Małe separacje - Jakub Potocki - ebook + książka

Małe separacje ebook

Jakub Potocki

4,0

Opis

Michał, niespełna trzydziestoletni lekarz, przyjeżdża do Krakowa, by szukać dla siebie nowych szans na rozwój zawodowy. Wkrótce jednak ważniejsze od kariery staje się dla niego poznawanie nocnego życia Miasta Królów, które wciąga go coraz mocniej w wir alkoholu, długich rozmów o wszystkim i niczym, a także przelotnych łóżkowych znajomości. Szczery do bólu monolog wewnętrzny i wspomnienia wydarzeń z przeszłości nieustannie towarzyszą Michałowi podczas długich wędrówek po barach, restauracjach i klubach. Czy to głos rozczarowanych życiem współczesnych trzydziestolatków, którzy pragnąc wszystkiego, nie potrafią się zdecydować, co dla nich naprawdę ważne? Jedno jest pewne – ta leniwa, niespieszna opowieść fascynuje, śmieszy i na długo zostaje w głowie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 270

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (5 ocen)
2
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Od kiedy sięgam pamięcią, nigdy nie udało mi się znaleźć w żadnym atlasie anatomii prawidłowej struktury łączącej waginę z mózgiem. O ile anatomicznie nie można zaobserwować połączenia pomiędzy tymi dwoma, bardzo ważnymi życiowo organami, fizjologicznie stwierdza się bardzo wiele zależności pomiędzy nimi.

Pisanie pod wpływem alkoholu cechuje się wolnością. Jesteś w stu procentach szczery przed samym sobą. Ktoś może to docenić i wziąć takim, jakim jest. Bez pretensji, że jest czymś innym, co zalecał kiedyś tata. To jak wyjście przed publikę, kiedy jesteś kompletnie nagi. Wszyscy mogą ocenić długość penisa, gdy wisi, fałdy na brzuchu, kiedy go nie wciągasz, nieperfekcyjne mięśnie klatki piersiowej pokrytej zarostem, wątłe ramiona i barki. Posturę człowieka uniżonego przed własnymi lękami. Ale na tyle odważnego, że potrafi wyjść naprzeciw perfekcyjności świata urojonego. Bez makijażu i udawanego uśmiechu. Bycie prawdziwym w swych ograniczeniach jest najtrudniejszym z wyzwań we współczesnym gładkim, rozświetlonym, ciepłym i wspaniałym świecie, który nie wybacza kompromisów.

 

Dla Justyny za najlepsze lody i Magdaleny za jej starania w tej kwestii.

 

Kiedyś.

Panna młoda była ładna. Może nie wyjątkowo, ale i tak jej się poszczęściło w przydziale z puli genów. Brunetka o okrągłej twarzy, lekko piegowata, co przy tym kolorze włosów jest pewną rzadkością. Dwie symetrycznie zgrabne nogi poruszały apetycznie zawieszonym na nich, świeżo poślubionym tyłkiem.

Panna młoda była też cwana, potrafiła z tej urody korzystać i dobrze się ustawiła. To już znacznie częstsze zjawisko niż te piegi przy włosach czarnych.

Jej aktualny mąż, ten szczęściarz sakramentalny od kilku godzin, był całkiem przystojnym, obrotnym poczciwiną. Chciał od życia trochę więcej, niż mieli jego rodzice oraz znacznie więcej niż jego rówieśnicy z osiedla. Skończył SGH i zarabiał. Panna młoda nie. W sensie, że ani nie skończyła SGH, ani nie zarabiała. Na pewno miała za to ukończony kurs zarządzania. Umiejętnie i gospodarnie dysponowała niezarobionymi przez siebie pieniędzmi.

Owa para zachwycała tańczącą w rytm kiepskich weselnych utworów rodzinę, znajomych oraz pozostałe osiemdziesiąt dziewięć ze stu trzydziestu zaproszonych osób. Przebyli długą drogę od nikogo do nikogo z lepszą hipoteką. I byli z siebie dumni. Tak bardzo, że imponowali pozostałym, małomiasteczkowym kmiotkom, śniącym o luksusie w blasku neonów wielkiego miasta. A przecież było to tylko wesele w Kątach Wrocławskich.

Muzyka grała jeszcze z pełnej piersi, gdy zamknąłem za nami drzwi. Słyszałem przytłumione cienkimi ścianami weselnego hotelu dudnienie, rozchodzące się po stropach budynku i kondygnacjach mojego skołowanego mózgu. Niby było głośno, lecz pokój wypełniała przez to jeszcze większa cisza. Kasia zatoczyła się i podpierając ręką o stolik, ledwo trafiła do łóżka, które zajęczało boleśnie jak ja w duchu, gdy na nie trafiła. Stałem przy drzwiach w bezruchu jak złodziej obawiający się przyłapania, patrząc na nią, jak odwraca się na plecy i niezdarnie próbuje zdjąć buty, pocierając jeden o drugi. Trwało to chwilę, zanim wreszcie jej się udało.

To niesamowite, ile kiedyś potrafiła wzbudzić we mnie pozytywnych uczuć. Teraz zastanawiałem się tylko, czy poluzować krawat i położyć się do łóżka, czy zawiązać mocniej i zejść na dół, gdzie też nie chciałem być.

– Kochaj się ze mną – wymamrotała niewyraźnie, po czym podwinęła kieckę, odsłaniając majtki, które dostała ode mnie na zdecydowanie ostatnią rocznicę. Sukienka była lekko przymała, a przynajmniej leżała znacznie gorzej niż ten rok temu.

Rok temu chętniej też chodziliśmy razem do łóżka. Nie pamiętam, kiedy nastąpił ten moment, gdy pieprząc ją wymuszenie od tyłu, na tyle szybko, żeby mi nie opadł, myślałem o jej koleżance. Tak, o koleżance myślałem też, żeby w końcu się spuścić i mieć z głowy ten akt fizycznej konieczności. Stałem przy drzwiach i czułem kamień w żołądku, zażenowanie sobą i karykaturalną formą jej seksualności, która budziła w tym momencie jedynie litość i odrazę.

– No weź mnie teraz… – Machnęła bezwładnie ręką i strąciła na ziemię lampkę nocną. Prawda jest taka, że nie uprawialiśmy seksu od dobrych dwóch miesięcy. Spędzaliśmy razem czas, wszystko w zasadzie robiliśmy razem. Wszystko, poza tymi dwoma czynnościami, które towarzyszą udanym związkom, a przynajmniej ich początkom – długimi rozmowami i długimi, wielokrotnymi stosunkami. Położyłem się na kanapie obok, nawet nie zdjąłem garnituru.

– Idź spać, jesteś pijana – powiedziałem, jakby mi to kiedykolwiek w czymś przeszkadzało. My chyba zbyt wiele razy widzieliśmy się już z każdej strony. A to było raptem cztery lata temu.

Chet Baker– Almost blue

 

Teraz.

Wychodząc z taksówki pod dworcem w Gdańsku Głównym, wdepnąłem jednym z dwóch moich ulubionych skórzanych włoskich butów w kałużę, w której pływały trzy niedopalone pety. Poczułem chłód rozchodzący się niesymetrycznie po skarpecie. Od palców ku spodowi stopy.

– Ja pierdolę – pomyślałem, a następnie zwerbalizowałem tę moją głęboką refleksję.

Każdy pisze albo o tym, co widział, albo o tym czego żałuje, że nie widział. Ci drudzy zazwyczaj piszą wiersze. W teorii zostać pisarzem to nic wielkiego. Należy pisać w piękny sposób o rzeczach obrzydliwych, w obrzydliwy sposób o rzeczach pięknych. A potem to jeszcze przeżyć. Szach i mat, Słowacki.

Niektórzy piszą o erekcji i wydarzeniach z nią związanych, bądź i nie. A przecież ważne nie jest to, jak mężczyzna zaczyna, lecz jak kończy. Właśnie najważniejsze jest, jak mężczyzna zaczyna, tylko to się liczy. Początki są najlepsze. Kiedyś pozwalałem sobie na tęsknotę za możliwością dokonania pierwszego wyboru. We wszystkim, bez wyjątku. Poczuć dreszcz emocji przed nieznanym.

Dziś już jestem mniej wymagający. Chcę mieć po prostu święty spokój w dwóch stanach skupienia: kiedy sram i kiedy nie.

Mam na imię Michał. Miałem być Maciej albo Paweł. Wyszło inaczej, jak to w życiu. Mam 29 lat i spóźniam się na pociąg. Wydaje mi się, że mógłbym o sobie powiedzieć trochę więcej, ale w sumie kogo to obchodzi. Każdy się kiedyś spóźnił na swój pociąg. I jeszcze kilka osób nosi to imię. A w życiu, jak to w życiu, nic się nie dzieje bez przyczyny, zazwyczaj bez sensu, ale bez przyczyny – nigdy. Moja codzienność, od kiedy byłem już całkiem ukształtowaną jednostką, podążała w myśl zasady trzech „P” – Pisać, Pić, Pierdolić. Proste do zapamiętania. „Pisać”, bo z czegoś trzeba żyć i się rozwijać, „Pić”, bo na trzeźwo ten świat jest nie do zniesienia oraz „Pierdolić”, bo po pijaku kiepsko z pisaniem. Czasami bardzo chcemy zapomnieć o tym, co sprawiło, że staliśmy się tym, czym jesteśmy teraz.

Nie można natomiast powiedzieć, że jestem człowiekiem całkowicie bez zasad. Co to, to nie, absolutnie nie! Lubię zabawy „z dupy do ust”, ale nigdy nikogo nie oszukuję. Ktoś mógłby powiedzieć, że jestem chamem lub cynikiem. Ale nie używam słowa „kurwa” jako przecinka, gile wycieram w jednorazówkę, a jeśli już robię z nich kulkę, to aby toczyć ją w samotności. Żeby być chamem, trzeba również mieć ku temu podstawy. Nie mówię tu o byciu bucem, chociaż i to trzeba umieć robić umiejętnie i w odpowiednim czasie. Ludzie nie rozumieją, że chęć odcięcia się od ich głupoty i ignorancji jest nierzadko aktem desperackiej próby przetrwania w dzisiejszym świecie. Odbierane jest to przez zakompleksioną gawiedź jako chamstwo. Cynikiem też według definicji być nie mogę, albowiem Słownik Języka Polskiego poucza nas, iż cynizm to „nieuznawanie i podważanie wartości i norm obowiązujących w danym środowisku”. Ale obecny świat jest tak skurwiały, więc co tu jeszcze jest do podważania?

Kupując zatem bilet z Gdańska do Krakowa, pokusiłem się o odrobinę luksusu. Postanowiłem odespać ostatnie osiem miesięcy w wagonie, gdzie można jedynie oddychać.

Kasjerka – gruba i ruda. Właściwy człowiek na właściwym miejscu. Generalnie nie wierzę w przeznaczenie, ale wierzę w ludzką słabość do marnowania szans.

– Poproszę bilet do Krakowa na dwunastą pięćdziesiąt dwie w tym przedziale, gdzie nic nie można robić – powiedziałem energicznie, za to mniej energiczniej siadając w fotelu.

– Chodzi Panu o ten przedział dla matek z dziećmi do lat sześciu? – odparła z pewnością i samozadowoleniem, jakby właśnie odpowiedziała poprawnie na pytanie w konkursie o order z ziemniaka.

– Czy ja wyglądam jak matka z dzieckiem do lat sześciu, droga pani? – odparłem chyba kulturalnie. – Chodzi mi właśnie o wagon, gdzie nie uświadczę takich kombinacji.

- Aaaa to chodzi Panu o wagon z obowiązkiem zachowania ciszy – odpowiedziała, równie zadowolona. W sumie pogadałbym tak z nią chwilę i doszedłbym pewnie do wniosku, że owa kobieta osiągnęła chyba spełnienie w życiu. Zazdrościłem.

– Tak, o taki właśnie. Czyli mam rozumieć, że zachowanie ciszy jest conditio sine qua non…

– Tak, proszę pana. – Chyba nie wiedziała, co mówię.

– Cudownie, wreszcie będę mógł kogoś opierdolić regulaminowo, jak się do mnie odezwie.

Na moje odchodne, strzeliła gumą do żucia.

Opuściłem punkt obsługi i udałem się na peron drugi. Muszę stąd uciec, wyrwać się. Nie wiem, czy taka chęć ciągłej zmiany miejsca jest wywołana tym, że z tym światem jest coś nie tak, czy tylko ze mną. Stagnacja zabija. W sumie wszystko nas zabija. Czuję ten smród w powietrzu. Mieszaninę kwaśnego smaru z przestarzałych szyn i gorzkiego posmaku papierosa zgaszonego w śmietnikowej popielniczce. Oraz tę wodę w bucie. Słyszę krzyk przerażenia nienaoliwionych szyn. Widzę ludzkie twarze oczekujące na ich pociąg do marzeń lub koszmarów. Boję się tego dnia, kiedy już nic przede mną nie będzie. A może nigdy nie było? Może zawsze było za późno lub za wcześnie? Odkąd sięgam pamięcią, nie lubiłem ludzi. Lubiłem jednostki, które wprowadzały w moje życie trochę dobrego. To niekoniecznie oznacza, że miałem problem z przywiązaniem. Oczywiście, że czułem więź z ludźmi mi bliskimi. Dopóki byli bliscy. W związku nie ma bezwzględnego oddania. Zrozumienie też nigdy nie dawało komfortu i spokoju. Tak jak pokój nigdy nie był osiągnięciem, tylko przypadkiem. Ktoś, kto chce zrozumieć, zadaje pytania. Ktoś, kto zadaje pytania, chce usłyszeć wygodną dla niego odpowiedź. Ludzie nie chcą prawdy, ludzie chcą nadziei i złudzeń.

Mam słabość do tych małych, nieuchwytnych rzeczy i ulotnych chwil. Lubię słowa, zapach dymu tytoniowego, wanilii, smak porządnego single malta. Jestem rocznikiem, który dzieciństwo spędził w czasach, w których tyłek podcierało się zwykłym, szarym papierem, bo dobrze zbierał, a nie rozmazywał jak te miękkie jak aksamit, z dodatkiem aloesu czy mentolu. Stara szkoła. Może jestem staroświecki, ale lubię jak laska choć trochę krztusi się moim kutasem. Minimalne ryzyko zainicjowania odruchu wymiotnego poprzez stymulację tylnej ściany gardła budzi cichą nadzieję, że nie było w tym miejscu zbyt wielu poprzedników w ostatnim czasie. Ale każdy kto twierdzi, że nie lubi głębokiego gardła, to kłamie, ma krótkiego lub nie poznał tej właściwej. Ponoć nie ma głupich pytań, są tylko głupie odpowiedzi. Nie zgadzam się z tym. Z doświadczenia wiem, że mamy przeważnie do czynienia z głupimi pytaniami, na które odpowiedzi po prostu nie ma, np. zadzwonisz? Co z nami będzie? Doszłaś? Przez dłuższy czas myślałem, że kochałem raz. To ten raz, kiedy wszystko smakowało i pachniało inaczej, mol brzmiał głębiej, sorbet z winogron był słodszy. Uczucia mogą mieć kolor, smak, zapach, lecz ubrane w słowa lub opakowane w pudełko tracą na wartości. Z czasem widzimy tylko ciemniejsze kolory, odczuwamy głębsze, bardziej gorzkie, lecz intensywniejsze smaki. Doszedłem zatem do tego etapu, w którym odczuwam większą bliskość po jednorazowym udanym numerku niż wieloletniej relacji. Proste stwierdzenie „dawno mnie nikt tak dobrze nie zerżnął” daje lepsze samopoczucie niż kilka tuzinów „kocham cię”, które słyszałem w swoim życiu. Czemu to pierwsze jest lepsze? Bo jest szczere, wywołane serią przypadkowych wyładowań atmosferycznych, które sprawiły, że jedyną odczuwaną emocją w danym momencie jest czysta przyjemność. Niepoplamiona rozlanym winem oczekiwań, potłuczonych obietnic i obopólnych, wykrzyczanych o drugiej w nocy, rozczarowań. Dwie czarne dziury tańczące powoli wokół siebie w gwiezdnym tańcu, przyciągane siłą własnej grawitacji, co łącząc się, tworzą jedno idealne ciało, którego sekretów nie pozna żaden obserwator z zewnątrz. Ludzie łączą się w pary, bo wychodzą z błędnego założenia, że dzięki temu nie będą samotni. Samotność to nie stan cywilny, to tylko stan umysłu. Czemu starać się zatem powtórzyć reakcję chemiczną? Żadna nie jest identyczna. Może prowadzić do powstania związku, ale proces jego otrzymywania zawsze będzie przebiegać z inną termodynamiką. Nawet jeśli różnica będzie nieznaczna. Ciało najgorętszej gwiazdy we wszechświecie też kiedyś ostygnie.

Obudziłem się.

– Szanowni państwo zbliżamy do się stacji Kraków Główny. Wysiadających prosimy o zabranie bagaży lub życzymy dalszej udanej podróży.

Moje miasto. Podróż trwała niecałe 6 godzin. Nie było matek z dziećmi. Zdecydowanie polecam. Pociąg, nie matki z dziećmi.

 

Kraków. Panował tam specyficzny mikroklimat, który w wyjątkowo osobliwy sposób wpływał na postrzeganie otaczającego mnie świata, jak i mnie samego. Czułem się jak na wakacjach, trochę jak w mieście portowym, tyle że bez statków. Dość dziwne odczucie jak na miasto położone w kotlinie, całkiem blisko Tatr. Niemniej upalne lata sprawiały, że wszystko było zawieszone klika centymetrów nad ziemią. Festiwal kolorów i zapachów, gęsty jak woda parująca z brukowej kostki w sierpniowym upale. Zamglone okulary przeciwsłoneczne i drobne krople potu na czole. Krakowskie dni zawsze będą kojarzyć mi się z neroli. Może dlatego, że używałem wtedy perfum Hermes Fraiche i praktycznie codziennie byłem nawalony drinkami z angosturą. Noce natomiast miały posmak dymu tytoniowego, otulone chłodem bijącym z bram kamienic. Wieczorne wypady miały również posmak pomarańczy, bo i wtedy byłem nawalony ibidem. Jeżeli ktoś ma mi za złe, że Kraków nie kojarzy mi się z bajglem, sukiennicami i hejnałem – przepraszam, to nie ta opowieść. Z czym zatem kojarzył mi się Kraków przez te trzy intensywne lata? Była to swego rodzaju puszka Pandory, pełna nieobciągniętych kutasów i niewypełnionych, mokrych cipek. Takie LA w Polskich realiach. Było w tym nawet coś romantycznego, odrzucającego, ale bardzo kuszącego. Jaka to ironia, że porzuciłem moją Alma Mater w celu samodoskonalenia. Wyszło z tego totalne upodlenie i autodestrukcja niewielkich już wtedy pokładów nadziei, że jest wokół nas coś więcej oprócz wzajemnych rozczarowań. Niezależnie od sytuacji, odczuwałem pewną dozę samotności. Zauważyłem, że cecha ta na początku ludzi bardzo intryguje, lecz z czasem staje się zawadą.

Zanim porzuciłem Warszawę, zacząłem spotykać się z pewną dziewczyną, którą poznałem właśnie w Krakowie w Wedlu na Rynku. Byłem wtedy po kilku próbach zaleczenia wspomnianego wcześniej czteroletniego związku, uwieńczonego weselem w Kątach Wrocławskich i okoliczności sprawiły, że ubzdurałem sobie we łbie, że owa kelnerka jest tym, czego szukam. To była jednak krótka historia. Na szczęście dla nas obojga. Dojeżdżaliśmy do siebie przez około sześć miesięcy. Ona była nisko zawieszoną, dupiastą lalką z małymi cyckami i brzydką brochą. Ale miała niesamowite zielone, kocie oczy, co było niezaprzeczalnym jej atutem. No i wyjątkowo dobrze obrabiała laskę, co też nim było. Nie bez powodu jechałem w środku tygodnia z półstojącym zaganiaczem do innego miasta. Dodatkowym plusem było to, że znała przepisy na menu śniadaniowe Wedla na pamięć, więc po porannej sesji oralnych uniesień mogłem zjeść pyszną owsiankę z wiśniami na winie. Wszystko odbywało się na pięterku w jej ciasnej kawalerce przy placu Bohaterów Getta. No kto by się kurwa nie wkręcił, pomimo kilku braków w fizjonomii? No i była strasznie infantylna. Takie dziewczyny zawsze wzbudzały we mnie skrajne uczucia. Z jednej strony miałem ochotę posadzić na kolanku i pobujać, z drugiej wyruchać w dupę i zrzucić ze schodów. Całkiem normalnie. No, ale pomimo moich usilnych prób, Agata nie mogła przeżyć faktu, że Jezus nie jest moim najlepszym kumplem. Dla Agi największą wartością było niedzielne klęczenie w kościele i często zarzucała mi, że mój brak wiary jest barierą nie do przejścia w tej relacji. Zabawne jest to, jak w zasadzie lubiła klęczeć. Najlepiej pamiętam lody pod prysznicem w moim mieszkaniu w Warszawie w majówkę 2015 roku Pańskiego. A w sumie nie Pańskiego tylko mojego! Był udany i nikomu go, kurwa mać, nie oddam!

Nie wiem czemu, ale trzy miesiące po mojej przeprowadzce do Krakowa zerwaliśmy. Tak naprawdę ja zerwałem, bo znudziła mi się owsianka, a lody nie były już tak dobre. Czemu piszę o tzw. miłości w taki sposób? Bo kilku już w historii literatury pisało o niej czyste, jak gładkie hotelowe prześcieradła, poematy. Nie pomogło, źle kończyli. Rozgryzanie mechanizmów, jakimi rządzi się to miasto, przypomina trochę robienie minety niedawno poznanej kobiecie: niby wiesz co i jak, ale liczą się szczegóły. Jeden zły ruch i jesteś w dupie. Tak też jest z Krakowem. Kluczem do przetrwania jest wiedza gdzie, kiedy i z kim bywać, gdzie, kiedy i z kim nie bywać oraz gdzie, kiedy i bez kogo bywać. Opanowanie tej sztuki gwarantuje szampańską zabawę do białego rana. Jej brak – potencjalny wpierdol i złe samopoczucie do końca tygodnia.

Pamiętam, że pierwsze miesiące w tym mieście były ciężkie. Nie miałem zbyt dużo pieniędzy, a moje mieszkanie nie należało do najtańszych. Miałem jednak do wyboru płacić więcej za swój kawałek podłogi lub współdzielić ją z jakimś obcym fiutem za niewiele taniej. Wybór był nader oczywisty. Jako że wszelkie znajomości musiałem zdobywać od nowa, miałem dużo czasu na spędzanie go z samym sobą. Nie było to najgorsze towarzystwo, przynajmniej tyle nie gadało.

W mojej nowej pracy początkowo byłem chłopcem na posyłki. A to rzutnik, a to zastępstwo. Nie ma co ukrywać, praca w charakterze klinicysty w tzw. zespole jest dosyć osobliwym zajęciem. W polskich realiach oddziały szpitalne czy poradnie, których działalność przypomina trochę kolosa na glinianych nogach, funkcjonują dzięki zlepkowi nielubiących się ludzi. Albo gorzej, udających, że się lubią poprzez sporadyczne wypady na squasha lub crossfit. Niczym piramida Maslowa, na samym szczycie jednostki leczniczej jest dyrektor. Najczęściej niekompetentny fiut, który był tak kiepskim studentem, a potem jeszcze gorszym lekarzem, że jedyne, co potrafił robić, to masturbować się myślami, że fajnie by było zarządzać mądrzejszymi od siebie. Ale jeden fiut to za mało, bo szpital, jak w dobrym pornosie, lubi, kiedy wszystko się pierdoli. Zatem jest również stanowisko dyrektora do spraw organizacyjnych (czyt. nieorganizacyjnych), kadrowych (czyt. zwalnianie ludzi), administracyjnych (czyt. planowanie wywozu śmieci) oraz lecznictwa (czyt. matactwa, żeby dostać kontrakt z NFZ). Prawdopodobnie są inne stanowiska dyrektorskie, ale ja kojarzę tylko te, bo na rozmowach u ich posiadaczy bywałem. Poniżej w hierarchii strukturalnej znajdują się osoby aspirujące na stanowiska niekompetentnych fiutów, czyli ich zastępcy. Robią oni to samo, co ich przełożeni, tylko w czasie, gdy ci są albo na wakacjach, albo zeznają w sądzie. Niżej od zastępców niekompetentnych fiutów są ludzie, którzy już muszą robić coś namacalnego, żeby udowodnić swoją przydatność. Do tych zadań można zaliczyć siedzenie przy biurku obok przechowywanych dokumentów wszystkich pracowników (kadry), siedzenie przy biurku obok przechowywanej dokumentacji medycznej (dział statystyki) oraz siedzenie przy biurku, gdzie znajdują się kwity z wywozu odpadów medycznych i zapasowe kopie kluczy do wszystkich pomieszczeń (tzw. administracja). Pomiędzy tymi cegiełkami znajdują się mniejsze, zwane oddziałami lub poradniami. Na czele każdego oddziału lub poradni stoi kierownik. Twój bezpośredni przełożony i w zasadzie jedyna osoba, z którą powinieneś mieć do czynienia. Reszty, podobnie jak rzeżączki, lepiej unikać. Kierownik oddziału (ordynator lub koordynator - ten zarabia więcej), nie jest tym samym, co kierownik katedry danego oddziału. Ten drugi opłacany jest przez uczelnię i nie ma nic wspólnego ze strukturą szpitala. To znaczy ma, ale tak nie do końca. Nie jest to ważne, bo sami zainteresowani czasem nie wiedzą, pod kogo podlegają. Dlatego często gęsto np. Ordynator Oddziału Chirurgii Urazowej Złamanego Prącia (CUZP) Szpitala im. Świętego Kogokolwiek jest również Kierownikiem Katedry Chirurgii Urazowej Złamanego Prącia Uniwersytetu Medycznego im. [wstaw dowolne imię i nazwisko] w [wstaw dowolne miasto]. Ordynator o/ CUZP odpowiada za leczenie pacjentów i opierdalanie pracowników Oddziału, Kierownik Katedry CUZP odpowiada za naukowe aspekty leczenia ludzi i opierdalania pracowników. Proste jak zadania różniczkowe na teście z bibliotekarstwa.

Pomiędzy tym wszystkim są lekarze lub/i pracownicy naukowo-dydaktyczni, asystenci, starsi asystenci, wykładowcy oraz ubrani cali na biało doktoranci. Różnice pomiędzy zajmowanymi stanowiskami biorą się z ilości godzin dydaktycznych. Najbardziej opłaca się być doktorantem (nieopodatkowane stypendium – przynajmniej przed ustawą 2.0 Ministra G.), w sumie jesteś i nie jesteś pracownikiem. Czyli śpisz spokojnie.

Oczywiście doktorat brzmi dumnie. Droga do niego jest prosta i trudna jednocześnie. Po pierwsze nie możesz być totalnym debilem. Mówię totalnym, bo zwykłych debili znam wielu z tym, jak i poważniejszymi tytułami. Po drugie musisz mieć pomysł na temat pracy. Po trzecie, najważniejsze, musisz znaleźć promotora, któremu zależy, żebyś się obronił. W sumie spełniony warunek trzeci eliminuje konieczność spełnienia warunków numer jeden i dwa.

Praca w szpitalu kształtuje jednak charakter. Mało kto potrafi powiedzieć: „tak, przepraszam”, gdy ktoś jebie cię jak burą sukę i wygłasza niezbyt pochlebne zdania na temat przyszłości twojej własnej dupy. Niemniej jednak dzięki temu powoli uczysz się budować wewnętrzny, kryształowy pałac spokoju. Czemu kryształowy? Dlatego, że poza pracą byle gówno potrafi go zburzyć. Mucha na szybie, podmuch wiatru, płaczące dziecko za ścianą, pytanie „jak Ci minął dzień?”. Zaczynasz się zastanawiać, czy przypadkiem nie masz poważnego problemu i rozważasz sesje u psychoanalityka. Tak, praca. Ratujesz życie innym, ale pierdolisz własne. Natura nie znosi próżni, a Karma to suka. Moja koleżanka z pracy miała psychoterapeutę. Tydzień, ponieważ popełnił samobójstwo. Mam wrażenie, że potraktowała to osobiście, pewnie niesłusznie.

 

To jeden z tych dni, kiedy odczuwam wewnętrzny ciężar silniej niż na co dzień. Towarzyszy mi, odkąd pamiętam. Z biegiem czasu nauczyłem się go ignorować, doceniać, kochać i nienawidzić. Wracam myślami do lata dwa tysiące osiem. Chorwacja, Makarska, dwadzieścia siedem stopni, kamienista plaża i bezkres szafirowego morza. Ona. Siedzi obok zawinięta w biały lniany szal, bo już trochę przesadziła z opalaniem. Ma na imię Katarzyna. Nie wiem, czemu nie wyszło, może wystarczyło być po prostu szczęśliwym?

 

Hammock–I can almost see you

 

Niewielki bar przy ul. Szewskiej mieścił się pomiędzy salonem optyka a jakąś speluną, w której pili robotnicy z Bochni, będący przejazdem w Krakowie oraz grube dziewczyny na wieczorach panieńskich. Taki typ, co chodzą pod rękę, głośno krzyczą, w rękach trzymają dmuchane penisy, a w rzeczywistości czekają, aż ktoś je dmuchnie jakimś prawdziwym. Najczęściej spotykały tych, co byli przejazdem i tak powstawały kolejne patologie i rodzili się nowi beneficjenci programów socjalnych. Naprzeciwko baru za dnia były jakieś stoiska z tandetą dla turystów. Wieczorami w tych miejscach siedzieli bądź leżeli ludzie, których pokonał melanż. Wszedłem do baru, który był jeszcze całkiem pusty. Za ladą stał barman – wysoki, chudy brunet w kaszkiecie. Miał na imię Jakub.

– Cześć, co podać? – zapytał zachęcająco, z miną jakbyśmy nie widzieli się kilka miesięcy. Poczułem, że jestem u siebie, od razu. Na tym polegała magia tego miejsca oraz ludzi, którzy je tworzyli. Zarówno tych, co nalewali, jak i tych co wlewali w siebie. Od razu się wkręciłem.

– Coś z whisky – odparłem mało przekonująco. Nie wiedziałem za bardzo, na co mam ochotę.

– Jaką whisky preferujesz? Masz ochotę na blenda czy raczej single malta?

– Może być blend, w sumie napiłbym się drinka – odpowiedziałem.

– Mogę Ci zaproponować Old Fashioned, znasz może?

– Nie, ale chętnie się zapoznam. Umysł mam otwarty na nowości.

Zacząłem z nim rozmawiać i opowiedział mi całą historię tego drinka. Otóż korzenie owego trunku sięgają początków XVIII wieku. Popularność zyskał w czasach prohibicji, ponieważ aromat dodatków, czyli Angostury, maskował zapach alkoholu. Angostura natomiast jest gorzką, aromatyczną ziołową wódką z Trynidadu i Tobago. Mało kto wie, ale oryginalny przepis opracował człowiek o imieniu Johann Siegert urodzony we Włodzicach Wielkich.

Od tego momentu ciągle wracałem do baru, testowałem kolejne drinki i kolejne relacje międzyludzkie. Krótka znajomość z Kubą, z którym paliliśmy trawę po jego zmianie na zapleczu lub na ławce na Placu Szczepańskim sprawiła, że wejrzałem w głąb siebie, zaakceptowałem to, kim jestem, i to, że życie ma sens jedynie wtedy, kiedy mamy okazję poczuć coś więcej niż dreszcz emocji z powodu niezapłaconych rachunków za prąd. Któregoś wieczora piliśmy u mnie. Ja robiłem drinki, Kubuś skręcał fajki, rozmawialiśmy o kobietach. Temat wałkowany od zarania dziejów, poznany z każdej strony, a nigdy z każdej jednocześnie. Sztuka zrozumienia kobiety rządzi się prawami fizyki kwantowej, nigdy nie jesteś w stanie dokładnie stwierdzić, o co jej chodzi, gdy ją widzisz. Jeden z wieczorów, który niby nic nie znaczy, a pamiętasz go całe życie. Potem Kuba wyjechał do Anglii z próbą poukładania swojego życia i polepszenia zarobków. Albo w odwrotnej kolejności…

 

Przeglądając Facebooka, zauważyłem, że Sylwia zmieniła nazwisko. A raczej dodała po myślniku drugie. Zupełnie do siebie nie pasowały. To dawna historia.

Z Sylwią nigdy nie chodziło o seks. Miała w sobie to coś, co sprawiało, że sama wizja pocałunku wystarcza twojej wyobraźni. Pewnie dlatego tak działała na moich poprzedników, na mnie i zdecydowanie na moich następców, ale o tym potem. Misterny plan okazał się być misternym dopiero post factum, bo jak się okazało, przypadek po raz kolejny zafundował mi przygodę, która miała pozostać w mojej pamięci na zawsze. Tak, S. była femme fatale à la Eva Green. Nemezis Jamesa Bonda i jednocześnie dziewczyna Playboya, do której masturbuje się twój młodszy brat. Królowa śniegu, która rozpala twoją ciekawość. Królowa ognia, która mrozi krew w żyłach, gdy mówi „nie”. Myślę, że właśnie jej ekstremizm w byciu zachowawczą, w idealnym push-upie sprawił, że dałem zapędzić się w tę grę w kotka i myszkę, która trwała kilka miesięcy. Znajomość z nią budziła chęć bycia najlepszą wersją samego siebie. Ale to z czasem męczy. Lubiłem jej gotować, zawsze słuchałem uważnie, jak mówi o zasadach łączenia smaków, ziołach, przyprawach oraz regionalnych tradycjach. Latem lubiła makarony z sosem na bazie masła i świeżej szałwii. Taki zestaw perfekcyjnie pasował do tortelini z łososiem i świeżo schłodzonego Belture’a. Stałem przy kuchni w czarnym fartuchu Jacka Danielsa, który dostałem od Kuby, i mieszałem sos. Para unosząca się ku górze niosła ze sobą aromat czosnku, masła, szałwii, odrobiny soku z cytryny, soli i pieprzu. S. stała obok mnie w swoich niebieskich jeansach i białej bluzeczce na ramiączka. Czarne włosy związane w kucyk odsłaniały jej długą, marmurową szyję i delikatnie malinowe usta. Czułem jej zapach zmieszany ze świeżo wtedy wydanym Armani Si. Teraz są już pewnie tak oklepane jak szary Boss. Ale wtedy stała blisko, na odległość bicia serca.

Romans ten był nader krótki. Wynikało to z pewnych nieścisłości co do ogólnego stanu jej zdrowia oraz faktu, że kiedy kolejny raz po pracy byliśmy u mnie, straciła przytomność i upadła na ziemię. Tętniak, operacja, rokowanie pomyślne, wylizała się. Tego samego dnia, kiedy dowiedziałem się, że będzie żyć, poznałem w szpitalu jej narzeczonego. On mi płakał w mankiet, ja go pocieszałem. Potem odwiózł mnie do domu. Gdy weszliśmy do mieszkania, na podłodze leżały moje buty, a obok – jej czarne szpilki. Na wieszaku zawieszona była jej ciemnogranatowa kurtka. Na stole natomiast stały dwa kubki z niedopitą kawą i jej laptop. Piękna kompozycja, aż dziwne, że przypadkowa. W półmroku mieszkania nie było widać lekko pogniecionej pościeli.

Wskazałem palcem na stół – tam jest jej laptop, na krześle powinna być torebka. Na wieszaku masz jej kurtkę, a pod nią buty (a w górnej szufladzie komody masz dwie pary jej majtek). To ostatnie już tylko pomyślałem. Widziałem, że ma zaszklone oczy, kiedy zbierał pieczołowicie jej rzeczy, z taką czcią jakby miało to mieć zbawienny wpływ na rokowania jej właścicielki. Kiedy już wszystko spakował, stanął przede mną. Dopiero wtedy zobaczyłem, że jest ode mnie wyższy i chudszy. Tak już nie wygląda nawet cień człowieka, pomyślałem. Kiedy odbierzesz człowiekowi nadzieję, zabrałeś jego duszę. Krzysztof był wieloletnim partnerem S., którego poznałem w dniu, kiedy miała operację guza, o którym wszyscy dowiedzieliśmy się jakieś dwanaście godzin wcześniej.

– Dziękuję ci za wszystko.

Po czym podszedł do mnie i się przytulił. Staliśmy tak z trzy sekundy. Zastanawiałem się, co powiedzieć, żeby jednocześnie nie mówić nic.

– Wiesz, akurat za wszystko nie możesz mi dziękować.

Nie zrozumiał, bo się szczerze uśmiechnął. Biedny ty – pomyślałem. Następnie wyszedł.

Uratowałem jej życie, jemu nie.

Minęło kilka tygodni. Sylwia przeżyła zabieg, choć rokowanie było jak na mojej maturze z fizyki: 1 do 3. Chciałem się od tego odciąć, bo i tak dużo miałem na głowie. Któregoś wieczoru, koło północy, zadzwoniła.

– Cześć, miałam nadzieję, że cię nie zbudzę, ale musimy porozmawiać.

– My chyba już wszystko sobie wyjaśniliśmy w szpitalu.

– Muszę ci wyjaśnić, o co chodzi!

Po kilkunastu minutach usłyszałem pukanie do drzwi. Nie mogłem udawać, że mnie nie ma, więc otworzyłem i wstawiłem wodę na herbatę. Z tą herbatą to ciekawa rzecz. Zauważyłem, że parzy się ją, jak chcesz kogoś ugościć lub absolutnie nie.

Wersja ugaszczająca: parzysz, stawiasz na stole cukier, jakieś ciastka, cytrynki. Uśmiechasz się i pytasz: „co tam słychać u ciebie?”

Wersja „absolutnie nie”: parzysz, stawiasz kubek i pytasz: „no co tam?”

Drobiazgi w separacjach są najważniejsze.

– To co ja mam teraz zrobić? Wskaż mi właściwą drogę! – Patrzyła na mnie oczami dziecka, które zgubiło zabawkę. Lecz pod mikrometryczną warstwą niewypłakanych łez, pokrywających jej nieruchome gałki oczne, widziałem zimną kalkulację, chłód, chęć osiągnięcia celu. Widziałem to, widziałem to od początku, ale jeszcze nikt dotychczas nie zawładnął moją bezradnością tak, jak ona w okresie, w którym się spotykaliśmy i krótko potem. W tych krótkich spotkaniach na kilka godzin w tygodniu było coś magicznego. Może właśnie te małe błędy uzależniają. Siedzę zatem naprzeciwko niej i patrzę w jej ciemne oczy.

– Ta chyba jest najodpowiedniejsza – odpowiedziałem, po czym wskazałem jej drogę do drzwi.

– Skoro tego chcesz! – Zerwała się i wyszła z mieszkania, trzaskając drzwiami. A ja siedziałem dalej przy stole. Nie dopiła herbaty, którą jej zaparzyłem, więc dolałem trochę wódki i dokończyłem za nią.

Jako że minęła już ta konkretna godzina, w okolicach której jestem w stanie zasnąć, zdecydowałem przejść się na krótki spacer do pobliskiego monopolowego. Minąwszy stare, fabryczne budynki w okolicy dzisiejszych Dolnych Młynów, dotarłem do małego sklepiku, który niestrudzenie zapewniał odpowiedni prowiant nocnym tułaczom.

Stałem w kolejce, a przede mną para dwóch czterdziestolatków wybierała wino, w sposób jakby to miało jakieś znaczenie. On chciał wyglądać na kogoś, komu w życiu się powiodło, ona – jakby było jej to obojętne. Analizowali długo, bo za dziewiętnaście dziewięćdziesiąt nie może być dobre, ale to za dwadzieścia pięć sześćdziesiąt to już luksus, panie, taki że Ludwik XIV masturbowałby się na myśl o tych szczepach winogron. Kobieta spojrzała na mnie i powiedziała:

– Ojej, pan chyba już zaraz zrezygnuje, tyle czasu wybieramy to wino…

– Już dawno zrezygnowałem, proszę nie brać tego do siebie, droga pani.

– Oj błąd, trzeba chcieć od życia jak najwięcej!

– Dlatego kupuje pani tanie wino w tanim sklepie po północy w środku tygodnia? – Zamilkła, więc dodałem – widzi pani, brak oczekiwań jest gwarancją braku rozczarowań. Dobranoc.

Po powrocie do mieszkania, opróżnieniu połowy butelki i chwili refleksji podszedłem do okna, zapaliłem papierosa. Dziś była piękna noc, powietrze pachniało kolejnym, nowym początkiem. Nie rozebrałem się, nie zmieniłem pościeli, po prostu się położyłem. Za oknem usłyszałem śmiech grupki ludzi przechodzących pod moją kamienicą. Zaśmiałem się razem z nimi, a potem spałem bez żadnych snów.

Następny dzień zaczynał się jak każdy poprzedni spośród pięciu najbardziej znienawidzonych w tygodniu. Poranny budzik o siódmej dziesięć uporczywie przypominał o powietrzu, jakie jest w centrum Krakowa. Suche spojówki, śluzówki nosa i jamy ustnej. Bolące przy wygrzebywaniu krwawe strupy z nosa. Poduszki były już mocno przepocone, podobnie jak prześcieradło i kołdra. Nie przeszkadzało mi to. Nie to, żebym był syfiarzem, ale lekki odorek soków miłości nad ranem, unoszący się wraz ze mną z łóżka, przypominał mi, że jeszcze nie umarłem. Wstałem i poczułem pod lewą stopą koronkę. Na pewno nie była moja. Majteczki były czarne. Stringi z małą, fikuśną, białą kokardką z przodu. Wziąłem je do ręki i powąchałem. Czuć na nich było zaschnięty śluz podnieconej cipki i odrobinkę moczu, który pewnie oddawany był tuż przed przyjściem do mnie. Zostawiła je widocznie ostatnia, późnowieczorna miłość z ostatniej soboty. Podnieciło mnie to. Myjąc rano zęby, przy okazji wziąłem do ręki swojego suchostoja i wytrzepałem do umywalki, obserwując jednocześnie, jakie miałem worki pod oczami. Poczułem się świeżo i dostojnie. Jeden z tych dni, gdy w teście na agenta MI6 zdałbym co najmniej na dobry plus. Był to zawsze niepokojący stan, ponieważ chęć zdobycia świata często ustępowała pogardzie wobec niego i planom jego podpalenia.

Po uspokojeniu wewnętrznego Williama Wallesa, zdecydowałem się tym razem na beżowe spodnie chino, a na gołe stopy założyłem zamszowe, błękitne mokasyny. Wybrałem bawełnianą, jasnoniebieską koszulę oraz letnią, szarą marynarkę. Dziś miałem ochotę na Davidoff Cool Water. Tani, ale jego zapach, zwłaszcza w okolicach wiosny i lata, przenosił mnie gdzieś na morze. Gdzieś, gdzie jestem z kimś, kto sprawia, że czuję się szczęśliwy lub chociaż nie-nieszczęśliwy. Do pracy chodziłem piechotą, popijając świeżo zrobioną kawkę z mojej włoskiej kawiarki, która nie należała do najdroższych, więc rytuał porannego parzenia zawsze kończył się totalnie zafajdaną kuchnią. Nie dbałem o to, mieszkanie ogarniałem tylko wieczorami, kiedy miałem w planach kogoś do niego sprowadzić. Kawa wyszła dziś idealna, taka, jaką lubię. Mocna z odrobiną mleka, aby przełamać bezkresną czerń oraz dwiema łyżeczkami cukru trzcinowego, żeby nie porzygać się z powodu goryczy. Równowaga. Mieszkałem na drugim piętrze nadbudowy w kamienicy zlokalizowanej na skrzyżowaniu przy alei Mickiewicza, po stronie Starego Miasta. Na dole był bar, gdzie sprzedawali dobre wino, naprzeciwko z okna widziałem główny dach Akademii Górniczo-Hutniczej oraz park. Okna były tak blisko ulicy, że można było spokojnie splunąć na autobusy jadące w stronę placu Inwalidów (sprawdzone). Akustyka była tragiczna. Do dziś zastanawiam się, kto oddał ten przybytek do użytku publicznego lub jak bardzo pijany był architekt, gdy widząc plany zabudowy, napisał „spoko” na dokumentach dla wspólnoty mieszkaniowej. Wykończenie mieszkania było jeszcze gorsze, bo właściciel był typowym dusigroszem. Farba na ścianach miała grubość nanometrów. Słychać było absolutnie wszystko, a mimo to kochałem to miejsce. Przeżyłem w nim wiele wspaniałych chwil.

Wyszedłem, zamknąłem za sobą drzwi. Poranny chłód kamienicy dodatkowo rozbudza, powoduje, że włosy na ramionach delikatnie się unoszą. Moment otwarcia drzwi wyjściowych był brutalnym zderzeniem z galicyjskim klimatem. Buch gorąca bijącego od przyjeżdzających samochodów, kurzu i spalin. Droga zajmowała jakieś piętnaście, dwadzieścia minut piechotą w tempie siedem, osiem kilometrów na godzinę. Gdy miałem ochotę podążać wzdłuż murów kamienic, szedłem prawą stroną ulicy. Lewą, gdy zapragnąłem odbyć szybki stosunek z matką naturą – wtedy wybierałem park. Ostatecznie niezależnie czy szedłem z prawa czy lewa, zmuszony byłem iść wzdłuż kamienic, wąskimi chodnikami.

Kawkę popijałem powoli, żeby nie zaatakować mojej perystaltyki. Nie lubiłem srać rano. Przejścia dla pieszych w Krakowie to zmora ludzi starszych i nie tylko. Dwuetapowe. Są tak skonstruowane, że choćbyś nie wiem jak zapierdalał, nie zdążysz i stoisz jak cieć przez kolejne pięć minut. Nienawidzę, kiedy muszę marnować czas nie ze swojego wyboru. Przechodziłem przez kolejne skrzyżowania i docierałem do mojego miejsca przeznaczenia, gdzie przy wejściu zawsze mijałem jakieś grupy studentów. Nie ma co ukrywać – uczelnia skrywała wiele pięknych, młodych dup. Można było skręcić sobie kark, gdyby pokusić się o obcinanie każdej z nich. Trzeba było jednak pozostać profesjonalistą. Niestety zdradzał mnie mój charakterystyczny wyraz twarzy, z czego przy każdej możliwej okazji śmiał się mój dawny przyjaciel z lat studenckich. Wiedział, o co chodzi. Miał niegdyś tak samo. Niegdyś. Kochałem go, ale nie homo. Przez szacunek, jaki mam do tej znajomości, pozwolę ją sobie przytoczyć. Poznaliśmy się w liceum, startowaliśmy razem do pewnej Agatki. Ona bawiła się każdym z nas, ale powściągliwie – nawet ręką nie chciała zrobić. Zrezygnowałem, Paweł próbował dalej, bo, jak wtedy twierdził, bardzo ją kochał. Potem miłość nie wystarczyła. Po studiach ja wypłakiwałem się z kolei u niego, bo skończyłem swój najdłuższy związek, na jaki dotychczas się odważyłem. Zgraliśmy się w byciu singlem i wspólnie walczyliśmy na froncie imprezowej Warszawy. Najlepszy okres w życiu. Ja musiałem wyjechać, Paweł musiał zostać. W końcu z nadmiaru pracy i po krótkim epizodzie z dziewczyną z zaburzeniami typu borderline, spasował i wrócił do byłej – Marleny, z którą rozstał się na początku naszej wspólnej imprezowej drogi. Trzeba przyznać, że Marlena cierpliwa była. Przeczekała wszystkie kilkanaście innych. Zawsze wiedziała, jak wzbudzić w nim poczucie winy, żeby został. Niektórym kobietom wystarczy, żeby facet po prostu był w tym jebanym pokoju obok. Nigdy tego nie zrozumiem. Paweł też chyba nie chciał za bardzo zrozumieć, bo wrócił i tak już w pokoju został. Marlena miała zasady. Dawała mu powściągliwie przed rozstaniem i dawała mu równie powściągliwe po powrocie.

Był wtorek, nie