temu żebyś naprawił ten próg. Zobacz za łóżkiem. Może znowu spadły. Nina! Nic nie widzę. Yahoo! Zobacz, ty masz najcieńszą rękę w tym domu. Tato! Są! Mam! A co ma Yahoo? Ja też chce. Nic, Cynamon. Moje okulary.

W końcu, widzę was wszystkich. Co za ulga. Kocham Cię tato. Też cię kocham Yahoo. Ja też cię kocham. Kocham cię Cynamon. Całą noc was nie widziałem. Stęskniłem się za wami. Noc taka długa, życie takie krótkie. Marcin! Tak! Kocham Cię! Nina kocham cię! Chodźcie się wszyscy przytulić. Gdzie są moje notatki? Dobra, już mam!

Dzwonek do drzwi! Czy ktoś może otworzyć?!

Pani Adela! Przepraszam, zupełnie zapomniałem. Nina mówiła, że boi się sama przyjść do Pani. To przez Eduardo. No ja właśnie w jego sprawie. A ja chyba Panu przeszkadzam, bo Pan książkę piszę. Tak, ale proszę tego nie dotykać. My dopiero wstaliśmy. Państwa nie było. Wróciliśmy wczoraj z wakacji. Pani Adelu, prosiłem, by tego nie dotykać. No, co się Pani tak do tych notatek przykleiła, Adela to puści.

Adela była starszą panią po siedemdziesiątce. Prosta kobieta, pół życia w rzeźniku nogi rąbała kurczakom nie dając sobie w kasze dmuchać. Bezpośrednia miła starsza Pani spod czwórki. Było sierpniowe popołudnie jak poznałem jej historię. Z Niną i bliźniakami na osiedlowej alejce szliśmy niczym, wielbłądy przez pustynie, obwieszeni zakupami.

Pani Adelu! Witam! Widzi Pani, ach te bliźniaki, wszędzie ich pełno, do tego takie głośne. My to Pani Adelu jak burza, najpierw nas słychać a później widać. Bliźniaki w tym momencie przerywały, prosząc Adele o udostępnienie swoich pszczół z balkonu. Pani Adela miała na balkonie mały ogród, a dookoła bloku, ach, szkoda gadać, cały świat teraz w kostce brukowej ułożony. Czym bardziej ugładzony, dopieszczony, pod linijkę konstruowany świat tym w głowach więcej myśli poszarpanych, zaniedbanych.

Z tymi pszczołami to moja wina. Naopowiadałem bliźniakom, że jak miałem osiem może dziesięć lat, to chodziłem do Króla Elfów i rósł tam przy przedszkolu lilak. Dzisiaj trudno szukać takich krzewów. Łapałem tam pszczoły i motyle. Pamiętam jak dziś tamten żar dzieciństwa i potwornie intensywny zapach krzewu. Owady miały raj a ja w tym czasie w wieczku robiłem dziurki i wrzucałem trochę tego raju do słoika. Obserwowałem przez szkiełko, co się dzieje a później po zliczeniu pszczół wypuszczałem z kolegami ze słoika. Pszczoły i Adela cofnęły mnie do lat 80-tych.

Dzieciństwo przegadałem za torami w sadzie, na murkach za przychodnią, na polach, na łąkach, na klatkach schodowych. Od dziecka miałem otwarte oczy na świat i poznawanie historii drugiego człowieka.

Blok, w którym przeżyłem dzieciństwo miał dwanaście klatek, po dziesięć pięter i mozaikę do wydłubywania. Takie były czasy, że się wszystko zbierało. Prawie wszystkich sąsiadów mam w głowie. Zamykając oczy, widzę twarze, zwyczaje, znam ich, bywałem u nich a oni u mnie, to znaczy u rodziców. Po części wynikało to z posiadania jednego telefony w klatce, a po części z paczek przywożonych przez ojca z NRD.

Od parteru miałem niesamowicie inteligentnego eksperta w dziedzinie ekonomii, poliglotę, obracającą się w kręgach artystycznych, zawsze uśmiechniętego, pogodnego, z nadzwyczaj wielką kolekcją obrazów na wydaniu, za drobne usługi.

Na pierwszym piętrze byłem ja, ptasia rodzinka i młody gniewny, u którego oglądałem pierwsze swoje horrory w życiu na video i poznałem Freddiego Kruegera. Wołali na niego Cobra, a jego babcia zawsze wystawiła pierzynę za okno i całymi dniami filowała z papierosem. Na drugim piętrzę mieszkał sobowtór Kevina Costnera. Na trzecim Palacz Golden Americanów, pracownik centrum badawczego oraz two fat laydis, nierozłączny duet biznesowy. Rynki, stragany itp. Marketingowe szychy, perły, topazy i inne diamenty z Amweya plus mój przyjaciel Maciej.

Czwarte piętro należało do potentatów kawowych, co kilka dni dając o sobie znać przez nozdrza swoim sąsiadom, którzy mieli córkę Ewelinę należącą do paczki. Tajemnica piątego piętra, jest tak straszna, że zasługiwałaby na oddzielną historię. Szóste sportowe, siódme urzędniczo nauczycielsko budowlane, na ósmym mieszkał mój drugi przyjaciel, Mały Marcin, na dziesiątym John Wayne, prawdziwy Amerykanin, co gołą stopą po osiedlu chodził. Braki w obuwiu nadrabiał obowiązkowym kapeluszem. Nie pisze, że znałem super wszystko i wszystkich, ale wiedziałem, mniej więcej, kim jest mój sąsiad.

Było nas czterech, z jednej klatki. Mały Marcin, Maciej, Ewelina i Ja. Wszyscy wołaliśmy Mały Marcin, bo już jeden Marcin był. Spotykając Małego Marcina po prawie trzydziestu latach, muszę przyznać, że raz to wyższy o głowę a dwa szeroki jak mnie dwóch postawić koło siebie. Trzymaliśmy się razem, chodź przez jedyną dziewczynę w naszej bandzie, czasami w różnych układach. Mały Marcin to był szatan. Problemy do niego ciągnęły jak magnes. Popalanie papierosów za torami, rozpalanie ogniska, czy zakazane wyprawy bez wiedzy rodziców, za tory, to wszystko siedziało w głowie Małego Marcina.

Część dzieciństwa spędziłem w szpitalach przez astmę oskrzelową, więc choroba długo trzymała mnie w ryzach. Stanowiłem między nami głos rozsądku i dzisiaj jak na to patrzę, zdaję się, że pewne byłem najnudniejszy. Matka kazała mi się zawsze ładnie i schludnie nosić i była typem dziecka matki przewrażliwionej, z koszulą zapiętą na ostatni guzik.

Macieja mocno pilnowały zawsze dwie ciotki, jak do nas przyjeżdżał a Eweliny, no cóż, Ewelina to była po prostu dziewczyna.

Lata przyśpieszyły i zanim się obejrzałem miałem już Ninę, bliźniaki i inne miejsce zamieszkania, które nazwałem domem. A co z moim domem rodzinnym.

Mieszkanie już dawno sprzedane, rodzice powyjeżdżali za chlebem do innych krajów. Mama w Holandii reperuje ludziom stare dusze, tata w Szwajcarii buduje innym marzenia i jakoś tak wszystko dla wszystkich w imię, czego i bez odbicia. Jeden brat w Anglii na dorobku drugi goni za wiatrem w kraju. Takie życie.

Małego Marcina spotkałem po latach w pracy. Siedziałem jak zwykle przy biurku pod stertą papierów, jak wszedł potężny mężczyzna i zapytał się czy, może umyć okna. To właśnie był Mały Marcin. Tyle, że strasznie duży. Odsiadywał wyrok w więzieniu i był na jakiś pracach. Nawet nie wiem, czy mu za to zapłacili, natomiast nigdy nie przyznał mi się, za co dokładnie siedzi. Cały czas zastanawiam się, co takiego musiał zrobić strasznego, że wstydził się powiedzieć przyjacielowi z dzieciństwa. Później już go nigdy nie zobaczyłem. Miał wyjść za miesiąc, ale znowu coś spierdolił i przenieśli go do innego więzienia.

Byliśmy tylko dzieciakami. Mieliśmy świetne dzieciństwo, tylko, że mama Małego Marcina była alkoholiczką a ojciec cały czas w pracy. Ostatni raz  widzieliśmy się po pogrzebie jego mamy. Pamiętam jak jego mama poprosiła bym do niej przyjechał, porozmawiał, o tym, że nie radzi sobie z Marcinem. Chciałem pojechać, ale ciągle było coś. To były wakacje i same głupoty w głowie. Kilka dni później dowiedziałem się, że powiesiła się na pasku. I to chyba był ten moment, gdzie dzieciństwo się skończyło.

Maciej skończył studia, chyba się wybił. Mam go nawet w znajomych na facebooku. Boshe, straszne. Mam go w znajomych na facebooku. Wygląda na szczęśliwego. Nie piszemy ze sobą. Tamten okres jest zamknięty i już nigdy nie miałem w późniejszym życiu takich przyjaciół jak z lat dzieciństwa. Kto dzisiaj ma jeszcze sentymenty.

U Eweliny nie wiem, co się dzieje, bo.. bo Ewelina to była dziewczyna jak już wcześniej pisałem. Widzę tylko, że walczy o bony, ajfony i inne rzeczy za darmo, jak reszta świata.

Teraz nie znam tak nikogo w nowym miejscu zamieszkania. Nie wiem, kim jest mój sąsiad, często nawet nie wiem jak wygląda i, że w ogóle jest moim sąsiadem. Ale staram się poznawać. Wracając do historii.

Rok 1982, na świat przychodzę ja, i w tym samym roku Adela wysiada na lotnisku w Atlantic City na zaproszenie swojego brata Tadeusza. Tadeusz był bosmanem, pływał na statkach handlowych i uratował dwunastu Szwedzkich rozbitków, za co został odznaczonego przez króla Szwecji Karola XVI Gustawa a kończąc swoją karierę marynarską osiadł w Highland Park w New Jersey. Adela dostała na powitanie sto dolarów i pierwsze gdzie się udała, to do Tropicana Casino stawiając sto dolarów w Black Jacka, by móc spełnić amerykański sen. To nie prawda, oczywiście. Adela prosta, dobra kobieta wychowana w domu, gdzie się nie przelewało, postawiła tylko dziesięć dolarów, które przegrała a dziewięćdziesiąt dolarów schowała do kieszeni.

Tadeusz był już na emeryturze. Dodatkowo dostawał uposażenie od Króla Szwecji, więc, mógł siostrę zaprosić do siebie. I tak po wyjściu z kasyna pojechali Garden State Parkway, by po dwóch godzinach znaleźć się w Highland Park. Tam Adela siedział najpierw trzy miesiące, później przedłużyła wizę jeszcze o sześć. W międzyczasie dorabiała szyciem u włoskiej rodziny.

To był wystarczający czas by zwiedzić połowę Ameryki. Tadeusz zabierał Adelę na spacer po Central Parku a ulicami Nowego Yorku odbyłem z nimi spacer mentalnie, i wirtualnie, jednak patrząc na ulice z 2016r., gdyż tamte ulice i ludzie są już tylko w głowie i sercu Adeli. Wracając do domu Adela odbyła ostatni rejs polskim transatlantykiem TSS Batory z Montrealu przez Londyn, Rotterdam do Gdyni i zajęło jej to dwa tygodnie.

Sztuka poznawania drugiego człowieka nie jest aż taka trudna, przynajmniej dla mnie. Wystarczy zacząć od uśmiechu i powiedzieć „dzień dobry”. Być może drogi czytelniku po przeczytaniu tej książki uśmiechniesz się nie tylko do sąsiada, ale i do całego świata, pamiętaj jednak o tym, by uśmiechnąć się najpierw do siebie. Przez ciągły bieg za ulotnymi rzeczami zapominamy o budowaniu więzi nie tylko z najbliższymi, ale po prostu z drugim człowiekiem.

...

Panie Marcinie! Panie Marcinie! Tak, tak, ja słucham Panią.

Bo widzi Pan, ten gnój znów nie płaci. Nagotował gar ozorów, śmierdzi w całej chacie, do tego zesrał się wieczorem na korytarzu, wyzywa mnie od kurwy i wyrzyguje, że nad Wartą czterdzieści lat temu z koleżanką piwo wypiłam. Yahoo, Cynamon możecie przestać się kłócić! Pan rozumie, alkoholik mi jedno piwo czterdzieści lat wypomina. Proszę się uspokoić. Ma Pani klauzulę wykonalności jak widzę. Zaraz wydrukujemy wniosek do komornika. Wszystko będzie dobrze, tylko niech mi Pani przestanie już te notatki dotykać.

Bitwa o Bałtyk

To były najbardziej deszczowe wakacje, jakie pamiętam. Pierwszy raz od choroby Cynamona zdecydowaliśmy się na jakikolwiek wyjazd. Pojechaliśmy nad morze. Cynamon i Yahoo w kwietniu kończyli dziewięć lat i nie widzieli jeszcze morza, nie słyszeli kojącego dźwięku morskich fal ani skrzeczących mew. No może mewy słyszeli przy śmietniku. Pani Halinka spod dziewiątki też w tym roku pojechała nad morze.

Pani Halina, żona Janusza, matka dwójki dzieci, wyjęła schowany pod łóżkiem w sypialni zeszłoroczny parawan plażowy w barwach biało czerwonych, związany dwoma białymi sznurkami. Parawan wykonany był ze specjalnego materiału, przy użyciu super nowoczesnej technologii przez tajne stowarzyszenie włókienników polskich. Była to mikrofibra.

Mikrowłókna, które stanowiły bazę parawanu były dziesięć razy cieńsze niż jedwab, dzięki odpowiedniemu połączeniu poliestrów i poliamidów. Długość parawanu wynosiła dziesięć metrów, wysokość jeden metr. Dziesięć drewnianych kijów miało za zadanie stworzyć stabilną konstrukcję. Do parawanu dołączony był tajny dokument z adnotacją: zeszłoroczne wakacyjne zapiski Halinki, który dokładnie opisywał wcześniej popełniane błędy decyzyjne i strategiczne oraz plan rozbicia parawanu na bieżący rok. Zrealizowanie tego planu miało dać Halince i jej rodzinie najlepsze wakacje ever.

Godzina szósta zero osiem. Dworzec Główny w Poznaniu. Za dwadzieścia sześć minut odjedzie pociąg do Gdyni. Pociąg, który woził tysiące Polaków na wakacje. Halina z rodziną z parawanem na ramieniu dołączyła do pierwszego szyku bojowego na peronie.

Analizy i matematyczny chaos, kotłujący się w głowach dotyczący precyzyjnego zatrzymania pociągu, był częścią planu z zeszłorocznych zapisków Halinki. Plan zakładał rozmieszczenie rodziny przy białej linii jak najszerzej, by w ostatniej chwili piechota Halinki uzbrojona w kije od parawanu i duże torby podróżne na kółkach, przemieniała się w czworoboczną batalię i z dużą siłą przełamującą dostała się do pociągu.

Temperatura wewnątrz przekraczała trzydzieści pięć stopni. Panował potworny ścisk a zapach potu spływającego po mokrych czołach, szyjach i plecach, zwilżał wszystkim osrusy. Głośny śmiech, dziecięcy krzyk, każdy otwarty banan był kolejną miną rzuconą pod nogi. Wszystko by osłabić przeciwnika już na etapie transportu. Torby i parawany były wszędzie tak jak ludzie, porozrzucani na ziemi. Duszny i tłoczny wagon, cudzy oddech wchodzący precyzyjnie do nozdrzy i słony posmak na ustach.

Godzina dziesiąta trzydzieści jeden. Pociąg Regio78441 zatrzymuję się na stacji Gdynia. Wczasowicze opuszczają wagony, rozchodząc się falami. To czas odpoczynku, czas debaty i strategicznych przygotowań. Przy obiedzie Halina rozkłada mapy linii brzegowej Morza Bałtyckiego a Janusz, przegryzając dorsza uruchamia trzydzieści jeden satelit orbitujących wokół ziemi, należących do Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych i mówi pokazując palcem Halince na google maps: „TUTAJ!, HALINA, TUTAJ ROZŁOŻYMY!”

Wczesnym rankiem, Pani Halina wraz z rodziną w strachu, że inne rodziny dokonają operacji inwazyjnej w tym samym miejscu, wyruszyli na tak zwanym śpiochu na brzeg Morza Bałtyckiego. To na rozkaz Janusza męża Halny wyciągnięto drewniane młotki i zaczęto gwałtownie uderzać w kijki, które coraz to bardziej zatapiały się w gorącym piasku. W wyznaczonym miejscu rozstawiono także jeden potężny parasol, okulary przeciwsłoneczne w ilości sztuk cztery oraz krem z filtrem UV. Po dokonanym zajęciu, cała rodzina udała się spać do domu.

O godzinie piątej pięćdziesiąt pięć, linia brzegowa Morza Bałtyckiego została podzielona a tak zwana wolna strefa była pięćdziesiąt metrów od morza. Ufortyfikowano w sumie pięćset osiemdziesiąt parawanów. To dawało wyobrażenie. Jednak nie parawany odegrały tutaj znaczącą rolę. To zachowanie ludzi, blokujących dostęp do Morza, łączenie własnych fortów z innymi, konstrukcje marzeń, sypanie piaskiem po oczach, deptanie po ręcznikach, wulgarne zachowanie, pyskówki, trudności komunikacyjne, przyczyniły się do upadku tych wakacji.

Kiedy Halinka toczyła bitwę o Bałtyk, my poszliśmy dalej, bo wystarczyło, że przeszedłeś dwa, trzy kilometry, że zaszedłeś dalej niż inni, że pokonałeś niebezpieczny kamienisty zakręt, by w luksusowych warunkach, w środku sezonu wypoczywać. Sami jesteśmy architektami naszej rzeczywistości i nie musimy poddawać się temu, co nam życie podsuwa, a iść dalej, własną ścieżką, tak długo aż nie będziemy szczęśliwi, a samą podróż potraktować, jako przygodę.

...

Marcin! Idziesz! Idę, idę, już kończę. Zobacz Marcin jak tu pięknie. Myślisz, że inni też tutaj przyjdą? Nie. Dlaczego? Bo ludziom się nie chcę. Co się nie chce? Żyć im się po prostu nie chce.

Witaj szkoło!

Nina! Cholera! Nie wierzę! Normalnie nie wierzę! Co się znowu stało?! Nosek mi odpadł! Coo? No zobacz, chodź do łazienki. Widzisz. Nic nie widzę. No właśnie. Chwyciłem po kąpieli okulary i nosek wpadł do odpływu. Jak do odpływu? No do zlewu. Nawet się nie zakręcił jak na kreskówkach, tylko prosto w rurę wleciał. Nie było jak łapać. Przecież ja nic nie widzę bez okularów, a za chwilę będziemy spóźnieni.

Wieczorem, w przededniu rozpoczęcia roku szkolnego mała czarna biurkowa lampka oświetlała swoją energooszczędną mocą nowe książki i ćwiczenia, podpisywane przez Ninę, dodatkowo podświetlając Neptuna na mapie kosmosu. Po drugiej stronie małego pokoiku dwie uśmiechnięte żaby w kraciastych spodniach i białych koszulkach w czerwone grochy stroiły wiszący kinkiet i przygaszonym światłem, oświetlały buzie bliźniaków, łapiąc się jeszcze o Australię na mapie świata. Wykąpane bliźniaki leżały w łóżkach pod kaczym puszystym pierzem i słuchały moich opowieści o roli nauki i wiedzy we współczesnym świecie. Uprasowane koszule przewieszone przez krzesła i wyczyszczone buciki, czekały przy biurkach.

Po spokojnej nocy otworzyłem oczy, sięgnąłem po telefon znajdujący się na parapecie i…O Matko Jedyna! Nina! Nina! Zaspaliśmy! Bliźniaki przestawiły telefon Niny o jedną godzinę do tyłu. Cynamon! Szturchając, wołałem dalej: Cynamon! Wstajemy do szkoły! Yahoo! Koniec wakacji! Zaspaliśmy! Szybki prysznic, zamiast błękitnej koszuli jak zaplanowałem, ubrałem się w białe grochy, a Nina przywdziała strój stewardessy. Szybki look przez okno. E tam, Nina, nikt jeszcze nie idzie. Wyszliśmy z domu, a pod Kościołem stał już tłum ludzi.

Jako że nie jestem stałym bywalcem, postanowiłem usiąść z rodziną w pierwszym rzędzie, co by mnie proboszcz dobrze widział, że jestem. Ostatecznie skończyło się na trzecim rzędzie. I w sumie nic szczególnego by nie było, gdyby pod koniec proboszcz nie zastosował suspensu, w którym poczułem się jak Bruce Willis odkrywający plamę krwi na koszuli. Przedstawił nowego wikarego i powiedział, że w czwartek zaprasza chętne dzieci do pełnienie funkcji ministrantów.

Mało tego, szuka także kolejnych różyczek do stworzenia żywej róży. Nina nową różą różańcową. Oczy mi się szeroko otworzyły, uruchomił całą moją wyobraźnie, w której bliźniaki był dwoma aniołami w śnieżnobiałych komżach ministranckich a Cynamon w końcu recytował płynnie Zdrowaś Mario zaś Nina odmawiała jedną tajemnice.

W tym amoku zacząłem szturchać Ninę, żeby powiedzieć jej, jaki nowy plan opętał moją głowę, ale Nina klaszcząc, twardo stała i z jej szeroko otwartych ust, wydobywał się tylko głośny śpiew: Wszyscy razem chwalmy Go… O Jezu! Będę miał świętą rodzinę, pomyślałem.

Do szkoły szliśmy niczym pielgrzymka do Częstochowy, a ja myślami dalej byłem w Kościele, spędzając czas na modlitwach, żeby bliźniaki nie uciekały. Poznałem nową Panią nauczycielkę. Pani, z którą byli od zerówki, była w stanie błogosławionym. Zapisy do świetlicy i do domu. Koniec.

Oczywiście, że nie. Tylko czekałem cały czas, aż złapie jakiegoś ministranta po Kościele i udało się w końcu.

Słuchaj no chłopcze, a czy chodzisz sam na spotkania ministranckie, czy rodzice też muszą chodzić?

Nie proszę Pana, ja sam chodzę.

Yhy. A czy, modlitw się uczycie? Tak proszę Pana. OOO! Cynamon pomyślałem.

A wszystkich przyjmują? Nie wytrzymałem, musiałem się o to zapytać, wiedząc, jakie z bliźniaków ancymony. Jak leci, proszę Pana. Jak leci. Biorą wszystkich, tylko chętnych mało.

No tak, ale z moim szczęściem okaże się, że bliźniaki i Kościół wysadzą, lecz, po co się trapić na przód.

Moje myślenie przerwał mi ten bąbel, którego zaczepiłem:

Ale proszę Pana, Pan jest za stary na ministranta. Pan może być szafarzem.

Szafiarzem!? A któż to jest szafiarz. Czyżby męskie wydanie szafiarenki?

Wróciliśmy do domu i zaraz sobie wszystko wygoglowałem. No tak, i to nie szafiarz tylko szafarz.

Szafarz to osoba świecka, która uzyskała jednorazowe lub czasowe upoważnienie od właściwego sobie ordynariusza do udzielania Komunii Świętej. HA! Nie mogę być szafiarzem, tfu szafarzem, bo szafarz musi mieć ukończone trzydzieści pięć lat, a ja mam jeszcze trzydzieści trzy!

Królik i Żółw

Kolejny wrześniowy świt. Nina w kuchni szykuje cztery śniadania. Pierwszy raz od dwóch miesięcy pojawił się Cynamon przy kubku gorącego kakao, rozczochrany przez sen. Nina między jednym smarowaniem a drugim wołała Yaha do stołu. Przyszedł. Do zamkniętych oczu przytulił mnie i usiadł naprzeciwko przy kubku ciepłego mleka, jak człowiek przeżuty życiem przy szklance whisky. Z Cynamonem ramię przy ramieniu łapaliśmy chwilę.

Czas nie dał się naciągnąć jak cięciwa w łuku, wiec pośpiesznie dokończyłem owsiankę, zostawiając wspomnienie po sobie.

Nina dojechała do pracy. Przedstawiłem pismo skierowane do szkoły o godziny rewalidacyjne do akceptacji, oparłem się o biurko i porozmawialiśmy. O Cynamonie, o naszym strachu przed czwartą klasą, o tym, że zlew znowu wybija i hydraulika trzeba wołać, o tym, że okno w kuchni cały czas zepsute, o remoncie bloku, o ubezpieczeniach, owijkach, o tym, że dzieci mało jedzą, że nie wiadomo, z czym do szkoły dawać chleba naszego powszedniego i o tym, że buty trzeba znowu kupić nowe.

I tak sobie kleiliśmy tą naszą małą małżeńską rzeczywistość po kawałku, w spokoju i ciszy, po kolei odhaczając myśli, by spojrzeć w końcu po sobie głęboko w oczy i wypowiedzieć równocześnie: zapomniałam! Zapomniałem! Rocznica!

Dziesięć lat temu podjęliśmy wspólną decyzję. Zdecydowaliśmy się na siebie, że będziemy żyć razem na dobre i na złe. Powiedzieliśmy sobie „tak”. Naszym ogromnym szczęściem było nie wpadniecie w sidła stereotypów. Gdybym miał dzisiaj wymienić jedną rzecz, która dała nam szczęśliwe małżeństwo, to akceptacja.

Akceptując w pełni swojego małżonka takim, jaki jest, nie próbując go zmieniać pod swoje wyobrażania podsycane permanentnie przez fałszywą iluzję amerykańskiego snu, sąsiadkę spod trójki, czy filtry na instagramie, można stworzyć zupełnie nową jakość. Własną. Niepowtarzalną. Bądźcie dla siebie przyjaciółmi, którzy zamiast wytykać własne niedoskonałości, uśmiechną się i przyjdą z pomocą, nie marszcząc brwi z obelgą na ustach.

Małżonek nie jest twoim wrogiem, tylko twoja wizja na jego temat. Jesteśmy kompletnie różni. Ogień i woda. Jesteśmy jak królik i żółw. Jesteśmy.

Cruchot i moje nagie ciało

Dzień dobry. Dzień dobry. Proszę tylko spojrzeć. Zakupiłem u Państwa te właśnie okulary i dzisiaj rano odpadł mi nosek do odpływu. Proszę Pana, proszę się nie martwić, naprawa potrwa chwilę. Zaraz to przykręcimy. Proszę mi dać tylko nosek. Ale ja przecież mówię, że noska nie mam, do odpływu wpadł mi dzisiaj rano, do rury znaczy się. Oj. Pan Krzysztof będzie dopiero za tydzień. Pan jest naszym klientem, Pan usiądzie Pan poczeka, ja Panu dam zapas soczewek na tydzień. Dostajemy je od producenta. Nie są na sprzedaż. Dziękuję bardzo. Do widzenia.

Cholera! Nina! Cooo?! Soczewka wpadła mi do odpływu. Marcin, dalej, musimy iść do Biedronki.

Cruchot — Ochroniarz, dumny jak paw przechadzał się pomiędzy regałami a dynamiczne obrazy w jego głowie zdawały się dorównywać biegnącej Amelii pomiędzy straganami na paryskim Montmarte. Uwodziciel kasjerek, kantorkowy pogromca kleptomanek.

Zmierzając w kierunku lodówek starannie wypełnionych po brzegi lodami na patyku, mogłaś poczuć na plecach jego wzrok. Jego ciepły, przyśpieszony, duszący oddech tulił cię niczym wełniany szal w środku lata. Musiałaś w końcu ogarnąć drżące dłonie, z których powoli wysuwały się grube parówki opadające na cienkie sztywne kabanosy.

Poszłaś dalej. Obok są tańsze. Wiesz, że on zawsze jest przy tobie, trzymając równy krok, jakby to było wasze tango. Twój osobisty ochroniarz. Twój Kevin Costner. Myślisz w duchu brutal i płoniesz. Zatracasz się pod jego ramieniem doprowadzającym reklamę pierogów do perfekcji. Wiesz, że to samiec alfa i jesteś uległa. Otrząsasz się i ukradkiem spoglądasz.

Cruchot na nogach miał stylowe czarne sandały oraz bawełniane czarne skarpetki, by nadać obuwiu większego stylu, pokazać siłę charakteru, swoją ciemną stronę mocy. Czarne funkcjonalne spodnie z dużą ilością kieszeni opinały jego jędrne pośladki oraz mięsiste uda a wszyte czerwone lampasy po bokach spodni nadawały całości pazura.

Top stanowiła oliwkowa przepocona koszula z dodatkowymi centymetrami zostawionymi po bokach dla zwiększenia cyrkulacji powietrza. Akcentem był identyfikator w formie sztywnej osłony zawieszony na mokrej szyi ze zdjęciem Cruchota. Stanowiło to swoiste Biedronkowe Haute Cuture.

Zostawiamy teraz na chwile naszego cichego bohatera.

Wraz z końcem lipca rzuciłem bieganie i przeszedłem w zaciszu domowym na Stress Redukszyn z Jane Fondą i innymi starszymi paniami w pastelach i frotach. Bliźniaki są bardzo zapatrzone we mnie, w aktywności różnego rodzaju, których się imam. W ich oczach jestem dwa razy większy i silniejszy niż jest w rzeczywistości. Dzieci już tak mają. Yahoo po jednych moich ćwiczeniach powiedział, że chciałby mieć zdjęcie taty w telefonie, jak jestem z mięśniami, bo mu przypominam Son Goku z Dragon Balla. Kochane dziecko.

Powiedziałem, że czaruję, ale z drugiej strony połechtał moje ego. Zacząłem, więc pozować, prężyć się i cudować, czego wynikiem były cztery dobre ujęcia w samych gaciach i naciągnięty mięsień. Po ćwiczeniach udaliśmy się do Biedronki i tam jak zwykle był Cruchot. Jego orli nos i charakterystyczne spojrzenie nadały mu to imię.

Właściwe sesja po Fondzie uleciała mi z głowy do czasu aż Yahoo nie zgubił telefonu Całą rodziną postawiliśmy dom do góry nogami, a właściwe to posprzątaliśmy, bo już był do góry nogami. Telefonu jak nie było tak nie ma.

Następnego dnia Nina odebrała telefon. Dzień Dobry! Biuro Ochrony Biedronki! Został znaleziony telefon komórkowy na terenie sklepu. Cooo! Nina! Ja już nigdy w życiu nie pójdę do tej Biedronki! Nigdy! Rozumiesz! Kto pójdzie po ten telefon? Nina: Ja na pewno nie pójdę! Yahoo, niech idzie. Yahoo! Yahoo! Proszę, idź dziecko po ten telefon!

Poleciał. Czekam….czekam… czekam…

Jesteś już na litość boską, pokaż mi szybko galerię! Matko Jedyna! Dwieście sześćdziesiąt cztery zdjęcia! Poważnie. Dwieście sześćdziesiąt cztery zdjęcia. Tam było wszystko. WSZYSTKO. Ujęcia jak leże, jak pije, jak pisze, jak jem, jak sikam, jak sram… ACH. O CRUCHOT! Zawołałem zaciskając pięści, kierując głowę ku suficie.

Krzyk ciszy