Mambo dżambo - Ishmael Reed - ebook

Mambo dżambo ebook

Reed Ishmael

2,5

Opis

Odwieczny pojedynek Seta z Ozyrysem i zadawnione porachunki Krzyżaków z templariuszami ożywają na nowo w Ameryce lat 20. XX wieku trawionej bakcylem Dżes Gru, pandemią, która z ogniska zapalnego w Nowym Orleanie prze w kierunku Nowego Jorku przeżywającego renesans harlemski.

 

Ishmael Reed (ur. 1938) – poeta, eseista, powieściopisarz, Jeden z najbardziej rozpoznawalnych pisarzy afroamerykańskich. Do najbardziej cenionych powieści Reeda zalicza się Yellow Back Radio Broke-Down (1969), Mambo dżambo (1972), The Last Days of Louisiana Red (1974).

 

Teresa Tyszowiecka blasK!laureatka Nagrody za Twórczość Translatorską im. Boya-Żeleńskiego 2021 za przekład powieści poetyckiej Afrykańskie korzenie UFO trynidadzkiego twórcy Anthony’ego Josepha. Przełożyła m.in. Hollywood Charlesa Bukowskiego, Kur zapiał Henry’ego Millera, Lewiatana z trylogii Illuminatus! Roberta Shei i Roberta Antona Wilsona oraz Tytańskich graczy Philipa K. Dicka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 306

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (2 oceny)
0
1
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lavastone

Nie polecam

Katastrofa i kilometry mułu i wodorostów. Dotrwałem do 20’strony. Nie wiem o czym to jest.
00

Popularność




Ishmael Reed, Mambo dżambo, przełożyła Teresa Tyszowiecka blasK!, Kraków 2021
Copyright © 1972, by Ishmael Reed Copyright © 2021, for the translation by Teresa Tyszowiecka blasK! Copyright © 2021, for this edition by Korporacja Ha!art
Redaktor prowadzący · Piotr Marecki
Redakcja · Filip Fierek
Korekta · Miłosz Biedrzycki
Projekt okładki · Michalina Mosurek
Projekt typograficzny · Marcin Hernas
Skład i łamanie · By Mouse | www.bymouse.pl
Projekt zrealizowany przy wsparciu finansowym Nagrody Krakowa Miasta Literatury UNESCO, realizowanej przez Krakowskie Biuro Festiwalowe ze środków Gminy Miejskiej Kraków
Wydanie I
ISBN 978-83-66571-51-8
Wydawnictwo · Korporacja Ha!art ul. Konarskiego 35/8, 30-049 Kraków tel. 698 656 [email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

SERIA PRZEKŁADÓW prowadzona przez Aleksandrę Małecką i Piotra Mareckiego

· Napitki & literatura. Antologia opowiadań holenderskich i flamandzkich, pod redakcją Barbary Kalli i Bożeny Czarneckiej, przełożyły Barbara Kalla, Bożena Czarnecka i Ewa Dynarowicz

· Ambrose Bierce, Diabli dykcjonarz, przełożył Mateusz Kopacz

· Anthony Joseph, Afrykańskie korzenieUFO, przełożyła Teresa Tyszowiecka blasK!

· Robert Burton, Anatomia melancholii, wybrał i przełożył Michał Tabaczyński

· Jean Ray, Malpertuis, przełożył Jakub Polaszczyk

· Niña Weijers, Konsekwencje, przełożyła Jadwiga Jędryas

· Ishmael Reed, Mambo dżambo, przełożyła Teresa Tyszowiecka blasK!

KOLEJNE KSIĄŻKI W SERII

· Kathy Acker, Krew i flaki w szkole średniej, przełożył Andrzej Wojtasik

· Leś Belej, Plan naprawy Ukrainy, przełożył Ziemowit Szczerek

· Judith Schalansky, Spis rzeczy utraconych, przełożył Kamil Idzikowski

1

Arbiter elegancji, burmistrz Nowego Orleanu, w lakierowanych alkaponkach – biel i brąz – do garnituru w kratę, z przedziałkiem à la Rudolf Valentino. Króluje w swoim gabinecie. Na kolanach burmistrza siedzi rozwalona Zuzu, miejscowa voo-doo-dee-odo fordanserka i dziewczę do towarzystwa. Wymięta zielona sukienka Zuzu mży cekinami.

Jego ekscelencja pracuje dziś po godzinach.

Podaje Zuzu piersiówkę zakazanego dżinu. Zuzu upija kusztyczek i dalej mości się w najlepsze na kolanach dostojnika, kokietując bezwstydnie. Z wystudiowanym wyuzdaniem zaciąga się dymem z chesterfielda.

Dzwoni telefon.

Burmistrz odsuwa rękę i podnosi słuchawkę, z której dobiega go zaaferowany głos pokerowego partnera.

– Harry, przyjeżdżaj tu w te pędy. To Coś, co przeszło w stan uśpienia, znowu podnosi głowę.

Burmistrz zrywa się i Zuzu fika kozła, odsłaniając apetyczne uda i zatkniętą za podwiązkę piersiówkę.

– Co się stało, Harry?

– Wzywają mnie do szpitala, Zuzu. Stała się straszna rzecz: to Coś zerwało się z uwięzi. To Coś, co mój dziadek Harry wraz z całym swoim pokoleniem Harrych uznali za fałszywy alarm.

Ciągnąc Zuzu za lisie łapki w boa, wypada z ratusza i wskakuje do zaparkowanego przed samym wejściem stutza bearcata, żeby pognać do katedry św. Ludwika, ulubionego przybytku XIX-wiecznej królowej hoodoo, Marie Laveau. Katedrę od placu Congo[I] dzieli mniej więcej 10 przecznic. Wbiegają z Zuzu po schodach pod drzwi świątyni. Szczęka klapka judasza.

– Joe mnie wezwał – wyjaśnia burmistrz.

– Co tu się dzieje, kotku? Można tu sobie nielegalnie chlapnąć? – pyta Zuzu przymilnym głosem.

Drzwi otwierają się, odsłaniając główną nawę zamienioną w lazaret. Z grubsza licząc, 22 pacjentów leży na wózkach. Lekarze uwijają się jak w ukropie; kitle, maski ochronne. Trzaskają drzwi.

1 z lekarzy podchodzi do burmistrza, który wędruje od wózka do wózka, studiując śpiących pacjentów, wśród których nie zabrakło nawet proboszcza parafii św. Ludwika.

– Jak sytuacja, doktorze? – pyta burmistrz.

– Mamy 22 pacjentów. Wszystkie środki uspokajające zawodzą, jeśli nie liczyć snu.

– Od kiedy to trwa?

– Od rana. Doniesiono nam stąd, że ludzie zachowują się w „sposób bezrozumny i wyzywający”, dostają białej gorączki, miotają się jak ryby, wykonują ruchy taneczne o nazwie „orle skrzydła” czy „rajcowny zderzak”; kręcą wąsy na Mooche’a i „strugają ważniaków”. Ale przejrzeliśmy na wylot tę ściemę Czarnych, to całe mambo dżambo. Od razu zapachniało nam to Dżes Gru, bakcylem, który dał się we znaki już w latach 90. zeszłego stulecia. Zidentyfikowaliśmy plac Congo jako ognisko zapalne zarazy, więc przygrzaliśmy w tamtą stronę z baterii antidotów, ale epidemia zaczęła grać z nami w kotka i myszkę, znikając z jednych dzielnic, żeby odrodzić się w innych – zawsze o dwa kroki przed nami.

– Może dałoby się to włożyć pod 1 z tych waszych mikroskopów? Podjąć działania prewencyjne, żeby to cholerstwo przystopować? Pamiętasz chyba, że na dniach zaczynają się wybory...

– Diabła tam, twoje wybory. Człowieku, jeśli wybuchnie pandemia, to będzie Koniec Cywilizacji, Jaką Znamy.

– Sytuacja jest aż tak poważna?

– Owszem. Zrozum, Dżes Gru to nie tylko 1 z tych bakcyli, które mają cię pożreć, schrupać, wyssać, a następnie wypluć. To się wymyka wszelkim klasyfikacjom. Ledwie to zaszufladkujemy, już staje się czymś innym. To e-pi-de-mia psychiczna, kolego, a nie jakiś tam tyfus, żółta febra czy syfilis, z którymi wiemy, co robić. To Coś wpisuje się w starożytną koncepcję choroby, pojmowanej jako opętanie przez demony.

– A jakby tak księdza?

– Próbowaliśmy, ale jego też dopadło. Wrzeszczał i grzał w bębenek jak stara Murzynka.

– A co z zakażonymi? Pytaliście ich o objawy?

– Owszem, zbadaliśmy 1 z przypadków. Sądząc, że to choroba o podłożu fizycznym, przebadaliśmy mocz, stolec i wodę, którą pił, z nadzieją na wykrycie znanych odmian bakterii. Pytaliśmy go też o omamy wzrokowe.

– I co?

– Twierdził, że widzi zuluskie N’Kulu Kulu, do tego wielką lokomotywę z czerwono-czarno-zielonym pytonem na przedzie i Johnny’ego Canoe[II], jak płynie pod prąd po torach.

– Dobra, Clem, a co z emocjami? Jak się czuł?

– Twierdził, że czuje się jak trzewia, serce i płuca Matki Afryki, a do tego jak Kongo, „kraj pantery”, i że chciałby „wypowiedzieć swojemu panu”, co Kongo planuje zrobić. I że poszedłby na dancing, gdyby go było stać.

– Rozumiem, Clem. A omamy słuchowe?

– Twierdził, że słyszy piszczałki, drumle, dudy, flety, konchy, bębny, banjo i kazoo.

– I co jeszcze powiedział?

– Ni stąd, ni zowąd zaczął mówić językami... To nie są pojedyncze przypadki. To Coś nie ogranicza się do rasy, klasy czy ideologii. Rozsiewa się samoistnie, a potem podstępnie atakuje.

– Konsultowałeś się z kolegami po fachu, Clem?

– A jak myślisz, kogo mamy pośród zakażonych? 6 przypadków to niezwykle szanowani bakteriolodzy, epidemiolodzy i farmaceuci z naszego uniwersytetu!

Za plecami burmistrza robi się nagłe zamieszanie. Odwraca się i widzi, jak Zuzu policzkuje zapamiętale pielęgniarzy, którzy chcą ją uspokoić. Pacjenci zeskakują z wózków, popadając w najdziwniejsze wygibasy. Włos jeży się na głowie burmistrza; budzą się w nim symptomy Dżes Gru, a doktor, który rzucił się w jego stronę, żeby udzielić mu pierwszej pomocy, ugina nogi w kolanach i przez bramę katedry wyfruwa lotem ślizgowym na zewnątrz, sunąc nad ulicą.

Żaluzje podjeżdżają do góry. W okolicznych domostwach zapalają się światła i w jednej chwili całą dzielnicę łapią dreszcze, bo Dżes Gru wdarł się do Nowego Orleanu; to urokliwe miasto, govi[III] Luizjany, w którym jak w tyglu łączą się wpływy latynoskie, francuskie i afrykańskie, postradało zmysły. Do rana odnotowano 10 000 nowych przypadków.

Te tępaki, członkowie Zakonu Kawalerów Przypory Ściennej, nie potrafili wyciągnąć z przeszłości wniosków. Uznali, że okadzając w latach 90. XIX wieku plac Congo, gdzie z bębenkami tańczono bambulę, chactę, babouille, counjaille, jubę, congo i voodoo, kładą kres zarazie. Że to była tylko przelotna moda. Nie zorientowali się, że epidemia Dżes Gru w istocie rzeczy była antyplagą. Wiele chorób skutkuje wyniszczeniem ciała; Dżes Gru dodawał animuszu. Morowe powietrze sprzyja szerzeniu się chorób, choćby takiej malarii, jednak ofiary Dżes Gru zgodnie zeznawały, że powietrze wokół nich jest wręcz balsamiczne: przepojone wonią róż i czegoś niewysłowienie cudownego. Niektóre epidemie wybuchają wskutek rozkładu ciał zwierzęcych, ale Dżes Gru działał ożywczo, elektryzująco, a infekcji towarzyszyły nadpobudliwość i ekstaza. Bogowie lubią w gniewie doświadczać ludzkość, zsyłając na nią plagi, ale epidemia Dżes Gru zdecydowanie wyglądała na wyraz najwyższej aprobaty bogów.

I teraz właśnie ta przypadłość zapragnęła wyrazić się słowami. Zatęskniła za swoim Logos. Czym jest bowiem liturgia bez Słowa? W latach 90. zeszłego stulecia nie istniało jeszcze takie Słowo i Dżes Gru był zdany na własne siły. Wydarzenia lat 20. XX wieku mogą również okazać się fałszywym alarmem i Dżes Gru, jak wtedy, zniknie równie nagle, jak się pojawił; odejdzie ze złamanym sercem, bo znowu zostanie zdradziecko ukrzyżowany, postawią na nim krzyżyk, tym razem drugi (++).

Już po pierwszych dźwiękach orkiestry procesja zaczyna się wić po ulicy, w tym przygodni przechodnie, którzy idą za żałobnikami, ów tak zwany „drugi rząd”, który, zwyczajnie, chce się cieszyć muzyką. Duch w nich wstępuje, a oni są mu posłuszni. (Kursywa moja – I.R.).

Louis Armstrong

Mambo dżambo

(W języku Mandinków „ma-ma-dżjo-mbo” – „czarownik, który odpędza udręczone duchy przodków”: „ma-ma” – babka; dżjo – cierpieć; mbo – odejść).

The American Heritage Dictionaryof the English Language

ISHMAEL REED

Mambo dżambo

.

Gdy pojawia się jakieś nieznane zjawisko,

nowemu bóstwu

niezwłocznie nadaje się imię...

Zora Neale Hurston o narodzinach nowych loa

Wczesne utwory ragtime’owe, w rodzaju Topsy, „jes’ grew”[IV].

[...] przywłaszczyliśmy sobie łabędzi śpiew tego gatunku; śpiew, który na amerykańskim Południu rozbrzmiewał od dziesięcioleci. Słowa były niecenzuralne, ale melodie zaraźliwe, co więcej, nie trzeba było za nie płacić tantiem.

James Weldon Johnson

The Book of American Negro Poetry

Mojej babci

Emmie Coleman Lewis.

A także

Clarence Hill,

właścicielce Libra’s

przy 6 Wschodniej Ulicy, między Alejami A i B,

oraz

George’owi Herrimanowi, Afroamerykaninowi,twórcy komiksów Krazy Kat.

2

Z zawrotną prędkością telegrafu-kłącza[V] z autobiografii Bookera Washingtona Dżes Gru rozprzestrzenia się po Stanach po osobliwej trajektorii. Zaraza dosięga Pine Bluff i Magnolii w Arkansas; z Natchez, Meridian i Greenwood w Missisipi napływają doniesienia o kolejnych przypadkach. Pojedyncze ogniska zapalne wybuchają w Nashville i Knoxville, Tennessee, podobnie jak w Saint Louis, gdzie zderzanie się i ocieranie o siebie w tańcu doprowadza do interwencji straży miejskiej. Ultratoksyczny Dżes Gru infekuje wszystko na swojej drodze.

3

Europa kolejny raz próbuje odzyskać Świętego Graala, a zakon krzyżacki, te Gibbonowskie „hordy rozpasanych barbarzyńców”, znów poniósł sromotną klęskę w wyścigu o Kielich. Zamiast łupić świątynie niewiernych przelewają ich krew. (W pogańskich mitach o Walkiriach rycerze nigdy nie składają broni; gdy zginą w bitwie, zostają natychmiast wskrzeszeni, po to tylko, żeby znów w kółko walczyć, opychać się wieprzowiną i raczyć pitnym miodem). W tej sytuacji kawalerowie przypory zostali przyparci do muru. Chociaż konkurencyjny – jedyny – zakon rycerski jest od stuleci skompromitowany, tylko do nich można się zwrócić o pomoc, bo tylko templariusze potrafią obronić wartości świata Zachodu przed Dżes Gru i zarządzać strażnicami monitorującymi przebieg epidemii. Niestety wyrok sądowy, który zakazał Zachodowi korzystać z usług templariuszy, był miażdżący i nieodwracalny. Zostali okrzyknięci „drapieżcami i deprawatorami umysłów” i odebrano im prawo do służby Zachodowi i podążania „jedyną słuszną” drogą atonizmu[VI].

Kryzys wywołany przez Dżes Gru pogłębiał się, a jakby tego było mało, czarno-, żółto- i czerwonoskórzy Mutafikowie[1] plądrowali muzea, wywożąc eksponaty do miejsc, skąd zostały zrabowane. Amerykę, ostatni bastion nadziei Europy, strażnika skarbca dokonań „ludzkości”, toczyła epidemia Dżes Gru i plaga Mutafików. Europa straciła kontrolę nad „fetyszami” cywilizacji, osadzonymi teraz w nowojorskich Ośrodkach Zatrzymań Sztuki – sezamach szczodrze dotowanych przez rozbójników: baronów przemysłu, potentatów miedzi, królów nafty, nababów i jaśnie plantatorów; kazamatach pękających w szwach od skarbów Afryki, Azji i Ameryki Łacińskiej.

Armia strażników łupów przewyższała liczebnością armie pomniejszych państw nie bez powodu: gdyby skarby wpadły w „niepowołane ręce” (czyli wróciły tam, skąd zostały wydarte na drodze przemocy), mogłoby to wywołać falę publicznej sympatii dla ciemiężonych ludów okradzionych z Ikon swojej estetyki.

4

Rok 1920. Na świat przychodzi Charlie Parker, houngan[VII] (od: „n’gana gana”), który przewyższał wszelkich duchowych mistrzów, więc nikt nie był godzien mu przekazać świętej grzechotki Ason. Lata 1920 – 1930. Dekada, która zalicza się nie tyle do oficjalnej historii Ameryki, co do pokątnych after hours kraju uczącego się improwizować, żeby móc się jakoś porozumieć.

Nosiciele Dżes Gru przybyli do Ameryki z powodu, ni mniej, ni więcej, tylko bawełny. Trochę dziwne, prawda? Indianie amerykańscy umieli zaspokoić wszystkie potrzeby dzięki jednemu gatunkowi: bizonom, które zapewniały im żywność, schronienie, odzież, a nawet paliwo. Eskimosi mieli swoje wieloryby. Starożytni Egipcjanie byli w stanie wyżywić się dzięki drzewku oliwnemu, które do tego wszystkiego dawało, na dodatek, światło. Ale Amerykanie uparli się na bawełnę. Mogli hodować soję, bydło, świnie albo paszę dla swoich trzód, ale nie. Bawełna i już! Czyżby kręciły ich czarne dłonie w kontakcie z białą przędzą?

Jeżeli wierzyć astrolożce Evangeline Adams, Stany Zjednoczone urodziły się 4 lipca o 3.03 z ascendentem w znaku Bliźniąt, co zwiastuje temperament merkurialny, nerwowy i gwałtowny. Wzrok Stanów padł na Filipiny i grabież została szumnie okrzyknięta polityką Nowych Horyzontów. Wzrok Stanów padł na Amerykę Południową i zaczęły się wtrącać w politykę wewnętrzną jej narodów; rabunek pod przykrywką „pomocy w przywróceniu stabilizacji”. O ile narracja Wielkiej Brytanii ma w sobie ducha Churchillowskich odezw, o tyle głos Ameryki jest głosem licytatora, naganiacza, komentatorów sportowych w radiu, głosem Woodrowa Wilsona i komiwojażera, który zawsze znajdzie nowego naiwniaka, żeby mu sprzedać most Brookliński, wcisnąć dowolny kit, wmówić, że maliny rosną na Antarktydzie. Kiedy w latach 20. XX wieku Anglicy chełpili się, że nad imperium brytyjskim słońce nigdy nie zachodzi, amerykańską dewizą było: „Co minutę na świat przychodzi nowy frajer”. Ameryka to arogancki młody mądrala rozwalony za kierownicą podrasowanego samochodu. To właśnie parweniusze ich pokroju biorą udział w konferencji rozbrojeniowej w Waszyngtonie, gdzie próbują sprowokować brytyjskich dyplomatów, sugerując, żeby zezłomowali 4 okręty, w tym dumę marynarki brytyjskiej: HMS King George V. Admirał Beatty, z żuchwą buldoga, wychodzi z gabinetu, trzaskając drzwiami.

5

Zakon Kawalerów Przypory Ściennej próbuje opanować psychoepidemię, wybierając na prezydenta zajadłego wroga Dżes Gru, Warrena Hardinga. Harding wypłynął na haśle „Dość wykrętów i wymyków”[2], które sugerowało, że powstrzyma pochód zarazy przez kraj, da bobu jej sympatykom, a nosicieli bakcyla podda obowiązkowej izolacji połączonej z dezynfekcją. Immunoterapia miała ruszyć zaraz po objęciu fotela prezydenckiego przez Hardinga.

Prezydent elekt nie ma pojęcia o tym, że jest szpiegowany przez członka Zakonu Kawalerów Przypory Ściennej, który wkrótce obejmie stanowisko prokuratora generalnego. (W skład otoczenia prezydenta wchodzą również członkowie osobliwej kliki, która do pamięci potomnych miała przejść jako Gang z Ohio).

2. etapem prezydenckiego planu jest zaprogramowanie Elokwentnego Androida, systemu, dla którego Czarni są wymarzonym komponentem ludzkim; zadaniem androida będzie pobranie próbek, sklasyfikowanie, analiza, sterylizacja i wytępienie Dżes Gru. Zadaniem tej szczekającej jadaczki będzie aplikowanie antidotum miażdżącego krytycyzmu, który wyrwie zarazę z łona Ameryki, do którego wczepiła się z uporem płodu za nic niedającego się spędzić.

Innymi słowy, misją Elokwentnego Androida będzie poddanie bakcyla krytyce, rozłożenie go na czynniki pierwsze, wyciągnięcie na światło dzienne, unieszkodliwienie. Kampanię rozpocznie druk plakatów z hasłem „PRECZ Z TAŃCEM”.

Wszyscy są zgodni co do tego, że nie można dłużej przyglądać się z założonymi rękami.

– Dżes Gru podstępnie, jak kwieciak bawełniany, toczy tkankę naszych obyczajów, myśli technicznej, spójność naszej estetyki – piętnuje kongresman z Południa. – Musimy rzucić na szalę 2000 lat naszej cywilizacji – grzmią purytańscy dziennikarze.

6

Nowy Orlean w opłakanym stanie, zamiatacze ulic w natarciu, ale puls miasta nareszcie wrócił do normy. Miasto śpi po szalonej nocy krzyków, histerii, napadów glosolalii, tańczenia, bicia w bębny, dziwnych świateł lewitujących nad dachami. Ulice zasłane ciałami wypoczywającymi przed następnym zrywem, który nadejdzie za 5 minut, za 3 dni, a może za 20 lat? O ile jednak Dżes Gru, wypuszczając balon próbny w latach 90. XIX wieku, był tylko endemią, o tyle teraz przybrał skalę epidemii i pokonując granice stanów, parł na Chicago.

***

Osobnikom przemykającym pod ścianami jak cienie psów gończych w filmach niemieckiego ekspresjonizmu im tylko znanym sposobem udaje się zakraść do szpitalnej izolatki burmistrza. Dosuwają do łóżka stolik. Obrady otwiera mężczyzna w masce z otworami na oczy i usta.

Scena przypomina przesłuchanie, a przewodniczący zgromadzenia próbuje ustalić, jak mogło dojść do tego, że odporność burmistrza (więcej, wolnomularza!) przegrała walkę z zarazą. To nie wróży dobrze, bo jeśli Dżes Gru jest odporny na dotychczasowe antidotum – przeciwciała obecne w krwi Białych – to koniec ludzkości. Pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić do wycieku tej wiadomości. Burmistrz dobrowolnie zgadza się przyjąć wykutą z brązu mizerykordię i „zamknąć sprawę” ku chwale atonizmu. Goście czekają, aż wyzionie ducha, a gdy bezwładna ręka spada, dyndając, z łóżka, ulatniają się równie dyskretnie, jak się zjawili.

Swoją drogą, było to doborowe gremium. Tylko w obliczu nadzwyczaj groźnych przeciwników Zakon Kawalerów Przypory Ściennej nie próbuje opanować sytuacji rękami rutynowych marionetek: polityków, naukowców i biznesmenów. Ktoś kiedyś napisał, że za kulisami wszystkich politycznych i kulturowych wojen kryje się walka między tajnymi stowarzyszeniami. Ktoś inny dodał, że rymowanki dla dzieci i literatura science fiction bywają bardziej rewolucyjne od dysertacji, ulotek i manifestów politycznych.

7

Nowy Jork przywykł do wojen gangów. Białe gangi: Kapeluchy, Rzeźnicy z Baltimore, filadelfijscy Skauci znad Schuylkill, Martwe Króliki z Bowery, Gwardia Roacha i Gang z Krowiego Wodopoju terroryzowały miasto, łupiły, napadały, a ich walki z policją nieodmiennie kończyły się z góry ukartowanym remisem.

Ta wojna gangów wybuchła z powodu Buddy’ego Jacksona, który słynął z bajeranckich trzewików w barwne esy-floresy i wystawnego stylu życia. Krążyły o nim legendy. Poszedł na komisariat i kapitana, który nie wywiązał się ze zobowiązań wynikających z przyjęcia łapówki, walnął tak, że tamten runął bez czucia na ziemię. Kiedy indziej, gdy obrońcy uciśnionych strzępili sobie języki po próżnicy, jak to mieli w zwyczaju, Buddy posłał po prostu zbrojny konwój do Peekskill, żeby uchronić ziomka przed linczem z rąk „białych kmiotków”.

Schlitz, Rewirowy z Yorktown, potentat browarniczy, prowadził w Harlemie lukratywny interes: pokątny wyszynk połączony z działalnością bukmacherską. Przybytki Schlitza były oznakowane pudełkiem holenderskich cygar w witrynie.

W dzień pobierania haraczu 3 packardy zajeżdżają pod 1 z witryn należących do Rewirowego. Ulica jakby zamarła; słychać tylko skrzyp podeszew trzewików Rewirowego. Handlarze uliczni, czarni wykwintnisie, sprzedawcy kiełbasek, dokerzy, włóczędzy, pomywacze i rozchwytywani spece od „aparatury” kuchennej jakby się zapadli pod ziemię. Gdzieś wcięło dziwki i ich sponsorów, domokrążców, policjantów kierujących ruchem, sprzedawców jointów, którzy jawnie (a więc legalnie) zachwalają swój towar na rogu. Ani śladu po tych, co zabalowali do białego rana, i ich roześmianych towarzyszkach. Ulice jakby wymiotło...

Schlitz zagląda w witrynę 1 sklepu. Co jest grane? Zamiast podobizn mężczyzn z szpicbródką pędzla Rembrandta na Rewirowego Schlitza patrzy z portretu Prince Hall, założyciel Loży Afrykańskiej – pierwszej loży Czarnego Wolnomularstwa.

Rewirowy rusza dalej, a za nim 3 packardy. W następnym sklepie to samo: portret Prince’a Halla w eleganckim stroju z epoki, spod fraka z kamizelką wystaje żabot i przymarszczony kołnierzyk. Krótka biała peruczka.

Portret w swym realizmie posuwa się do przedstawienia kilku warstw ciała astralnego Halla. W prawym ręku Prince dzierży, wydany przez lożę w Anglii, akt założycielski Czarnego Wolnomularstwa.

Schlitz wzrusza ramionami, wkłada cygaro do ust i podchodzi do krawężnika, żeby zamienić parę słów z kierowcą 1 z packardów. Nagle czuje chłodny dotyk na karku. Odwraca się i staje oko w oko z Buddym Jacksonem, który mierzy do niego z maszynowego thompsona zwanego gnatem bimbrowników.

Obstawa Schlitza chwyta za broń i uchyla drzwi samochodów, żeby przyjść w sukurs szefowi, ale są w potrzasku. Z dachów szyje do nich Straż Buddy’ego Jacksona. Szerokie klapy marynarek. Spodnie dzwony. Kapelusze na bakier. Ludzie Rewirowego siedzą w autach zdrętwiali. Kule świszczą wokół karoserii, rysują dachy i bagażniki packardów. Buddy Jackson każe Rewirowemu wynosić się z Harlemu, by jego noga „nie kalała więcej bruku tej dzielnicy”. Prowadzi Rewirowego do metra, a za nimi z sieni, mieszkań, zaułków, barów, biur i salonów piękności Harlemu wylewa się rzeka świadków zajścia. W dzisiejszych czasach, chcąc być na bieżąco, sięgamy po prasę, ale w latach 20. XX wieku mieszkańcy Harlemu używali poczty pantoflowej, której działanie studiował Booker T. Washington, ten sam, którego talent oratorski zahipnotyzował publiczność podczas Wielkiej Wystawy Stanów Bawełnianych w Atlancie, 18 września 1895 roku.

8

Wyobraźmy sobie lata 20. XX wieku jako wyścig o tytuł mistrza w kategorii gros-bon-ange[VIII] swoich czasów – ciała świetlistego, które nie umiera mimo rozkładu ciała fizycznego. Astralnego „dwójnika” lat 20. Ducha epoki.

Na pasie startowym ustawiają się widmowi zawodnicy.

Rusza Era Hardinga, chromowana, aerodynamiczny tył, przednia maska oficjalna i sztywna, jak szapoklak. Całość chłodna i dystyngowana, za to w środku karty do pokera, butelka kosztownego trunku, a na tylnym siedzeniu miazmaty zakazanych związków. Era Prohibicji: pokątne lokale, kabarety, karawany ze szczelnie, z uwagi na trefną zawartość, zasłoniętymi oknami. Jak nic szykował się „pochówek na morzu”.

A teraz wyobraźmy sobie dodatkowo, że widownią owego wyścigu epok jest klasa próżniacza, jaką spotyka się, dajmy na to, na wystawach psów rasowych. Właściciele prezentują swoje pekińczyki, buldogi, owczarki niemieckie i szkockie, ale duma przeradza się w święte oburzenie, gdy nagle jakiś kundel w starym gruchocie ni stąd, ni zowąd dogania i przegania swoich rywali przy akompaniamencie zgiełku trąbek, glissand saksofonów i topornych kroków grizzly bear[IX].

Tak więc o ile Era Jazzu była uosobieniem ducha i znaków czasu lat dwudziestych, o tyle Dżes Gru był bakterią, dzięki której na rozwałkowanych amerykańskich równinach ta pierwsza mogła róść jak na drożdżach.

Wystarczy spojrzeć na spis treści książki.

STANY ZJEDNOCZONEZA PREZYDENTURY HARDINGA

Czasy Wyczerpania Nerwowego po Wieloletnim Stresie Wojennym; Rozpadu Mniej lub Bardziej Sztucznie Wprowadzonej Jedności Lat Wojennych; Strajków Spowodowanych Wysokimi Kosztami Życia podczas Wojny; Depresji Gospodarczej wskutek Spadku Cen Wojennych; i Innych Anomalii Wynikłych Częściowo z Wojny i Jej Dalszych Skutków. Wyżej Wymienione Czynniki Wywołują Lęk i Niepewność Jutra, Które Tkwią u Podłoża Starć i Zamieszek. Strajk Bostońskiej Policji, Strajk Metalowców, Strajk Konsumencki, Strajk Czynszowy. Zamachy Bombowe. Eksplozja Dynamitu w Dystrykcie Finansowym Nowego Jorku. Deportacje Radykałów. Postulaty Ograniczenia Imigracji. IWW[X] i „Powszechny Związek Zawodowy”, Sacco i Vanzetti. Problemy Rasowe. Zamieszki na Tle Rasowym. Powyższe Odzwierciedla Opłakany Stan Kraju u Zarania Prezydentury Hardinga.

Mark Sullivan, Our Times, tom VI, The Twenties

9

Wall Street w stanie wrzenia. Doszło do incydentu grożącego radykalizacją odłamu młodzieży, dotychczas niezaangażowanej, wykazującej jednak zupełny brak odporności na bakcyl Dżes Gru, który dotarł właśnie do Chicago przez Illinois, gdzie zanotowano 18 000 przypadków, Arkansas – 60 000 przypadków, Tennessee – 98 000 przypadków, Missisipi, a nawet Wyoming... W zeszłym tygodniu zwolniono 16 zatrudnionych, którzy zdradzali wyraźne oznaki infekcji, tańcząc w przerwie na lunch turkey trot[XI] (choć minie jeszcze kilka miesięcy, zanim dojdzie do aresztowania kobiety, która szła po ulicy w New Jersey, śpiewając Everybody’s Doin’ It[3]). Panny w nasuniętych na oczy kapeluszach grzybkach i młodzieńcy w kapeluszach słomkowych protestują przeciwko bankowi, który ich zwolnił.

Gdy młodzi rwą się do tego, by tańczyć zetknięci brzuchami i policzkami, starzy lobbują za zakazem zbliżania się do siebie w tańcu na odległość poniżej 20 centymetrów. Młodych ciągnie do funky butt[XII] i black bottom[XIII], starzy obstają przy walcu, traktując go jako zastrzyk przeciwko Temu Czemuś, co na razie objawia się tylko wysypką. Młodzi rwą się do zabawy i dziwnych wygibasów, starzy ostrzegają przed zatracaniem się w bunny-huggingu[XIV] i zdrożnym, niesmacznym ocieraniu się o siebie, zderzaniu i obłapianiu.

Generałowie voodoo okrążają marinesw Port-au-Prince

– ...jakby sytuacja już i tak nie była podbramkowa – komentuje nagłówek w „New York Sun”. Krwiopijca z ulizanym wąsem; tłuścioch, dla którego foka oddała życie, żeby miał czym przykryć kałdun wzdęty od toksycznych odpadów. – Na tym całym Haiti nie uświadczysz nic oprócz mango i kawy – irytuje się. – Kawy, w dzisiejszych czasach, i tak nie ma do czego pić, a mango nie ma wielu amatorów. Haiti – to dobre na deser, po porządnym kotlecie z ziemniakami. A swoją drogą to straszne dzikusy. Zero kościołów, zero armat. Spójrz tylko na to. – Wydobywa z kieszeni drewnianą statuetkę. – Zobacz, jakie paskudztwo sprezentowała mi żona. Kupiła to na targu od chłopców z piechoty morskiej... Widziałeś kiedyś coś równie szkaradnego? Płaski nochal, wargi jak kiełbaski. Wilson wiedział, co robi, posyłając tam oddział marines z Południa. Nasze chłopaki raz-dwa załatwią sprawę. Generałowie voodoo. Wolne żarty!

– Ale co go naszło, żeby ich tam w ogóle posłać? – pyta jego towarzysz, makler giełdowy w meloniku, szarym garniturze, czarnych półbutach, z czarnym parasolem i numerem „Wall Street Journal” pod pachą.

– Chętnie wyjaśnię: staruch ledwie zipie i żonka trzęsie wszystkim. Może to jest po prostu wypad po nowe ciuszki dla niej? Wyobrażasz ją sobie, jak idzie przez trawnik Białego Domu z kolorowym turbanem i koszem na głowie? Ubaw na 102.

Kiedy mężczyźni dochodzą do skrzyżowania Broad i Market, czarny szofer otwiera drzwi przed Buddym Jacksonem, który wysiada z wozu w towarzystwie dosyć ciemnej Mulatki i uginając się pod ciężarem worka, rusza chwiejnie w stronę banku, żeby zdeponować wczorajszy utarg z lokali w Harlemie. Makler w meloniku już ma na końcu języka pikantny epitet pod adresem towarzyszki Jacksona, gdy nagle rozlega się huk. Pikieta młodych przed bankiem idzie w rozsypkę. Biorą nogi za pas i zatrzymują się dopiero 3 przecznice dalej, wstrząśnięci i zbryzgani krwią. 3 packardy długo grzeją po prostej, nim wreszcie zetną zakręt z wizgiem opon.

Na bruku ścielą się chłopczyce, mafiosi, szpanerzy, maklerzy, stenografki, dorożki, samochody, rowery... Makler z Krwiopijcą, jeszcze przed chwilą pogrążeni we wnikliwej analizie gospodarczych reperkusji okupacji Haiti, leżą bez życia. Makler toczy pianę z ust. Obok spoczywa ½ torsu jego towarzysza.

10

Chodzą słuchy, że jednym z jego protoplastów był smukły, długonogi Dżu Dżu z Arno we wschodniej Nigerii, który z wylotu swojej groty wróżył kwerentom stojącym po kostki w wodzie.

Mówią też, że jest reinkarnacją słynnego Maura z Krainy Wiecznego Lata, Czarnym Cyganem, któremu – jeśli dać wiarę broszurkom sufich – nie umiała się oprzeć żadna z czarownic Europy. Bez względu na to, kto go spłodził i skąd pochodził, wiadomo tyle, że jego dziadek przypłynął do Stanów Zjednoczonych na statku niewolników odpowiedzialnych za przeszczep afrykańskich religii na grunt obu Ameryk, gdzie po dziś dzień mają swoich wyznawców.

Okrutny młody plantator powiesił się, ledwie sprawił sobie jego dziadka. Długi korowód właścicieli niewolników spotkał podobny los: obłęd, pijaństwo, choroby, niedorozwój potomstwa. Pijany Biały, który go zwymyślał, jeszcze nie zamknął ust po chamskiej tyradzie, a już padł trupem.

Jego ojciec prowadził w Nowym Orleanie lukratywną firmę wysyłkową artykułów ezoterycznych, nic więc dziwnego, że PaPa LaBas był nosicielem Dżes Gru, który przenikał go na wskroś, jak DNA.

Chłopiec, który kopnął jego synkretycznego kundla (pies wabił się 3 Centy), wił się potem przez całą noc, zgrzytając zębami. Pożar strawił hurtownię, która odmówiła dostarczenia specjalnych gatunków ziół do kwatery głównej PaPy w kamienicy z czerwonego piaskowca, a ściśle rzecz biorąc – do jego pracowni, w której dopasowywał klientów pod wymiar ich dusz.

Niechętni PaPie wymawiali z przekąsem nazwę jego placówki – Kattedra Mambo Dżambo – ale niejeden zawdzięczał pomoc i uzdrowienie tej manufakturze, która produkowała amulety, sporządzała horoskopy w myśl reguł Czarnej Astrologii, zioła, nalewki, świece i talizmany.

Nadnaturalne zdolności PaPy nie podlegały dyskusji. Widziano, jak samym tylko wzrokiem zrzucił szklankę ze stołu, jak potrafił przywołać w 4 ścianach odgłosy dżungli: mrożący krew w żyłach pomruk pantery, trąbienie słonia. Porusza się po mieście swoim locomobile’em[XV], którego nazwa budziła rozbawienie w jego adwersarzach pokroju Hanka Rollingsa – gujańskiego krytyka sztuki i oksfordczyka, który nazywał go „kaznodzieją” i życzył mu rychłego „powrotu do zdrowia”. Hank, jak wielu jego pokroju, uważał panowanie nad własnym umysłem za chorobę, a podążanie Ścieżką Atonizmu za zdrowie. Atonizmu, który interpretował rzeczywistość przez pryzmat jednego jedynego loa[XVI], czyli próbował przelać ocean do butelki dla niemowląt.

Charakterystyczna postać PaPy we fraku, szapoklaku, przydymionych okularach, z laską obi[XVII] w ręku jest nieodłącznym elementem krajobrazu Harlemu. Właśnie zmierza do Kattedry z nową dostawą czosnku, szałwii, tymianku, wyciągu z geranium, suszonej bazylii, pietruszki, saletry, olejku pimentowego, naparu z werbeny i wiciokrzewu dla sędziwej siostry, którą w nocy napastują duchy.

Tabliczka na drzwiach kamienicy głosi:

PAPA LABASKATTEDRA MAMBO DŻAMBOPRZERÓBKI GŁOWY POD WYMIAR

PaPa LaBas rusza po schodach na pierwsze piętro. Kończą się godziny urzędowania. Earline, jego asystentka-terapeutka, porządkuje już biurko przed wyjściem, ubrana w białą bluzkę i krótką spódniczkę. Bosa, włosy ma rozpuszczone. PaPa LaBas kładzie na biurku Remedia.

– Przekaż to, proszę, siostrze Brown. Ma się w tym kąpać, żeby złe Ka unoszące się nad jej głową rozwiało się, jak duch.

Earline kiwa głową. Siada z powrotem. Bierze z pudełka na biurku ciasteczko figowe.

Wzrok PaPy LaBas wędruje w stronę olejnego obrazu, który zawisł na ścianie raptem kilka tygodni temu. Obraz przedstawia personel instytutu w komplecie. Berbelang: nieprzenikniony uśmiech pod czarnym, bujnym wąsem, wykrochmalona muszka, pierścień z enigmatycznymi inicjałami „EF”, oczy czarne jak węgle – 2 zagadkowe byty osadzone w szczupłej twarzy przesyłają sygnały z najdalszych krańców Wszechświata. Przy Berbelangu Earline, jak zwykle: czarna spódniczka, biała bluzka z bufkami, wisiorek z ametystem. Obok niej podobnie ubrana Charlotte z papierosem w ustach – francuska stażystka, szkolona jako zastępstwo Berbelanga. 2 tygodnie po ukończeniu obrazu Berbelang odszedł z zespołu.

Wzrok PaPy wraca do Earline, która z głową wspartą na dłoni pali papierosa, sprawdzając najświeższe zamówienie na kadzidła i zioła.

– Córko?

Earline podnosi wzrok z nieobecnym wyrazem twarzy.

– Epidemia Dżes Gru dotarła już z Nowego Orleanu do Chicago. W gruncie rzeczy to nie jest epidemia, tylko antyepidemia. Rozpracowałem ją. Trudno przewidzieć jej trasę, ale wyraźnie kieruje się na Nowy Jork i nie spocznie, dopóki nie dopadnie nosiciela docelowego, przechodząc w pandemię. To będzie istne pandemonium! Na bakcyl Dżes Gru nie ma mocnych.

Earline bębni po biurku palcami.

– Coś nie tak, córko?

– Znowu pleciesz 3 po 3. Właśnie to zniechęciło Berbelanga: te twoje teorie spiskowe o jakimś tajnym stowarzyszeniu, które formatuje mentalność Zachodu. Zdajesz sobie sprawę, że nie ma na to żadnych dowodów...

– Dowodów? Kobieto, widzę to w snach, czuję pismo nosem, rejestruję obiema głowami. Słyszę stukoty[4]. Czy wy, młodzi, jesteście głusi? Wasze pokolenie Nowych Czarnych chyba straciło niektóre zmysły, z jakimi przybyliśmy do tego kraju. Mnie stukoty pozwalają bezbłędnie określić kurs rekina młota w promieniu 1000 mil. Nie ruszając się z miejsca, mogę otworzyć kosz fakira w Bengalurze i zahipnotyzować jego kobry. Co się z tobą dzieje? Naprawdę nie czujesz nic, kiedy ja rejestruję zmiany pór roku na Marsie?

– Nie bądź żałosny, papo. Jesteś ksenofobem. Nieuleczalnym romantykiem. Nie nadążasz za duchem czasów. Świat należy dziś do naukowców, inżynierów, prawników...

– Dobrze, ale daj mi skończyć. Idę o zakład, że do końca tego stulecia ludzkość znów zwróci się ku metafizyce; zacznie badać bezmiar swojego wnętrza zamiast odmierzać postęp „wzrostem” tego czy też śmego. Wzrost tempa wzrostu, wzrost inflacji, ale będą bezradni, kiedy Dżes Gru nadciągnie bezszelestnie, jak wąż krzywej Dow Jonesa, a wzrost zakażeń podskoczy bardziej niż PKB! Naukowcy to banda niedouków! A co się tyczy tajnych stowarzyszeń, to czyż zaczynem partii komunistycznej nie był tajny związek robotników w Paryżu, a dopiero potem pojawił się Marks i oczyścił ideologię z „rytualnych ozdobników”, żeby uczynić ją przystępną dla mas, a nie tylko dla wąskich elit? Wierzysz w to, że mówca, który stoi na skrzynce na rogu 125 Ulicy i Lenox Avenue[XVIII], głosi własne poglądy? Czy aby na pewno? Równie dobrze mógł je podsłuchać na cocktail party albo z rozmowy przez Atlantyk?

Earline kładzie głowę na biurku. Wstrząsa nią szloch.

– Chyba popsułem ci humor moją gadaniną – mityguje się PaPa LaBas.

– To nie twoja wina, papo, tylko...

– Berbelanga?

– On uważa, że nie nadążasz, używasz zbyt wąskiej gamy środków. Że powinieneś poszerzyć repertuar o Inków, taoizm i inne systemy. Jego zdaniem za bardzo się emocjonujesz epidemią Dżes Gru, a to przebrzmiała moda. Swoją drogą, zmienił się nie do poznania. Gdy działa, jego oczy płoną świętym ogniem! Bez niego czuję się strasznie samotna. Mam ochotę gdzieś pójść, choćby dziś, na Flaczki z Bluesem. Mam zaproszenie.

– Flaczki z Bluesem? Pierwsze słyszę.

Earline podsuwa mu ulotkę.

CHCESZ ZJEŚĆ, WYPIĆ, POTAŃCZYĆ?FLACZKI Z BLUESEMsponsorowane przezMadame Lewaro[XIX]w ramach kampanii na rzeczzniesienia linczu136 Zachodnia Ulica 108CZWARTEK, 22 PAŹDZ., OD 21 DO...???Każdy dolar twej donacjizerwie stryczek naszych braciGość nadzwyczajny: Misterium Krwi

– Prowadzimy zbiórkę pieniędzy na rzecz ustawy antylinczowej; ma przemawiać James Weldon Johnson[XX]... To impreza w rodzaju Zrzutki na Czynsz, rozumiesz?

– Ty i T Malice w kółko się przerzucacie tymi nowomodnymi słowami, ale Flaczki z Bluesem – to brzmi zachęcająco. Zniosłabyś, gdyby taki starzec jak ja dotrzymał ci towarzystwa?

– Ależ papo, w dzisiejszych czasach 50 lat to żaden wiek.

– Próbujesz mnie wziąć pod włos. Zaczekaj, zamknę tylko gabinet.

– To ja się szybko przebiorę. Zaraz będę gotowa.

PaPa LaBas zagląda do innego gabinetu, którego drzwi wychodzą na pomieszczenie główne Instytutu Mambo Dżambo.

– A gdzie podziała się Charlotte?

– Ostatnio jakoś dziwnie się zachowuje – odpowiada Earline z damskiej ubikacji. – Zrobiła się nerwowa i agresywna. Dziś rano pokłóciła się z pacjentem i zwymyślała go po francusku. Pierwszy raz coś takiego widziałam.

– Będę musiał z nią pogadać. Może, jak ty, martwi się odejściem Berbelanga? Wyraźnie mieli się ku sobie. Mój asystent potrafi rzucać urok na kobiety; chyba tylko dzięki temu był w stanie oczarować taką piękną pannę jak ty.

– Daruj sobie, papo!

Earline studiuje swoje odbicie w lustrze. Jak zrobić się na bóstwo? Ostatnio, ni stąd, ni zowąd, zaczęła się oddawać wymyślnym rytuałom piękności z użyciem drogich, importowanych mydeł i wzorzystych ręczników, a do tego opychać się słodyczami, choć jeszcze do niedawna za nimi nie przepadała.

Wzrok Earline pada na tabliczkę nad marmurową umywalką.

PROSZĘ PAMIĘTAĆ O KARMIENIU LOA!

Racja, byłaby zapomniała! Nie wymieniła tacki nr 21. Na długim stole w sali Mango leżą 22 tacki, ku czci tych haitańskich loa, które zdaniem LaBas szczególnie go wspierają w jego Dziele. To 1 z wielu dziwactw PaPy. Ciągle kurczowo się trzyma staroświeckich metod. Berbelang wytknął mu to któregoś wieczoru, podczas karmienia loa, co, notabene, przyspieszyło ich zerwanie. Naturalnie Earline nie rozumie ich ezoterycznych dysput. PaPa LaBas nie wymaga znajomości filozoficznych podstaw jego Dzieła od masażystek ani od bębniarzy: są tylko asystentami szefa i nie mają pojęcia o teoretycznych przesłankach jego metod terapeutycznych, a PaPa nie widzi powodu, by ich indoktrynować, póki trzymają równo rytm. Zdaniem Earline karmienie loa było wyrazem przesadnej ostrożności, czczą rutyną, która mogła spokojnie zaczekać do jutra, jak nie dłużej.

– Zaraz będę gotowa – woła przez drzwi.

– Spokojnie, nie ma pośpiechu.

PaPa LaBas przeprowadza inspekcję tac. Zatrzymuje się na chwilę przed tacą numer 12, po czym wraca do Earline, która zdążyła się już naszykować do wyjścia.

Schodzą na dół. Na chodniku szofer PaPy, T Malice, gawędzi z młodą kobietą, która splatając ręce za plecami, przeciąga się wdzięcznie. Na widok szefa z córką Malice nasuwa głębiej czapkę z daszkiem i przybiera służbisty wyraz twarzy. Rzucają mu na powitanie żart, ale on zna swoje miejsce i nawet mięsień mu nie drgnie na twarzy.

11

Ilekroć Woodrow Wilson Jefferson ogania się od psów, kur, świń i owiec, zwierzęta rozpierzchają się, ale po chwili wraca im śmiałość i znów idą za nim.

– Wynocha. No już. Won stąd, bo wezmę kija. Mówiłem, że macie wracać na farmę, bo jak tatko wróci z rady parafialnej i zobaczy, że was nie ma... – strofuje 4-nożnych przyjaciół Jefferson, którego twarz przypomina pysk krokodyla w okularach babuni.

Właśnie postanowił porzucić pracę na roli na rzecz życia w wielkim mieście. Raz kozie śmierć! Jego dziadek, jeszcze jako niewolnik, około 1850 roku towarzyszył swojemu plantatorowi w wyprawie do Nowego Jorku. Wrócił z artykułami i broszurami autorstwa 2 dżentelmenów: Karola Marksa i Fryderyka Engelsa. Potem odkrył na strychu stare numery „New York Tribune” wydawanej przez abolicjonistę i radykała Greeleya. Ich styl go porwał. Obiektywny, naukowy, szafujący hojnie liczbą mnogą: „my”, „nam”, co sugerowało, że nie były to jakieś wymysły zabobonnych kmiotków z „głymbokiego” Missisipi, którzy wierzą w duchy, 2-głowe istoty, wiedźmy i topielice. Postanowił wyrwać się z tej ciemnoty do światła. Zostać kimś. Miejscowi uważali, że mógłby być doktorem, a nawet kaznodzieją, ale banda prostaczków nie ogarniała nawet, jakie ma plany.

Coś pierzastego otarło się o łydkę Woodrowa.

– No już, jazda stąd, bo wezmę kija.

Skręca w zarośla spreparować rózgę. Ścina gałąź i struga kij, z takich, co potrafią wygarbować skórę do krwi. Zwierzęta czują, co się święci, więc truchtem zawracają w stronę chaty na wzgórzu.

Woodrow Wilson Jefferson podejmuje wędrówkę na stację. Jego sakwa pęka w szwach od artykułów z gazet, ściśle mówiąc – 487 wycinków prasowych. Jefferson nie zawsze rozumie, o co w nich chodzi, ale podoba mu się ich styl. Pod daszkiem na peronie 2 mężczyzn gra w warcaby na tle reklamy Chesterfieldów, reklamy tytoniu marki Bull Durham i logo Dr. Peppera, które odpędza złe duchy.

– Niech mnie kule, jak to nie jest syn wielebnego Jeffersona! Gdzież to się wybierasz, że tak natarłeś kudły masłem?

Woodrowowi nawet powieka nie drgnie. Stoi na peronie stacji w zapadłej dziurze. Nie będzie strzępić języka dla niegramotnych łachmytów, którzy nie mają nawet cienia świadomości klasowej. Sam planuje zrobić coś z własnym życiem, żeby nie skończyć wśród tych gamoni, dla których szczytem rozrywki jest łapanie chrabąszczy i przedrzeźnianie świerszczy.

– Zwijam się z tej przeklętej dziury.

– A, to najmocniej przepraszam szanownego pana – szydzi nygus znad planszy, przedrzeźniając głos Jeffersona.

Jego towarzysz strzyka na ścianę śliną zżółkłą od nikotyny.

Zza zakrętu wyjeżdża pociąg. Pociąg, który zabierze go do Jackson w Missisipi, a stamtąd jeszcze dalej – aż do Nowego Jorku.

12