19,99 zł
Zabójcze pierogi to historia trzynastoletniej Estery, która każdego dnia po szkole siedzi samotnie w domu, objadając się czipsami, tostami i innym śmieciowym jedzeniem. Tymczasem jej mama, Katrina Vege, jest telewizyjnym kulinarnym guru. Kiedy jej ekipa rusza w trasę z nowym programem, zabiera ze sobą córkę. Estera jest zachwycona tym, że będzie mogła spędzić z mamą więcej czasu – i wreszcie spróbować gotowanych na wizji frykasów. Przygoda szybko się jednak komplikuje, gdy już w czasie pierwszego nagrania jeden z turystów śmiertelnie zadławia się na wizji kartaczem Katriny, w którym zostaje znaleziony… pierścień skradziony z lokalnego skarbca. Czy Esterze uda się udowodnić niewinność mamy?
Zabójcze pierogi to historia pełna humoru sytuacyjnego, wynikającego z zetknięcia się hipsterskiej ekipy programu telewizyjnego z „lokalsami” z polskiej prowincji. W książce pojawia się całą gama zabawnych i bardzo charakterystycznych postaci, które ubarwią pełną akcji i zagadek kryminalnych fabułę. Autorem książki jest Marcin Przewoźniak, laureat Ogólnopolskiej Nagrody Literackiej im. Kornela Makuszyńskiego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 150
Marcin Przewoźniak
Mama w occie
Zabójcze pierogi
Ilustrowała Agata Kopff
Redaktorka inicjująca: Elżbieta Wójcik
Redaktorka prowadząca: Agnieszka Nowak
Redakcja: Monika Pruska
Korekta: Ewa Skibińska
Ilustracje: Agata Kopff
Skład: Ewa Sosnowska
Adaptacja okładki: Paulina Piorun
© Copyright for tekst by Marcin Przewoźniak, 2020
© Copyright for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o., 2020
Warszawa 2021
Wydanie I
All rights reserved
Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
ISBN 978-83-280-9010-1
Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.
02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 48
tel. +48 22 826 08 82, fax +48 22 380 18 01
[email protected], www.gwfoksal.pl
Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.
Sama w domu.
Czasem wydaje mi się, że tak powinno brzmieć moje rodowe nazwisko.
Gdyby nie wi-fi, musiałabym codziennie zgłaszać się do szkolnej pielęgniarki, żeby sprawdziła, czy żyję. A tak to chociaż sprawdzają to na TikToku, snapie i fejsie moje koleżanki, których nie lubię, ale niestety nie mam innych.
Chyba jednak żyję, bo te dwa kisiele same się nie zrobiły i nie zjadły, podobnie jak wielkiej paczki po czipsach i niedojedzonego serka z owocami nie przywiał tu wiosenny wiatr. To namacalny dowód na moje istnienie. Nikt ich też jednak nie posprzątał, więc to z kolei potwierdza moje nieistnienie, prawda? Bo jeśli oprócz mnie nikogo nie ma w domu, to ja powinnam posprzątać bałagan, którego narobiłam w kuchni. Ale nie zrobiłam tego. Więc tak jakby mnie nie było.
Tylko nie myślcie, że zajmuję się filozofią albo kuchnią! Albo że piszę pamiętnik. Nic podobnego! Po prostu mówię, jak jest w moim życiu. Mam dużo czasu, który spędzam sama ze sobą. Wiele osób tak ma, co nie?
Nie, nie chcę być stonogą.
Nie wkurzajcie mnie.
Nikomu nie pokazuję nóg – no, poza lekcją wuefu, bo wtedy to jest przymusowe i nie mam wyboru. Nienawidzę was!
Jestem sama w domu.
Mam trzynaście lat „z kawałkiem”. Szkoda, że ten kawałek jest ciągle zbyt mały, żeby było czternaście.
Jestem chyba sierotą, w dodatku trochę nieudaną. Przyznaję, istnieją gdzieś we wszechświecie ludzie posiadający prawo do wychowania mnie, ale nie mają czasu, żeby się tym zająć.
Mój tata pewnego razu wyszedł, aby zamieszkać z inną panią, i tak już z nią mieszka trzeci rok. Ta pani chciała, żebym mówiła do niej „ciociu”, ale ilekroć próbowałam, zawsze wychodziło mi „srociu”. Dlatego ona już się nie domaga widzeń ze mną. A może ja mam niezdiagnozowaną wadę wymowy, srociu?
Moja mama… No cóż, to skomplikowana sprawa. Mama ma coś wspólnego z jednorożcem albo z Batmanem. To znaczy, że nie występuje w realnym świecie, tylko w telewizji – i wtedy wygląda inaczej. Gdy wraca do domu, zmienia wygląd, fryzurę, twarz i nazwisko. Kiedy wchodzi do mieszkania, następuje za każdym razem dokładnie ta sama scena z niezmiennym tekstem: „Cześć, kochanie, jadłaś coś? W szkole okej? Padam z nóg! Nie mam już siły do tej pracy. Cmok! Kocham cię! Chrrrr…”.
Gdybyście chcieli mnie jakoś pożałować, przekazać mi jeden procent podatku albo mnie adoptować, to zasadniczo nie mam nic przeciwko temu. Pod jednym warunkiem: że żadne z was, moich potencjalnych przybranych rodziców, nie pracuje w telewizji!
Ewentualnie moglibyście wywalić moją mamę z roboty i adoptować nas obie. To dobry plan, naprawdę! Umiemy sprzątać, zmywać, śpiewać i mamy poczucie humoru.
Nasza matematyczka nazywa się Karina Mustafa, ponieważ ma męża Araba. Takiego prawdziwego, z Arabii! W dodatku jest bardzo surowa, ale to już chyba nie przez męża, ale wyłącznie przez swój wrodzony wredny charakter. Komuś się to skojarzyło z tureckim generałem Kara Mustafą, którego Sobieski pokonał pod Wiedniem, no i się zaczęło. Przynajmniej nie tylko ja mam przechlapane z nazwiskiem…
Sama w domu.
I telewizor.
Na ekranie właśnie występuje moja mama. Jest piękna jak księżniczka, elokwentna, dowcipna i uśmiecha się najśliczniej na świecie, a na jej gładziutkiej buzi nie ma ani śladu zmęczenia. Uśmiecha się do widzów, czyli do mnie też, bo przecież ją oglądam.
Właśnie dlatego ją oglądam.
Bo się uśmiecha.
– Padam z nóg! Nie mam już siły do tej pracy. Cmok! Kocham cię! Chrrrr… – Mama bez makijażu, zmordowana jedenastoma godzinami w telewizji dała mi buzi jak zwykle, między uchem a nosem, ale poniżej okularów. Zwinęła się w kłębek jak kot, zrzucając wcześniej tę wystrzałową hiszpańską sukienkę i boskie śliwkowe szpilki, i szepnęła: – Pół godzinki i wstaję.
Mama nigdy nie położy się w ubraniu, zwłaszcza w ładnym ubraniu. Widziałam już, jak o drugiej w nocy odwieszała garsonkę do szafy, śpiąc na stojąco, naprawdę! Jest profesjonalną celebrytką! Nigdy w życiu nie zgniecie szałowego ciucha, zwłaszcza wypożyczonego z butiku!
Przykryłam mamę moim ukochanym szarym kocykiem w rowery i przytuliłam się do niej. Teraz miałam ją tylko dla siebie. Co z tego, że śpiącą? Ale śpiącą tuż obok, na kanapie, w naszym mieszkaniu.
To norma, taka sytuacja jak zawsze.
Jestem samowystarczalna i ogarnięta jak dorosła, ale lubię, gdy mama wraca do domu.
No dobra, żeby jej nie budzić, to jeszcze opowiem o sobie.
Estera Parzymięs.
Każdy mój zeszyt tak mi wali z okładki między oczy. W dodatku moim własnym charakterem pisma, bo w końcu to ja je wszystkie podpisałam.
Estera Parzymięs to ja.
„Parzymięcho” – tak mnie zwą durnowaci koledzy, także ci „nawet fajni”. „Gril-girl” albo „Girlaska-grillaska” – to już złośliwe koleżanki. Niby spoko żarcik, ale jednak piecze… jak na grillu. No co? Mam straszne kuchenne nazwisko, a do tego trochę nadwagi, żeby się odpowiednio kojarzyło. Inni też mają nadwagę, tyle że bez takich durnych dodatków po rodzicach.
Za to jeszcze gorzej ma moja rodzona, choć odrobinę nieprawdziwa mama. Wyobraźcie sobie, że najpiękniejsza redaktorka telewizyjnych programów kulinarnych, najwierniejsza wyznawczyni wegetarianizmu, weganizmu, odchudzania i zdrowego odżywiania, smukła jak struna od gitary, ekologiczna seksbomba o kruczoczarnych włosach, znana i lubiana Katrina Vege, gwiazda telewizji śniadaniowych i drugośniadaniowych oraz okładek gazet z programami TV… naprawdę nazywa się… TADAAM! Katarzyna Parzymięs.
W sumie gdybym sprzedała ten news do tabloidów, zarobiłabym na nowego laptopa, co nie? Dobra, żart! Nie sprzedam własnej mamy za żadne pieniądze. Kocham ją, choć częściej widuję ją na szklanym ekranie formatu 46 cali niż na żywo. Taka sytuacja. Dlatego mama używa pseudonimu, a ja oficjalnie niby noszę nazwisko po tacie. To też nieprawda i na odwrót, jak wszystko w moim dziwacznym życiu.
Dziewczyny się na mnie wyżywają, bo jestem od nich brzydsza. To jakaś kara, jeszcze gorsza od Karamustafy, że w mojej klasie są same szczupłe i wysokie laski. Lekceważą mnie, bo nie jestem taka jak one, a jednocześnie mnie nienawidzą, bo chciałyby wyglądać jak moja telewizyjna mama. Sorki, mission impossible!
Dlaczego? Ano dlatego, że mama jest najpiękniejsza, a w dodatku na ekranie jest jeszcze ładniejsza niż w realu. Wszyscy zawsze na ekranie są o wiele ładniejsi. Moim zdaniem to okropna niesprawiedliwość. W dodatku tylko domownicy ludzi mediów przekonują się o tym boleśnie każdego dnia. Niesprawiedliwe jest też to, że mnie nie pokazują w telewizji wcale, a mogłabym się przecież nagrywać i cieszyć, że tak wyładniałam na ekranie. Co nie?
– Co jadłaś, Esti? – spytała mama trzy godziny później, czyli o takiej porze, kiedy w telewizji wolno już wyświetlać japońskie horrory. Mama miała rozmazany makijaż, zaczerwienione oczy i artystycznie posklejane włosy. W życiu byście nie uwierzyli, że prowadziła dzisiejszy odcinek Zdrowo, światowo, prestiżowo. Wiecie, to ten program o inspiracjach kulinarnych z całego świata, kuchni slow food i dietach cud z udziałem celebrytów, którzy wywołują zbiorowe piski na ulicy, gdy wysiadają pod fitness clubem ze złotego ferrari.
– Jadłam zdrowo, światowo i prestiżowo – odpowiedziałam i zaczęłam wyliczać na palcach: – Kabanosy, tosta, galaretkę cytrynową, ptasie mleczko, jeszcze jednego tosta, krakersy i serek stracciatella. Ser pleśniowy wyrzuciłam z domu, bo wyrosła mu już grzywka. A chrupki czekoladowe do mleka się skończyły. Mleka zresztą też nie ma. Mamo, musimy wreszcie zrobić zakupy, bo w lodówce jest głównie echo…
Nie wydawała się uszczęśliwiona tym raportem, ale przecież trzeba mówić prawdę, co nie?
– Dziecko, dostaniesz cholesterolu i cukrzycy… – jęknęła moja kochana i nareszcie występująca dla mnie na żywo, choć bez kamery, mama. – Muszę cię przestawić na zrównoważoną dietę fit. – Tu nastąpiło przerażające ziewnięcie, które na żywo w TV jest niedopuszczalne!
– Bardzo chętnie, wystarczy, że zaczniesz przynosić z pracy jedzenie, które pokazujecie na wizji – powiedziałam z entuzjazmem. – Na początek kolorowe sałatki, które zachwalała ta znana trenerka. Wyglądały super! Przyniesiesz kiedyś?
Spojrzała na mnie z przerażeniem.
– Mamooo… przecież zawsze mówisz, że po nagraniach wszystko zżerają kamerzyści i obsługa reżyserki…
– Esti, ja nie mogę wynosić jedzenia do domu – szepnęła, rozglądając się na boki, jak gdyby wokół czyhali wścibscy dziennikarze.
– Oj tam, oj tam! Mama Krzyśka pracuje w szkolnej stołówce i codziennie śmiga na chatę z termosami. Mama Wiktorii jest kelnerką w tej niebieskiej restauracji koło parku i również przynosi w słojach frykasy-ananasy. Wika codziennie ma odgrzewane superobiady! To dlaczego ty nie możesz? – rozzłościłam się nie na żarty. No kurde! Oglądam te wszystkie cudowne programy o dietach pudełkowych, kuchni fusion, wegańskich smakołykach, wszystko takie w tym telewizorze zdrowe, soczyste i kolorowe, że ślinka cieknie mi jak buldogowi, własna matka to smakuje, pokazuje i przyrządza… a tymczasem ja pogryzam czipsa z dropsem!
– Nie mogę, zrozum! – Mama była bliska płaczu. – Gdyby ktoś odkrył, że Katrina Vege wynosi siatki jedzenia do domu, obsmarowałyby mnie wszystkie tabloidy i plotkarskie portale! Zaraz sępy na Twitterze ćwierkałyby, że się potajemnie obżeram albo że kogoś dokarmiam.
– No to powiesz, że dokarmiasz mnie, popularne zwierzę domowe z gatunku córka! Hau, miau, ćwir! Jeść!
Mama się skrzywiła i pokręciła głową.
– Wynoszenie jedzenia z pracy byłoby nieprofesjonalne. To tak, jakbym sobie samowolnie odbierała premię w żarciu, za które zapłaciła stacja telewizyjna.
– No to super! Ale jak zjada kamerzysta, to nie jest premia? Tylko co, pomoc humanitarna? Wy się tam obżeracie, a ja mam wege-fit przez szybkę! To może chociaż przyrządź mi od czasu do czasu takie samo jedzenie, okej?
– Naprawdę, nie mam siły. Zobacz, jak jest późno. No i to echo w lodówce – szepnęła mama.
Normalnie w takich sytuacjach myślę sobie z odrobiną satysfakcji: „Mama w occie”, kiedy się tak krzywi, jest zagubiona albo zderza się z sytuacją, która ją przerasta. Czyli ze mną i moją sytuacją. Teraz jednak jakoś ten „ocet” mnie wcale nie cieszył.
Nie powiem, byłam naprawdę wkurzona. Żebyście wiedzieli, co oni tam dziś przyrządzali na wizji… nawet makpizzaburgery wysiadają, serio! Dałam jednak mamie jeszcze jedną szansę:
– Chcę pracować w telewizji! Będę wtedy legalnie dojadać po twoim programie! I schudnę, tak jak ty!
Mama objęła mnie i szepnęła wprost do ucha:
– A wiesz, Esti, że to byłoby cudowne. Marzę o tym, żebyśmy kiedyś pracowały razem. Gdy tylko będzie to kiedyś możliwe, obiecuję, że ci to załatwię!
Żadna z nas nie miała pojęcia, że „kiedyś” i meteoryt są do siebie bardzo podobne. Dostrzegasz je dopiero wtedy, gdy wpadają przez dach.
Podobno gorsze od niespełnionych marzeń są tylko marzenia spełnione. Nie wiem, kto to wymyślił, ale brzmi nieźle, a wyczytałam to w internecie.
Pierwszy szok przeżyłam w czwartek po powrocie ze szkoły. Ale numer! Mama była już w domu, chociaż zazwyczaj w tym czasie nagrywa program w studio telewizyjnym albo pije kawę w pokoju redakcyjnym i umawia z riserczerkami następnych gości, albo planuje ramówkę na przyszły miesiąc, albo ma kolaudację w sali projekcyjnej, albo ślęczy w montażowni i nadzoruje skróty programów czy jakąś inną postprodukcję, albo ginie w jeszcze innym zakątku telewizji i pra-cu-je. Pra-cu-je… Po dziesięć albo więcej godzin na dobę pra-cu-je. Wtedy ja oglądam ją na żywo w telewizorze albo w powtórkach w sieci.
Teraz jednak dom był wypełniony mamą – choć trudno to powiedzieć o osobie tak chudej, że mogłaby zagrać szprychę od roweru. Jednak tak właśnie było – dom wypełniały mama… i jej rozpacz.
Dodam, że zrozpaczona mama zachowała się bardzo profesjonalnie, a mianowicie spódnica Diora i szałowa bluzka z jedwabiu wisiały starannie upięte na wieszaku. Mama natomiast cierpiała w szlafroku. W dodatku moim, trochę za krótkim.
Skrócę wasze męki i powiem od razu, że w celu wyciągnięcia z mamy zeznań zmarnowałam trzy kwadranse i trzy paczki chusteczek higienicznych, które w tym czasie, jedna po drugiej, stawały się bardzo niehigieniczne.
– Przesunęli mnie, rozumiesz? Przesunęli jak mebel. Jak szafę! – łkała mama, choć z mebli mogła się kojarzyć co najwyżej ze stojącym wieszakiem na ubrania, ale na pewno nie z szafą. Czemu ja nie wyglądam bardziej jak ona?
– Zawiesili mój program, bo podobno się przejadł i potrawy zaczęły się powtarzać! – Tu znowu poszły w ruch chusteczki.
– Nie mogę w to uwierzyć. Co za idioci! Miliony ludzi śliniły się do tych sałatek i zgrillowanych fasolek podanych na bazgrołach malowanych sosem sojowym na talerzu! – zawołałam, żeby zrobić mamie przyjemność. Ale jakoś nie zrobiłam. Zapadła się jeszcze głębiej w głębiny rozpaczy.
– Koniec z wykwintnym śniadaniowym światowym kucharzeniem z gwiazdami! Buu… buhuuuuu!
Jak to? Zaraz, zaraz… chwileczkę… Ale super!!!
– Czy to znaczy, mamo, że cię zwolnili z pracy? I będziesz mieć czas dla mnie? – Ta myśl dodała mi skrzydeł i napełniła serce nieziemską nadzieją.
O Boże, jakie to cudowne, mama wyleciała z telewizji! Może zatrudni się w niebieskiej restauracji za dworcem i będzie miała więcej czasu dla mnie… i będzie przynosić do domu całe słoiki pysznych pyszności! Żegnajcie, kabanosy i chrupki…! Jupi-ja-jeeeej!
Mama duchowo wymacerowana w occie, w pieprzu i w piekielnej papryce wstała i z dziką furią podeszła do barku, skąd wydobyła czerwone wino i kieliszek. Łeee, to nie jest dobry pomysł… Jeżeli teraz złamię palec albo zakrztuszę się fistaszkiem, to mama będzie jedyną dorosłą osobą odpowiedzialną za mnie, w dodatku osobą po winie i za to wino i za tę winę pójdzie do więzienia… Wiem takie rzeczy, bo codziennie oglądam paradokumenty w telewizji. Tam wszyscy coś źle robią i lądują na komisariacie. Tacy to mają ciekawe życie, co nie? Dobra, siadam w fotelu, wkładam palce pod pachy, żeby się nie połamały, i postanawiam, że nie zjem dziś ani jednego fistaszka. Słowo daję! Mama w więzieniu to prawie tak straszne, jak mama w telewizji.
– Nie, Esti, nie wywalili mnie z pracy, tylko ze studia, i przesunęli w ramówce. Mam teraz jeździć po Polsce, gotować z lokalsami w plenerze i namawiać ich do kuchni wege-fit! – wrzasnęła mama. – Rozumiesz to? Mam się włóczyć po jakichś prowincjach w każdy weekend i przekonywać tubylców, że grillowane szparagi z kaparami są lepsze od flaków z olejem i grochu z kapustą! Nieeee, ja zwariuję! Jestem wypalona zawodowo! Za co mnie tak karzecie?
Tu nastąpiły wino, chusteczki i szloch.
Pik! Nie. Nie żyję. Połknęłam smartfona i umarłam. Nikogo nie winię… połóżcie parówki na moim grobie.
Zaraz… co ty mówisz, mamo?
– Co ty mówisz, mamo…? Będziesz pracować w weekendy?
– Dokładnie tak!
– To znaczy, że będę mogła pracować z tobą? Hurrrraaaaa!
Mama wlepiła we mnie swe wielkie, piękne oczy, tak że przez chwilę przypominała przestraszoną sowę z kreskówki. Te wszystkie rysunkowe mangowe księżniczki niech się schowają, ślepoty!
– Będziemy razem pracować, a ja będę po tobie dojadać! I będzie tak, jak mi obiecałaś! I częściej będziemy razem! O rajciu! To cudownie, że cię przesunęli! Chętnie podziękowałabym temu komuś, kto cię przesunął bliżej mnie!
– A to dobre! Dziękuję za wsparcie – warknęła mama. – Niestety, nie mogę cię ze sobą zabierać na nagrania!
– Niestety, musisz – rzuciłam triumfalnie. – Chyba nie zostawisz samotnej dorastającej córki na cały weekend w pustym domu? Przecież ja już jestem w wieku, w którym mogą mi przychodzić do głowy głupie pomysły…
Mama wyglądała jak teleskopowa wędka, która zaczyna się składać do środka.
– Zobaczysz, będę twoim wsparciem, kołczem, bekapem i doradcą! W życiu nikt nie nakręcił takich programów kulinarnych jak my nakręcimy! Będziesz sławna na cały świat! – wołałam.
I wiecie co? Okazało się, że mówiłam prawdę. Chociaż zupełnie nie miałam na myśli tego, co się niebawem miało wydarzyć.
Trochę potrwało, zanim wyruszyłyśmy na pierwsze wspólne gotowanie w plenerze. Bo wiecie, w telewizji jest tak, że najpierw trzeba całą masę rzeczy wymyślić, poumawiać, wypróbować, zaklepać, zaprosić ludzi, uzgodnić i przećwiczyć, po czym wyrzucić stare pomysły do kosza i przećwiczyć nowe, znowu wszystko zrobić od początku, obejrzeć próbne nagrania, a potem następują właściwe nagrania i znowu coś trzeba pozmieniać… a na koniec widzowie oglądają dziesięć minut jakiegoś trutututu-sralalala i myślą sobie: „Ale w tej TV mają życie! Nic, tylko jeżdżą, gadają, nawet się nie spocą, a kasa leci…”.
Mało razy słyszałam w szkole, że mama ma dobrze, bo w pracy nigdy się nie zmęczy?
Tu coś zdradzę. Ale tylko wam. Nie wygadajcie się, okej? Moja mama tak naprawdę nie umie gotować. Asystuje tylko tym hipsterom i celebrytom przy garach, oni pichcą, a mama doradza. Więc teraz wiecie… nie jest najlepiej, bo mama ma sama gotować na żywo… i od miesiąca ćwiczy w domu. Podobno ludzie wyrzucają za dużo jedzenia i to jest chyba przyczyną głodu w trzecim świecie. Biorąc pod uwagę losy nieudanych potraw mamy, tkwi w tym jakaś głęboka prawda, gdyż ma ona w tym procederze wielki udział.
Pik.
Co za osiołek!
Nie, tam, dokąd jedziemy, nikt z mojej klasy nie zrobi nam obciachu i nie będzie się wydurniał na drugim planie. To właśnie będzie moje zadanie – pilnować, żeby wszechświatowe cymbalstwo nie robiło wygibasów za plecami mojej ukochanej mamy gotującej żur czy coś podobnego. Początkowo Sznurówka, czyli szefowa mamy, absolutnie nie chciała się zgodzić na mój udział w programie. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie w telewizji. Naprawdę, wspaniały początek wielkiej, wzajemnej żarliwej nienawiści pomiędzy kobietami. Normalnie jak w jakimś paradokumencie…